Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Drzewo morwowe - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 czerwca 2020
Ebook
12,99 zł
Audiobook
23,86 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Drzewo morwowe - ebook

W północnej części Polski dochodzi do serii zabójstw. Ofiarami są starsi mężczyźni, mordowani w bestialski sposób, wzorowany na śmierci pierwszych chrześcijańskich męczenników. Seryjny zabójca zostawia po sobie jeszcze jeden ślad. W ustach każdej ofiary umieszcza motyla. Co mogą oznaczać te symboliczne gesty? Paweł Werens wraca w rodzinne strony, by zająć się sprawą brutalnych zbrodni. Dla młodego warszawskiego dziennikarza nie będzie to tylko kolejne zlecenie. Na miejscu zmierzy się także z własnymi demonami przeszłości. Czy uda mu się wyśledzić zabójcę?

„Drzewo morwowe” to pierwsza powieść z kryminalnej serii o dziennikarskich śledztwach Pawła Werensa. O jego dalszych losach można przeczytać w kolejnych książkach Tomasza Białkowskiego: „Kłamca” oraz „Król Tyru”.

Tomasz Białkowski (ur. 1969-) – polski pisarz. Debiutował w 2002 roku zbiorem opowiadań "Leze". Rok później ukazała się sztuka "Drzewo". W 2005 roku wydał minipowieść "Dłużyzny", której fragmenty opublikowano w antologii prozy polskiej prestiżowego niemieckiego kwartalnika "die horen". Kolejna powieść "Pogrzeby” znalazła się w finale literackiej nagrody Warmii i Mazur "Wawrzyn". W 2008 roku Białkowski opublikował dwie powieści: "Mistrzostwo Świata" oraz "Zmarzlina". Białkowski wielokrotnie publikował w prasie krajowej, jego prozę prezentowano też w kilku antologiach. Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-26-57222-3
Rozmiar pliku: 465 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

26 stycznia 2004, poniedziałek

Wokół prostokątnego, drewnianego stołu umieszczono sześć prostych krzeseł. Na jednym z nich siedział przygarbiony, siwy mężczyzna. W pewnej chwili począł rozcierać dłońmi szczupłe, by nie powiedzieć kościste, uda i niezdarnie sięgnął do kostek. Wolno rozprostował sztywne członki i powrócił do pierwotnej pozycji. Tępo wlepiał wilgotny wzrok w leżącą tuż przed nim szarą kartkę papieru. Wskazującym palcem kreślił na niej kręgi, ostukiwał ją kciukiem. Wreszcie Rajmund Gesler, bo tak się nazywał mężczyzna, zgniótł prawą ręką kartkę i cisnął ją na pstrokaty, wytarty dywan. Niezdarnie wstał od stołu i na obolałych, patykowatych nogach ruszył do przedpokoju. Nie bez trudu nasunął na stopy czarne, skórzane trzewiki, z wieszaka zdjął wełniany, brązowy płaszcz. Na głowie umieścił futrzaną czapę z norek. Wyłączył prąd. W ciemności stał dobrych kilka minut przed drzwiami na korytarz. Zacisnął dłoń na klamce, jakby się na niej wspierał. Potem ponownie nacisnął kontakt. Cofnął się do pokoju. Jego wzrok wędrował po pstrokatej plamie dywanu. Gesler odnalazł wreszcie pogniecioną przed chwilą kartkę. Podniósł ją i ruszył na środek pokoju. Rozprostował pomięty papier na stole kantem dłoni, po czym z kieszeni wygrzebał zapalniczkę. Wykrzesał ogień. W następnej chwili umieścił płonący list w popielnicy. Wciągał w płuca zapach gryzącego dymu, z uwagą obserwował proces spalania. Kiedy z kartki powstała popielata, delikatna skorupa, Gesler splunął do ciężkiego, szklanego pojemnika. Wolno, z namaszczeniem wcierał teraz popiół w kościste palce, tak że stały się one szare. Na jego twarzy widoczny był strach.

Mężczyzna obrócił się na zdartych obcasach i podszedł do przedwojennego radia Telefunkena. Był to utrzymany w doskonałym stanie model Fenomen Mb 713. Gesler nie zamierzał jednak słuchać muzyki. Brudnymi dłońmi pochwycił wypolerowaną obudowę i obrócił odbiornik o sto osiemdziesiąt stopni. Zdjął luźno dostawioną tylną ścianę i wyjął z wnętrza radia owinięty flanelową szmatką przedmiot. Kiedy rozwinął materiał, na jego dłoni ciążył błyszczący od smaru, czarny pistolet P64. Przetarł go szmatką i z wprawą umieścił w wewnętrznej kieszeni płaszcza.

Tym razem zapomniał o wyłączeniu kontaktu. Starannie zamknął drzwi i ruszył do wyjścia. Wyszedł przed klatkę kamienicy przy ulicy Grunwaldzkiej numer jedenaście. Obok, pod numerem dziewiątym, była niewielka hala sportowa „Budowlanych”. Z jej okien przebijało mdłe światło. Jak każdego dnia ćwiczyli w niej zapaśnicy. Gesler pamiętał z dzieciństwa, że w miejscu hali znajdowała się synagoga. To na tej ulicy zebrano w domu starców wszystkich Żydów z miasta i okolic. Potem, chyba w czterdziestym pierwszym, gdzieś ich wywieziono. Teraz taki los spotka jego. Co do tego nie miał wątpliwości. Nigdy już nie wróci na swoją ulicę.

Poczuł nieprzyjemne zimno. Poprawił futrzaną czapę, postawił kołnierz płaszcza, zerknął na zegarek. Chociaż była dopiero godzina piętnasta, ulice pokrywał mrok. Zwały brudnego śniegu zalegały trawniki i krawędzie chodników, tworząc wąskie tunele, przez które ostrożnie, w obawie przed upadkiem, posuwali się wolno ludzie. Gesler ruszył w dół, w kierunku postoju taksówek znajdującego się przy moście Jana. Po drodze minął duży, pęknięty kamienny obelisk, do którego przytwierdzono mosiężną tablicę z napisem: „3 lutego 1807 roku Napoleon przebywał tu z zamiarem stoczenia bitwy z wojskami rosyjskimi”. Zwykle uśmiechał się, czytając tę niedorzeczną informację. Napoleon przebywał z zamiarem! To wystarczyło, by ufundować pamiątkowy głaz! Cóż za tępy lud! Już zapomnieli o Dekrecie Grudniowym. Hołota! Skąd ta nieodwzajemniona miłość do tyrana?

Ale dzisiaj nie było mu do śmiechu ani rozważań. Odczekał dłuższą chwilę na przejściu dla pieszych, chociaż gdyby przyśpieszył, zdążyłby przebiec przed nadjeżdżającym zza zakrętu białym oplem. Ale Gesler wcale się nie spieszył. Przeszedł most, pod którym płynęła Łyna. Pomimo dużego mrozu rzeka ciągle nie zamarzła. W młodości pływał po niej kajakiem. To było jego jedyne hobby. Kiedy płynął, nie myślał o niczym innym. Jego świat na tych kilka godzin nabierał jasnych barw i intensywnych zapachów. Kiedy płynął, nie myślał o tym, co robi na co dzień. Teraz Łyna była surowa, ciemna i ponura. Zupełnie jak on.

Wsiadł do granatowego mercedesa, którego właścicielem był otyły człowiek po pięćdziesiątce. Gesler kazał się zawieźć na ulicę Parkową, pod Las Miejski. Ruszyli. Kierowca najwyraźniej należał do tego typu przewoźników, który natychmiast musi nawiązać rozmowę z pasażerem. Komentował uliczny bałagan, śliskie drogi, ciemności, a na Alei Sybiraków zebrało mu się na wspominanie położonego w lesie stadionu. Gesler zrozumiał, że mężczyzna był kiedyś czynnym sportowcem, bodajże kulomiotem. Tłumaczyło to jego tuszę. W milczeniu wysłuchiwał opowieści o jakimś Szmidcie-podwójnym złotym olimpijczyku, który bił rekordy na tym stadionie i tak jak kierowca odniósł kontuzję kolana. O wielkim meczu lekkoatletycznym Polaków ze Szwajcarami. Kierowca zapędził się w swojej opowieści i przywoływał przedwojennych atletów. Padały kolejne nazwiska: Hirschfeld, Stock, Rosenthal. Jeszcze odbierając należność na Parkowej, gadał o stadionie, który doprowadzili do ruiny komuniści. Życzył im wszystkiego najgorszego. Taksówkarz był ciekaw, kim jest milczący klient, wyglądający jak emerytowany nauczyciel. Połączył się z centralą, informując o miejscu pobytu, i kątem oka obserwował zadumanego starca kierującego się za budynek Centrum Kultury, w stronę przedwojennej willi, której blaszany dach połyskiwał w świetle księżyca.

Mężczyzna wszedł na pokrytą zmrożonym śniegiem ścieżkę z betonowych płyt. Po lewej minął płot, za którym stała malownicza budowla. Ruszył między drzewa, po chwili zniknął w ciemnościach. Gesler szedł wąską ścieżką. Rozpoznawał drogę tylko po śladach wgnieceń w puszystej powłoce. Z kieszeni wydobył niewielką latarkę, którą oświetlał sobie drogę. Drugą ręką odsuwał na boki gałęzie, pokryte grubą warstwą śniegu. Ten śnieg opadał mu na twarz, ramiona. Mróz z każdą chwilą tężał, tak bardzo, że wkrótce Gesler stracił czucie w dłoniach. Jego twarz pokryła skorupa lodu. Po kwadransie mężczyzna mógł rozprostować przygięte do ziemi ciało, bo wyszedł na wielką polanę. Uśmiechnął się na wspomnienie słów taksówkarza. Gesler znalazł się na czymś, co kiedyś było wspominanym przez tamtego stadionem. Teraz zasypaną śniegiem, porośniętą szuwarami łąką, która wiosną zamieni się w płytkie bagno.

Mężczyzna rozejrzał się uważnie wokoło. Wzrok pomimo upływu lat miał całkiem dobry. Wkrótce wyłowił z krzaków pobliskiej skarpy kilka masywnych, skulonych postaci. Odruchowo sięgnął do kieszeni po pistolet. Przełknął ślinę i starając się zachować jak najbardziej naturalny tembr głosu, powiedział:

– Montalto, czego chcesz? Po co mnie wezwałeś na to pustkowie? Po co ten list?

Nie usłyszał jednak odpowiedzi. Gdzieś, hen, w oddali, zaskrzeczał ptak.

– Montalto, dziwne wybierasz miejsca na spotkanie. I to po tylu latach... Minęło ćwierć wieku... Czego ty chcesz? – powtórzył.

Do skrzeczenia ptaka dołączyło ujadanie psa. Gesler zgasił latarkę, cisnął ją w śnieg, wydobył z kieszeni stary pistolet, odbezpieczył broń. Na skraju skarpy pojawiało się coraz więcej postaci. Geslera ogarnął strach. Wiedział, że ma tylko sześć naboi i nie da rady przeciwnikom. Mimo wszystko skierował w ich kierunku broń i jeden po drugim wystrzelił pociski Makarowa. Wiedział, że to ostatnie chwile jego życia. Huk wystrzałów przetoczył się po śniegu zalegającym gałęzie tworzące trybuny stadionu-widma.

Stado ptaków zerwało się gdzieś za plecami leżącego w śniegu Geslera. Zatoczyło okrąg nad skulonym mężczyzną. Potem usłyszał ciężkie kroki dziurawiące pokrywę śnieżną. Ktoś nad nim dyszał. Gesler zakrył głowę gorącymi dłońmi. Poczuł silny ból, który przeszył mu plecy i kark. Wiedział, że za chwilę straci przytomność. W ostatniej chwili przyszła mu do głowy dziwna myśl. A co by było, gdyby tu nie przyszedł? Równie szybko udzielił sobie odpowiedzi. Montalto zatłukłby go przy stole, w jego mieszkaniu przy Grunwaldzkiej. Gesler odpłynął.

Kiedy odzyskał przytomność zrozumiał, że odwrócono go na plecy. Gesler nie mógł zrozumieć, dlaczego pomimo mrozu jest mu gorąco. I to szczególnie w stopy. Wkrótce poznał przyczynę tego stanu rzeczy. Leżał z nogami skierowanymi w kierunku sporych rozmiarów ogniska. Ten ogień wydzielał jakiś miły dla powonienia zapach. Odkrył też, że jest bosy. Miał mokre spodnie, być może wskutek różnicy temperatur. Gesler nie wykluczał też wersji, że z bólu oddał mocz pod siebie. Nieraz widział takie rzeczy. Przyszła mu do głowy kolejna irracjonalna myśl. Dlaczego nie umył rąk przed wyjściem? I gdzie się podziały ptaki? Zamiast nich dostrzegł kontury człowieka stojącego tuż nad nim. Przekonany, że zna tego mężczyznę, wyjęczał błagalnie:

– Montalto. Dlaczego?!

Ale głos, który usłyszał, należał do jakiegoś innego człowieka. Gesler skądś znał ten głos, tyle że teraz nie potrafił sobie przypomnieć jego właściciela. Tamten jakby rozgorączkowany, zaczął mówić:

– Dnia dwudziestego szóstego stycznia w Smyrnie, za czasów Marka Antoniusza i Lucjusza Aureliusza Kommodusa na rozkaz prokonsula wrzucono Go do ognia.

Gesler poczuł, jak jego ciało jest ciągnięte do ogniska. Ogień wolno obejmował nogawki spodni, żarłocznie lizał stopy. Ból rósł z każdą chwilą, mężczyzna znowu tracił przytomność. Wtedy tamten natarł mu twarz śniegiem i odciągnął od ogniska. Torturowany wiedział, że to nie koniec, zbyt dobrze znał się na tej robocie. Nie mylił się. Oprawca wydobył teraz ze skórzanej torby, którą miał przewieszoną przez pierś, długi nóż. Powiedział:

– Cały naród w amfiteatrze żądał Jego śmierci. Ponieważ jednak płomienie Mu nie zaszkodziły, więc Go ścięto mieczem.

A wtedy Gesler resztkami sił uniósł głowę i zamiast napastników, do których strzelał, dostrzegł strzelnicze tarcze z makietami ludzi. Odkrył również tożsamość napastnika, ale nie zdążył jej głośno wyjawić, bo rzeźnicki nóż wszedł w jego pierś. Umierał wolno, gdy tamten znosił do ognia drewniane figury pokryte papierem, patrzył, jak płoną, i mówił:

– Razem z Nim tę samą śmierć poniosło dwunastu mieszkańców Filadelfii.

Kiedy morderca spalił wszystkie tarcze, powrócił do konającego Geslera. Przekręcił go twarzą do śniegu. Napastnik odznaczał się niezwykłą siłą. Ukląkł na plecach starca i gwałtownie szarpnął głowę mężczyzny do siebie. Zabójca usłyszał chrzęst łamanych kręgów szyjnych. Potem rzeźnickim nożem oddzielił głowę od tułowia. Pochwycił zwłoki za nogi i pociągnął je po śniegu, wyrysowując krwią zabitego okrąg. W jego wnętrzu umieścił trupa, rozkładając jego ręce na boki, a nogi łącząc ze sobą. Wszystkie czynności wykonywał z jakimś niewiarygodnym opanowaniem i rozmysłem. Na koniec sięgnął do skórzanej torby i wydobył z niej niewielki foliowy woreczek, który zamarzł i mężczyzna musiał go rozgrzewać w ten sposób, że zakrwawionymi dłońmi rozcierał materiał, równocześnie chuchając. Wreszcie udało mu się dotrzeć do wnętrza. Delikatnie wydobył z niego dużego, owłosionego motyla. Owad był biały, miał skrzydła pokryte delikatnymi żyłkami, które teraz oblepiła marznąca krew. Morderca uniósł głowę Geslera na wysokość oczu i obejrzał ją ostatni raz. Następnie ostrzem noża rozerwał mu żuchwę i umieścił w ustach motyla. Głowę odniósł do okręgu – ułożył ją tuż przy szyi. Przelatujące właśnie nad Geslerem wrzaskliwe ptaki mogły teraz dostrzec postać ułożoną w znak krzyża. Morderca w następnej chwili stracił zainteresowanie zabitym, wytarł dłonie w śniegu, schował nóż do torby i zniknął między drzewami.26 marca 2004, piątek

Prokurator Stefan Markowski zajechał swoim czarnym bmw 745i przed zabytkowy młyn zbożowy, w którym mieścił się elegancki hotel o mało oryginalnej nazwie „Młyn” – na potrzeby odwiedzających go niemieckich turystów nazywano go „Strauchmuhle”, czyli „Młyn Krzaczasty”, a to za sprawą rosnących w pobliżu lasów. Prokurator opuścił luksusowe wnętrze rocznego sedana i szybko wszedł do holu. Skierował się wprost do recepcji. Zamówił pokój małżeński na nazwisko Kowalski, co miał potwierdzać okazany dowód osobisty. Było to o tyle niezwykłe, że Markowski vel Kowalski mieszkał w wystawnym domu kilka ulic dalej, we wschodniej części Elbląga, przy ulicy Reymonta. Odebrał klucz i poszedł do pokoju. Wziął prysznic, przebrał się w szlafrok i otworzył butelkę przyniesionego ze sobą koniaku. Po kwadransie usłyszał pukanie. Uśmiechnął się lubieżnie i poprawiając pasek, ruszył do drzwi. Otworzył je niedbale, a widząc postać na korytarzu, cofnął się o krok. Po sekundzie jego uśmiech zamienił się w przeraźliwy grymas. Stojący przed drzwiami człowiek prawą ręką, okrytą czarną, skórzaną rękawiczką, chwycił prokuratora za gardło, a lewą, zaciśniętą w pięść, uderzył go w żołądek. Potem wepchnął do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Przerażony Markowski vel Kowalski wpadł na stolik z butelką – odruchowo próbował ją pochwycić, by mieć narzędzie do obrony. Wtedy napastnik kopnął go w nadgarstek, a zaraz potem zaczął obijać ciało leżącego na dywanie mężczyzny ciężkim trzewikiem. Prokurator zakrył rękami głowę przed kolejnymi razami i zwinął się w embrion. Nie potrafił spojrzeć na napastnika. Dobrze znał garbusa ze spaloną twarzą i okrutnymi oczyma.

– Czego chcesz? – wyjęczał po chwili.

Nie usłyszał odpowiedzi. Zamiast tego garbus rzucił w niego gałgan złożony z marynarki, spodni i jedwabnej koszuli. Markowski właściwie odczytał ten gest. Roztrzęsionymi rękoma ściągnął z ramion szlafrok i wolno ubierał kolejne części garderoby. Robił to, nie wstając z podłogi, klęcząc. Bał się kolejnych ciosów. Kiedy już uporał się z garniturem, na czworaka dotarł do butów stojących przy łazience. Garbus nakazał mu wstać. Prokurator odebrał od niego kaszmirowy płaszcz – świąteczny prezent od żony. Założył go i czekał na dalsze polecenia bandyty. Ten nakazał mu umyć zakrwawioną twarz, a pokaleczone dłonie skryć w zamszowych rękawiczkach.

Wyszli z pokoju i minęli kolejne pomieszczenia, nie napotkawszy nikogo. Zeszli do holu i minęli kłaniającego się im recepcjonistę. Pracownik hotelu sprawiał wrażenie wyraźnie zaskoczonego tak nagłym wyjściem gościa w towarzystwie „nieestetycznego karła”, jak na poczekaniu nazwał towarzysza Kowalskiego. Zza recepcyjnej szyby obserwował wyraz twarzy prokuratora, ale niewiele dostrzegł, bo gość zakrył głowę kapeluszem, a resztę osłonił szalikiem. Recepcjonista, gdyby nawet zdobył się na nietaktowne pytanie o powód nagłego opuszczenia hotelu przez stałego bywalca, nie uzyskałby odpowiedzi. Powodem było stalowe ostrze sprężynowego wojskowego noża, które prokurator miał przystawione do ciała na wysokości wątroby.

Wyszli na zewnątrz i po chwili dotarli do samochodu prokuratora. Za kierownicą zasiadł Markowski, a za jego plecami usadowił się garbus. Kiedy ruszali, prokurator dostrzegł wchodzącą do hotelu długonogą blondynkę. Pomyślał, że dzisiaj raczej może zapomnieć o figlach ze śliczną, wyuzdaną młodą damą. I że zaczynających się jutro świąt wielkanocnych na pewno nie spędzi w domu. Garbus nakazał mu jechać na wschód. W milczeniu mijali zaśnieżone pola, lasy, niewielkie osady. Przejechali dwadzieścia pięć kilometrów, gdy dotarli do wsi Słobity, na przedwojennych mapach oznaczonej jako Schlobitten. Pojechali dalej, by dotrzeć do ruin wielkiego pałacu, od strony południowej zamkniętego zapuszczonym ogrodem.

Samochód zatrzymał się na dziedzińcu rezydencji, która z lotu ptaka przypominała mocno spłaszczoną literę „H”. Markowski dobrze znał to miejsce. Były to ruiny potężnego założenia pałacowo-parkowego, największego w tej części dawnych Prus. Należały kiedyś do wielkiego rodu Dohna. To tutaj zatrzymywali się królowie, a pałac słynął ze wspaniałej kolekcji miśnieńskiej, berlińskiej oraz chińskiej porcelany, rodowych portretów holenderskich, pięćdziesięciotysięcznego zbioru bibliotecznego, złota, srebra i delfickiego fajansu. Wszystko to rozgrabiono bądź spalono w ostatnich chwilach wojny. Tyle że Markowski znał to miejsce z innych okoliczności, o których nie chciał zbyt wiele mówić. Swego czasu bywał w ruinach pałacu dosyć często.

Garbus nakazał mu opuścić auto. Wysiadł równocześnie z nim i pchnął go w kierunku wejścia do pałacu. Po kostki w śniegu, upstrzonym odchodami i śladami zwierzęcymi, weszli do środka. Budynek był pozbawiony dachu, otwory okienne, przez które wpadały resztki zachodzącego szybko słońca, czyniły miejsce niezwykle ponurym. Garbus krążył po klepisku, czegoś szukając. Ostukiwał grunt obcasem wojskowego buta. Wreszcie znalazł to, czego szukał. Z miejsca pod jego nogami doszedł głuchy dźwięk. Garbus przygiął się do ziemi, rękawiczką przetarł śnieg z kawałkami pokruszonej cegły i odsłonił metalowy właz do podziemi. Nie bez wysiłku uniósł go nieznacznie, chwilę podpierał kolanem, by nabrać głęboko powietrza i z jękiem szarpnąć właz ku górze. Kiedy to uczynił, oczom mężczyzn ukazał się metrowej szerokości czarny otwór. Garbus wskazał go Markowskiemu, a ten bez słowa ruszył w kierunku dziury w ziemi. Chwilę obserwował wnętrze, jego wzrok oswajał się z ciemnościami. Wreszcie wypatrzył metalową drabinę opartą o krawędź włazu. Niezdarnie, rozrywając płaszcz przy kieszeni, ruszył w dół. Ledwo jego głowa zniknęła pod ziemią, garbus pochwycił ciężką klapę i sapiąc, zakrył nią wejście do nory.

Markowski znalazł się w całkowitych ciemnościach. Rękoma próbował wybadać teren. Wolno, krok po kroku, sunął przed siebie. Natrafił wreszcie na ścianę. Wymacał przy ziemi jakiś nieduży przedmiot. Była to drewniana skrzynka. Usiadł na niej i nerwowo począł szukać czegoś po kieszeniach. Przedmiotem jego poszukiwań była zapalniczka. Niestety, za namową kochanki przed miesiącem rzucił palenie. W duchu przeklinał tę decyzję.

Chłód wolno ogarniał jego dłonie i stopy. Markowski wstał i z ponownie wyciągniętymi rękami ruszył przed siebie. Po chwili wpadł na ścianę. Przewrócił się. Głośno zaklął. Natychmiast niezdarnie podniósł się i skierował kroki w przeciwnym kierunku. Natrafił na szczeble metalowej drabiny. Rozgorączkowany, ruszył w górę. Zatrzymał się na moment, bo usłyszał dźwięk zapalanego silnika. Garbus najwidoczniej odjeżdżał jego samochodem. Markowski zaczął ciskać w górę przekleństwa. Równocześnie niewprawnie pokonywał kolejne szczeble. Kiedy dotarł do metalowej klapy, naparł na nią głową i grzbietem. Ciężka płyta nawet nie drgnęła. Najwyraźniej garbus czymś ją zablokował. Markowski nie poddawał się, ponowił próbę, a wtedy jego prawa noga obsunęła się i mężczyzna stracił równowagę. W następnej chwili runął w dół. Uderzył plecami o betonową podłogę. Jego nogi były nienaturalnie powykrzywiane. Potężny ból wykrzywił mu twarz. Wymacał kości sterczące z porwanych spodni. Na palcach wyczuł kleistą, gorącą krew. Próbował się podnieść. Ból był niewyobrażalny, odbierał zmysły. Markowski od bioder w dół był sparaliżowany. Po chwili stracił przytomność.

Kiedy ją odzyskał była szesnasta. Tyle tylko, że jego piękny zegarek atlantica z fosforyzującymi wskazówkami miał zbite szkło i wskazywał wciąż tę samą godzinę, w której spadał z drabiny. Prokurator nie wiedział zatem, ile czasu przebywa już pod ziemią. Nogi ciągle pozostawały bezwładne. Palce u rąk miał odmrożone. Podobnie jak i nos oraz uszy. Zimno wkrótce wyparło ból. Ogarniała go apatia. Temperatura jego ciała z każdą godziną spadała. Mężczyzna wiedział, że powoli zamarza, a przy dwudziestu siedmiu stopniach będzie trupem. Nie mylił się.

Garbus zjawił się w ruinach pałacu po trzech dniach. Odkrył ciężki właz i oświetlając sobie wnętrze latarką, zszedł na dół. Sztywny Markowski leżał skręcony na prawym boku. Garbus podciągnął martwe ciało do drabiny. Obwiązał je liną na wysokości piersi i wyszedł na zewnątrz. Potem, ciężko sapiąc, metr po metrze, wydobywał zwłoki z piwnicy. Pociągnął je w kierunku auta. Zapakował trupa do bagażnika samochodu i przejechał ośnieżoną drogą kilka kilometrów na wschód. Dotarł do niewielkiej rzeki. W ciemnej toni spływały do Zalewu Wiślanego resztki lodu. Garbus wydobył z bagażnika ciało Markowskiego. Cisnął zwłoki w śnieg. Z niemałym trudem wciągnął je między trzciny. W następnej chwili w jego dłoni pojawił się trzymany dotychczas na piersiach ciężki wojskowy nóż. Kiedy po raz pierwszy wbił go w plecy Markowskiego, powiedział:

– A zaginął On przed Wielkanocą. Nikt nie wiedział, co z Nim uczynili. Ciało Jego znaleźli w rzece. A był to Poniedziałek Wielkanocny.

Garbus dźgał ostrzem noża martwe ciało prokuratora przez kwadrans. Przebijał ostrym metalem warstwy materiału, który zamienił się w strzępy upstrzone kawałkami skóry, mięśni, kości i grud krwi. Potem zdjął linę z korpusu trupa i założył pętlę na jego nodze. Drugi jej koniec przywiązał do rosnącej tuż nad wodą wierzby. Na koniec wydobył z torby foliowy woreczek. Trzymał w nim białego, włochatego motyla. Włożył owada w zamarznięte, rozwarte szeroko usta. Ciało Markowskiego zepchnął do wody. Wpadło między dryfującą, brudnoszarą krę. Kawały płynącego wolno lodu zakryły ciało. Wystawała jedynie noga, połączona z drzewem napiętą, lnianą liną.

Zmęczony morderca wrócił do wnętrza ciepłego samochodu i po chwili odjechał na wschód.10 sierpnia 2004, wtorek

Dochodziła godzina dwudziesta, kiedy Tomasz Biernat usłyszał dzwonek telefonu komórkowego. Na wyświetlaczu dostrzegł nazwisko jednego ze swoich pacjentów. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie odłożyć aparatu na stół tuż obok szklanki zimnego piwa, którą zamierzał wypić w trakcie meczu piłki nożnej, ale wiedział, że nie może tego zrobić. Po pierwsze, pacjent zadzwoni ponownie, po drugie, był to jeden z jego najlepszych klientów – dawał regularny i dobry zarobek, a po trzecie, Biernat liczył na to, że chodzi o jakąś zwykłą poradę. Ostatecznie może podejść tych kilkadziesiąt metrów – dom pacjenta znajdował się na tej samej ulicy, przy której mieszkał lekarz. Załatwi sprawę i wróci przed telewizor. Biernat odebrał zatem telefon, rzucając do mikrofonu krótkie „słucham”, które nie pozostawiało wątpliwości – dzwonienie o tej porze jest szczytem nietaktu. Ale to, co usłyszał, sprawiło, że w następnej chwili pochwycił torbę z medycznymi narzędziami i w kapciach wybiegł z domu.

Biegnąc zastanawiał się, co ma robić. Biernata wezwała żona obrzydliwie bogatego handlarza nieruchomościami, prywatnie alkoholika po kolejnym odtruciu i przejściu ostrej fazy abstynencji, którą przeszedł w tajemnicy przed światem w prywatnej klinice. Biernat podawał mu nemexin, lek zmniejszający depresję. Tyle tylko, że ten idiota w południe nachlał się wódy i teraz jest z nim bardzo źle. Wymiotuje, ma biegunkę, trzęsą mu się ręce i nogi. Lekarzowi przemknęła przez głowę myśl, że oto straci jednego z najlepszych klientów swojej prywatnej praktyki.

Był w błędzie. Kiedy bez pukania otworzył drzwi do willi konającego handlarza, jego oczom ukazał się następujący widok: w wielkim salonie przywiązani do marmurowej kolumny stali właściciele domu. Biernat zorientował się, że wpadł w pułapkę. Wkrótce dostrzegł trzecią postać. Był nią niewysoki mężczyzna, który zatrzasnął drzwi za zaskoczonym lekarzem. W następnej wykonał niewielki zamach i hebanową laską z mosiężnymi wykończeniami rękojeści uderzył Biernata po goleniach. Ten poczuł straszliwy ból, który błyskawicznie rozlał się po całych nogach, aż po biodra. Upadł na wypolerowaną hiszpańską terakotę, wprost pod nogi napastnika.

Widział go teraz dokładnie. Oprawca był niewysoki, do ziemi ciągnął go duży garb, rozrośnięty asymetrycznie na prawej łopatce. Miał nieproporcjonalnie długie nogi łączące się z krótkim korpusem. Garbus prawie nie miał szyi. W jej miejscu wyrastała wielka głowa, a właściwie coś, co zapewne było nią kiedyś. Potwór nie miał prawego ucha, podobnie jak i prawej części twarzy, wyżartej ogniem bądź jakimś kwasem. Zamiast tego była krwistobrunatna powłoka, przypominająca galaretowatą maź. Mężczyzna miał spalone powieki i rzęsy. Jego oczy były szare i rozbiegane. Na łysej czaszce błyszczały krople potu. Przypominał gigantycznego pająka. Biernat dostrzegł też jego ręce, okryte czarnymi, skórzanymi rękawiczkami, w których teraz pojawił się nóż. Napastnik przystawił mu go do szyi i nakazał czołgać się w kierunku schodów na piętro. Lekarz bez słowa wykonał polecenie. Niczym jaszczurka pełznął przez salon. Minął ludzi z zaklejonymi plastrem ustami, a jego uwagę zwróciły ich ręce skrępowane bieliźnianym sznurem, połączone ze sobą w ten sposób, że ludzie obejmowali słup, tworząc drgający, ruchomy ornament. Przy butach gospodarza dostrzegł sporych rozmiarów kałużę moczu. Potem niezdarnie wpełzał po schodach. Kiedy się zsuwał, oprawca dźgał go ostrzem noża w pośladki i kopniakami popędzał do góry.

Z niemałym trudem Biernat dotarł wreszcie na piętro. Znał to miejsce. Nieraz był wzywany do trzęsącego się starego alkoholika. Teraz to on trząsł się i popadł w histerię. Dotarli do sypialni. Garbus przeszedł po plecach lekarza. Zdarł pościel z małżeńskiego łoża. Potem nożem rozciął wielowarstwowy materac. Wyrywał kawałek po kawałku materiał, aż dotarł do metalowych sprężyn. Oczyścił je z resztek gąbki i wielbłądziej wełny. Piskliwym tonem nakazał Biernatowi zdjąć spodnie i koszulę. Przerażony lekarz wykonał polecenie. Nie prosił o litość. Wiedział, kim jest jego oprawca. Wiedział też, że dotarł do ostatnich godzin życia. Zastanawiał się, jaką torturę szykuje mu garbus. Przez chwilę pomyślał o ucieczce. Nieznacznie obrócił się w kierunku okna. Ale wtedy tamten nożem rozerżnął mu plecy i lekarz z krzykiem rzucił się na gruby dywan.

Garbus wcisnął mu w usta kawałek gąbki i zakneblował je płótnem. Potem nakazał ofierze położyć się na metalowy stelaż. Biernat wykonał polecenie. Drut ranił mu plecy, pośladki, uda i ramiona. Wchodził w skórę, przebijał ją i rozcinał. Na elegancki dywan poczęły kapać krople krwi. Wtedy garbus rozciągnął ręce torturowanego na boki i przywiązał je do sprężyn wydobytym z kieszeni sznurem. Podobnie postąpił z nogami. Ból był tak wielki, że lekarz stracił przytomność.

Kiedy ją odzyskał, dostrzegł gruby czarny kabel połączony z metalową ramą łóżka. Potem usłyszał słowa, które garbus z pasją wypowiadał, stojąc nad nim:

– Dziesiątego sierpnia na Via Tiburtina położyli Go na rozgrzanej do czerwoności kracie. Na niej Go umęczyli.

Biernat dostrzegł, że oprawca podnosi czarny kabel, zakończony wtyczką. Jego ręka wolno przybliżała ją do kontaktu. A kiedy lekarz usłyszał: „O, Panie! Wysyłam tego bluźniercę do Ciebie! Osądź go właściwie!”, garbus umieścił wtyczkę w gniazdku. Przez sprężyny w łożu przeszedł prąd. Tkanki mężczyzny zaczęły płonąć, mięśnie kurczyły się, a serce zwalniało coraz bardziej. Pokój wypełnił swąd topionej skóry. Rozedrgane ciało przestawało pulsować.

Morderca poczekał, aż prąd zabije Biernata. Odłączył kabel i z torby cały czas trzymanej na piersiach wyjął foliową torebkę. Delikatnie wyciągnął z niej włochatego motyla i próbował włożyć go pomiędzy wargi zabitego. Lekarz miał usta sztywne i zaciśnięte. Wtedy garbus trzonkiem noża wybił mu przednie zęby i umieścił owada w wypełnionym krwią i pianą gardle. Oprawca wytarł rękawiczki w skrawek płótna, a nóż schował w torbie. Wolno zszedł do wystawnego salonu. Kiedy mijał kolumnę, dostrzegł kobietę resztkami sił próbującą utrzymać zwisające, martwe ciało męża, którego serce właśnie przestało bić. Kobieta jakimś sposobem pozbyła się plastra na ustach i na widok zabójcy zaczęła krzyczeć i błagać o litość. Najwyraźniej jej prośby przyniosły skutek, bo morderca wyszedł z domu bez słowa i wkrótce zniknął w czerni pobliskiego lasku.13 sierpnia 2004, piątek

Paweł Werens od dwóch godzin jechał na północ swoim rocznym czerwonym volkswagenem golfem GTI drogą krajową numer siedem. Wygodnie usadowiony w kraciastym fotelu, niedbale trzymał w prawej dłoni kierownicę owiniętą czarną skórą. Auto sztywno sunęło po asfalcie, a to za sprawą zawieszenia ustawionego na tryb sportowy. Kierowca skrzywił się na myśl o czterech tysiącach, jakie zapłacił za dodatkowe regulowane zawieszenie. Ale w gruncie rzeczy nie żałował. Zawsze chciał mieć taki samochód. W okolicach miejscowości Olsztynek zamknął szyberdach. Pogoda tego dnia nie należała do najlepszych. Niebo było zachmurzone, a od jakiegoś czasu siąpił deszcz. Była to chwilowa zmiana pogody, bo od dwóch tygodni panowały upały. Teraz zakurzona droga parowała.

Trasa skręcała na zachód do Gdańska. Werens wybrał jednak inną drogę – skręcił na prawo, w szosę oznaczoną numerem pięćdziesiąt jeden, która prowadziła do granicy z należącym do Rosji Obwodem Kaliningradzkim. Młody mężczyzna jednak aż tak daleko nie zamierzał jechać. Celem jego podróży był dwustutysięczny Olsztyn, miasto pełniące funkcję stolicy regionu, przez wieki znane jako Allenstein – drugie co do wielkości po Królewcu miasto Prus Wschodnich, w którym przed wojną mieścił się duży garnizon wojskowy. Teraz Olsztyn spełniał rolę wrót do Mazur – regionu turystycznego bogatego w setki jezior i jeszcze niezdewastowanych lasów.

Werens z uwagą słuchał radia. Była to stacja informacyjna, w której każdego ranka można było usłyszeć dziennikarzy komentujących aktualne wydarzenia polityczno-społeczne. Teraz tematem rozmowy była sytuacja w tajnych służbach, a ściślej rzecz ujmując – skala patologii w jej szeregach. Jakiś emerytowany pułkownik, którego nazwiska Werens niestety nie dosłyszał, mówił podniesionym głosem:

– W służbach cywilnych po roku dziewięćdziesiątym wymieniono ponad siedemdziesiąt procent funkcjonariuszy. Zmiany następują cały czas. Nieustannie trwa oczyszczanie szeregów.

– To chyba dobrze? – pytał dziennikarz.

– Oczywiście, że dobrze!

– To w czym problem?

– W czym problem?! W tym, że w tajnych służbach wojskowych, zwanych WSI, nie wymieniono tych ludzi prawie wcale. Ledwie kilka procent! Czy pan zdaje sobie sprawę ze skali patologii? Z jej rozmiarów. To są ludzie odpowiedzialni za sprzedaż broni dla rosyjskiej mafii! Handlują też z krajami objętymi embargiem ONZ! A szpiedzy pochwyceni w naszym kraju to ludzie działający na dwa fronty, zatrudnieni w naszych służbach.

– Krótko mówiąc, zdrajcy.

– A jak pan ich nazwie? Ci ludzie mają potężną władzę. Posługują się szantażem i zastraszaniem. Osłabiają nasze państwo od wielu lat. Niszczą je od środka.

– Co zatem należałoby zrobić?

– Oczywiście wymienić tych ludzi. Natychmiast! W ich miejsce powołać nowych, nieskażonych korupcją. Chroniących państwo, a nie działających na jego szkodę.

– Dlaczego tak się nie dzieje?

– Bo ci, którzy mogliby takie zmiany przeprowadzić, są na usługach tych służby. Oni się ich boją. Zrobią wiele, by taki stan rzeczy jak obecnie trwał jak najdłużej.

– Pana zdaniem wysocy urzędnicy państwowi są zastraszani?

– Każdy z nas ma jakieś tajemnice i wstydliwe sprawy.

Werens powtórzył w myślach: „Każdy z nas ma jakieś tajemnice i wstydliwe sprawy”. Potem zmienił stację. Z głośników popłynęła rytmiczna muzyka. Postanowił po powrocie do Warszawy zająć się tym tematem. Jako wschodząca gwiazdka dziennikarstwa musiał zajmować się chodliwymi tematami, a do takich należała sprawa reformy tajnych służby. Takim tematem była też, niestety, seria morderstw, które wstrząsnęły opinią publiczną. Kilka dni temu kraj obiegła informacja o trzeciej ofierze „Motyla”, bo tak nazwano zwyrodnialca mordującego starszych mężczyzn. Paweł Werens bronił się przed powierzeniem mu tego tematu rękami i nogami. Za wszelką cenę chciał uniknąć wyjazdu na północ. Na próżno tłumaczył się tym, że zajmuje się zupełnie inną tematyką. Nie dbał również o to, że materiał mógł przysporzyć mu sławy i pieniędzy. Ale nie miał wyjścia. Szefostwo uznało go za najlepszego kandydata do tej misji. Werens nieopatrznie przyznał się do swojego pochodzenia. Dzieciństwo i wiek szkolny spędził w Olsztynie. To w tym mieście zdał maturę, a potem wyjechał do Warszawy na studia dziennikarskie. Powód, dla którego nie chciał wracać do miasta, Werens skrywał głęboko w najczarniejszych zakamarkach duszy. Była to jego tajemnica, której nie znał nikt.

Werens znalazł się na rogatkach miasta, rozpoznawał znajome miejsca. Po prawej były Brzeziny – bogate osiedle domów jednorodzinnych. Po lewej zaczynały się tereny uniwersytetu. Werens zwolnił, by lepiej przyjrzeć się nowym budowlom, i nagle poczuł słaby wstrząs. Jakiś przedmiot znalazł się pod kołami auta. Młody mężczyzna w lusterku dostrzegł średniej wielkości brązowego psa, który z wielkim trudem, przeraźliwie piszcząc, próbował zejść z jezdni. Pies ciągnął za sobą tylne łapy. Werens zrobił się blady, zatrzymał samochód, wyłączył radio. Wyskoczył z wnętrza auta i pobiegł w kierunku rannego zwierzęcia. Stając na środku drogi, spowodował niewielki korek, który z każdą chwilą powiększał się. Kierowcy trąbili na niego, grozili pięściami, rzadko który wykazywał zrozumienie i wystawiając głowę przez zalaną deszczem szybę, proponował pomoc lub wyrażał współczucie dla rannego zwierzęcia.

Werens delikatnie podniósł psa i ruszył z nim wolno do auta. Nie bacząc na ślady krwi, które pies zostawiał na drodze, a wkrótce i spodniach mężczyzny, położył go na ładnych skórzanych siedzeniach. Potem samochód zawrócił i ruszył w stronę polikliniki weterynaryjnej na Obitza, którą Werens zapamiętał ze szkolnej wyprawy. Byli tu kiedyś, chyba w trzeciej klasie, na zajęciach z zoologii. To było dobre liceum, ze znakomitymi nauczycielami, pomyślał. Ale po chwili złapał się na irracjonalności tego skojarzenia. W jego samochodzie piszczy ranny pies, a on wspomina z rozrzewnieniem czasy, o których chce za wszelką cenę zapomnieć.

Werens z piskiem zajechał pod budynek polikliniki. Uniósł tracącego z bólu zmysły zwierzaka i pognał z nim przez korytarz do recepcji. Tam skierowano go natychmiast do gabinetu zabiegowego. Młoda, ładna pani weterynarz nie zadawała mu wielu pytań. Było jasne, że pies padł ofiarą kół pędzącego samochodu. W gabinecie towarzyszyli jej dwaj młodzi ludzie. Najpewniej byli to studenci na praktykach. Werens wyszedł z gabinetu w chwili, kiedy pies otrzymał znieczulający zastrzyk. Krążył nerwowo wokół samochodu, wreszcie wsiadł do środka i zapalił papierosa. By to szlag, pomyślał. Od początku broniłem się przed tym wyjazdem. Tu nie może wydarzyć się nic dobrego. Nigdy nic dobrego mnie tu nie spotkało. A teraz ten nieszczęsny pies... To moja wina. Nie zauważyłem go. Gapiłem się na to cholerne miasto. Niech będzie przeklęte!

Mężczyzna nie mógł usiedzieć we wnętrzu, spalił papierosa i opuścił auto. Deszcz nie przestawał padać i Werens był po chwili zupełnie mokry. W takim stanie wrócił do budynku. Usiadł na drewnianej ławce w kącie korytarza i czekał. By zająć czas, przeglądał broszury reklamujące jakąś karmę. Obserwował ludzi wprowadzających i wyprowadzających swoje zwierzęta z budynku. W powietrzu czuć było woń denaturatu. Zrobiło mu się niedobrze, zakrył dłonią nozdrza. Po godzinie z gabinetu zabiegowego wyszła ładna pani weterynarz. Ta sama, która odebrała od niego psa. Dziennikarz poderwał się z siedzenia. Lekarka podeszła do niego i powiedziała:

– Zawsze pan tak jeździ?

– Tylko w tym mieście – odpowiedział, chowając twarz w dłoniach.

– Dziwna odpowiedź, ale niech i tak będzie. Czy zna pan właściciela psa?

– Tak jak i panią.

– Ale mnie pan nie przejedzie? – Wykrzywiła delikatnie twarz, sygnalizując niechęć.

Trwało to dłuższą chwilę. Werens był coraz bardziej zdenerwowany. Zupełnie nie wiedział, co ma robić. Może uciec? Potem poczuł, że kobieta dotknęła jego ramienia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: