Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dryland - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 sierpnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,99
Najniższa cena z 30 dni: 19,90 zł

Dryland - ebook

Reportaż o jednym z najbardziej zapomnianych państw świata.

„Państwo widmo” – tak czasem mówi się o Somalii. Kojarzymy ją z głodem, piratami, wojnami. Ale co o niej tak naprawdę wiemy? Media na jej temat właściwie milczą. Tymczasem Konrad Piskała dotarł do Somalii i pokazuje nam jej zgoła inne, dalekie od przemocy oblicze i zabiera w fascynującą podróż, która zupełnie zmieni nasze stereotypowe myślenie. Autor ze znawstwem i czułością opowiada o kraju i ludziach, którzy podejmują trud działań o lepsze jutro.

Tytuł ukazuje się w prestiżowej serii reportażu Terra Incognita.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-466-5
Rozmiar pliku: 4,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ha­li­ma Ali Dur­gu­be, Ha­ga­de­ra¹: „Ab­dul­la­hi do­pie­ro co przy­je­chał. Chciałam go przy­garnąć, choć je­stem tyl­ko da­leką ciotką. Jego oj­ciec od daw­na nie żył, a mat­ka pasła kozy w Xa­rar­dhe­ere (Ha­rar­dhe­re) nie­opo­dal Mo­ga­di­szu. Ostat­ni raz wi­działam go wczo­raj około ósmej wie­czo­rem. Po­wie­dział: «Cio­ciu, idę do me­cze­tu. Wrócę niedługo». To były ostat­nie słowa, ja­kie od nie­go usłyszałam. Byłam zmęczo­na i położyłam się wcześniej. Około trze­ciej nad ra­nem za­uważyłam, że nie wrócił na noc. Znów usnęłam. Po­tem była mo­dli­twa, a jego miej­sce wciąż było pu­ste. Z domu wywołały mnie krzy­ki. Ktoś wołał, że zna­le­zio­no ciało Ab­dul­la­hiego. Leżał nieda­leko obo­zu Sudańczyków. Odsłoniłam jego twarz, na którą ktoś na­rzu­cił kawałek ko­szul­ki, i obej­rzałam go dokład­nie. Wyglądał jak zarżnięte zwierzę. Jego wątro­ba i ner­ki zo­stały za­bra­ne. Ręka była zmiażdżona, a je­li­ta wyciągnięte na zewnątrz. Po­tra­fisz to so­bie wy­obra­zić?! Dziś byłby jego piąty dzień w Ke­nii. Je­stem prze­ko­na­na, że to działanie sza­tańskie­go umysłu, cze­goś złego. Tego nie zro­biła młodzież. Nie, na pew­no nie. Oni prze­cież nie jedzą ludz­kiej wątro­by ani ne­rek?! Zwierzęta też nie, bo resz­ta zwłok była nie­tknięta. Sądzę, że te or­ga­ny za­bra­li ci, którzy jedzą ludz­kie ciała. Nie, nie roz­ma­wiałam z urzędni­ka­mi, bo wy­buchły za­miesz­ki i mu­siałam za­dbać o dzie­ci. Nie wiem, co się stało ze zwłoka­mi Ab­dul­la­hiego Mah­mu­da Osma­na. Nie chcę wie­dzieć. Niech On ma nas w swo­jej opie­ce. Ufa­my Bogu, że w przyszłości ochro­ni nas od krzywd, których do­zna­liśmy”.²Dry­land

– Byliście w Man­dhe­erze? Je­steście muzułma­na­mi? Z kim chcie­liście się spo­tkać?! Po co tu przy­je­cha­liście?! Prze­cież tu nic nie ma! Tu jest tyl­ko dry­land!...

Patrzę na słońce, które po­wo­li za­gar­nia co­raz więcej prze­strze­ni. Prze­sunęło się z podwórza na próg, wsko­czyło na ławę i grze­je się na mo­ich ko­la­nach. Dwóch funk­cjo­na­riu­szy jesz­cze go­dzinę temu sie­działo na wprost nas, ale pożeglo­wa­li w kie­run­ku prze­ciw­ległej ścia­ny. Nie wi­działem, aby prze­su­wa­li swo­je krzesła. Po pro­stu byli w szczególny sposób zsyn­chro­ni­zo­wa­ni ze słońcem. Je­den z nich kładzie so­bie na kar­ku wil­gotną szmatę i szep­cze:

– Nic więcej, tyl­ko dry­land!

Nie od­po­wia­dam, nie mogę się skon­cen­tro­wać. Z aresz­tu do­chodzą odgłosy więźniów. Kaszlą, charczą, ale milczą. Nie słychać rozmów. W ich celi nie ma okien, a prze­cież tu­taj na­wet przy drzwiach pa­nu­je po­twor­na du­cho­ta. Po­wie­trze na po­ste­run­ku jest su­che i rozżarzo­ne. Na stołach ani pod su­fi­tem nie ma wen­ty­la­torów, więc za­le­ga w bez­ru­chu, płoży się tam, gdzie we­pchnął je po­dmuch z pu­sty­ni. Znów kasłanie. Tym ra­zem długie, nie­kończące się od­krztu­sza­nie śliny, a po­tem ci­sza. Jeśli otworzą celę, to buch­nie stamtąd woń fe­ka­liów i smro­du ciał upchniętych w cia­snej klat­ce z żółtej gli­ny i bla­chy. Ta słod­ka­wa woń ra­zem z kasz­lem sączy się do nas przez szpa­ry pod drzwia­mi.

– Usta­lam z sze­fem, co z wami zro­bić – zwra­ca się do mnie szczupły funk­cjo­na­riusz, wy­bi­jając nu­mer na trzy­ma­nym w ręku te­le­fo­nie.

Ka­za­li nam przejść pod ścianę i cze­kać. Ku­cam więc na podłodze i na wyciągnięcie ręki mam te przeżarte rdzą drzwi aresz­tu. Pod ich krawędzią prze­su­wa się wol­no ciem­na dłoń, jak­by ktoś próbował do­tknąć cze­goś na zewnątrz. Uchwy­cić jakąś ra­tun­kową linę, może inną dłoń?

Dwa­naście go­dzin wcześniej

Kie­dy rano przy­je­cha­liśmy do Ha­ga­de­ry, na głównym pla­cu pod po­je­dyn­czym drze­wem stał stół. Nic więcej, żad­nych krze­seł, stołeczków. Leżały na nim do­ku­men­ty, trochę za­pi­sa­nych drob­nym dru­kiem kar­tek, których część przy­ciśnięta była ka­mie­niem, ale większość fru­wała w po­wie­trzu. Ktoś prze­rwał dys­kusję tuż przed na­szym przy­by­ciem. Ważniej­sze jed­nak jest to drze­wo niż te kart­ki. So­ma­lij­ski zna­jo­my mówił mi, że w jego kra­ju wszyst­ko, co do­bre, zda­rzyło się pod ja­kimś drze­wem.

– Wie­lu lu­dzi ura­to­wało swo­je życie dzięki ne­go­cja­cjom star­szy­zny opar­tej o pnie drzew. Tyle pod nimi za­war­to po­ro­zu­mień między kla­na­mi i tylu unik­nięto wo­jen i krwa­wych od­wetów! A ile pod­pi­sa­no szczęśli­wych małżeńskich kon­traktów! – za­chwy­cał się pa­sterską de­mo­kracją, a po­tem powtórzył: – Za mało, przy­ja­cie­lu, za mało było drzew w So­ma­lii.

Tu w Ha­ga­de­rze rośnie su­cha, kości­sta aka­cja o sza­rej, wypłowiałej ko­rze. Sie­dzi­my w jej cie­niu i czu­je­my, że na­sza obec­ność wywołuje ner­wo­wość wśród skle­pi­ka­rzy. Je­den opra­wia skórę prze­rzu­coną przez rusz­to­wa­nie ze skrzyżowa­nych kijów, inny prze­sy­pu­je ryż z wiel­kiej tor­by do małych wo­reczków, ale wie­my, że ob­ser­wują nas z od­da­li. Zer­kają po­dejrz­li­wie ze swo­ich bud z ar­ty­kułami pierw­szej po­trze­by. Tyl­ko mężczyźni siedzący na ławce pod jadłodaj­nią z pa­ster­ski­mi la­ska­mi między ko­la­na­mi za­cho­wują spokój i patrzą pu­stym wzro­kiem przed sie­bie. Jest w nich ocze­ki­wa­nie, to wiecz­ne afry­kańskie za­trzy­my­wa­nie cza­su. Ob­ser­wo­wa­nie je­dy­ne­go drze­wa na pla­cu. Pro­sto­wa­nie nóg, kręgosłupa. Popra­wianie ma’awiis, so­ma­lij­skie­go kil­tu. Wo­dze­nie wzro­kiem za ciem­ny­mi krążkami cie­nia. Tym swo­im sie­dze­niem wyrażają sprze­ciw wo­bec czasów, które na­deszły i w których nie ma dla nich miej­sca. So­ma­lij­czy­cy to ludy pa­ster­skie. Od se­tek lat ich przod­ko­wie cho­dzi­li za wielbłądami oraz bydłem i mają to ob­ser­wo­wa­nie w ge­nach, we krwi. Ci tu­taj nie­opo­dal pla­cu au­to­bu­so­we­go też wy­pa­sają swo­je nie­wi­dzial­ne sta­da. Po chwi­li od skle­pi­ka­rzy od­ry­wa się dwóch mężczyzn i w drgającym od gorąca po­wie­trzu idą w na­szym kie­run­ku. Mają na so­bie cien­kie ma­ry­nar­ki, których tu­taj się nie nosi. Nie przed­sta­wiają się, ale wska­zują ręką po­ste­ru­nek, na który mamy iść. Mieści się kil­ka­set metrów od pla­cu.

Po­li­cjant w po­gnie­cio­nym mun­du­rze pa­trzy mi głęboko w oczy, sta­rając się nie oka­zy­wać cie­ka­wości. Otwo­rzył księgę ra­portów i spi­sał dane. Jest wcześnie rano, a on już wygląda na zmęczo­ne­go. Za kil­ka go­dzin, gdy będzie nas eskor­to­wać do Da­da­ab, po­wie, że należy do na­ro­du Ki­ku­ju. Na­ro­du, a nie ple­mie­nia, bo Ki­kujów jest po­nad pięć mi­lionów i mają własny język. Jest ze środ­ko­wej Ke­nii i tęskni za zie­le­nią, ro­dziną i ko­bie­ta­mi. Nie cho­dzi na­wet o su­chy kli­mat, pia­sek, su­rową woń wielbłądzie­go mięsa. Do­ty­ka go cho­ro­ba wy­gna­nia. Ta szczególna chan­dra, cha­rak­te­ry­stycz­na dla służby na końcu świa­ta. Rząd w Na­iro­bi kazał mu wy­pa­try­wać na pu­styn­nym płasko­wyżu hord ob­cych. Być może również jemu, ni­czym Gio­van­nie­mu Dro­go³, żmud­ne czyn­ności strażnika wypełniają życie. Wy­obrażam so­bie, jak każdego dnia o brza­sku pod­jeżdża pod po­ste­ru­nek. Gasi sil­nik sa­mo­cho­du i wol­no pod­cho­dzi pod drzwi. Na­uczył się wkładać pod kątem klucz w za­mek, aby się nie za­ci­nał. Sta­ran­nie sta­wiać broń pod ścianą i mieć ją za­wsze w zasięgu wzro­ku. Po­tem za­mia­ta podłogę, go­tu­je wodę na her­batę na małym pa­le­ni­sku pod wiatą. Otwie­ra księgę ra­portów i od­wra­ca kart­ki bez śli­nie­nia palców, bo pa­pier na tym pust­ko­wiu szyb­ko sta­je się brud­ny. Co­dzien­nie wy­py­tu­je lu­dzi przy­chodzących na po­ste­ru­nek: „Kto po­ja­wił się w obo­zie? O czym się mówi? Czy oni nie idą? Czy ich nie wi­dzia­no?”. Na­uczył się mówić do mężczyzn sta­now­czo, a do ko­biet łagod­nie, bo one boją się naj­bar­dziej: „Asha, Ha­li­ma albo Sah­ra, zaj­mie­my się tym. Zwrócimy na to uwagę. Dziękuję za waszą po­moc. Ro­bi­my to dla wspólne­go bez­pie­czeństwa”.

W jed­no­st­ce woj­sko­wej w Da­da­ab, dokąd nas przy­wiózł, cze­ka­liśmy przez kil­ka go­dzin w biu­ro­wym po­ko­ju. Czas płynął i przy­cho­dziło co­raz więcej wyższych rangą żołnie­rzy, aby spraw­dzić, kim je­steśmy. Nie przesłuchują nas, po pro­stu patrzą. Je­den z ofi­cerów sta­je przede mną z trzcinką w dłoni, ni­czym ko­lo­nial­ny zarządca. Ma spo­ro po pięćdzie­siątce. Na­la­na twarz i małe oczy. Na jego mun­du­rze mnóstwo woj­sko­wych dys­tynk­cji, które nic mi nie mówią, ale gru­bas musi być wy­so­ko po­sta­wio­ny w woj­sko­wej hie­rar­chii. Na ko­ry­ta­rzu komuś roz­ka­zu­je, in­ne­go besz­ta bez wyraźnego po­wo­du. Gdy za­trzy­mu­je się przede mną, łapie przez chwilę od­dech, a po­tem z roz­chy­lo­ny­mi usta­mi słucha, jak tłumaczę, że je­stem tu­rystą. Na­gle za­czy­na krzy­czeć:

– Mów prawdę! Chcie­liście się do­stać do So­ma­lii! Byliście w Man­dhe­erze! – Cich­nie po se­kun­dzie, jak­by za­brakło mu ener­gii albo zapału do dal­szej kłótni. – Wszyst­ko z was wyciągnie­my! – rzu­ca. Słychać trzask trzcin­ki ude­rzającej w rękę. Wy­cho­dzi.

Po­ja­wia się następny woj­sko­wy, i następny. „Szu­ka­cie asz-Sza­bab. Je­steście z asz-Sza­bab. Lu­bi­cie asz-Sza­bab…!” W prze­ci­wieństwie do So­ma­lij­czyków, którzy mówią o nich niechętnie, ke­nij­scy po­li­cjan­ci i żołnie­rze po­wta­rzają ich nazwę z pew­nym upodo­ba­niem. Ale oni noszą broń. Zie­lon­ka­we ka­ra­bi­ny M-16 z lu­fa­mi za­tka­ny­mi pakułami chro­niącymi je przed pia­skiem.

Wresz­cie zja­wi­li się śled­czy. Posłano po nich aż do Ga­ari­sy (Ga­ris­sy) od­da­lo­nej o kil­ka go­dzin dro­gi. Ubra­ni są w ja­sne ko­szul­ki z ko­lo­ro­wy­mi na­dru­ka­mi. Ten, który sie­dzi bliżej mnie, jest szczupły, wy­so­ki, przed­wcześnie łysie­je i wygląda na pe­dan­tycz­ne­go urzędni­ka, a dru­gi, w płócien­nych spodniach do pół łydki i z moc­no za­ry­so­wa­nym brzu­chem, to taki kum­pel z podwórka. Spra­wiają wrażenie ściągniętych na po­ste­ru­nek pro­sto z urlo­pu. Naj­pierw robią re­wizję w na­szych rze­czach.

– Ara­fat­ka! To się te­raz nosi w Eu­ro­pie? – Szczupły pa­trzy ba­daw­czo w moje oczy i wy­li­cza: – Mapa, no­te­bo­ok, pen­dri­ve?

Przez kil­ka go­dzin wy­py­tują o każdy dzień, go­dzinę, mi­nutę spędzoną w Ke­nii. Za­ga­dują o na­sze ro­dzi­ny, szkołę pod­sta­wową, py­tają, gdzie pra­cu­je­my, ile za­ra­bia­my. Mrużą oczy i co jakiś czas zer­kają na podwórze, ob­ser­wują grupkę młod­ziut­kich żołnie­rzy za­le­wa­nych stru­ga­mi gorącego afry­kańskie­go słońca. Re­kru­ci nie wy­ko­nują żad­nych czyn­ności, po pro­stu stoją i cze­kają. Wi­działem ta­kich chłopców wie­lo­krot­nie w Su­da­nie. Śled­czy są by­strzy. Wiedzą, że po­dob­nie jak ci na zewnątrz, oni również wy­ko­nują czyn­ności bez sen­su. Po­wta­rzają jed­nak z upo­rem: „Je­steście tu­ry­sta­mi, ale tak na­prawdę po co przy­je­cha­liście do Da­da­ab?! Z kim mie­liście się tu spo­tkać?”. Py­tają na prze­mian, choć bez większej na­dziei, że się do cze­goś przy­zna­my. Nie chcę im mówić, że chciałem się tu­taj spo­tkać z Ha­limą, z tą lub z inną, aby posłuchać o prze­mo­cy w obo­zach. To naj­większy ośro­dek dla uchodźców na świe­cie. Na tej pu­sty­ni w na­mio­tach, w po­rwa­nych od wia­tru szałasach żyje pra­wie pół mi­lio­na ucie­ki­nierów z So­ma­lii, Su­da­nu, Etio­pii. To nie są obo­zy, to aglo­me­ra­cje, małe mia­sta zbu­do­wa­ne z drew­nia­nych de­sek, wy­brzu­szeń pia­chu i śmie­ci, fa­li­stej bla­chy, pla­sti­ku, to­reb fo­lio­wych. Mają szkoły, am­bu­la­to­ria, bo­iska, skle­py. Wszyst­ko jest jed­nak bez­barw­ne, mętne ni­czym brud­na woda. Obo­zy pochłaniają uchodźców, kie­dy tyl­ko ci tu przy­jadą. Za­my­ka się nad nimi nie­wi­docz­na ta­fla. To otwar­te więzie­nia, bo nie sposób tych miejsc opuścić. Nie można je­chać stąd da­lej. Uciec choćby do Na­iro­bi. Wrócić też nie ma dokąd. Może mężczyźni, których wi­działem na pla­cu, trwający w bez­ru­chu, cze­kają tak na te swo­je sta­da od dwu­dzie­stu lat? Nie­wie­le się zmie­nia. Co­dzien­nie do obozów tra­fiają nowi uchodźcy. Mają du­sze po­ha­ra­ta­ne przez wojnę i głód. Zwłasz­cza ko­bie­ty, które nie­rzad­ko do­cie­rają do Da­da­ab zgwałcone. Są ci­che, nie opo­wia­dają o tym, co przeszły na po­gra­ni­czu. Na jaw wy­chodzą tyl­ko te naj­bru­tal­niej­sze zbrod­nie. Ostat­nio po­rwa­no trzy­na­sto­let­nią dziew­czynkę i jej dwie sio­stry. Ban­dy­ci trzy­ma­li je przez dwa dni w ja­kimś szałasie na pust­ko­wiu i gwałcili. Za­zwy­czaj nie wia­do­mo, kim są na­past­ni­cy. Może to Ke­nij­czy­cy, So­ma­lij­czy­cy z Ke­nii, a może Sza­ba­bo­wie? Pew­nie wszy­scy ra­zem. W obo­zach ko­bie­ty również nie mogą czuć się bez­piecz­ne. W ciągu pół roku, od stycz­nia do czerw­ca 2011, od­no­to­wa­no trzy­sta pięćdzie­siąt osiem gwałtów, a to za­pew­ne le­d­wie ułamek prze­mo­cy.

Prze­noszą nas z po­ko­ju przesłuchań pod areszt. Sie­dzi­my go­dzinę albo dwie. Wresz­cie chu­dy, wska­zując na celę, mówi z uśmie­chem:

– Załatwiłem wam, że spędzi­cie noc w ho­te­lu. – Stu­ka pasz­por­ta­mi w blat stołu i do­da­je: – Do­ku­mentów jesz­cze nie od­dam.

Za­bie­ra­my się z po­ste­run­ku, ale jesz­cze łypię okiem na pal­ce pod drzwia­mi, które cały czas tkwią w tym sa­mym miej­scu, jak­by ktoś po dru­giej stro­nie wciąż miał na­dzieję złapać i prze­ciągnąć do ciem­nej celi odro­binę światła opa­dającego na drzwi.

Już wiem, że tym ra­zem nic nie wyj­dzie ze spo­tka­nia z Ha­limą ani z ni­kim in­nym z obo­zu. Po nocy w strzeżonym ho­te­lu wra­ca­my pierw­szym pu­blicz­nym au­to­bu­sem do Ga­ari­sy. Wil­son (tak zwra­ca­li się do szczupłego ofi­ce­ra) nas eskor­tu­je. Sie­dzi dwa rzędy da­lej, trzy­ma pasz­por­ty w ko­per­cie i uda­je, że je­dzie sam, ale co kil­ka ki­lo­metrów zer­ka na nas przez ramię. Na pierw­szym punk­cie kon­tro­l­nym usta­wiają wszyst­kich pasażerów w dwóch sze­re­gach. Od­dziel­nie cze­kają mężczyźni i ko­bie­ty. Funk­cjo­na­riu­sze spraw­dzają li­nie pa­pi­lar­ne. Przy oczach mają lup­ki ze szkłem powiększającym, za po­mocą których porównują opusz­ki palców z tymi odciśniętymi w pa­pie­rach. Do­wo­dy tożsamości, pasz­por­ty, do­ku­men­ty podróży – każdy po­da­je, co ma, a oni pod­noszą pod światło, marszczą, za­gi­nają kart­ki. To upo­ka­rzające sta­wa­nie w rządku i wyciąga­nie palców do kon­tro­li po­wta­rza się co kil­kanaście ki­lo­metrów. So­ma­lij­czy­cy cze­kają na bacz­ność, nie ko­men­tują, nie złoszczą się. Stoją ze spusz­czo­nym wzro­kiem i wyciągniętymi pal­ca­mi. Jeśli stem­ple i zna­ki wod­ne okażą się za mało au­ten­tycz­ne, żołnie­rze nie pusz­czają w dalszą drogę. Część pasażerów kuca z bagażami w pyle pod drze­wem. Na nas żołnie­rze nie zwra­cają uwa­gi. Robią to tak osten­ta­cyj­nie, że So­ma­lij­czyk siedzący w następnym rzędzie rzu­ca złośli­wie:

– Was nie kon­tro­lują, bo je­steście bia­li? – I nie cze­kając na od­po­wiedź, zwra­ca się do swo­je­go to­wa­rzy­sza, wska­zując nas wzro­kiem: – Czy to jest w porządku?

– Za­trzy­ma­li na­sze pasz­por­ty – wyjaśniam i dla równo­wa­gi wy­ty­kam pal­cem Wil­so­na.

– Aresz­to­wa­ni? – dzi­wi się So­ma­lij­czyk i od razu bu­dzi­my sym­pa­tię. Uśmie­chają się ser­decz­nie. Ktoś mnie po­kle­pu­je po ra­mie­niu. Inny częstu­je orzesz­ka­mi.

– Skąd je­steście?

– Z Pol­ski.

– Pol­ska good!

Następnie ry­su­je pal­cem na szy­bie białą gwiazdę z błękit­nej fla­gi So­ma­lii.

– Pierw­sze ramię to pro­win­cja ke­nij­ska⁴ ze sto­licą w Ga­ari­sie – tłuma­czy i wy­gi­na gru­be pa­lu­chy. – Dru­gie – etiop­ski Oga­den, trze­cie – So­ma­li­land, po­tem Dżibu­ti oraz So­ma­lia. Ale nie je­steśmy ra­zem – do­da­je ści­szo­nym głosem.

W biu­rze służb an­ty­ter­ro­stycz­nych w Ga­ari­sie znów sie­dzi­my na ławie w po­ko­ju przesłuchań. Je­den z funk­cjo­na­riu­szy wska­zu­je na czar­no-biały pla­kat wiszący na ścia­nie. Wid­nie­je na nim biały mężczy­zna z grubą is­lamską brodą i duży na­pis: „Wan­ted”. Niżej inne twa­rze ści­ga­nych za ter­ro­ryzm. To głównie Pa­ki­stańczy­cy, Saudyjczy­cy, Egip­cja­nie.

– Szu­ka­my białych muzułmanów – wyjaśnia.

Kil­ka mie­sięcy wcześniej, jak wy­czy­tałem w pra­sie, udało im się ująć Saschę Ales­san­dra Bo­et­t­che­ra, nie­bie­sko­okie­go nie­miec­kie­go kon­wer­tytę, który za­mie­rzał wes­przeć świa­to­wy dżihad. Dwu­dzie­sto­trzy­la­tek po­wie­dział mat­ce, że nie wróci już żywy, ale do­tarł tyl­ko do Mom­ba­sy. My – po­dej­rze­wa­li – byliśmy ko­lej­ni.

– Wal­czy­my z ter­ro­ry­zmem i stąd wa­sze kłopo­ty. Je­steśmy, zna­czy rząd Ke­nii, za was od­po­wie­dzial­ni – wyjaśnia Wil­son i wpy­cha nas do au­to­bu­su jadącego do Na­iro­bi. Jest wyraźnie szczęśliwy, że się nas po­zby­wa.

Kil­ka go­dzin do Na­iro­bi i parę woj­sko­wych po­ste­runków, na których prze­pusz­czają nas bez kłopo­tu. To już żywa Ke­nia, z mnóstwem lu­dzi na dro­gach. Płyną niby cien­kie, wart­kie stru­mie­nie w różnych kie­run­kach. Z każdym ki­lo­me­trem jest ich co­raz więcej, aż wy­le­wają się na jezd­nię. Pod­my­wają brze­gi, więc mu­si­my zwal­niać. W małej wsi pod sto­licą był ostat­ni punkt kon­tro­l­ny. Spraw­dza­li po­jaz­dy jadące z so­ma­lij­skiej pro­win­cji. Znów nas wy­wle­czo­no z au­to­bu­su. W nie­do­kończo­nym par­te­ro­wym bu­dyn­ku cze­ka­my z kil­ko­ma in­ny­mi so­ma­lij­ski­mi nieszczęśni­ka­mi, których pa­pie­ry budzą wątpli­wości. Wy­wa­lają nam bagaże na be­to­no­wy stół. Ktoś roz­wi­ja ręcznik, inny zagląda do butów, spraw­dza bie­liznę, prze­cze­su­je książki. Te same py­ta­nia.

– Je­steście muzułma­na­mi? Z kim chcie­liście się spo­tkać? Po co byliście w Ga­ari­sie? Prze­cież tam nic nie ma! Tam jest tyl­ko dry­land!

– Z cie­ka­wości – od­po­wia­dam.

Ofi­cer z ka­ra­bi­nem prze­rzu­co­nym przez ramię po­chy­la się nade mną i sy­czy:

– Kłamiesz! Tam się nie jeździ z cie­ka­wości! Tam jest bie­da.

Przez chwilę wy­da­je mi się, że mnie ude­rzy. Przy­my­kam oczy i słyszę, jak za oknem siąpi deszcz. Nie­spo­dzie­wa­nie na­deszła pora desz­czo­wa. Stru­mie­nie wody płyną po da­chu. Liście ogrom­ne­go ba­na­now­ca zaglądającego do bu­dyn­ku aż ugi­nają się pod jej ciężarem.

– Z cie­ka­wości – po­wta­rzam.

– Gówno praw­da! Kłamiesz! – war­czy, ale od­wra­ca się i wy­cho­dzi, z tru­dem pa­nując nad złością. Zaj­mują się nami funk­cjo­na­riu­sze z od­działu an­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go. Jak się domyślam, z tej sa­mej for­ma­cji, która przesłuchi­wała nas w Da­da­ab. Zgar­nia­my rze­czy z be­to­no­we­go stołu i za­bie­rają nas okra­to­wa­nym sa­mo­cho­dem do cen­tra­li. Je­dzie­my w ulew­nym desz­czu. Jest noc. Dwóch sie­dzi z nami w środ­ku. W półmro­ku nie wi­dzi­my ich twa­rzy. Po­wo­li obojętnie­je­my.

Nie wiem, gdzie je­steśmy, ale roz­po­znaję uśpio­ne cen­trum Na­iro­bi. Za­bra­li pasz­por­ty i te­le­fo­ny. Sa­mochód wol­no pod­jeżdża do strzeżone­go ośrod­ka po­li­cyj­ne­go. Bu­dy­nek, w którym usy­tu­owa­no nową jed­nostkę, przy­po­mi­na opusz­czoną szkołę. Ke­nij­scy an­ty­ter­ro­ryści nie mają jesz­cze sprzętu ani żad­nej łączności z ko­le­ga­mi w Ga­ari­sie. Na paru roz­wa­lo­nych stołach, pod którymi wy­sy­chają zdechłe my­szy, stoi je­dy­nie kil­ka kom­pu­terów. Śled­czy są cha­otycz­ni. Py­ta­nia się nie zmie­niają. „Po co po­je­cha­liście do Ga­ari­sy? Kim je­steście? Z kim chcie­liście się spo­tkać? Ma­cie przy­ja­ciół So­ma­lij­czyków?” Od­po­wia­dam po raz ko­lej­ny: „Z cie­ka­wości. Z ni­kim. Nie mamy”.

Zaglądają w te­le­fon. Spraw­dzają połącze­nia, książkę ad­re­sową, ale za­zwy­czaj i tak za­pi­suję afry­kańskich zna­jo­mych pod pol­ski­mi imio­na­mi. Po­bie­rają od­ci­ski palców, a po­tem długo spi­sują ze­zna­nia. Głęboko po północy od­zy­sku­je­my wol­ność.

– Byliście w miej­scu, gdzie nie po­win­niście się znaj­do­wać – mówi we wcze­sny nie­dziel­ny po­ra­nek Al­fred, szef wy­działu an­ty­ter­ro­ry­stycz­ne­go w Na­iro­bi, wręczając nam pasz­por­ty. Wyraźnie próbuje za­trzeć złe wrażenie z nocy.

Przy wyjściu je­den z funk­cjo­na­riu­szy zwra­ca się do mnie:

– Och, chwi­leczkę! Jesz­cze zdjęcie!

Idę z nim do dru­gie­go po­ko­ju. Usta­wia mnie pod białą ścianą.

– Mo­ment, mo­ment! Patrz na wprost!

Wyciąga z tyl­nej kie­sze­ni spodni te­le­fon, starą nokię. Cyk, cyk! I tak tra­fiam do ar­chi­wum ke­nij­skich an­ty­ter­ro­rystów.

W So­ma­lii każda hi­sto­ria za­czy­na się pod drze­wem, ale dla mnie początek był gdzie in­dziej. W pu­stej sal­ce na po­ste­run­ku przed Na­iro­bi, gdy zro­zu­miałem, że so­ma­lij­ska na­ro­do­wość to ska­za. Na tych wszyst­kich punk­tach kon­tro­l­nych, przejściach gra­nicz­nych, w ob­cych kra­jach So­ma­lij­czy­cy są sami. Nie stoją za nimi am­ba­sa­dy, kon­su­lo­wie czy na­wet najsłab­sza ar­mia. To bez­państwow­cy, oby­wa­te­le upadłego państwa. Ich zie­mi nikt nie zajął, nikt nie pożąda pu­sty­ni. Żadne im­pe­rium nie uznało ich za swo­ich oby­wa­te­li.

So­ma­lij­czy­cy nie są ofia­ra­mi ob­cych in­ter­wen­cji, kraj znisz­czy­li sami. Sami też uni­ce­stwi­li wszyst­kie prze­ja­wy na­ro­do­wej wspólno­ty. Państwo wy­pa­li­li do cna, zdar­li do gołej zie­mi. „To lu­dzie nie­zdol­ni do bu­do­wy cze­go­kol­wiek, za­wist­ni­cy, nałogo­wi zdraj­cy, uro­dze­ni zabójcy i anar­chiści”, usłyszałem na tam­tym po­ste­run­ku. Patrząc w wy­krzy­wioną złością twarz ke­nij­skie­go żołnie­rza, uznałem, że war­to po­znać tych out­si­derów Afry­ki. Wie­działem już, że to nie będzie łatwa podróż i po­trze­buję prze­wod­ni­ka. Kogoś, kto mi wyjaśni so­ma­lij­skie piekło, a przede wszyst­kim mnie do nie­go wpro­wa­dzi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: