Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drugie narodziny mordercy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Listopad 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Drugie narodziny mordercy - ebook

Niels Bentzon, wybitny policyjny negocjator i wrażliwy humanista, tym razem w roli psychopatycznego mordercy...
Niels Bentzon podejmuje się najniebezpieczniejszego zadania w swojej karierze. Chce, żeby osadzono go jako pacjenta w Twierdzy – najlepiej strzeżonym więziennym zakładzie psychiatrycznym dla najgroźniejszych przestępców…
Popełniono tu niewiarygodne morderstwo. Ordynator został otruty – cykutą, jak Sokrates w IV wieku przed naszą erą. Niels Bentzon znał zamordowanego i ma wobec niego dług wdzięczności. Dlatego ryzykuje życiem: udaje szaleńca, żeby wytopić zabójcę. Ale inni więźniowie zaczynają coś podejrzewać. Czasu jest coraz mniej…
Wtedy do sprawy włącza się jego żona Hannah Lund, wybitna astrofizyczka o niezwykłym umyśle analitycznym. Jest w Ameryce Południowej, ale może właśnie tam znajdzie klucz do zagadki, która sięga głęboko w przeszłość. I łączy śledztwo Nielsa Bentzona z Oksfordem, gdzie w 1939 roku trójka studentów znalazła starożytny rękopis, w którym Sokrates przedstawił dowody na nieśmiertelność duszy…

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6155-3
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Zamknięty zakład psychiatryczny
Nykøbing Sjælland

Klapa furgonetki otworzyła się z ciężkim metalicznym dźwiękiem. Ostre światło oślepiło go. Dopiero po chwili zobaczył stojących na zewnątrz policjantów. Trzech. Uzbrojonych w pistolety maszynowe, MP-5. Dwóch z nich podeszło do niego. Żaden się nie odezwał. Jeden schylił się, rozpiął mu łańcuch przy nodze i wyprowadził z furgonetki transportującej więźniów. Byli w garażu. Jarzeniówki na suficie, nagie ściany. Cichy dźwięk wentylatora gdzieś w oddali. I cztery kamery monitoringu umieszczone wysoko w rogach.

– Wchodzimy – rzucił jeden z policjantów, ten najwyższy, i otworzył drzwi.

Ruszyli za nim, Niels szedł w środku. Ręce miał skrępowane tak mocno, że krew nie mogła swobodnie krążyć. Drzwi się zamknęły. Odgłos ciężkiego zamka.

– I dalej.

Więcej kroków, stali teraz w czymś przypominającym windę towarową. Zamiast podłogi była zardzewiała żelazna krata, pod nią ciemność. Pomyślał o piekle, o piekle muzułmanów. Czytał kiedyś, że jest tak głębokie, że rzucony w nie kamień leciałby siedemdziesiąt lat, zanim dotarłby do dna.

Ledwie przejechali jedno piętro, drzwi windy się otworzyły. Za nimi pokazały się kolejne.

– Zaczekamy tu.

Stali chwilę. Słyszał, jak drzwi za nimi się zamknęły, dźwięk zamka. Przeszedł przez następne i zupełnie stracił orientację. Ile drzwi zamknęło się za nim? Która była godzina? Widział przed sobą długi, wąski korytarz. Słaby odór moczu.

– Zatrzymajcie się – powiedział wysoki policjant i zniknął.

Ból, pulsujący, przybierający na sile. W końcu zdjęto mu kajdanki. Potrząsnął rękami, rozprostował palce. Nagle zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek stąd wyjdzie?

W ostatnich latach nikomu nie udało się stąd uciec. Zakład w Nykøbingu, zwany popularnie Twierdzą, był najlepiej strzeżonym zamkniętym zakładem psychiatrycznym w kraju. Właściwie było to więzienie. Przebywało tu zaledwie trzydzieści osób, ale byli to najgroźniejsi przestępcy w Danii. Seryjni mordercy, schizofreniczni szaleńcy tak niebezpieczni, że nie mogli zostać umieszczeni w żadnym normalnym więzieniu. Nawet psychiatryczny oddział zamknięty nie był wystarczającym zabezpieczeniem. Trafiali więc do Twierdzy na czas nieokreślony. I najczęściej nigdy już stąd nie wychodzili. A dzisiaj przybył kolejny lokator, Niels Bentzon.

– Jens?

Podniósł głowę, przez moment nie miał pewności, czy kobieta zwraca się do niego. Jens. Tak, tak teraz się nazywał. Jens Petersen. Popularne połączenie. Jens Petersen mógł być nauczycielem albo rolnikiem. Albo szaleńcem.

Kobieta, dobrze po pięćdziesiątce, patrzyła na niego poważnie. Miała na sobie biały fartuch i białe tenisówki.

– Mam na imię Merete – przedstawiła się. – Jestem siostrą oddziałową. Pójdziesz teraz ze mną.

Odwróciła się, Niels poszedł za nią, za nimi dwaj policjanci. Szli w milczeniu: biała podłoga, nagie jasnoniebieskie ściany, po obu stronach korytarza drzwi.

– Zaczniemy tutaj – powiedziała Merete, otwierając jedne z nich.

Niemal pusty pokój, posadzka z cementu, przy ścianie stolik. Jak pokój przesłuchań, pomyślał Niels. Jeden z funkcjonariuszy został na zewnątrz, drugi wszedł do środka razem z nim i pielęgniarką. Szeroki w ramionach łysy mężczyzna przywitał go skinieniem głowy.

– Erik – odezwał się cicho. Nie podał mu ręki.

– Będziemy musieli cię sprawdzić, kolego. Możesz unieść ręce nad głowę? – Pokazał Nielsowi, jak ma stanąć. – I trochę szerzej nogi. Masz coś w kieszeniach?

– Nie.

– Żadnych monet, portmonetki, nic?

– Nic.

– Dobrze.

Mężczyzna przeciągnął skanerem po rękach i nogach Nielsa. Robił to bardzo dokładnie, inaczej niż kontrolerzy na lotnisku.

Po chwili znów wyszli na zewnątrz.

– Wstąpimy jeszcze do lekarza – poinformowała go pielęgniarka.

– Dobrze – powiedział Niels.

Weszli do gabinetu. Poczuł ostry zapach spirytusu. Podłoga była wyłożona kafelkami, ściany były z żółtej cegły, na wieszaku w kącie wisiały trzy białe fartuchy. Pomieszczenie przypominało bardziej punkt uboju zwierząt niż gabinet lekarski. Pod jedną ze ścian stało łóżko, na środku biurko. W przeciwległym rogu wciśnięto wagę.

Lekarz był w wieku przedemerytalnym. Na szyi miał zawieszony stetoskop. Poklepał Nielsa lekko po ramieniu, po czym spokojnie zaczął wkładać gumowe rękawiczki.

– Ziegler – przedstawił się monotonnym głosem. – Nie jestem psychiatrą, Jens. Sprawdzę tylko, jak pracuje twoje serce i płuca – wyjaśnił. – Sprawdzę, czy żyjesz – dodał z wymuszonym uśmiechem.

– Żyję – potwierdził Niels.

Zauważył, że pielęgniarka powiedziała coś do jednego z funkcjonariuszy.

Lekarz wyciągnął szufladę i wyjął z niej przezroczystą foliową torebkę. Położył ją na stoliku przed Nielsem.

– Masz się namydlić i odczekać dziesięć minut.

– Co to jest? – spytał Niels, przyglądając się niewielkiej fioletowej tubce.

– Środek dezynfekujący, żebyś nie przywlókł nam tu jakiegoś robactwa – powiedział lekarz. – Nawet jeśli masz niewiele włosów, to na skórze mogą być jaja owadów.

– Zaczekamy z kąpielą do jutra – rzuciła Merete krótko.

– Mnie jest wszystko jedno. To wam będzie cuchnął.

Niels czuł, że lekarz nie ma ochoty z nim rozmawiać. W jego oczach był istotą pozbawioną samokontroli, zwierzęciem, czymś, co należało wyszorować mydłem dezynfekującym, a potem skrępować, jak krępuje się wściekłego byka.

Do gabinetu weszło dwóch mężczyzn. Twarde spojrzenia, szerokie bary, niebieskie koszule. Strażnicy. A może byli tu cały czas? Nie potrafił powiedzieć. Skinęli głowami policjantom i w milczeniu zajęli ich miejsca. Policjanci wyszli.

– Zdejmij ubranie, Jens – odezwał się lekarz.

Merete nie ruszyła się z miejsca. Niels odczekał chwilę. Czyżby nie zamierzała wyjść? Najwyraźniej nie. Zaczął rozpinać koszulę. Uświadomił sobie, że drżą mu ręce. Niemal niezauważalnie, ale jednak. Serce waliło mu jak młotem. Bał się. Sytuacja przerażała go. Zwykle tak nie reagował. Był policjantem, zdarzało mu się zajmować desperatami, nierzadko nawet uzbrojonymi. Z ludźmi, którzy mieli w oczach morderstwo, a dusze pełne blizn. Nieraz ktoś go skopał, czy nawet do niego strzelał. Poniżano go, grożono mu. Zawsze jednak wiedział, co ma robić. Teraz było inaczej. Był na obcym gruncie. Nie wiedział, jak się zachować, co powiedzieć. Nie wiedział nic.

– Połóż ubranie tam – powiedział lekarz i wskazał na łóżko.

Niels wykonał polecenie.

– Najpierw cię zważę – ciągnął lekarz. Wskazał głową na wagę: – Wejdziesz na nią?

Stalowa waga była zimna, poczuł chłód pod stopami.

– Dziewięćdziesiąt i pół kilograma – odczytał lekarz i wpisał dane do komputera. – Jeszcze wzrost. Możesz stanąć przy ścianie?

Twarz lekarza znalazła się nagle przy twarzy Nielsa. Poczuł jego oddech: kawa i jeszcze coś. Zapach lukrecji?

– Sto osiemdziesiąt pięć centymetrów. Jakieś przewlekłe choroby?

Lekarz zdążył już wrócić do komputera, wstukiwał sprawnie dane.

– Nie – odpowiedział Niels.

– Alergie?

– Nie.

– Przyjmujesz jakieś leki?

– Nie.

– W ostatnich ośmiu latach szczepiłeś się na tężec?

– Tak.

– Nosisz aparat słuchowy – stwierdził lekarz i znów coś zanotował. – Masz duży ubytek słuchu?

– Siedemdziesiąt procent.

– Prawe ucho. Słyszysz wszystko, co do ciebie mówię?

– Tak.

– Kolor oczu? – Zanim Niels zdążył odpowiedzieć, lekarz odpowiedział sobie sam: – Chyba zielone. Kolor włosów?

– Kiedyś były ciemne – Niels przeciągnął dłonią po ostrzyżonej na łyso głowie i lekkim siwym zaroście.

– Otwórz usta.

Otworzył usta. Lekarz poświecił niewielką latarką, dającą ostre, jasne światło.

– Wystaw język. Tak, dobrze. Muszę cię jeszcze osłuchać. – Przyłożył stetoskop do klatki piersiowej Nielsa. Stał chwilę skupiony i słuchał. – Wszystko w porządku – rzucił w końcu.

– Mogę się ubrać?

– Jeszcze chwilę – zarządził Ziegler, notując coś w komputerze. – Podejdź do ściany, to zajmie tylko chwilę. Możesz się odwrócić?

Niels wykonał polecenie. Wiedział, co za chwilę nastąpi, i wiedział też, że nic na to nie poradzi.

– Rozszerz nogi – polecił lekarz i po chwili Niels poczuł jego palce w odbycie. Z oka poleciała mu łza, ale było mu obojętne, czy lekarz to zauważył, czy nie.

– Dobrze, Jens, a teraz dam ci coś na sen.

Trzy niewielkie tabletki w tekturowym kubku. Pielęgniarka napełniła plastikowy kubek wodą z kranu i postawiła na stoliku.

– Co to jest?

– Coś na sen.

Niels spojrzał na tabletki: dwie były w odcieniu niebieskim, jedna śnieżnobiała.

– Co to jest? – powtórzył.

Lekarz spojrzał na pielęgniarkę, niemal w tym samym momencie za plecami Nielsa pojawili się policjanci.

– Możesz je wziąć od razu – powiedział lekarz i usiadł.

Niels poczuł na karku oddech jednego ze strażników, zobaczył, że pielęgniarka wycofała się do drzwi.

Lekarz odchrząknął i mówił dalej:

– Musisz wiedzieć, że przykładamy dużą wagę do tego, żeby osadzeni regularnie przyjmowali przepisane im lekarstwa. Inaczej nie będziemy w stanie pomóc. Rozumiesz?

– Chcę wiedzieć, co to jest.

– Tutaj my ustalamy reguły. Będziesz dostawać to, co uznamy za konieczne. Jeśli odmówisz przyjęcia leku, dostaniesz zastrzyk. Żadnych dyskusji. – Lekarz pokręcił głową i uniósł brwi. – Rozumiesz? – powtórzył.

Niels położył tabletki na języku. Popił je wodą i przełknął, został mu w ustach nieprzyjemny smak chloru.

Poszedł za pielęgniarką, towarzyszyli im strażnicy. Dotarli do kolejnych drzwi. Metalowe, ciężkie, pomalowane na zielono. Wrota do piekła, pomyślał. Pielęgniarka otworzyła je. Wszedł do małego pokoju. Łóżko, szafa, półka i okno wielkości arkusza A4, kraty. I nic poza tym.

– Jutro dostaniesz swój pokój – powiedziała Merete, opierając się ręką o brzeg łóżka. – Wiesz wszystko, co powinieneś wiedzieć. Za dwie minuty będziesz już spać.

– A jeśli będę chciał skorzystać z toalety?

– Użyj umywalki.

Niels słyszał, jak drzwi się zamknęły, krótki szum elektronicznego zamka. W Twierdzy nie było kluczy. Klucze znikały, gubiły się, ktoś mógł je ukraść. Albo dorobić drugą parę. Dlatego wszędzie była elektronika: kody, przepustki. Usiadł na łóżku. Słyszał własny oddech, ciężki, niespokojny. Siedział tak kilka minut, próbując się uspokoić i opanować strach. Kiedy usłyszał głos w uchu, pomyślał w pierwszej chwili, że to jego wewnętrzny głos, który słyszy wielu osadzonych. Zwykle na chwilę przed tym, zanim poderżnęli matce gardło albo strzelili niewinnemu człowiekowi w głowę.

– Bentzon? Jak mnie słyszysz?

Głos Leona doszedł go gdzieś z daleka. Poprawił aparat słuchowy.

– Powiedz jeszcze coś.

– Teraz lepiej?

– Chyba tak.

– A może mówię za głośno? Aparat musi być głęboko w uchu.

– Wszystko w porządku – powiedział Niels. Miał przed oczami Leona, który siedział teraz w furgonetce niecały kilometr od Twierdzy. Słyszał podniecenie w jego głosie. Jak dotąd plan przebiegał bez zakłóceń. Niels został osadzony w najbardziej strzeżonym więzieniu w kraju. Nikt nie wiedział, że jest policjantem. To była pierwsza część planu, druga była trudniejsza. Jego zadaniem było dowiedzieć się, kto zabił naczelnego psychiatrę Twierdzy, Christiana Paludana.trzydzieści sześć godzin wcześniej

2

Islands Brygge

Racjonalny człowiek. Tak właśnie siebie postrzegał. Niels Bentzon, policyjny negocjator kopenhaskiej policji. Tak, był racjonalny, nawet jeśli od czasu do czasu przytrafiała mu się depresja. To właśnie depresja przyczyniła się do rozpadu jego pierwszego małżeństwa. Chociaż oczywiście Hannah, która teraz leżała obok niego, też miała w tym swój udział. Spotkali się, on i Hannah, kilka lat temu w związku ze sprawą, którą wtedy prowadził. Bo w jaki inny sposób duński gliniarz mógł poznać astrofizyczkę z Instytutu Nielsa Bohra? A może to był błąd? Ostatnio coraz częściej zadawał sobie to pytanie. Może byłoby lepiej, gdyby nigdy się nie spotkali? Może wtedy zostałby z Kathrine albo znalazł sobie inną kobietę ze swojego środowiska? Funkcjonariusz może przecież poślubić funkcjonariuszkę. Albo pielęgniarkę. W młodości, kiedy studiował w Szkole Policyjnej, często spotykał się z pielęgniarkami. Doroczne śniadanie bożonarodzeniowe urządzano zazwyczaj wspólnie z pielęgniarkami, nie z pracownikami Instytutu Nielsa Bohra. I pewnie nie bez powodu, pomyślał. Sekretarki, policjanci, pielęgniarki stanowili koło zamachowe społeczeństwa. To dzięki nim społeczeństwo funkcjonowało. Astrofizycy, podobnie jak filozofowie czy artyści, zajmowali się rzeczami raczej społecznie obojętnymi, nie byli równie nieodzowni. Niels przewrócił się na drugi bok. Otworzył oczy. Racjonalny. Dlaczego właśnie teraz o tym pomyślał? Dlaczego było to takie ważne? Bo kończył pięćdziesiątkę? Czy dlatego, że zauważył, że Hannah ostatnio zaczęła interesować się innym mężczyzną? Fizykiem, który był w stanie dać jej to, czego on nie mógł: rozmowy o fraktalach i ciemnej materii wszechświata. Obserwował ją przez kilka ostatnich tygodni. Widział, jak się zmienia, kiedy rozmawiała z nim przez telefon. Z nim, czyli z Mathiasem. Tak miał na imię. Mathias. Właściwie było to wszystko, co Niels o nim wiedział. Ale widział, jak na nią działa. Widział, jak Hannah się czerwieni, jak jej ruchy łagodnieją. Dotykała palcami delikatnych włosków na karku, jakby je pieściła. A jego praca polegała właśnie na obserwowaniu ludzi. Zajmował się tym na co dzień, do diabła. Musiał wiedzieć, kiedy porywacz jest blisko poddania się, a kiedy jest gotów pociągnąć za spust, by móc go uprzedzić, zareagować sekundę wcześniej, zanim tamten podejmie decyzję.

Kiedy wzywano go do ojca, który groził, że zabije siebie i całą rodzinę, albo do żołnierza, który wrócił z misji i nie radził sobie z rzeczywistością, brał ze sobą tylko jedno: swoją zdolność obserwacji. Nie był w stanie wymienić wszystkich kursów, w których przez lata uczestniczył, tych organizowanych przez FBI i Scotland Yard, i tych, prowadzonych przez ekspertów z różnych krajów, którzy, ściągnięci do Kopenhagi, przekazywali swoją wiedzę jemu i trzem innym negocjatorom kopenhaskiej policji. Uczyli ich, jak prowadzić negocjacje. Dlatego wiedział, że niemal wszystko można wyczytać z oczu człowieka. Jeśli umiało się patrzeć. Trzeba było uważać na każde mrugnięcie, wiedzieć, dlaczego nagle człowiek przestaje mrugać, obserwować, czy źrenica jest rozszerzona, czy nie. Patrzeć, czy dłonie są spokojne, czy wręcz przeciwnie. No i oczywiście wiedzieć, jak zareagować. Chociaż jeśli o to chodzi, to Niels zwykle chadzał własnymi drogami. Stojąc twarzą w twarz z zdesperowanym człowiekiem, nie mógł cytować mu podręcznika, musiał mówić do niego własnymi słowami. W zeszłym roku został wezwany do kliniki, w której leczono alkoholików. Rozwiedziony mężczyzna po pięćdziesiątce stracił wszystko przez alkohol: rodzinę, pracę, dom. Trafił do kliniki. Kiedy Niels tam przybył, mężczyzna siedział w kuchni ze szklanką soku z marchwi i groził, że poderżnie sobie gardło. Nie widział sensu życia. Niels musiał przyznać mu rację. Nie zamierzał zwodzić nieszczęśnika. Facet zniszczył wszystko, co miał. Gdyby Niels zaczął wmawiać mu, że jest inaczej, byłby niewiarygodny. Więc przyznał mu rację. I facet zaczął się śmiać. Bo taka była prawda. Jego życie straciło sens, mógł poderżnąć sobie gardło, umrzeć i nikomu by go nie brakowało.

Jeśli więc Niels potrafił prześwietlić desperata, potrafił też prześwietlić własną żonę. Wiedział, że jest zakochana. Nie był tylko pewien, czy ona też już to wie. Jeśli nie, to wkrótce to na pewno nastąpi. Tego też był pewien. Były rzeczy, które Hannah łapała w mig, inne nie zajmowały jej tak bardzo. Kiedy szła na zakupy, sumowała ceny wszystkich zakupionych towarów. Robiła to w głowie i w takim samym tempie, w jakim wykładała je na taśmę. Niekiedy była nawet szybsza od kasjerki. Zawsze to robiła, a potem cieszyła się, podając kasjerce sumę w momencie, kiedy ta wstukiwała cenę ostatniego produktu. Czterysta czterdzieści trzy korony i pięćdziesiąt siedem øre. Problem polegał na tym, że kupowała wszystko, tylko nie to, co Niels zapisał jej na kartce. Pewnego razu wróciła do domu, targając duży żółty plastikowy kosz na bieliznę, trzy kilogramy ziemniaków i dmuchany basen do ogrodu. W grudniu. Była promocja, tłumaczyła mu. Gdy przypomniał jej, że nie mają ogródka, wzruszyła ramionami. Jak radziliby sobie Hannah i Mathias? Pewnie siedzieliby wieczorem w salonie i mnożyli okręg Ziemi przez pi, ścigając się, kto zrobi to szybciej i dokładniej. Natomiast lodówka świeciłaby pustkami, zawsze brakowałoby pieluch, prąd byłby wyłączony, bo żadne z nich nigdy w życiu nie tylko nie zapłaciło żadnego rachunku, ale nawet nie miało pojęcia, jak to się robi. Wiele razy obserwował pracowników instytutu: dorosłych mężczyzn i kobiety, którzy zapominali zdjąć kask rowerowy czy przychodzili do pracy w swetrach włożonych na drugą stronę. W instytucie wszędzie leżały notesy i ołówki na wypadek, gdyby któryś z naukowców nagle wpadł na jakiś genialny pomysł i chciał go zapisać – bo przecież nie można było zakładać, że będzie miał przy sobie długopis. A w pośpiechu mogło się zdarzyć, że zamiast wrócić do pokoju, nagle któryś z nich znalazłby się w kotłowni, gdzie mógł uderzyć głową w rurę. Może dlatego tak wielu z nich zawsze chodziło w kaskach rowerowych? Jedno było pewne. Hannah była zafascynowana Mathiasem. Bardziej niż sobie to uświadamiała. W dniu swoich pięćdziesiątych urodzin Niels leżał w łóżku i próbował przekonać sam siebie, że jest racjonalnym człowiekiem. I że jeśli kobieta czegoś chce, nic nie jest w stanie jej powstrzymać. Powiedział jej to któregoś wieczoru kilka tygodni temu. Właśnie wróciła do domu z pracy i zaczęła mu opowiadać o pewnej gwieździe. Narodziła się ponownie i została nazwana imieniem japońskiego badacza amatora, który ją odkrył. Niels nie był pewien szczegółów, ponieważ kiedy Hannah była podniecona, mówiła bardzo szybko, za szybko. I właśnie wtedy zobaczył w jej oczach, że rozmowa z nim ją nudzi. Dał upust swojej goryczy i powiedział, że o takich rzeczach powinna rozmawiać z Mathiasem.

Hannah przewróciła się na bok. Niels nie mógł oderwać od niej oczu. Jej ciemne włosy leżały rozrzucone na poduszce niczym grzywa. Widział jej piegi. Jasne, ledwie widoczne w porannym słońcu. Albo z wiekiem zrobiła się jeszcze piękniejsza, albo jego miłość do niej rosła z… No, właśnie: z czym? Im bardziej go odtrącała, tym bardziej ją kochał? Zastanawiał się, czy pójść za głosem natury i przytulić się do niej, pozwolić, by poczuła jego namiętność, jego twardy członek, położyć rękę na jej piersi.

Zadzwoniła komórka. Głośno, piskliwie.

– Dzieci – wyszeptała Hannah i Niels natychmiast wstał z łóżka. Od Nowego Roku bliźniaki na zmianę nękała kolka i każda minuta snu była święta, nie wolno było jej zmarnować. Szybko sięgnął więc po leżącą na stole komórkę, wyszedł na balkon i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Stał w bokserkach w porannym słońcu.

– Halo? – odezwał się zaspanym głosem. Odchrząknął. – Halo?

– Bentzon? Mówi Leon.

– Leon? – powtórzył Niels i nagle poczuł, że ma mdłości. Może dlatego, że było tak wcześnie? Spojrzał na brudne talerze w zlewie. Kotlety cielęce. A może głos Leona niósł ze sobą złe wspomnienia: krzyki, płacz zakładników, odór moczu, śmierci.

– Jesteś zdziwiony? Masz dyżur – zauważył Leon poirytowany.

– Teraz? Ja… – Niels zastanawiał się, co powiedzieć. Zaledwie tydzień temu skończył urlop rodzicielski, ale dotąd nie pojawił się jeszcze w komendzie. Był tylko razem z innymi negocjatorami na kursie z technik negocjacyjnych na Fionii. Jednego z najbliższych dni zamierzał zajrzeć na komendę, przywitać się z sekretarkami, sprawdzić, czy jego służbowy pistolet wciąż na niego czeka, może nawet zjeść lunch w Tivolihallen.

– Nie słyszę cię! – grzmiał Leon.

Niels doskonale wiedział, co Leon w tej chwili czuł. Bezgraniczną irytację z powodu traconego czasu.

– Jesteś w szpitalu? – Usłyszał jego głos. To było jedyne usprawiedliwienie, jakie był skłonny przyjąć. Chociaż też nie do końca. Jedynym naprawdę akceptowalnym była śmierć.

– To jeden z naszych chłopców – powiedział Leon i przez chwilę brzmiał nawet jak człowiek.

– Jak to? – Niels spojrzał na port. Mimo wczesnej pory w basenie na nabrzeżu kąpały się już dzieci.

– To gliniarz, do cholery.

Niels westchnął. Policjant. To oznaczyło broń.

– Są ofiary?

– Zabił żonę. Dwa strzały w oczy. Nie podobało mu się, jak na niego patrzy. Miała zimne oczy. Tak się tłumaczy.

– Dlaczego nie wejdziecie do środka siłą?

– Boimy się, że zastrzelił najstarszą córkę. Ale dwoje młodszych dzieci może jeszcze żyć. Zacznij się ubierać, wprowadzę cię we wszystko.

Niels spojrzał na Hannah. Jego jasne spodnie leżały na krześle. Bliźniaki spały, jedno ze smoczkiem w buzi. Osiemnaście miesięcy i trzy dni. Za duże, żeby nadal mieć kolkę, za małe, żeby Niels mógł im to wytłumaczyć.

– Chwileczkę – wyszeptał.

Hannah otworzyła oczy i spojrzała na niego.

– Dokąd się wybierasz?

– Potrzebują mnie.

– Dzisiaj? Przecież…

Przerwał jej, kładąc palec na ustach. Nie chciał mówić Leonowi o swoich urodzinach, nie chciał, żeby ktokolwiek się dowiedział, że kończy dzisiaj pięćdziesiąt lat. Nie znosił świętowania. Nie przyszło mu do głowy, żeby przynieść do pracy ciasto. Każdy człowiek kiedyś się urodził. I co z tego? Życie nieustannie poddaje nas próbom, jest ciągłą walką. Niektórzy ją przegrywali. To wiedział. Czy to był powód do świętowania? Żona zakochała się w innym. Gratuluję, stary. Co u ciebie? Nie, to nie dla niego. Wieczorem miał iść z Hannah na kolację, a potem zgodził się pojechać z nią i jej kolegami z instytutu do Chile. Nigdy jeszcze nie wyjeżdżał na tak długo. Za podróż Hannah płacił instytut. Miała przez kilka dni pracować przy największym teleskopie świata, o adekwatnej nazwie: Very Large Telescope, czyli VLT, jak go nazywali astrofizycy. Był położony na pustyni. W miejscu, gdzie nigdy nie padał deszcz, w każdym razie nie więcej niż milimetr rocznie, co oznaczało: żadnych chmur, które mogłyby zasłonić gwiazdy, i żadnych świateł pobliskiego miasta. Tylko światło gwiazd. Hannah miała spędzić tam kilka nocy, usiłując dotrzeć wzrokiem najdalej, jak to było możliwe. On natomiast zamierzał w barze hotelowym popijać znakomite chilijskie wino. Będzie świętować swoje pięćdziesiąte urodziny na pustyni w towarzystwie żony, której uczucie do niego wypalało się jak pustynia. Nie zamierzał zawracać sobie tym głowy. Urodziny były czymś, co należało do innego świata. Tego normalnego, w którym ludzie obchodzili Boże Narodzenie, jeździli na urlopy, chodzili na koncerty szkolne i całowali swoje żony na dzień dobry i na dobranoc. To nie był świat Leona, to nie był świat, do którego Niels zaraz miał spróbować przeniknąć. Studnia dusz. To była rzeczywistość, która od lat była jego codziennością. To właśnie nimi się zajmował. Zagubionymi duszami, tak ciężkimi, że nie były w stanie ulecieć do góry, mogły jedynie iść na dno. Od czasu do czasu zdarzało się, że siadywał na krawędzi tej studni i pozwalał, by spuszczono go na dół, by po jakimś czasie wyciągnąć go do góry razem z biedną zagubioną duszą. Tak właśnie miał spędzić dzisiejszy dzień. W studni dusz.

Niels wyjechał z podziemnego garażu prosto w upalny poranek, cały czas słuchając wyjaśnień Leona.

– Słuchasz mnie?

– Facet jest policjantem, ma trójkę dzieci – próbował podsumować Niels. – Co z żoną? Są rozwiedzeni? Potrzebuję więcej informacji.

– Wygląda na to, że zamknął się w sypialni razem z dziećmi.

– Tło! – powiedział Niels. Czuł tę samą irytację, którą wcześniej wyczuł u Leona. Kiedy walczy się o życie drugiego człowieka, nie toleruje się błędów innych.

– Tło – powtórzył Leon. Niels miał wrażenie, że słyszy, jak wzdycha. Zawsze tak było. Dla Leona liczyły się fakty: jaką bronią dysponuje sprawca, ilu wziął zakładników, gdzie dokładnie przebywa, ile jest ofiar. Tego rodzaju informacje były dla niego najważniejsze. Dla Nielsa nie miały one żadnego znaczenia. On chciał wiedzieć, kim był człowiek, z którym miał się zmierzyć. Ludzi nie dawało się opisać, podając dane statystyczne: tylu a tylu żołnierzy cierpiało z powodu traumy pourazowej, a siedemdziesiąt pięć procent samobójstw popełniali mężczyźni. Wśród powodów na pierwszym miejscu była utrata pracy albo rozwód. Dane te mogły pewnie zainteresować polityków, ale dla Nielsa nie miały żadnej wartości. On musiał dostrzec za nimi człowieka, i to w ciągu kilku minut.

– Skoro jest gliną, musimy coś o nim wiedzieć – powiedział, wyjeżdżając na autostradę.

– I wiemy.

– Ja nie.

– To jeden z tych, którzy równie dobrze mogli skończyć po drugiej stronie – powiedział Leon w końcu.

Wszyscy wiedzieli, że są ludzie, którzy równie dobrze jak policjantami mogli zostać przestępcami. Fascynowała ich śmierć. Często zbieg okoliczności decydował, czy kończyli życie od pocisku z pistoletu Heckler & Koch, używanego przez kopenhaskich policjantów, czy z nielegalnej broni, która w ostatnich latach zalewała kraj. Podczas egzaminów do Szkoły Policyjnej próbowano takie osoby zidentyfikować, ale kadeci to młodzi ludzie, a rysy na duszy są jak nowotwór: musi upłynąć trochę czasu, zanim można je dostrzec.

– Więcej szczegółów – rzucił Niels i przyspieszył. – Co mówi rodzina? Sąsiedzi?

– Podobno się kłócili. Nie znosił, kiedy na niego patrzyła. Ale inni twierdzą, że był bardzo miłym człowiekiem.

– Zawsze tak mówią – powiedział cicho Niels. Spojrzał na lewą rękę, tę, która leżała na kierownicy. Drżała. Był zdenerwowany. Od czasu jego ostatniej akcji minęło sporo czasu. – Chwileczkę – powiedział i zjechał z autostrady.

Za kilka minut będzie na miejscu. Przełożył komórkę do drugiej ręki, spojrzał na nią. Też drżała, nawet jeszcze bardziej.

– Nie słyszę cię, Bentzon!

– Jestem tu.

Leon dowodził jednostką specjalną. Mówiono o nim, że jest jednoosobową armią, co Nielsa zawsze dziwiło. Miał przecież do dyspozycji całą stołeczną jednostkę specjalną. To on odpowiadał za bezpieczeństwo podczas ostatniej wizyty amerykańskiego prezydenta w Kopenhadze. To jemu przypadł zaszczyt rozmów z CIA i osobistą ochroną prezydenta. Podobno Amerykanie byli pod wrażeniem jego skuteczności. Wystarczyło jedno jego spojrzenie, a każdy wiedział, co ma robić. Przy towarzyskich okazjach Sommersted twierdził, że ludzie z CIA zaproponowali Leonowi, że zabiorą go do Stanów. Niestety Leon nie zachwycił się Amerykanami. Niesamodzielne roboty, mówił o nich. Jego ludzie potrafili myśleć, i to było ich mocną stroną. Jednostka policyjna nie może być wojskiem. Wzywano ją, kiedy rozpętywało się piekło, gdy pojawiało się zagrożenie aktami terroru. Wtedy wzywano Leona i jego ludzi. W takich sytuacjach nie sprawdzały się roboty, agenci CIA, działający zgodnie z regulaminem. W wojnie miejskiej trzeba było podejmować decyzje samodzielnie. Ludzie Leona musieli posługiwać się głową równie skutecznie jak bronią.

Jednostka powstała po ataku terrorystycznym podczas Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 roku. Zginęli wówczas izraelscy sportowcy, niemiecki policjant i palestyńscy terroryści. Duńska policja uświadomiła sobie, że problemy globalnego świata mogą dotknąć każdego. Czasy, kiedy funkcjonariusze zajmowali się przeprowadzaniem kaczych rodzin przez jezdnię, minęły. Zaczęto zwracać większą uwagę na przygotowanie przyszłych policjantów do zadań specjalnych. Kiedy Niels zaczynał swoją karierę, jednostka składała się z dwudziestu ludzi. Dzisiaj było w niej pięćdziesięciu mężczyzn i dwanaście kobiet. Pole działań cały czas się poszerzało. Coraz częściej przestępstwa popełniano pod wpływem narkotyków, dawniej sprawców zatrzymywali zwykli funkcjonariusze, dzisiaj zajmowali się tym ludzie Leona. Leon miał do dyspozycji strzelców wyborowych, którzy byli w stanie trafić w pudełko od zapałek z odległości ośmiuset metrów, miał lekarzy na motorach i szybkie łodzie do pościgu na wodzie.

Niels skręcił z willowej uliczki i zjechał na parking. Zdziwił się, gdy zobaczył Leona samego. W pobliżu nie było żadnego radiowozu, żadnych ludzi. Zanim wysiadł z samochodu, spojrzał na swoje ręce. Nic się nie zmieniło. Jeśli był zdziwiony, to tym, że nie drżały mu jeszcze bardziej. Że jego ciało nie chciało uciekać od tych wszystkich szaleńców, psychopatów, mężczyzn, bo zawsze byli to mężczyźni, którzy podpalali swoje rodziny i grozili podpaleniem świata. Wtedy na scenę wkraczał on. Tak jak teraz, powtarzał sobie w myślach.

– Bentzon. Kupa czasu – powitał go Leon.

– Gdzie twoi ludzie? – Niels spojrzał na dachy okolicznych domów. Może tam się kryli?

– Przytyłeś? – Leon spojrzał na niego z dezaprobatą.

– Mam luźną koszulę – powiedział Niels. – Gdzie twoi ludzie?

Leon zrobi krok w stronę Nielsa.

– Luźna koszula, tak? Zaraz się przekonamy.

– O czym ty mówisz?

Niels cofnął się, ale Leon chwycił go za rękę.

– To jeden z naszych ludzi. Nie da się nabrać.

– Nie rozumiem.

– Nie wpuści negocjatora, który będzie miał na sobie ciuchy.

Niels westchnął. Spuścił wzrok. Nie pierwszy raz był w takiej sytuacji. I zapewne nie ostatni. Musiał wejść do mieszkania nagi. Dwadzieścia lat temu, kiedy zaczynał pracę, było inaczej. Wtedy najważniejsza była siła perswazji, potem rozwój techniki wszystko zmienił. Mikrofon można było ukryć pod kołnierzykiem koszuli, a broń schować w bokserkach. Dlatego szaleńcy zaczęli nalegać, żeby negocjatorzy byli nadzy.

Leon wskazał na niewielki budynek po drugiej stronie ulicy. Nowy, otoczony niskim żywopłotem, grille w ogródkach.

– Połowa jednostki jest schowana po drugiej stronie. Facet uprzedził, że jeśli zobaczy choć cień gliniarza z bronią w ręku, zastrzeli dwóch najniższych.

Niels chciał wrócić do domu. Nie był w stanie uratować wszystkich.

– Zdejmuj ciuchy… – Usłyszał głos Leona. Zobaczył, jak kręci głową. – Przepraszam, musisz się rozebrać – dodał cicho.

Niels przyglądał mu się chwilę. Miał wrażenie, że Leon cieszy się z jego nieszczęścia. Szybko zdjął buty i zaczął rozpinać spodnie.3

Oksford, 1939

Ogródek przed domem profesora Jenkinsa nie prezentował się szczególnie okazale, zwykły podjazd i kilka żałośnie wyglądających krzaków.

– Ryzykujemy, że ktoś nas zobaczy – powiedziała Rachel, kiedy tego ciepłego wieczoru już po raz trzeci przechodzili obok domu profesora.

Rachel szła, trzymając Michaela i Alexandra pod rękę. Udawali młodych studentów w drodze do knajpek przy Albert Street, co częściowo było prawdą, wszyscy troje bowiem, byli studentami.

– Nie możemy wejść od ulicy – wyszeptała Rachel nerwowo. Zapadał zmierzch, a umówili się, że właśnie po zmierzchu włamią się i zabiorą dokumenty.

– Wejdziemy od ogrodu – zaproponował Alexander.

Michael rzucił szybkie spojrzenie na dom, a następnie na ulicę. Alexander i Rachel mieli rację, w ogródku przed domem nie było nawet drzewa, które mogłoby ich zasłonić. Spoglądając od ulicy, Michael zobaczył w oknie potężną sylwetkę profesora Jenkinsa krzątającego się po domu.

– Nie gap się tak – powiedziała Rachel i pociągnęła go delikatnie za rękaw.

Zaczął się zastanawiać, czy kiedykolwiek wcześniej zdarzyło się, że go dotknęła. Chyba nie, chociaż musieli chyba podać sobie ręce, kiedy po raz pierwszy zostali sobie przedstawieni. W All Souls College w 1937 roku, czyli blisko dwa lata temu. Michael nie przypominał sobie, żeby widział Rachel podczas ceremonii immatrykulacyjnej w kaplicy, ale dzień był upalny, a ludzi dużo. A oni, zafascynowani ceremonią, chłonęli wszystko. Musieli wyglądać jak gołębie, które nie są w stanie patrzeć w jedną stronę dłużej niż kilka chwil, pomyślał. Pamiętał, jakie wrażenie zrobiło na nim gotyckie piękno kaplicy i tłum studentów. No i oczywiście kobiety. Słuchał uważnie mowy powitalnej rektora i praktycznych rad udzielanych nowicjuszom. Tak, był pewien, że pierwszy raz zobaczył Rachel dopiero na wydziale, kiedy spotkali się w gabinecie profesora Jenkinsa. Ale wtedy też nie doszło do fizycznego kontaktu: nie podali sobie rąk, tylko skinęli głowami i szybko usiedli na wskazanych im krzesłach. Potem profesor poprosił, żeby każdy z nich powiedział coś o sobie. Michael tak się denerwował, że nie słyszał, co mówili jego koledzy. Dopiero gdy wstała Rachel, zapomniał na chwilę o nerwach. Rachel opowiadała barwnie, żywo gestykulując, związane w koński ogon kasztanowe włosy podskakiwały, kiedy opisywała trudną podróż z łona rodziny do najlepszego uniwersytetu na świecie. Jej ojciec był przeciwny studiom. Ale ona nie chciała po prostu wyjść za mąż, postanowiła, że będzie pierwszą w rodzinie kobietą, która pójdzie na studia. Wolała poślubić stertę książek niż dziedzica majątku ziemskiego, powiedziała. Ojciec nigdy jej tego nie wybaczył. Ale zgodził się opłacić jej naukę, dodała. Wszyscy się roześmieli, także profesor. Michael pamiętał, że pomyślał wtedy, że nigdy dotąd nie spotkał takiej kobiety. Nigdy. Jego matka i siostra zawsze były poważne, przytłoczone życiem. W ogóle kobiety w Liverpoolu nie były takie… Pogodne? Energiczne? Pełne życia.

Kiedy Rachel skończyła opowiadać, przyszła kolej na Alexandra. Wstał, wysoki, przystojny, pewny siebie. Miał jasne włosy, spłowiałe od słońca i wody. Tak różny od Michaela, który ze swoją ciemną karnacją i odziedziczoną po ojcu ciężką posturą przypominał chłopaka z robotniczej rodziny, którym przecież był. W końcu przyszła kolej na niego. Miał powiedzieć coś o sobie. Jeszcze zanim zaczął, pomyślał, że Anglia to straszny kraj. Wystarczyło, żeby człowiek się odezwał, a jego sposób mówienia zdradzał wszystko: miejsce pochodzenia, majątek rodziców, gdzie chodziło się do szkoły. Dialekt Anglika zdradzał historię jego rodziny do dwustu, trzystu lat wstecz. Nic nie dało się ukryć, a jeśli próbowało się poprawić nieco akcent, wychodziło to jeszcze gorzej. W Anglii każdy, jak tylko otwierał usta, natychmiast lądował na swoim miejscu w skomplikowanym systemie klasowym. Michael doskonale wiedział, co inni sobie pomyślą, kiedy wypowie swoje nazwisko: Scouser. Klasa robotnicza z Liverpoolu, za jego studia na pewno nie płaciła jego rodzina.

Nigdy wcześniej nie miał kontaktu z takimi ludźmi jak Alexander czy Rachel. Charakterystyczny dla nich sposób mówienia znał z radia, z filmów z Noëlem Cowardem, nigdy jednak nikogo takiego nie oglądał na żywo.

– Przejdziemy przez murek – postanowił w pewnym momencie Alexander.

Rachel puściła rękę Michaela, ich pierwszy kontakt fizyczny zakończył się. Pocieszał się, że rękę Alexandra puściła nieco wcześniej.

– Przejdziemy przez murek – powtórzył Alexander. – I wyjdziemy prosto na taras – dodał.

– Jesteś pewien? – spytała Rachel. Lekko, pogodnie.

– Byłem tam dwa razy – powiedział Alexander. Położył rękę na kamiennym murku i przeskoczył go z dużą elegancją.

– Chodźcie.

Michael podał dłoń Rachel i pomógł jej przejść. Jeden wieczór i dwa razy się dotknęli. Może droga do serca Rachel wiodła przez niecne uczynki, pomyślał. Stali w trójkę na końcu podłużnego ogródka. Patrzyli na dom i słuchali informacji, które przekazywał im Alexander. Gabinet profesora Jenkinsa znajdował się na piętrze. Tak naprawdę musieli jednak pokonać trzy ciągi schodów, ponieważ drzwi od ogrodu prowadziły do salonu, w którym mieściła się duża woliera profesora. Alexander był przekonany, że nie muszą obawiać się egzotycznych ptaków, ponieważ po zmierzchu ptaki milkły. Z poziomu ogrodu trzeba było wejść po schodach do kuchni i dalej na półpiętro, gdzie były drzwi wychodzące na St. Margaret’s Road. Potem schody prowadziły na piętro, gdzie kiedyś miały pokoje dzieci profesora. Wszystkie już dawno wyprowadziły się z domu. Z pierwszego piętra trzeba było jeszcze wejść na górę po starych, wąskich skrzypiących dębowych schodach. Mieli nadzieję, że starsi państwo, Jenkins i jego żona, lekko odurzeni codziennym kieliszkiem wieczornego portweinu, niczego nie usłyszą. Tak czy inaczej, byli zdecydowani zaryzykować. Musieli przejąć dokument, zanim będzie za późno. Jutro Jenkins zamierzał zawieźć go do Londynu, a wtedy nie będą już w stanie nic zrobić. Dokument, który odkryli, przepadnie.

– Co zrobimy, jeśli sejf okaże się zamknięty? – spytał Michael.

– Jenkins nigdy go nie zamyka – stwierdził Alexander stanowczo, przekonany o własnej racji.

Zarówno on, jak i Rachel wydawali się świetnie bawić. Dla ludzi, takich jak oni, wszystko jest zabawą, pomyślał Michael. Cokolwiek by się stało, zawsze prawnik rodziny służył pomocą.

– Ale jeśli? – nalegał.

– Jeśli sejf będzie zamknięty, będziemy musieli znaleźć klucze – powiedział Alexander. Był poirytowany, jakby uznał, że Michael chciał zepsuć im zabawę. A Michael wiedział, że jeśli coś pójdzie nie tak, jemu nikt nie pomoże. Wtedy, był tego pewien, jego matka umrze ze wstydu, skazując ojca Michaela na długie lata samotności.

– Cicho – wyszeptał Alexander. Uśmiechnął się i pchnął lekko drzwi, prowadzące do pokoju ogrodowego. Rachel też się uśmiechnęła.

Stali w ogrodzie. Od ponad godziny przyglądali się pogrążonej w ciemności willi. Zastanawiali się, czy Jenkins już odpłynął. Byli pewni, że wieczorami lubił sobie trochę wypić. Rankami w jego oddechu często czuć było alkohol. Jego czerwona twarz również na to wskazywała. Nie potrafili natomiast powiedzieć, czy jego żona też lubiła wypić sobie kieliszeczek wieczorem i czy miała równie ciężki sen jak jej mąż.

Alexander szedł przodem. Przeszedł obok woliery, w której papugi Jenkinsa siedziały na drążkach niczym ciemne cienie. Jedna z nich podniosła łebek, kiedy Michael ją mijał. Czyżby spojrzała na niego? Nie potrafił powiedzieć, czarne oczy w nocnych ciemnościach. Rachel postawiła nogę na pierwszym stopniu, zatrzeszczał. Głośno, za głośno. Alexander chwycił ją za rękę.

– Idź brzegiem, bliżej poręczy, wtedy mniej trzeszczą – wyszeptał niemal niesłyszalnie i pokazał jej, jak ma się poruszać. Miał rację. Michael zaczął się zastanawiać, gdzie zdobył tę wiedzę. W zamku rodziców w Szkocji? Gdy był dzieckiem, wstawał w nocy z łóżka, czy kiedy jako młody chłopak wracał późno do domu i nie chciał, żeby ktoś go usłyszał. Tak czy inaczej, metoda okazała się skuteczna. Po kolei zaczęli wchodzić na górę, najpierw na parter, potem na pierwsze piętro. Zatrzymali się na chwilę, nasłuchując. W domu panowała cisza, gdzieś ulicą przejechał samochód, z pokoju Jenkinsa dochodziło nierówne chrapanie. Rachel nie była już równie zachwycona jak jeszcze przed chwilą, tylko na twarzy Alexandra błąkał się jeszcze uśmiech. Skinął głową zachęcająco i ruszył po schodach. Michael podążył za nim. Skupił się na tym, co było ich celem: odebrać to, co Jenkins im zabrał.

Alexander zatrzymał się na końcu schodów i zajrzał do sypialni. Odwrócił się powoli, przyłożył złożone dłonie do policzka, pokazując, że Jenkins i jego żona śpią. Michael spojrzał na Rachel. Nadal stała na podeście. Czyżby się przestraszyła? Michael wiedział jednak, że musi iść dalej. Nie miał wyboru. Pokonał ostatnie pięć stopni, wszedł do sypialni, spojrzał na tłusty brzuch profesora, który unosił się i opadał pod kołdrą, i szybkim krokiem przeszedł do gabinetu. Zobaczył Alexandra, zauważył, że jest zdezorientowany. Spodziewali się, że dokumenty będą leżeć na stole, ale stół był pusty. Starzec zamknął je. W sejfie. Tak jak Michael się obawiał.

– Klucz – wyszeptał Alexander.

Zaczęli szukać. W doniczce na parapecie, nad drzwiami, za książkami. I nic. Byli coraz bardziej zestresowani. Alexander próbował nawet unieść sejf, żeby zabrać go ze sobą. Wszystko na nic. Michael uznał, że powinni jak najszybciej opuścić dom. Przegrali bitwę. Jednak Alexander najwyraźniej nie mógł się z tym pogodzić. Dał mu znak, że ma zostać w gabinecie, podczas gdy on przeszuka sypialnię. Michael zaprotestował, gestykulując. Nie tak się umawiali. Mieli szukać tylko w gabinecie, jeśli nic nie znajdą, trudno. Obiecali sobie: żadnej przemocy. Alexander stanął przed Michaelem z niewielkim pękiem kluczy w ręku. Promieniał, na jego ustach pojawił się dziecięcy uśmiech. Szybko podszedł do sejfu. Sprawdził pierwszy klucz, nic, drugi też nic, dopiero trzeci okazał się właściwy. W gabinecie rozległ się głuchy dźwięk ciężkiego zamka. Stali w milczeniu przed otwartym sejfem. Wewnątrz, obok obligacji i niewielkiej ilości gotówki, był ich dokument. Zapomniany rękopis Fedona: myśli Sokratesa, spisane przez Fedona dwa i pół tysiące lat temu.

– Co?

Pierwszy odwrócił się Michael, chwilę później Alexander. Profesor stał i trzymał rękę na włączniku. Zapalił światło i spojrzał z niedowierzaniem na swoich uczniów, próbując zrozumieć, co się stało.

– Michael? – powiedział cicho, wyraźnie zawiedziony.

Michael jakby słyszał głos matki. Tak właśnie by zareagowała. Wypowiedziałaby jego imię: raz, z niedowierzaniem. A potem już nigdy by się do niego nie odezwała. Generalnie była osobą małomówną, na wszelkie porażki reagowała po prostu milczeniem.

Alexander wpadł w panikę. Próbował wyminąć Jenkinsa, ale starzec chwycił go za rękę i zatrzymał.

– Nigdzie nie pójdziesz – powiedział. Spojrzał na Michaela. – Odłóż to – dodał głośniej.

Michael stał i patrzył na dokument, który trzymał w ręku. Być może dlatego nie zauważył, że Alexander zdołał się już wyswobodzić i właśnie sięgał po stojący obok kominka pogrzebacz.

– Nie… – wyszeptał Michael.

Jenkins wyciągnął rękę w stronę Alexandra, chwycił go za kołnierz. Alexander zrobił krok do tyłu. Michael wstał. Nie widział, jak Alexander trafia starca pogrzebaczem. Zobaczył tylko, jak Jenkins nagle upadł. Próbował się podnieść, ale wtedy Alexander zamachnął się ponownie, tym razem mocniej. Profesor wydawał się nie do końca rozumieć, co się dzieje. Żył w swoim akademickim świecie i pewnie nigdy nie był w sytuacji zagrożenia życia. A teraz jeden z jego studentów stał w jego gabinecie i wymachiwał pogrzebaczem jak amerykański baseballista. Michael chciał zaprotestować, ale nic nie powiedział. Nie zdążył. Cios, zadany przez Alexandra, trafił Jenkinsa w tył głowy.

– Nie!

– A co ty myślałeś? – wyszeptał Alexander. – Jeśli przeżyje, wyda nas.

– To jest morderstwo.

– A jaki mamy wybór? Nakrył nas – wymruczał Alexander zły.

– Umawialiśmy się… – Michael nie zdążył powiedzieć nic więcej. Alexander odepchnął go, wziął rozbieg i ponownie uderzył profesora w głowę. Z całej siły. Jakby rąbał drewno, pomyślał Michael. Zrobił krok do tyłu, chciał coś powiedzieć, coś zrobić, ale wiedział, że Alexander ma rację. Stał więc i patrzył. Alexander zadał profesorowi kolejny cios. Czaszka starca pękła, ale Alexander uderzył ponownie, jakby nie mógł przestać, jakby widok krwi coś w nim obudził. Michael podszedł do niego i pchnął go w stronę drzwi. Alexander puścił pogrzebacz, który upadł na podłogę z hukiem.

– Co się stało? – wyszeptała Rachel do Alexandra, kiedy zobaczyła go na schodach. W tym momencie Michael usłyszał za sobą głos. Matki? Odwrócił się i już wiedział, że został odkryty. Stała tuż za nim, niska dość pulchna kobieta w koszuli nocnej. I nie była to jego matka. Bo jego matka była chuda, skóra i kości. Kobieta, która stała za nim, była żoną profesora Jenkinsa.

– Michael? – odezwała się zdziwiona.

Milczał. Alexander chwycił go za rękę i razem zbiegli ze schodów, a potem pobiegli dalej w ciemność.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: