- W empik go
Dryland - ebook
Dryland - ebook
Reportaż o jednym z najbardziej zapomnianych państw świata.
„Państwo widmo” – tak czasem mówi się o Somalii. Kojarzymy ją z głodem, piratami, wojnami. Ale co o niej tak naprawdę wiemy? Media na jej temat właściwie milczą. Tymczasem Konrad Piskała dotarł do Somalii i pokazuje nam jej zgoła inne, dalekie od przemocy oblicze i zabiera w fascynującą podróż, która zupełnie zmieni nasze stereotypowe myślenie. Autor ze znawstwem i czułością opowiada o kraju i ludziach, którzy podejmują trud działań o lepsze jutro.
Tytuł ukazuje się w prestiżowej serii reportażu Terra Incognita.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-466-5 |
Rozmiar pliku: | 4,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Byliście w Mandheerze? Jesteście muzułmanami? Z kim chcieliście się spotkać?! Po co tu przyjechaliście?! Przecież tu nic nie ma! Tu jest tylko dryland!...
Patrzę na słońce, które powoli zagarnia coraz więcej przestrzeni. Przesunęło się z podwórza na próg, wskoczyło na ławę i grzeje się na moich kolanach. Dwóch funkcjonariuszy jeszcze godzinę temu siedziało na wprost nas, ale pożeglowali w kierunku przeciwległej ściany. Nie widziałem, aby przesuwali swoje krzesła. Po prostu byli w szczególny sposób zsynchronizowani ze słońcem. Jeden z nich kładzie sobie na karku wilgotną szmatę i szepcze:
– Nic więcej, tylko dryland!
Nie odpowiadam, nie mogę się skoncentrować. Z aresztu dochodzą odgłosy więźniów. Kaszlą, charczą, ale milczą. Nie słychać rozmów. W ich celi nie ma okien, a przecież tutaj nawet przy drzwiach panuje potworna duchota. Powietrze na posterunku jest suche i rozżarzone. Na stołach ani pod sufitem nie ma wentylatorów, więc zalega w bezruchu, płoży się tam, gdzie wepchnął je podmuch z pustyni. Znów kasłanie. Tym razem długie, niekończące się odkrztuszanie śliny, a potem cisza. Jeśli otworzą celę, to buchnie stamtąd woń fekaliów i smrodu ciał upchniętych w ciasnej klatce z żółtej gliny i blachy. Ta słodkawa woń razem z kaszlem sączy się do nas przez szpary pod drzwiami.
– Ustalam z szefem, co z wami zrobić – zwraca się do mnie szczupły funkcjonariusz, wybijając numer na trzymanym w ręku telefonie.
Kazali nam przejść pod ścianę i czekać. Kucam więc na podłodze i na wyciągnięcie ręki mam te przeżarte rdzą drzwi aresztu. Pod ich krawędzią przesuwa się wolno ciemna dłoń, jakby ktoś próbował dotknąć czegoś na zewnątrz. Uchwycić jakąś ratunkową linę, może inną dłoń?
Dwanaście godzin wcześniej
Kiedy rano przyjechaliśmy do Hagadery, na głównym placu pod pojedynczym drzewem stał stół. Nic więcej, żadnych krzeseł, stołeczków. Leżały na nim dokumenty, trochę zapisanych drobnym drukiem kartek, których część przyciśnięta była kamieniem, ale większość fruwała w powietrzu. Ktoś przerwał dyskusję tuż przed naszym przybyciem. Ważniejsze jednak jest to drzewo niż te kartki. Somalijski znajomy mówił mi, że w jego kraju wszystko, co dobre, zdarzyło się pod jakimś drzewem.
– Wielu ludzi uratowało swoje życie dzięki negocjacjom starszyzny opartej o pnie drzew. Tyle pod nimi zawarto porozumień między klanami i tylu uniknięto wojen i krwawych odwetów! A ile podpisano szczęśliwych małżeńskich kontraktów! – zachwycał się pasterską demokracją, a potem powtórzył: – Za mało, przyjacielu, za mało było drzew w Somalii.
Tu w Hagaderze rośnie sucha, koścista akacja o szarej, wypłowiałej korze. Siedzimy w jej cieniu i czujemy, że nasza obecność wywołuje nerwowość wśród sklepikarzy. Jeden oprawia skórę przerzuconą przez rusztowanie ze skrzyżowanych kijów, inny przesypuje ryż z wielkiej torby do małych woreczków, ale wiemy, że obserwują nas z oddali. Zerkają podejrzliwie ze swoich bud z artykułami pierwszej potrzeby. Tylko mężczyźni siedzący na ławce pod jadłodajnią z pasterskimi laskami między kolanami zachowują spokój i patrzą pustym wzrokiem przed siebie. Jest w nich oczekiwanie, to wieczne afrykańskie zatrzymywanie czasu. Obserwowanie jedynego drzewa na placu. Prostowanie nóg, kręgosłupa. Poprawianie ma’awiis, somalijskiego kiltu. Wodzenie wzrokiem za ciemnymi krążkami cienia. Tym swoim siedzeniem wyrażają sprzeciw wobec czasów, które nadeszły i w których nie ma dla nich miejsca. Somalijczycy to ludy pasterskie. Od setek lat ich przodkowie chodzili za wielbłądami oraz bydłem i mają to obserwowanie w genach, we krwi. Ci tutaj nieopodal placu autobusowego też wypasają swoje niewidzialne stada. Po chwili od sklepikarzy odrywa się dwóch mężczyzn i w drgającym od gorąca powietrzu idą w naszym kierunku. Mają na sobie cienkie marynarki, których tutaj się nie nosi. Nie przedstawiają się, ale wskazują ręką posterunek, na który mamy iść. Mieści się kilkaset metrów od placu.
Policjant w pogniecionym mundurze patrzy mi głęboko w oczy, starając się nie okazywać ciekawości. Otworzył księgę raportów i spisał dane. Jest wcześnie rano, a on już wygląda na zmęczonego. Za kilka godzin, gdy będzie nas eskortować do Dadaab, powie, że należy do narodu Kikuju. Narodu, a nie plemienia, bo Kikujów jest ponad pięć milionów i mają własny język. Jest ze środkowej Kenii i tęskni za zielenią, rodziną i kobietami. Nie chodzi nawet o suchy klimat, piasek, surową woń wielbłądziego mięsa. Dotyka go choroba wygnania. Ta szczególna chandra, charakterystyczna dla służby na końcu świata. Rząd w Nairobi kazał mu wypatrywać na pustynnym płaskowyżu hord obcych. Być może również jemu, niczym Giovanniemu Drogo³, żmudne czynności strażnika wypełniają życie. Wyobrażam sobie, jak każdego dnia o brzasku podjeżdża pod posterunek. Gasi silnik samochodu i wolno podchodzi pod drzwi. Nauczył się wkładać pod kątem klucz w zamek, aby się nie zacinał. Starannie stawiać broń pod ścianą i mieć ją zawsze w zasięgu wzroku. Potem zamiata podłogę, gotuje wodę na herbatę na małym palenisku pod wiatą. Otwiera księgę raportów i odwraca kartki bez ślinienia palców, bo papier na tym pustkowiu szybko staje się brudny. Codziennie wypytuje ludzi przychodzących na posterunek: „Kto pojawił się w obozie? O czym się mówi? Czy oni nie idą? Czy ich nie widziano?”. Nauczył się mówić do mężczyzn stanowczo, a do kobiet łagodnie, bo one boją się najbardziej: „Asha, Halima albo Sahra, zajmiemy się tym. Zwrócimy na to uwagę. Dziękuję za waszą pomoc. Robimy to dla wspólnego bezpieczeństwa”.
W jednostce wojskowej w Dadaab, dokąd nas przywiózł, czekaliśmy przez kilka godzin w biurowym pokoju. Czas płynął i przychodziło coraz więcej wyższych rangą żołnierzy, aby sprawdzić, kim jesteśmy. Nie przesłuchują nas, po prostu patrzą. Jeden z oficerów staje przede mną z trzcinką w dłoni, niczym kolonialny zarządca. Ma sporo po pięćdziesiątce. Nalana twarz i małe oczy. Na jego mundurze mnóstwo wojskowych dystynkcji, które nic mi nie mówią, ale grubas musi być wysoko postawiony w wojskowej hierarchii. Na korytarzu komuś rozkazuje, innego beszta bez wyraźnego powodu. Gdy zatrzymuje się przede mną, łapie przez chwilę oddech, a potem z rozchylonymi ustami słucha, jak tłumaczę, że jestem turystą. Nagle zaczyna krzyczeć:
– Mów prawdę! Chcieliście się dostać do Somalii! Byliście w Mandheerze! – Cichnie po sekundzie, jakby zabrakło mu energii albo zapału do dalszej kłótni. – Wszystko z was wyciągniemy! – rzuca. Słychać trzask trzcinki uderzającej w rękę. Wychodzi.
Pojawia się następny wojskowy, i następny. „Szukacie asz-Szabab. Jesteście z asz-Szabab. Lubicie asz-Szabab…!” W przeciwieństwie do Somalijczyków, którzy mówią o nich niechętnie, kenijscy policjanci i żołnierze powtarzają ich nazwę z pewnym upodobaniem. Ale oni noszą broń. Zielonkawe karabiny M-16 z lufami zatkanymi pakułami chroniącymi je przed piaskiem.
Wreszcie zjawili się śledczy. Posłano po nich aż do Gaarisy (Garissy) oddalonej o kilka godzin drogi. Ubrani są w jasne koszulki z kolorowymi nadrukami. Ten, który siedzi bliżej mnie, jest szczupły, wysoki, przedwcześnie łysieje i wygląda na pedantycznego urzędnika, a drugi, w płóciennych spodniach do pół łydki i z mocno zarysowanym brzuchem, to taki kumpel z podwórka. Sprawiają wrażenie ściągniętych na posterunek prosto z urlopu. Najpierw robią rewizję w naszych rzeczach.
– Arafatka! To się teraz nosi w Europie? – Szczupły patrzy badawczo w moje oczy i wylicza: – Mapa, notebook, pendrive?
Przez kilka godzin wypytują o każdy dzień, godzinę, minutę spędzoną w Kenii. Zagadują o nasze rodziny, szkołę podstawową, pytają, gdzie pracujemy, ile zarabiamy. Mrużą oczy i co jakiś czas zerkają na podwórze, obserwują grupkę młodziutkich żołnierzy zalewanych strugami gorącego afrykańskiego słońca. Rekruci nie wykonują żadnych czynności, po prostu stoją i czekają. Widziałem takich chłopców wielokrotnie w Sudanie. Śledczy są bystrzy. Wiedzą, że podobnie jak ci na zewnątrz, oni również wykonują czynności bez sensu. Powtarzają jednak z uporem: „Jesteście turystami, ale tak naprawdę po co przyjechaliście do Dadaab?! Z kim mieliście się tu spotkać?”. Pytają na przemian, choć bez większej nadziei, że się do czegoś przyznamy. Nie chcę im mówić, że chciałem się tutaj spotkać z Halimą, z tą lub z inną, aby posłuchać o przemocy w obozach. To największy ośrodek dla uchodźców na świecie. Na tej pustyni w namiotach, w porwanych od wiatru szałasach żyje prawie pół miliona uciekinierów z Somalii, Sudanu, Etiopii. To nie są obozy, to aglomeracje, małe miasta zbudowane z drewnianych desek, wybrzuszeń piachu i śmieci, falistej blachy, plastiku, toreb foliowych. Mają szkoły, ambulatoria, boiska, sklepy. Wszystko jest jednak bezbarwne, mętne niczym brudna woda. Obozy pochłaniają uchodźców, kiedy tylko ci tu przyjadą. Zamyka się nad nimi niewidoczna tafla. To otwarte więzienia, bo nie sposób tych miejsc opuścić. Nie można jechać stąd dalej. Uciec choćby do Nairobi. Wrócić też nie ma dokąd. Może mężczyźni, których widziałem na placu, trwający w bezruchu, czekają tak na te swoje stada od dwudziestu lat? Niewiele się zmienia. Codziennie do obozów trafiają nowi uchodźcy. Mają dusze poharatane przez wojnę i głód. Zwłaszcza kobiety, które nierzadko docierają do Dadaab zgwałcone. Są ciche, nie opowiadają o tym, co przeszły na pograniczu. Na jaw wychodzą tylko te najbrutalniejsze zbrodnie. Ostatnio porwano trzynastoletnią dziewczynkę i jej dwie siostry. Bandyci trzymali je przez dwa dni w jakimś szałasie na pustkowiu i gwałcili. Zazwyczaj nie wiadomo, kim są napastnicy. Może to Kenijczycy, Somalijczycy z Kenii, a może Szababowie? Pewnie wszyscy razem. W obozach kobiety również nie mogą czuć się bezpieczne. W ciągu pół roku, od stycznia do czerwca 2011, odnotowano trzysta pięćdziesiąt osiem gwałtów, a to zapewne ledwie ułamek przemocy.
Przenoszą nas z pokoju przesłuchań pod areszt. Siedzimy godzinę albo dwie. Wreszcie chudy, wskazując na celę, mówi z uśmiechem:
– Załatwiłem wam, że spędzicie noc w hotelu. – Stuka paszportami w blat stołu i dodaje: – Dokumentów jeszcze nie oddam.
Zabieramy się z posterunku, ale jeszcze łypię okiem na palce pod drzwiami, które cały czas tkwią w tym samym miejscu, jakby ktoś po drugiej stronie wciąż miał nadzieję złapać i przeciągnąć do ciemnej celi odrobinę światła opadającego na drzwi.
Już wiem, że tym razem nic nie wyjdzie ze spotkania z Halimą ani z nikim innym z obozu. Po nocy w strzeżonym hotelu wracamy pierwszym publicznym autobusem do Gaarisy. Wilson (tak zwracali się do szczupłego oficera) nas eskortuje. Siedzi dwa rzędy dalej, trzyma paszporty w kopercie i udaje, że jedzie sam, ale co kilka kilometrów zerka na nas przez ramię. Na pierwszym punkcie kontrolnym ustawiają wszystkich pasażerów w dwóch szeregach. Oddzielnie czekają mężczyźni i kobiety. Funkcjonariusze sprawdzają linie papilarne. Przy oczach mają lupki ze szkłem powiększającym, za pomocą których porównują opuszki palców z tymi odciśniętymi w papierach. Dowody tożsamości, paszporty, dokumenty podróży – każdy podaje, co ma, a oni podnoszą pod światło, marszczą, zaginają kartki. To upokarzające stawanie w rządku i wyciąganie palców do kontroli powtarza się co kilkanaście kilometrów. Somalijczycy czekają na baczność, nie komentują, nie złoszczą się. Stoją ze spuszczonym wzrokiem i wyciągniętymi palcami. Jeśli stemple i znaki wodne okażą się za mało autentyczne, żołnierze nie puszczają w dalszą drogę. Część pasażerów kuca z bagażami w pyle pod drzewem. Na nas żołnierze nie zwracają uwagi. Robią to tak ostentacyjnie, że Somalijczyk siedzący w następnym rzędzie rzuca złośliwie:
– Was nie kontrolują, bo jesteście biali? – I nie czekając na odpowiedź, zwraca się do swojego towarzysza, wskazując nas wzrokiem: – Czy to jest w porządku?
– Zatrzymali nasze paszporty – wyjaśniam i dla równowagi wytykam palcem Wilsona.
– Aresztowani? – dziwi się Somalijczyk i od razu budzimy sympatię. Uśmiechają się serdecznie. Ktoś mnie poklepuje po ramieniu. Inny częstuje orzeszkami.
– Skąd jesteście?
– Z Polski.
– Polska good!
Następnie rysuje palcem na szybie białą gwiazdę z błękitnej flagi Somalii.
– Pierwsze ramię to prowincja kenijska⁴ ze stolicą w Gaarisie – tłumaczy i wygina grube paluchy. – Drugie – etiopski Ogaden, trzecie – Somaliland, potem Dżibuti oraz Somalia. Ale nie jesteśmy razem – dodaje ściszonym głosem.
W biurze służb antyterrostycznych w Gaarisie znów siedzimy na ławie w pokoju przesłuchań. Jeden z funkcjonariuszy wskazuje na czarno-biały plakat wiszący na ścianie. Widnieje na nim biały mężczyzna z grubą islamską brodą i duży napis: „Wanted”. Niżej inne twarze ściganych za terroryzm. To głównie Pakistańczycy, Saudyjczycy, Egipcjanie.
– Szukamy białych muzułmanów – wyjaśnia.
Kilka miesięcy wcześniej, jak wyczytałem w prasie, udało im się ująć Saschę Alessandra Boettchera, niebieskookiego niemieckiego konwertytę, który zamierzał wesprzeć światowy dżihad. Dwudziestotrzylatek powiedział matce, że nie wróci już żywy, ale dotarł tylko do Mombasy. My – podejrzewali – byliśmy kolejni.
– Walczymy z terroryzmem i stąd wasze kłopoty. Jesteśmy, znaczy rząd Kenii, za was odpowiedzialni – wyjaśnia Wilson i wpycha nas do autobusu jadącego do Nairobi. Jest wyraźnie szczęśliwy, że się nas pozbywa.
Kilka godzin do Nairobi i parę wojskowych posterunków, na których przepuszczają nas bez kłopotu. To już żywa Kenia, z mnóstwem ludzi na drogach. Płyną niby cienkie, wartkie strumienie w różnych kierunkach. Z każdym kilometrem jest ich coraz więcej, aż wylewają się na jezdnię. Podmywają brzegi, więc musimy zwalniać. W małej wsi pod stolicą był ostatni punkt kontrolny. Sprawdzali pojazdy jadące z somalijskiej prowincji. Znów nas wywleczono z autobusu. W niedokończonym parterowym budynku czekamy z kilkoma innymi somalijskimi nieszczęśnikami, których papiery budzą wątpliwości. Wywalają nam bagaże na betonowy stół. Ktoś rozwija ręcznik, inny zagląda do butów, sprawdza bieliznę, przeczesuje książki. Te same pytania.
– Jesteście muzułmanami? Z kim chcieliście się spotkać? Po co byliście w Gaarisie? Przecież tam nic nie ma! Tam jest tylko dryland!
– Z ciekawości – odpowiadam.
Oficer z karabinem przerzuconym przez ramię pochyla się nade mną i syczy:
– Kłamiesz! Tam się nie jeździ z ciekawości! Tam jest bieda.
Przez chwilę wydaje mi się, że mnie uderzy. Przymykam oczy i słyszę, jak za oknem siąpi deszcz. Niespodziewanie nadeszła pora deszczowa. Strumienie wody płyną po dachu. Liście ogromnego bananowca zaglądającego do budynku aż uginają się pod jej ciężarem.
– Z ciekawości – powtarzam.
– Gówno prawda! Kłamiesz! – warczy, ale odwraca się i wychodzi, z trudem panując nad złością. Zajmują się nami funkcjonariusze z oddziału antyterrorystycznego. Jak się domyślam, z tej samej formacji, która przesłuchiwała nas w Dadaab. Zgarniamy rzeczy z betonowego stołu i zabierają nas okratowanym samochodem do centrali. Jedziemy w ulewnym deszczu. Jest noc. Dwóch siedzi z nami w środku. W półmroku nie widzimy ich twarzy. Powoli obojętniejemy.
Nie wiem, gdzie jesteśmy, ale rozpoznaję uśpione centrum Nairobi. Zabrali paszporty i telefony. Samochód wolno podjeżdża do strzeżonego ośrodka policyjnego. Budynek, w którym usytuowano nową jednostkę, przypomina opuszczoną szkołę. Kenijscy antyterroryści nie mają jeszcze sprzętu ani żadnej łączności z kolegami w Gaarisie. Na paru rozwalonych stołach, pod którymi wysychają zdechłe myszy, stoi jedynie kilka komputerów. Śledczy są chaotyczni. Pytania się nie zmieniają. „Po co pojechaliście do Gaarisy? Kim jesteście? Z kim chcieliście się spotkać? Macie przyjaciół Somalijczyków?” Odpowiadam po raz kolejny: „Z ciekawości. Z nikim. Nie mamy”.
Zaglądają w telefon. Sprawdzają połączenia, książkę adresową, ale zazwyczaj i tak zapisuję afrykańskich znajomych pod polskimi imionami. Pobierają odciski palców, a potem długo spisują zeznania. Głęboko po północy odzyskujemy wolność.
– Byliście w miejscu, gdzie nie powinniście się znajdować – mówi we wczesny niedzielny poranek Alfred, szef wydziału antyterrorystycznego w Nairobi, wręczając nam paszporty. Wyraźnie próbuje zatrzeć złe wrażenie z nocy.
Przy wyjściu jeden z funkcjonariuszy zwraca się do mnie:
– Och, chwileczkę! Jeszcze zdjęcie!
Idę z nim do drugiego pokoju. Ustawia mnie pod białą ścianą.
– Moment, moment! Patrz na wprost!
Wyciąga z tylnej kieszeni spodni telefon, starą nokię. Cyk, cyk! I tak trafiam do archiwum kenijskich antyterrorystów.
W Somalii każda historia zaczyna się pod drzewem, ale dla mnie początek był gdzie indziej. W pustej salce na posterunku przed Nairobi, gdy zrozumiałem, że somalijska narodowość to skaza. Na tych wszystkich punktach kontrolnych, przejściach granicznych, w obcych krajach Somalijczycy są sami. Nie stoją za nimi ambasady, konsulowie czy nawet najsłabsza armia. To bezpaństwowcy, obywatele upadłego państwa. Ich ziemi nikt nie zajął, nikt nie pożąda pustyni. Żadne imperium nie uznało ich za swoich obywateli.
Somalijczycy nie są ofiarami obcych interwencji, kraj zniszczyli sami. Sami też unicestwili wszystkie przejawy narodowej wspólnoty. Państwo wypalili do cna, zdarli do gołej ziemi. „To ludzie niezdolni do budowy czegokolwiek, zawistnicy, nałogowi zdrajcy, urodzeni zabójcy i anarchiści”, usłyszałem na tamtym posterunku. Patrząc w wykrzywioną złością twarz kenijskiego żołnierza, uznałem, że warto poznać tych outsiderów Afryki. Wiedziałem już, że to nie będzie łatwa podróż i potrzebuję przewodnika. Kogoś, kto mi wyjaśni somalijskie piekło, a przede wszystkim mnie do niego wprowadzi.