Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dublineska - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 czerwca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dublineska - ebook

Dublineskę, książkę opowiadającą o perypetiach współczesnych wydawców i autorów, każdy fan Ulissesa Joyce'a powinien mieć w swojej kolekcji.

Samuel Riba, były wydawca, który całe swoje życie traktuje jak tekst literacki, źle znosi przejście na emeryturę. Pewnego dnia, podczas wizyty u rodziców podejmuje nagłą decyzję o wycieczce do Dublina. Data, którą podał pod wpływem impulsu, okazuje się świętem Bloomsday, dniem, w którym przed laty została osadzona akcja Ulissesa Joyce'a. Lawirując między melancholią a radością, marazmem a entuzjazmem, byciem narratorem i aktorem, między Joycem a Beckettem, wraz z cytatami duchów przeszłości, Riba próbuje odnaleźć sens, który stracił.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2235-5
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Maj

Należy do wymierającego gatunku światłych wydawców. I codziennie przygląda się z zatroskaniem, jak szlachetna odmiana przedstawicieli tej branży – szefów wydawnictw, którzy nieustannie czytają i przez całe życie interesują się literaturą – z początkiem tego wieku zaczyna powoli odchodzić w cień. Dwa lata temu miał poważne problemy, zdołał jednak w porę zamknąć wydawnictwo, które cieszyło się wprawdzie niekwestionowanym prestiżem, ale zaczęło dryfować ku nieuchronnemu bankructwu. Trzydzieści lat zawodowej niezależności przyniosło mu prawie wszystko – było wiele sukcesów, ale nie zabrakło spektakularnych porażek. Winę za końcową fazę dryfowania ku klęsce przypisuje swojej upartej odmowie publikowania powieści gotyckich oraz innych modnych bredni podobnego rodzaju, zapominając o części prawdy: nigdy nie miał smykałki do interesów, a fanatyczne uwielbienie dla literatury nie pomagało mu w trzeźwej ocenie sytuacji.

Samuel Riba – wszyscy mówią o nim Riba – wydał wielu spośród wielkich pisarzy swoich czasów. W przypadku niektórych skończyło się na jednej książce, to jednak wystarczyło, by ich nazwiska znalazły się w jego katalogu. Czasem, mimo iż zdaje sobie sprawę, że na straży honoru wydawniczej profesji stoi jeszcze kilku Don Kichotów, lubi sobie wyobrażać, że jest ostatnim wydawcą. Ma dość romantyczną wizję samego siebie i żyje owładnięty nieustającym poczuciem końca pewnej epoki i końca świata, poczuciem, które bez wątpienia spotęgował upadek firmy. Ma wyraźną tendencję do odczytywania swojego życia jak tekstu literackiego, interpretuje życiowe zdarzenia w sposób właściwy dla zachłannego czytelnika, jakim jest od lat. Poza tym ma nadzieję sprzedać swoje dziedzictwo zagranicznemu wydawnictwu, ale jakiś czas temu negocjacje utknęły w martwym punkcie. Żyje w potężnej i podszytej lękiem psychozie końca wszystkiego. I nikt nie zdołał go jeszcze przekonać, że starzenie się ma swoje dobre strony. No bo czy je ma?

Teraz przyszedł z wizytą do leciwych rodziców i przygląda się im uważnie, z niekłamaną ciekawością. Przyszedł, by opowiedzieć o swojej ostatniej podróży do Lyonu. Jest środa – ustalony dzień odwiedzin – a ponadto od dawna ma w zwyczaju zaglądać do nich po każdej podróży. Przez ostatnie dwa lata dostaje dziesięć razy mniej zaproszeń, ale skrzętnie ukrywa ten fakt przed rodzicami; zresztą nie poinformował ich również o tym, że zamknął wydawnictwo. Uważa, że są już za starzy, by martwić ich złymi wiadomościami, poza tym wie, że nie pogodziliby się z tym tak łatwo.

Za każdym razem, kiedy zostaje zaproszony na jakąś uroczystość, cieszy się jak dziecko. Każde nowe zaproszenie pozwala mu roztoczyć przed rodzicami wizję życia wypełnionego niezliczonymi obowiązkami. Riba skończy niedługo sześćdziesiąt lat, ale nadal jest uzależniony od rodziców; być może stało się tak dlatego, że sam nie ma dzieci, a oni mają tylko jego – jest jedynakiem. Zdarzało mu się podróżować do miejsc, które nie obchodziły go wcale a wcale, tylko po to, by móc potem zdać relację z podróży rodzicom i w ten sposób utrzymywać ich w przeświadczeniu – nie czytają gazet ani nie oglądają tele­wizji – że nadal wydaje książki, dostaje zaproszenia i świetnie mu się wiedzie. Ale trudno o bardziej nietrafioną diagnozę. Bo jeśli za złotych czasów wydawnictwa zwykł prowadzić ożywione życie towarzyskie, teraz nie spotyka się prawie z nikim, by nie powiedzieć: w ogóle z nikim. Utrata wszystkich tych fałszywych przyjaciół budzi nie-pokój, poczucie to zaczęło go dręczyć dwa lata temu, odkąd przestał pić. Doskonale wie, że gdyby nie pił, nigdy nie podjąłby tak odważnych decyzji wydawniczych, a przyjemność, jaką czerpał z życia towarzyskiego, była sztuczna, zupełnie dla niego nienaturalna i brała się zapewne z panicznego lęku przed chaosem i samotnością.

Odkąd flirtuje z samotnością, nie wiedzie mu się dobrze. Jego małżeństwo drży w posadach, choć Riba usilnie stara się je ocalić; relacje z żoną oscylują między euforią i miłością a nienawiścią i całkowitą katastrofą. Riba z dnia na dzień jest coraz mniej stabilny emocjonalnie, zrobił się zrzędliwy i negatywnie nastawiony do rzeczywistości. Pewnie się starzeje. Bez cienia wątpliwości czuje się coraz gorzej, a zbliżającą się rocznicę urodzin odczuwa jako pętlę zaciskającą się wokół szyi.

Leciwi rodzice słuchają zawsze jego opowieści z podróży z wielkim zainteresowaniem i uwagą. Czasem przypominają idealne kopie Kubilaj-chana wyczekującego w napięciu kolejnej opowieści Marca Pola. Wizyty, które składa im syn po powrocie z podróży, zyskują szczególną rangę, przewyższają nudne cośrodowe odwiedziny. A dzisiejsza wizyta u rodziców należy do tych niecodziennych. Ale stało się coś dziwnego – siedzi u nich od dłuższego czasu, a jeszcze nie zaczęli rozmawiać o Lyonie. Nie, nie może ich zapoznać ze szczegółami swojego pobytu w tym mieście, gdyż przebywał tam w stanie totalnego odklejenia od świata, a jego podróż była tak całkowicie mentalna, że nie ma na podorędziu ani jednej choćby w minimalnym stopniu ludzkiej anegdoty. Poza tym wszystko, co tam zaszło, uważa za całkowicie pozbawione uroku. Była to zimna, wręcz lodowata podróż, podobna do hipnotycznych wypraw, na które wyrusza ostatnio przed monitorem swego komputera.

– Więc byłeś w Lyonie. – Matka nie daje za wygraną, a w jej głosie słychać zaniepokojenie.

Ojciec zabrał się powoli do nabijania fajki, on również spogląda na syna podejrzliwie, jakby się zastanawiał, czemu ten nie chce opowiedzieć nic o Lyonie. Ale cóż takiego może im opowiedzieć? Przecież nie zrobi im wykładu na temat ogólnej teorii powieści, którą stworzył sam, w zaciszu hotelowego pokoju. Nie zainteresują ich szczegóły owej teorii, poza tym obawia się, iż nie mają w ogóle pojęcia, czym jest teoria literaturoznawcza. A nawet gdyby mieli, temat z pewnością znudziłby ich śmiertelnie. Poza tym domyśliliby się, że jak powtarza mu Celia, ostatnio za bardzo izoluje się od świata, odcina się od rzeczywistości, zaabsorbowany całkowicie swoim komputerem, a kiedy nie ma go pod ręką – jak zdarzyło się w Lyonie – mentalnymi podróżami.

W Lyonie postanowił, że nie odezwie się do Villa Fonde­brider, organizacji, która zaprosiła go, by wygłosił odczyt na temat trudnej sytuacji wydawnictw literackich w Europie. Żaden z jej członków nie zjawił się, by go przywitać, ani na lotnisku, ani w hotelu, Riba zaś, w akcie zemsty za brak szacunku okazany przez organizatorów, zamknął się w Lyonie w hotelu i zrealizo­wał jedno ze swoich marzeń z okresu, kiedy kierował wydawnictwem i nie starczało mu na nic czasu: zredagował ogólną teorię powieści.

Wydał wielu znanych autorów, ale tylko w Brzegach Syrtów Juliena Gracqa wyczuł ducha nowoczesności. W pokoju hotelowym, podczas długich godzin dobrowolnej izolacji, postanowił spisać ogólną teorię powieści – opartą w dużej mierze na naukach płynących z Brzegów Syrtów – wedle której powieść przyszłości powinna zawierać pięć nieodzownych elementów. Elementami owymi były: intertekstualność, związki z wysublimowaną poezją, świadomość upadku moralności, nieznaczna przewaga formy nad fabułą, pisanie widziane jako zegar, który nigdy nie staje.

Teoria była śmiała, według niej bowiem powieść Gracqa, powszechnie uważana za przestarzałą, stawała się najnowocześniejszą ze wszystkich. Zapełnił niezliczoną ilość kartek komentarzami na temat poszczególnych elementów proponowanej powieści przyszłości. A kiedy jego ciężka praca dobiegła końca, przypomniał sobie o „świętym instynkcie zakazującym teorii” Pessoi, kolejnego ze swych ulubionych autorów, którego A Educação do Estóico miał zaszczyt kiedyś wydać. Przypomniał sobie o tym instynkcie i o tym, jakimi głupcami bywali czasem powieścio­pisarze, a także o wielu hiszpańskich autorach, których historie – naiwny produkt wyrafinowanych i rozbudowanych teorii – sam osobiście wydawał. Cóż za monstrualna strata czasu, pomyślał Riba, tworzenie literackiej teorii po to, żeby napisać powieść. Teraz mógł to powiedzieć z całym przekonaniem, gdyż właśnie stworzył własną.

W gruncie rzeczy, pomyślał Riba, jeśli ktoś ma teorię, to na co mu powieść? I już w chwili, kiedy zadawał sobie to pytanie – i pewnie po to, by nie doświadczać dojmującego poczucia straconego czasu, straconego nawet na postawienie pytania – zrozumiał, że spędził tyle godzin w hotelu, spisując własną teorię, po to by się jej raz na zawsze pozbyć. Czy należało tym pogardzać? Nie, na pewno nie. I choć jego teoria pozostanie tym, czym jest – światłym i śmiałym spojrzeniem w przyszłość – zniszczy ją, wrzucając do hotelowego kosza na śmieci.

Wyprawił intymny, sekretny pogrzeb swojej literackiej teorii i wszystkim innym, jakie tylko pojawiły się na świecie, a potem opuścił Lyon, nie skontaktowawszy się ani razu z tymi, którzy zaprosili go, by opowiedział o trudnej – być może wcale nie tak trudnej, myślał Riba podczas podróży powrotnej – sytuacji wydawnictw literackich w Europie. Wyszedł przez obrotowe drzwi hotelu i po dwudziestu czterech godzinach w Lyonie wrócił pociągiem do Barce­lony. Dla Villa Fondebrider nie zostawił nawet liściku, w którym tłumaczyłby swoje zniknięcie i późniejszą tajemniczą ucieczkę. Zrozumiał, że cała podróż posłużyła mu tylko do tego, by sformułować własną teorię, a potem wyprawić jej intymny pogrzeb. Wyjeżdżał z miasta z przekonaniem, że jego teoretyczne deliberacje o tym, jak powinna wyglądać powieść, były jedynie dokumentem spisanym w celu uwolnienia się od jego treści. A ściśle rzecz biorąc, dokumentem spisanym wyłącznie po to, by udowodnić, że najlepiej na świecie jest podróżować i pozbywać się teorii, pozbywać się ich wszystkich po kolei.

– Więc byłeś w Lyonie. – Matka nie daje za wygraną.

Kończy się maj, przez cały miesiąc pogoda była, jak na Barcelonę, niezwykle kapryśna i deszczowa. Dzień jest zimny, szary i smutny. Chwilami Riba wyobraża sobie, że znajduje się w Nowym Jorku, w domu, w którym słychać szum samochodów zmierzających do tunelu Holland: rzeki aut nowojorczyków wracających do domu po pracy. To czysta fantazja. Nigdy w życiu nie słyszał szumu samochodów w tunelu Holland. Szybko wraca do rzeczywistości, do Barcelony i jej przygnębiającego popielatoszarego światła. Celia, jego żona, będzie na niego czekać około szóstej. Wszystko biegnie swoim zwykłym torem, oprócz narastającej irytacji rodziców, którzy nie rozumieją, dlaczego syn nie chce opowiadać o podróży do Lyonu.

Ale co może im opowiedzieć o tym, co się tam wydarzyło? Czym może ich zaskoczyć? Tym, że jak doskonale wiedzą, nie pije już dwa lata, od chwili, gdy trafił do szpitala z powodu niewydolności nerek, i od tamtej pory żyje w stanie nieustającej trzeźwości, która sprawia, że czasem oddaje się czynnościom tak dziwacznym jak tworzenie literackich teorii, i to w dodatku nie wychodząc z pokoju, nawet po to, by poznać tych, którzy zaprosili go na odczyt? Że w Lyonie nie rozmawiał z nikim, a w Barcelonie, odkąd przestał wydawać, sprawy mają się podobnie? Że spędza długie samotne godziny przed komputerem? Że najbardziej smuci go, iż przestał wydawać, zanim zdołał odkryć nieznanego autora, który okazałby się genialnym pisarzem? Że nadal przeżywa traumę właściwą adeptom swego dawnego zawodu, spowodowaną niewdzięcznym obowiązkiem poszukiwania autorów, istot tak rozpaczliwie nieodzownych w tym fachu, bo przecież bez nich cały ten biznes nie mógłby się kręcić? Że ostatnio dokucza mu ból prawego kolana, co pewnie jest objawem dny moczanowej albo zapalenia stawów, a może na jedno wychodzi? Że kiedyś, gdy jeszcze pił, uważano go za duszę towarzystwa, a teraz stał się melancholijny i jest to najprawdopodobniej jego naturalny stan ducha? Co ma powiedzieć swoim rodzicom? Że wszystko kiedyś się kończy?

Wizyta upływa w monotonnej atmosferze, Riba przypomina sobie nawet, z pewnością za sprawą dotkliwej nudy, odległy w czasie dzień 1953 roku, kiedy to Hiszpanię zaszczycił swą wizytą generał Eisenhower, kończąc tym samym międzynarodową izolację reżimu generała Franco. Ojciec przyjął wiadomość z niekłamanym entuzjazmem, nie z powodu dyplomatycznej batalii wygranej przez przeklętego galisyjskiego generała, ale dlatego, że Stany Zjednoczone, kraj, który zatriumfował nad nazizmem, zdecydowały się w końcu na zbliżenie do pozostawionej na pastwę losu Hiszpanii. To jedno z pierwszych wspomnień z życia Riby. Miał wtedy pięć lat i kilka miesięcy, a z tego dnia najbardziej utkwiła mu w pamięci chwila, kiedy matka spytała ojca, z jakiego właściwie powodu wizyta amerykańskiego prezydenta budzi w nim tak „przesadny entuzjazm”.

– Co to jest entuzjazm? – zapytał mały Riba.

I miał na zawsze zapamiętać to pytanie, bo było pierwszym, które zadał w życiu. Drugie doniosłe pytanie również pamięta, ale nie przypomina sobie dokładnie, jak je sformułował. W każdym razie na pewno miało związek z docinkami i komentarzami niektórych nauczycieli i kolegów ze szkoły na temat jego imienia – Samuel. Ojciec wyjaśnił mu, że jest Żydem tylko ze strony matki, a skoro ona nawróciła się na katolicyzm kilka miesięcy po jego na­ro­dzinach, może spać spokojnie – tak właśnie powiedział: spać spokojnie – i uważać się za syna katolików, i tyle.

Teraz ojciec, jak zwykle, kiedy wspomina się przy nim wizytę Eisenhowera, zaprzecza, by czuł tamtego dnia przesadny entuzjazm. Uważa, że winę za całe nieporozumienie ponosi matka Riby, która twierdzi, że wizyta amery­kańskiego prezydenta tak go ekscytowała. Zaprzecza też temu, że przez jakiś czas jego ulubionym filmem były Wyższe sfery z Bingiem Crosbym, Grace Kelly i Frankiem Sinatrą. Oglądali je przynajmniej trzykrotnie pod koniec lat pięćdziesiątych i Riba pamięta, że za każdym razem film wprawiał ojca w znakomity humor: uwielbiał wszystko, co pochodziło ze Stanów Zjednoczonych, fascynował się tamtejszą kinematografią, zachwycał go glamour amery­kańskich filmów i pociągało życie, które ludzie tacy jak oni wiedli w kraju wówczas równie dalekim, jak nieosiągalnym.

Rozmawiają więc o wizycie Eisenhowera, o Wyższych sferach i desancie w Normandii, ale ojciec uparcie zaprzecza, by był wówczas tak rozentuzjazmowany. W końcu rodzice, zapewne po to, by nie ugrzęznąć na dobre w tym samym od lat konflikcie, wracają niespodziewanie do tematu Lyonu, a nad Barceloną gromadzą się ciemne chmury i zaczyna szaleć ulewa, której towarzyszą błyskawice. Dzieje się to akurat w chwili, kiedy Riba szykuje się do wyjścia.

Rozlega się przerażający ryk pojedynczego grzmotu. Strugi deszczu z niezwykłą siłą i zaciętością smagają Barcelonę. Nagle Ribę ogarnia poczucie, że jest uwięziony, a zarazem ma wrażenie, że potrafi przenikać przez ściany. Gdzieś, w bliżej nieokreślonym miejscu poza swoimi myś­lami, odkrywa mrok, od którego włosy jeżą mu się na głowie. Nie dziwi się temu specjalnie, zdążył przywyknąć do tego, że takie rzeczy zdarzają się w domu jego rodziców. Najprawdopodobniej w mroku ukazała się przed chwilą jedna z wilgotnych zjaw – łagodnych duchów przodków – zamieszkujących to ciemne mieszkanie na antresoli.

Pragnąc zapomnieć jak najszybciej o domowym widmie, które przyprawia go o gęsią skórkę, podchodzi do okna. Widzi, że na środku ulicy Aribau stoi w strugach deszczu młody mężczyzna bez parasola i patrzy w kierunku mieszkania na antresoli. Być może to duch wyższy rangą? Z pewnością ów młody mężczyzna jest duchem z zewnątrz i nie ma nic wspólnego z rodziną. Mierzą się spojrzeniami. Wygląda na Hindusa i ma na sobie marynarkę w stylu Nehru, fluorescencyjnie niebieską, ze złotymi guzikami. Co tutaj robi i dlaczego jest tak dziwacznie ubrany? Widząc, że światło zmieniło się na zielone, a ulicą Aribau znów ruszyły samochody, przechodzi na drugą stronę ulicy. Czy rzeczywiście marynarka jest w stylu Nehru? Być może to tylko zwykła modna marynarka… Riba nie jest pewny. Tylko ktoś taki jak on, w zaawansowanym wieku i przez całe życie namiętnie czytający gazety, może pamiętać takie osobistości jak indyjski przywódca i polityk Uri Pandit Jawaharlal Nehru, o którym było głoś­no dwadzieścia lat temu, a teraz popadł w zapomnienie.

Ojciec nagle zaczyna wiercić się na krześle i grobowym głosem, jakby dręczyła go zjadliwa melancholia, mówi, że chciałby, by mu ktoś to wszystko wytłumaczył. I powtarza to dwukrotnie, drżąc na całym ciele. Riba nie widział nigdy ojca w takim stanie: chciałbym, żeby ktoś mi to wszystko wytłumaczył.

– Co wytłumaczył, tato?

Riba sądzi, że ojciec ma na myśli dudniące grzmoty, i cierpliwie tłumaczy mu naturę i przyczyny burz. Ale szybko zauważa, że to, co mówi, brzmi jakoś głupio, a ojciec patrzy na niego jak na idiotę. Riba zawiesza dramatycznie głos, już nie może wydusić z siebie słowa, pauza zdaje się trwać w nieskończoność. Być może to dobry moment na opowieść o Lyonie. W obecnej sytuacji taki manewr odwrócenia uwagi rodziców mógłby się okazać niezwykle fortunny. Riba mógłby na przykład podkoloryzować trochę szczegóły, opowiadając o sformułowanej tam teorii literackiej, i skłamać, że spisał ją na bibułce papierosowej, a potem zwinął papierosa i wypalił go. Tak, mógłby coś podobnego wymyślić. Albo żeby jeszcze bardziej skomplikować sytuację, mógłby zadać pytanie, którego nie zadaje im od lat: „Dlaczego mama nawróciła się na katolicyzm? Chciałbym poznać powód”.

Wie, że to nie ma sensu, nigdy na to pytanie nie odpowiedzą.

Mógłby też opowiedzieć raz jeszcze o tym, jak odwiedził Juliena Gracqa w jego domu w Sion i wyszli na taras, gdyż pisarz chciał popatrzeć na pioruny; lubił uważnie przyglądać się burzy, którą sam nazywał „wyładowa­niami pomylonej energii”.

Ojciec przerywa ciszę, by z uśmiechem wyższości oznajmić, iż doskonale zdaje sobie sprawę z istnienia chmur średnich kłębiastych i całej reszty i absolutnie nie prosił, by syn opowiadał mu rzeczy, których dowiedział się dawno temu w szkole.

Znów zapada cisza; tym razem trwa jeszcze dłużej. Czas płynie niemiłosiernie wolno. Z odgłosami deszczu i wyładowaniami pomylonej energii miesza się tykanie zegara, który w innym pokoju tego samego mieszkania był świadkiem narodzin Riby prawie sześćdziesiąt lat temu. Wszyscy zastygają nagle w bezruchu, prawie sztywni, przesadnie poważni. I jak zwykle zdystansowani, tak bardzo katalońscy, oczekujący nie wiadomo czego, ale zawsze oczekujący. Zagłębili się właśnie w najbardziej napięte oczekiwanie swojego życia, jakby spodziewali się grzmotu, który musi zadudnić. Siedzą nagle wszyscy troje całkiem bez ruchu, czekając. Rodzice są skandalicznie starzy, Riba widzi to teraz wyraźniej niż kiedykolwiek. Dobrze, że nie dowiedzieli się jeszcze o bankructwie wydawnictwa i o tym, że ich syn nie ma już tylu przyjaciół co dawniej.

– Miałem na myśli tajemnicę – odzywa się ojciec.

Kolejna długa pauza.

– Chodziło mi o niezbadany wymiar.

Godzinę później przestaje padać. Riba ma nadzieję wymknąć się wreszcie z uwięzienia na rodzicielskiej antresoli, kiedy matka pyta go niemal niewinnie:

– A teraz jakie masz plany?

Riba milczy, nie spodziewał się tego pytania. Nie ma żadnych planów, ani jednego cholernego zaproszenia na zjazd wydawców; ani jednej promocji książki, gdzie mógłby złożyć głowę; ani nawet teorii literackiej, którą mógłby stworzyć samotnie w pokoju hotelowym w Lyonie; nic, tym razem nic a nic.

– Rozumiem, nie masz żadnych planów – stwierdza matka.

Czując się znieważony, Riba pozwala, by z odsieczą przyszedł mu Dublin. Przypomina sobie dziwny i tajemniczy sen, który przyśnił mu się w szpitalu, gdy chorował poważnie dwa lata temu: długi spacer po ulicach irlandzkiej stolicy, miasta, w którym nigdy nie był, ale we śnie znał je doskonale, jak gdyby mieszkał tam w jakimś innym życiu. Najbardziej zdziwiła go właśnie niesłychana precyzja rozlicznych szczegółów. Czy były to szczegóły rzeczywistego Dublina, czy tylko zdawały się prawdziwe za sprawą niezwykłej intensywności snu? Kiedy się obudził, nadal nie miał pojęcia o Dublinie, ale ogarnęła go dziwna, niepodważalna pewność, że przez dłuższy czas przechadzał się ulicami tego miasta, i nie mógł zapomnieć o jedynym trudnym momencie snu, naprawdę dziwnym i poruszającym: chodziło o chwilę, kiedy jego żona odkryła, że tam, w jednym z dublińskich barów, zaczął znowu pić. Był to moment niesłychanie nieprzyjemny, jak żaden inny w tym śnie. Przy wejściu do pubu Coxwold, gdzie Celia zaskoczyła go podczas alkoholowej libacji, przytulał ją wzruszony, a potem płakali oboje, siedząc na chodniku w jednym z dublińskich zaułków. Łzy przelane nad najsmutniejszą sytuacją, jaka dotąd mu się przyśniła.

– O mój Boże, czemu wróciłeś do nałogu? – mówiła Celia.

Moment trudny, ale jednocześnie dziwny, być może związany z wychodzeniem ze zdrowotnej zapaści i odrodzeniem. Moment trudny i niezwykły, jakby za tym żałosnym płaczem ich obojga krył się jakiś sens, sekretna wiadomość. Moment jedyny w swoim rodzaju przez szczególną intensywność tego fragmentu i tak już intensywnego snu – intensywność, której zaznał wcześniej tylko kilkakrotnie, kiedy zdarzało mu się śnić, że jest szczęśliwy, gdyż znajduje się w samym centrum świata, w Nowym Jorku – ale również dlatego, że czuł się nagle niemal w sposób brutalny związany z Celią po grób, a było to uczucie trudne do przekazania i udowodnienia, ale równie silne i osobiste, jak prawdziwe. Moment przeszywający jak sztylet, jakby po raz pierwszy w życiu poczuł, że naprawdę żyje. Moment bardzo delikatny, gdyż zdawał się zawierać w sobie – jakby ów fragment snu był wytworem innego umysłu – tajemną wiadomość, będącą tylko o krok od wielkiego objawienia.

– Jutro moglibyśmy pojechać do Cork – mówiła Celia.

I tak kończył się sen. Jakby objawienie miało czekać na nich w portowym mieście Cork na południu Irlandii.

Ale jakie objawienie?

Matka kaszle teatralnie, widząc jego zamyślenie. A Riba boi się, że wyczytała coś w jego myślach – Riba zawsze się obawiał, że jego matka potrafi to doskonale – i domyśliła się, że syn jest skazany na powrót do nałogu.

– Zamierzam wybrać się do Dublina – oświadcza Riba, nie zastanawiając się dwa razy.

Do tej pory niewiele razy myślał o tym – o ile w ogóle kiedykolwiek przyszło mu to do głowy – żeby pojechać do Dublina. Jednym z powodów była nieznajomość angielskiego. W interesach jeździł zawsze na targi we Frankfurcie. Na targi w Londynie wysyłał Gaugera, sekretarza, który okazywał się prawdziwym skarbem, ilekroć trzeba było znać ten język. Ale być może nadszedł moment, by wszystko się zmieniło? Przecież zmieniło się dla Gaugera, który za oszczędności swojego życia – a Riba podejrzewał, że również za to, co zdołał mu ukraść – wyjechał, by zamieszkać w Grand Hotelu w Tongario w Nowej Zelandii, gdzie czekała na niego przyrodnia siostra. A poza tym czy kochanek Celii, z którym była związana, zanim poznała Ribę, nie pochodził właśnie z Cork?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: