Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dunbar - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
9 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dunbar - ebook

Potentat medialny Henry Dunbar, chciwy i bezwzględny osiemdziesięciolatek, pada ofiarą swych dwóch równie wyrachowanych córek, które podstępnie umieszczają ojca w domu opieki, chcąc przejąć rodzinny interes. Dunbar planuje jednak ucieczkę. Aby uratować imperium, musi szukać pomocy u najmłodszej córki, którą wcześniej wydziedziczył.
Nowa powieść genialnego portrecisty współczesnych klas wyższych nawiązuje do
Króla Leara Williama Shakespeare’a. Dunbar to również wstrząsająca historia rodzinna, a zarazem boleśnie szczera powieść na nasze czasy i o naszych czasach: o władzy, pieniądzach oraz o wartości, jaką ma przebaczenie.


Być może najbardziej błyskotliwy angielski pisarz swojego pokolenia. - Alan Hollinghurst


Edward St Aubyn
(ur. w 1960 w Londynie) – brytyjski pisarz i dziennikarz. Autor dziewięciu powieści, z których pięć: Nic takiego, Złe wieści, Jakaś nadzieja, Mleko matki i W końcu, wydawanych w latach 1992–2011, tworzy nagradzany i wychwalany przez krytyków cykl Patrick Melrose (wyd. pol. W.A.B. 2017) inspirowany osobistymi doświadczeniami autora. W 2018 r. na podstawie cyklu powstał miniserial pod tym tytułem z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-6584-0
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

– Odstawiliśmy prochy – wyszeptał Dunbar.

– Odstawiliśmy prochy i strzelamy fochy – zaśpiewał Peter – wciągajmy majciochy, bo odstawiliśmy prochy! Jeszcze wczoraj – ciągnął konspiracyjnym szeptem – ślina ciekła nam na klapy frotowych szlafroków, a dziś odstawiliśmy prochy! Wypluliśmy je, zaaplikowaliśmy uspokojenie aspidistrom w doniczkach. Gdyby te świeże lilie, które codziennie dostajesz…

– Gdy sobie pomyślę, kto je przysyła!… – warknął Dunbar.

– Spokojnie, staruszku.

– Zabrały mi moje imperium, a teraz przysyłają mi śmierdzące lilie!

– Och, miał pan imperium? – spytał Peter głosem usłużnej gospodyni. – W takim razie koniecznie musi pan poznać Gavina z pokoju numer 33. Jest tu w przebraniu. W rzeczywistości nazywa się – ściszył głos – Aleksander Wielki.

– Guzik prawda – burknął Dunbar. – Aleksander Wielki od dawna nie żyje.

– No cóż – stwierdził Peter głosem psychiatry z Harley Street – jeśli te niezrównoważone lilie będą wykazywać skłonności do schizofrenii, podkreślam, zaledwie skłonności, charakterystyczne objawy, nie zaś rozwiniętą w pełni chorobę, da się je ułagodzić z minimalnym udziałem zgubnych skutków ubocznych. – Pochylił się do przodu i szepnął: – I właśnie tam wrzuciłem moje zabójcze prochy, do wazonu z liliami!

– Ale ja naprawdę miałem imperium! – powiedział Dunbar. – Czy opowiadałem ci kiedyś, w jaki sposób mi je odebrano?

– Ileż to razy, staruszku, ile razy… – odparł Peter sennym tonem.

Dunbar dźwignął się z fotela, postąpił kilka kroków naprzód, po czym wyprostował się, mrużąc oczy przed mocnym światłem wpadającym przez wzmocnioną szybę do jego luksusowej celi.

– Oznajmiłem Wilsonowi, że chcę pozostać w firmie jako prezes niewykonawczy – zaczął. – Zostawię sobie samolot, doradców, nieruchomości i odpowiednie przywileje, ale zrzucę z siebie brzemię. – Sięgnął po duży wazon z liliami i postawił go ostrożnie na podłodze. – Zrzucę z siebie brzemię codziennego kierowania trustem. „Od teraz”, powiedziałem mu, „świat będzie dla mnie idealnym miejscem rozrywek, a w swoim czasie stanie się moim prywatnym hospicjum”.

– O, to doskonałe – powiedział Peter. – „Świat to moje prywatne hospicjum”. To coś nowego.

– Wilson na to: „ależ trust jest wszystkim” – opowiadał dalej Dunbar, z każdym zdaniem coraz bardziej wzburzony. – „Jeśli go porzucisz, nic ci nie zostanie. Nie możesz czegoś oddać, a zarazem zatrzymać”.

– To stanowisko jest nie do utrzymania – wtrącił Peter – jak powiedział R.D. Laing do biskupa.

– Błagam, pozwól mi skończyć! – mówił dalej Dunbar. – Powiedziałem Wilsonowi, że chodzi o podatek. Że da się obejść podatek spadkowy, jeśli od razu przepiszę firmę na moje córki. Wilson na to: „Lepiej zapłacić podatek, niż się wydziedziczyć”.

– Fajny ten Wilson! – stwierdził Peter. – Mówi jak koleś z głową na prochach. To znaczy z prochami na głowie. Z głowami na karku.

– On ma tylko jedną głowę – powiedział Dunbar niecierpliwie. – Nie jest potworem. To moje córki są potworami.

– Tylko jedną głowę! – zawołał Peter. – Co za nudny koleś! Kiedy ja jadę na antydepresantach, mam więcej głów niż klepek w każdej z nich.

– Świetnie, świetnie – powiedział Dunbar. Spojrzał w górę i zagrzmiał głosem Wilsona: – „Nie możesz zatrzymać atrybutów władzy, nie mając samej władzy. To… – zawahał się, wzbraniał przed wypowiedzeniem tego słowa, w końcu jednak pozwolił, by spadło na niego ze zdobionego sztukateriami sufitu: – dekadenckie”.

– Och! Dymisja, demencja, dekadencja – powiedział Peter z teatralnym tremolo – i postępująca z każdą sylabą dekompozycja w ciasnym grobie. Z jakąż lekkością zstąpiliśmy tam po wąskich schodkach, niczym Fred Astaire, obracając w rękach kosę zamiast laseczki!

– Boże przenajświętszy! – Dunbar spurpurowiał na twarzy. – Czy mógłbyś mi wreszcie nie przerywać? Nie jestem do tego nawykły. Dotychczas ludzie potulnie mnie słuchali. Jeśli już się odzywali, to po to, by mi kadzić lub przypochlebić się dla własnej korzyści. A ty, ty…

– No dobra, ludziska! – Peter udał, że zwraca się do rozszalałego tłumu. – Uciszta się! Posłuchajmy, co ten człowiek ma nam do powiedzenia.

– „Mogę robić wszystko, co mi się żywnie podoba!” – krzyknął Dunbar. – Tak powiedziałem Wilsonowi. „Nie pytam cię o radę, tylko informuję o mojej decyzji. Ma być po mojemu!”. – Ponownie spojrzał w sufit i ciągnął: – On na to: „Nie jestem tylko twoim prawnikiem, Henry. Jestem ostatnim przyjacielem, jaki ci został. Mówię to po to, by cię chronić”. Zagrzmiałem wtedy: „Przeceniasz naszą przyjaźń. Nie będziesz mnie pouczał, co mam robić z firmą, którą sam założyłem”. – Dunbar pogroził pięścią w stronę sufitu. – Po tych słowach chwyciłem jajko Fabergégo, które leżało na moim biurku na podściółce z bibuły, już trzecie w tym miesiącu. Ależ ci Rosjanie byli monotonni w swoich imperialnych pretensjach! Banda żydowskich kleptokratów ze słomą wystającą z butów. „Po diabła mi ta ruska tandeta!”, krzyknąłem i cisnąłem jajkiem w kominek za biurkiem, aż masa perłowa i kawałeczki emalii prysnęły na wszystkie strony. „Wiesz, jak moje córki na to mówią?”, spytałem Wilsona. „Świecidełka. Po diabła mi te ruskie świecidełka!”. Wilson pozostał niewzruszony. Te „dziecinne napady złości” zdarzały się już prawie co dzień, mój zespół medyczny zaczynał się martwić. Wiesz? – spytał Petera podekscytowany. – Ja już umiem czytać mu w myślach. Mam…

– Obawiam się, że masz urojenia psychotyczne – stwierdził Peter, psychiatra z Harley Street.

– Och, przestań wreszcie udawać lekarza!

– No to kogo mam udawać?

– Po prostu bądź sobą, na litość boską.

– Oj, tego jeszcze nie mam w programie, Henry. Zadaj mi coś łatwiejszego. Co powiesz na Johna Wayne’a? – Peter nie czekał na odpowiedź i rzucił, zaciągając po teksasku: – Zabierajmy się z tej spelunki, Henry. Jutro o zachodzie słońca wejdziemy do saloonu w Windermere i każemy barmanowi podać po szklaneczce, jak prawdziwi mężczyźni, którzy są panami swojego przeznaczenia.

– Muszę dokończyć opowieść – jęknął Dunbar. – Boże, nie pozwól mi zwariować!

– Sam rozumiesz. – Peter nie zwracał uwagi na jego desperację. – Jestem, a może byłem, a może bywałem, kto wie, czy już przeszedłem do historii, czy jeszcze nie, no więc jestem sławnym komikiem, ale choruję na depresję, komiczną przypadłość, a może tragiczną przypadłość komika albo historyczną przypadłość tragicznych komediantów, a może fikcyjną tragiczną przypadłość historycznych komediantów!

– Błagam! – powiedział Dunbar. – Mąci mi się w głowie.

– Och, mam depresję z głowy, mam depresję z głowy – zaśpiewał Peter, zerwał się z fotela, chwycił Dunbara za ręce i próbował zmusić do obrotów – tak bardzo z głowy, że aż popadam w manię! – Nagle znieruchomiał, puścił rękę Dunbara i odezwał się głosem lektora: – Dzielnie usiłował odzyskać panowanie nad kierownicą, podczas gdy wóz z piskiem opon pędził ku przepaści.

– Widziałem wiele twoich twarzy – powiedział Dunbar z roztargnieniem – na wielu ekranach.

– Och, wcale nie uważam, że jestem wyjątkowy – stwierdził Peter z udawaną skromnością. – Nie jestem jedyny. Wręcz przeciwnie: gdy w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym trzecim roku moja matka lekkomyślnie sprowadziła mnie na ten padół łez, w samej tylko książce telefonicznej Londynu było już dwustu trzydziestu Peterów Walkerów. Ja byłem dwieście trzydziesty pierwszy. Jest nas cały tłum.

Dunbar stał bez ruchu pośrodku pokoju.

– Ale to tylko dygresja – rzekł Peter jowialnie. – Opowiedz mi o tym swoim „zespole medycznym”, staruszku.

– O moim zespole medycznym… – Dunbar chwycił się swojsko brzmiących słów niczym poręczy dającej oparcie w gmatwaninie myśli. – A, tak, tak. Ledwie dzień przed tym, jak przedstawiłem Wilsonowi swoją decyzję, doktor Bob, mój osobisty lekarz, szepnął mu na boku, że zdarzają mi się ostatnio „drobne incydenty mózgowe”. Ale, jak dodał, „nie jest to coś, czym należałoby się zbytnio martwić”.

– Czy istnieje coś, czym należałoby się zbytnio martwić – Peter nie mógł się powstrzymać – skoro tyle jest rzeczy, którymi należy się martwić w sam raz?

Dunbar machnął ręką, jak gdyby odpędzał natrętną muchę.

– Ale – ciągnął – ten wygadany doktorek, ten pozłacany wąż, ten dwunastościan foremny, który powinien był znać się na rzeczy, skoro jego jedynym pacjentem byłem ja, moja osoba, Henry Dunbar – huknął się w pierś – Henry Dunbar!…

– Henry Dunbar? Chyba nie ten kanadyjski magnat prasowy?! – spytał Peter z udawanym przejęciem. – Jeden z najbogatszych ludzi na świecie, a z całą pewnością najpotężniejszy?

– Tak, tak, to ja, we własnej osobie, a przynajmniej pod własnym nazwiskiem… Moja gramatyka trochę się wykoleja, gdy znajduje się w pobliżu niektórych idei, kręci się w kółko wokół niektórych wirów. Tak czy owak mój osobisty lekarz, ten nikczemny zdrajca, uważał, że lepiej będzie „zminimalizować” te napady, aby nie wpływały zanadto na moje otoczenie i nie dawały nikomu powodu do zmartwień.

– Napady osiągną maksimum jutro po południu – obwieścił Peter – w miarę jak huragan Henry będzie przemieszczał się nad Krainą Jezior. Telewidzom radzimy wczołgać się do piwnic i przywiązać się łańcuchem do skał.

Dunbar zamachał rękoma wokół głowy, odpędzając jeszcze więcej much.

– Ja… Ja. O czym to ja mówiłem? A, tak, no więc po tym drobnym pokazie wściekłości Wilson pozostał niewzruszony, sądząc, że tak jest najwłaściwiej. Tymczasem mój wzrok znów spoczął na jajku. Powierzchnię miało wyszczerbioną i popękaną, ale wnętrze ze złota, więc nie roztrzaskało się w sposób, jakiego domagał się mój nastrój. Stanąłem nad tą irytującą zabaweczką i bez litości sprowadziłem na nią zagładę, okazała się jednak wytrzymalsza, niż się spodziewałem, i wyśliznęła mi się spod buta. Zdążyłem chwycić się gzymsu kominka i tylko to uchroniło mnie przed haniebnym upadkiem. Widziałem, jak lojalny Wilson podnosi się z fotela, a potem siada z powrotem. Ten chwilowy wstrząs uwolnił mnie od furii i wprawił mój umysł w delikatniejszy stan. „Starzeję się, Charlie”, powiedziałem do Wilsona, podnosząc jajko i tłumiąc uczucie trwogi, które nęka mnie od tamtego idiotycznego wypadku w Davos: że znów spadnę, że nie jestem dłużej w stanie zaufać swojemu zdradzieckiemu ciału. „Nie chcę już tak ogromnej odpowiedzialności”, powiedziałem. „Dziewczyny się mną zaopiekują. Nic nie sprawia im większej przyjemności niż cackanie się ze starym ojczulkiem”.

– Krótko mówiąc – stwierdził Peter z mocnym wiedeńskim akcentem – „przekształcił pan swoje córki w matkę!”, jak powiedział Freud do biskupa na rogu Heimatstrasse i Wanderlust.

– Podszedłem do najbliższego okna, otworzyłem je – ciągnął Dunbar – i śmignąłem jajko w dal. „Zrobię komuś prezent”, powiedziałem. „O ile nie rozbijesz mu czaszki”, powiedział Wilson. „Głowy są kruchsze od złota”.

– Och, jakiż mądry ten Wilson! – zauważył Peter.

– „Zdążylibyśmy już usłyszeć wrzask”, uspokoiłem go, siadając za biurkiem. „Ludzie chętniej ukrywają radość niż ból. Może też byś chciał takie? Mam tyle tych ruskich świecidełek, że mógłbym zrobić z nich omlet. Proszę”. Otworzyłem szufladę i rzuciłem mu jajko. Wilson, który od lat bawił się ze mną i moją rodziną w rzucanie piłki, począwszy od tamtego pierwszego niedzielnego obiadu, gdy zastał nas grających w baseball w ogrodzie jak normalna rodzina (czy raczej jak rodzina grająca normalną rodzinę), zręcznie złapał błyskotkę, zerknął na koronkę z maleńkich diamencików, którą pokryta była jej karmazynowa powierzchnia, i bez słowa odłożył jajko na stolik obok fotela. Toczyło się przez chwilę i znieruchomiało niepewnie obok pustej filiżanki z miśnieńskiej porcelany, z której Wilson wcześniej pił kawę.

– Podobają mi się te detale, skarbie – powiedział Peter tonem rozemocjonowanego reżysera teatralnego. – Naprawdę mi się podobają.

– „Powinieneś przynajmniej zachować sobie pakiet udziałów”, poradził Wilson. „Od razu też uprzedzam, że nie będzie ci wolno zatrzymać Global One. Osoby prywatne nie mogą mieć jumbo jetów”. „Nie będzie mi wolno?”, zagrzmiałem. „Wolno?”. Czy ktoś ośmieli się nie spełnić życzeń Dunbara? Czy ktoś ośmieli się nie spełnić jego zachcianek?

– Tylko Dunbar! Któż by inny – powiedział Peter. – Tylko on ma taką władzę. Lub miał taką władzę. Albo miewał taką władzę.

– Zażądam, by był to warunek przepisania firmy na moje córki! Klnę się na Boga, że postawię na swoim!

Rozległo się pukanie do drzwi i Dunbar zamilkł momentalnie. Przez jego twarz przemknął wyraz popłochu.

– Szybko! – Peter gwałtownie odsunął się na bok. – Pamiętaj, staruszku: udawaj, że bierzesz prochy, ale ich nie połykaj – szepnął. – Jutro wielka ucieczka, pryskamy z więzienia.

– Tak, wielka ucieczka – szepnął Dunbar, po czym zawołał wielkopańskim tonem: – Wejść!

Peter zanucił temat muzyczny z filmu Mission: Impossible i puścił do niego oko. Dunbar starał się odpowiedzieć mu tym samym, ale poczuł, że nie ma władzy nad swoimi powiekami z osobna, mrugnął więc kilka razy obojgiem oczu.

Do pokoju weszły dwie pielęgniarki, pchając wózek zastawiony buteleczkami i plastikowymi kubeczkami.

– Dzień dobry, panowie – powiedziała starsza z pielęgniarek, siostra Roberts. – Jak się dziś czujemy?

– Czy kiedykolwiek przyszło pani do głowy, siostro Roberts – spytał Peter – że tego, co się w nas dzieje, a tym bardziej między nami, nie da się sprowadzić do pojedynczej emocji?

– Znam te pana numery, panie Walker – odparła siostra Roberts. – Czy byliśmy na dzisiejszej terapii grupowej?

– Byliśmy na dzisiejszym spotkaniu i z przyjemnością donoszę, że wypełniło nas cieplutkie poczucie koleżeństwa z naszymi koleżeńskimi kolegami.

Siostra Muldoon nie mogła powstrzymać się od chichotu.

– Nie prowokuj go – powiedziała siostra Roberts i westchnęła z niezadowoleniem. – Nie będziemy już więcej uciekać do pubu?

– Za kogo pani mnie ma? – uniósł się Peter.

– Za dokuczliwego alkoholika – odparła sarkastycznie pielęgniarka.

– Jakaż siła zdołałaby skłonić kogokolwiek do opuszczenia tego sławnego urokliwego zakątka? – Peter wrócił do teatralnego tremolo. – Tej oazy naturalnych uspokajaczy, tej doliny, przez którą mleko ludzkiej dobroci płynie niczym jedwabista rzeka, lecząc znękane umysły i tak już sytej klienteli?

– Już my mamy na pana oko – mruknęła siostra Roberts.

– Tu, w Schloss Meadowmeade – Peter przeobraził się w niemieckiego Kommandanta – poziom bezpieczeństwa wynosi dziewięćdziesiąt dziewięć przecinek dziewięć procent! Tej jednej dziesiątej brakuje nam wyłącznie dlatego, że zamknęłyście jednego z waszych oficerów na całą noc, gdy siedział na okiennym parapecie, i odmroził sobie palec!

– Dość już tych bzdur! – powiedziała siostra Roberts. – Co ten wazon robi na podłodze? Siostro Muldoon, proszę go odstawić na miejsce, a potem odprowadzić pana Walkera do jego pokoju. Pan Dunbar musi zażyć popołudniowego odpoczynku. Czas się pożegnać i pozwolić mu na chwilę ciszy i wytchnienia.

– Na razie, partnerze – powiedział John Wayne, puszczając oko do Dunbara.

Dunbar odmrugnął kilkakrotnie obojgiem oczu na znak, że zrozumiał.

Gdy siostra Muldoon wyprowadziła Petera, siostra Roberts wtoczyła wózek do pokoju sypialnego. Dunbar poszedł za nią.

– Odnoszę wrażenie, że pan Walker nie ma na pana dobrego wpływu – stwierdziła pielęgniarka. – Przez niego jest pan nadmiernie pobudzony.

– Tak – potwierdził Dunbar z pokorą – ma pani zupełną rację, siostro. Jest nieco natrętny. Czasem mnie trochę przeraża.

– Wcale się nie dziwię, skarbie. Szczerze mówiąc, nigdy nie lubiłam tych Wielu twarzy Petera Walkera; ilekroć trafiłam na to w telewizji, zmieniałam kanał. A takiego na przykład Danny’ego Kaye’a mogłam oglądać codziennie. To były bardziej niewinne czasy. Albo Dick Emery. Ten to umiał mnie rozśmieszyć! – mówiła siostra Roberts, spulchniając poduszki, podczas gdy Dunbar siedział na skraju łóżka, istne uosobienie otępiałego starca.

– A teraz pora na popołudniowe tabletki. – Pielęgniarka wzięła dwie buteleczki i wyłuskała plastikowy kubeczek ze stosiku stojącego w rogu tacy. – Jedną milutką zielono-brązową, od której robi nam się ciepło i przytulnie – objaśniała językiem na tyle prostym, by nawet biedny stary Dunbar mógł zrozumieć – a potem dużą białą, która wybije nam z głowy niemądre myśli, jakoby nasze córki nas nie kochały, choć przecież płacą za to, byśmy mogli tu, w Meadowmeade, zażywać długich wakacji i zasłużonego odpoczynku po wielu latach bycia niezmiernie zajętym i niezmiernie ważnym człowiekiem.

– Ja wiem, że one mnie kochają, naprawdę. – Dunbar wziął kubeczek z tabletkami. – Po prostu jestem skołowany.

– Ależ oczywiście – powiedziała pielęgniarka. – Dlatego tu jesteś, skarbie: żebyśmy mogli ci pomóc.

– Mam jeszcze jedną córkę… – zaczął Dunbar.

– Jeszcze jedną córkę? – spytała siostra. – Oj, chyba muszę porozmawiać z doktorem Harrisem o zwiększeniu dawek.

Dunbar wrzucił tabletki do ust i pociągnął łyk wody ze szklanki wręczonej przez pielęgniarkę. Uśmiechnął się z wdzięcznością, położył na łóżku i nie mówiąc już ani słowa, zamknął oczy.

– No, a teraz się ładnie zdrzemniemy – powiedziała siostra Roberts, wytaczając wózek z pokoju. – Słodkich snów!

Gdy tylko zamknęły się drzwi, Dunbar otworzył szeroko oczy. Usiadł, wypluł tabletki w dłoń, po czym dźwignął się z łóżka i powłócząc nogami, wrócił do pokoju dziennego.

– Potwory – mruknął. – Sępy, które rozszarpują mi serce i wnętrzności.

Wyobraził sobie rozczochrane pierzaste łby sępów, usmarowane krwią i flakami. Podstępne, zdradzieckie zołzy, które zdeprawowały jego osobistego lekarza – człowieka upoważnionego do oględzin jego ciała, pobierania próbek krwi i moczu, badania prostaty, świecenia latareczką na jego wrażliwe migdałki… to nie do pomyślenia, po prostu nie do pomyślenia! – i zmieniły go w swojego aż nazbyt osobistego ginekologa, swojego alfonsa, swojego kopulatora, swój wężowy wibrator!

Drżącymi palcami Dunbar wrzucił tabletki do wazonu.

– Sądzicie, że uda wam się wykastrować mnie swoimi chemikaliami, co? – powiedział. – No to lepiej miejcie się na baczności, bo wracam po swoje. Jeszcze nie jestem spisany na straty. Jeszcze się odegram. Jeszcze… Nie wiem, co jeszcze zrobię… Ale jeszcze…

Nie przychodziły mu do głowy właściwe słowa, nie przychodziło żadne postanowienie, ale wściekłość wzbierała w nim, aż zaczął warczeć jak wilk zbierający się do ataku. Warkot narastał w nim z wolna, nie znajdował ujścia. Dunbar uniósł wazon nad głową, chciał rąbnąć nim w okno swojej celi, lecz zastygł bez ruchu. Nie potrafił tego zrobić, nie umiał też go odstawić – wszelkie działania udaremniała tocząca się w jego wnętrzu wojna wszechmocy z niemocą, trzymająca w klinczu ciało i umysł, daleka od jakiegokolwiek rozstrzygnięcia.2

– No, ale dlaczego nie możesz mi powiedzieć, gdzie on jest? – dopytywała się Florence. – Przecież to także mój ojciec.

– Ależ oczywiście, że ci powiem, kochana – odparła Abigail chrapliwym głosem, w którym pobrzmiewał kanadyjski akcent przykryty grubą polewą angielskiego wykształcenia. Przytrzymując ramieniem słuchawkę telefonu, zapaliła papierosa. – Po prostu w tej chwili nie mogę sobie przypomnieć, jak się to przeklęte miejsce nazywa. Obiecuję, że sprawdzę i każę komuś napisać ci to w e-mailu.

– Wilson aż tak bardzo się martwił o Henry’ego, że pojechał za nim do Londynu – powiedziała Florence. – A gdy Henry go zobaczył, od razu wywalił go z pracy. Po czterdziestu latach…

– Wiem. Czy to nie okropne? – Abigail zapatrzyła się bezmyślnie przez okno sypialni w oświetlone słońcem wieżowce Manhattanu. – Tatuś zrobił się bardzo mściwy.

– Wilson mówił, że nigdy dotąd nie widział go tak rozjuszonego. Wykrzykiwał coś do przechodniów na Hampstead High Street, po tym, jak przysłałaś mu jakąś opinię psychiatryczną. Bankomaty zatrzymały mu wszystkie karty kredytowe, a gdy się okazało, że telefon też ma odłączony, tak się wściekł, że cisnął go pod przejeżdżający autobus. Nie rozumiem, jak mogło do tego dojść.

– Och, przecież wiesz, jaki to raptus.

– Nie o to mi chodzi. Nie rozumiem, w jaki sposób jego karty i telefon…

– Kochana, on dostał kompletnego hyzia. Policja znalazła go w Hampstead Heath, siedział tam w wydrążonym pniu drzewa i gadał do siebie.

– Gdyby każdy, kto gada sam do siebie, miał lądować w szpitalu psychiatrycznym, na świecie brakłoby ludzi do opieki.

– Teraz już naprawdę zaczynasz mnie wnerwiać. Doktor Bob uznał, że tatuś ma poważny epizod psychotyczny – powiedziała Abigail, z uśmiechem delektując się ironiczną sytuacją, że w chwili, gdy wspomina o doktorze Bobie, on leży obok niej. Bob uniósł oba kciuki na znak uznania, że opanowała fachową terminologię. – A teraz przebywa w bezapelacyjnie najlepszym i najbardziej komfortowym sanatorium w Szwajcarii. Ech, no nie mogę sobie przypomnieć jego nazwy, mam ją na końcu języka. Ale jeśli mam być szczera, kiedy tylko zobaczyłam ich stronę internetową, sama niemal miałam ochotę się tam wybrać. Tam jest jak w niebie! Przepraszam, że się zirytowałam. To nieprawda, że my dwie kochamy tatusia mniej niż ty. Przeciwnie, żyjemy jego sprawami dłużej niż ty, można więc powiedzieć, że kochamy go bardziej. Na zasadzie akumulacji przychodu. A mówiąc poważnie, rynki wciąż są przekonane, że to on rządzi trustem, więc jeśli rozejdzie się wieść, że Henry’emu Dunbarowi poplątało się w głowie, jutro może się okazać, że wartość naszych akcji spadła o miliard dolarów, a pojutrze o kolejny. Wystarczy jedna plotka.

– Nie obchodzi mnie wartość akcji. Chcę się tylko upewnić, że nic mu nie jest. Jeżeli ma kłopoty, chcę mu pomóc.

– Och, jakie to szlachetne z twojej strony! – powiedziała Abigail. – Niektóre z nas pomagały mu już wcześniej, mianowicie w kierowaniu firmą Dunbar Trust, bo właśnie tym, jeśli tego nie zauważyłaś, tatuś zajmował się przez całe nasze życie. Wiem, że wolałaś nie tykać tej „brudnej walki o władzę”, zostać artystką i wychowywać dzieci w „zdrowym psychicznie środowisku”. Gdzieżbyś miała zajmować się czymś tak prostackim jak ceny akcji! Przynamniej póki własne udziały co miesiąc zapewniają ci wpływy na konto.

– Och, przestań truć, Abby. Chcę się z nim tylko zobaczyć, to wszystko. Proszę, przyślij mi jak najszybciej e-mailem adres tego sanatorium.

– Ależ oczywiście, kochana. Nie ma sensu się kłócić, to zbyt… O, rozłączyła się – powiedziała Abigail i cisnęła telefon na nocny stolik. – Boże, ta dziewczyna działa mi na nerwy. – Wśliznęła się z powrotem do łóżka, pozwalając, by szlafrok zsunął się z niej na podłogę. – Czasem mam ochotę własnoręcznie ją ukatrupić.

– Nie robiłabym tego – odezwała się Megan, leżąca po drugiej stronie doktora Boba, niebezpiecznie znudzona. – Lepiej wynająć zawodowca.

– Myślisz, że mogłybyśmy odliczyć to sobie od podatku? – spytała Abigail. – Jako „usługę profesjonalisty”?

Megan, która obnosiła się ze swoim nadąsaniem, tym razem pozwoliła sobie na uśmiech.

– Dziewczęta! – zawołał doktor Bob z udawanym przerażeniem. – Przecież to wasza siostra.

– Przyrodnia – poprawiła go Megan.

– Byłybyśmy w pełni zadowolone, gdybyś usunął jej chirurgicznie tę część, która nie jest z Dunbarów. Prawda, Meg?

– Tak, to byłby rozsądny kompromis – stwierdziła Megan.

– Po matce ma długie nogi.

– I oczy.

– Tak czy owak, musimy ją przetrzymać jeszcze tylko pięć dni. Po czwartkowym zebraniu będziemy miały za sobą cały zarząd. Najwyższy czas pozbawić tatusia stanowiska „prezesa niewykonawczego”. Co za bzdurna funkcja. Zupełnie jakby ktoś się domagał niemokrej wody.

– Bardzo mi się podobał twój e-mail – powiedziała Megan z nagłym ożywieniem. – „Nie dostałaś ostatniego memorandum? TATUŚ ZAMIERZA ŻYĆ WIECZNIE”.

– Wiem, że nie powinnam się z tego śmiać – powiedziała Abigail – ale gdy sobie wyobrażę, jak on idzie po Hampstead High Street i wrzeszczy: „Ma być po mojemu! Ma być po mojemu!”…

– To najlepsze podsumowanie jego inteligencji emocjonalnej – powiedziała Megan. – Wrzasnąć „ma być po mojemu” i albo dopiąć swego, albo kogoś wywalić. Pamiętasz, jaki miał wyraz twarzy, gdy powiedziałyśmy, że nie wyślemy mu Global One do Londynu?

– „Po co ci jumbo jet?”, spytałam. „Możesz wziąć któregoś z gulfstreamów, są o wiele przytulniejsze”. Myślałam, że dostanie zawału.

– „Gulfstreamów?” – powiedziała Megan, przedrzeźniając ojca jak rozkapryszone dziecko. – „Ty mnie chyba z kimś mylisz! Za kogo ty mnie bierzesz? Za jakiegoś zwykłego bogacza?”.

– Zawsze powtarzał, że w interesach nie wolno kierować się sentymentami, i my teraz po prostu robimy to, czego nas nauczył – stwierdziła pokornie Abigail. – On z całą pewnością nie kierował się sentymentami, gdy walcząc o prawo do opieki nad nami, zamknął mamusię w psychiatryku. Niech teraz sam skosztuje własnego lekarstwa. I twojego – zwróciła się do doktora Boba, jak gdyby nie chciała, by poczuł się odtrącony. – Co ty właściwie mu dałeś?

– Nieswoisty destymulant. Miał sprawić, że będzie bardziej podatny na sugestie, czyli w niekorzystnych sytuacjach stanie się bardziej paranoiczny – odparł doktor Bob, mając nadzieję, że w pokoju nie ma podsłuchu.

– Swoją drogą, to żałosne, że tak niewiele trzeba. Gdzie twoje wewnętrzne zasoby, Dunbar? – powiedziała Megan szyderczo. – Zabrać forsę, telefon, samochód, doradców, poprosić zaprzyjaźnionego psychiatrę o zadanie kilku zdecydowanych pytań, dodać szczyptę sztucznie wywołanej paranoi i proszę: tyle wystarczyło, by zaczął skomleć i wczołgał się do pustego drzewa w Hampstead Heath.

– I tak miał szczęście, że znalazł puste drzewo – powiedziała Abigail tonem niani napominającej dziecko, by przestało narzekać i doceniło dobre strony swojego położenia.

– Najlepsze jest to, że wywalił najbardziej lojalnego sojusznika – stwierdziła Megan. – To już przechodzi ludzkie pojęcie. Miałybyśmy poważny problem z pozbyciem się Wilsona, natomiast z żalem przyjąć ostatnią rozsądną decyzję ojca i skreślić jego adwokata z listy członków zarządu to zupełnie co innego. Istne spełnienie marzeń!

– No cóż – powiedział doktor Bob, pragnąc zakończyć rozmowę o upadku swojego byłego pacjenta – ja tylko chcę powiedzieć, że jestem najszczęśliwszym mężczyzną na świecie.

Zaczął wybijać rytm na podniesionym udzie i zanucił piosenkę z filmu Kabaret, która uporczywie chodziła mu po głowie:

– Bidli di di di, dwie panie! Bidli di di di, dwie panie! Bidli di di di, i tylko jeden pan, ja!

– Błagam, przestań śpiewać tę okropną piosenkę – powiedziała Megan. – Nasz wygodny ménage à trois nie potrzebuje ilustracji muzycznej.

– Racja – potwierdziła Abigail, udając, że gasi papierosa w wyimaginowanej popielniczce na piersi Boba, a potem zmienia zdanie i robi to w rzeczywistej popielniczce na stoliku.

– Jesteście naprawdę dobrane – stwierdził Bob. – Mężczyzna może poczuć się przy was zagrożony.

– Przecież lubisz czuć się odrobinę zagrożony, nie wypieraj się. – Abigail chwyciła jego sutek i przekręciła go mocno.

Doktor Bob wstrzymał oddech i zamknął oczy.

– Mocniej! – jęknął.

Megan gorliwie dołączyła do zabawy, wbijając zęby w drugi sutek.

– Za mocno! – krzyknął Bob. – O Jezu!

Megan ze śmiechem podniosła na niego wzrok.

– O Jezu! – powtórzył Bob, wyślizgując się spomiędzy wygiętych jak nawiasy ciał obu kobiet.

– Mięczak – powiedziała Abigail.

– Przepraszam was na chwilę, muszę sobie zszyć sutek. Nie chcę skończyć jako jedyny mężczyzna w Ameryce z niezamierzonym przeszczepem piersi.

Bob chwycił swoją lekarską torbę, która wyglądała raczej jak luksusowa walizeczka, i nago popędził do łazienki. Gdy chwilę później oglądał w lustrze ranę na piersi, widział wszystko w dziwnym niebieskim odcieniu (delikatny efekt uboczny viagry), a twarz miał mocno zarumienioną (wyraźniejszy efekt uboczny viagry). Nienasycone siostry wysysały z niego wszystkie siły. Spośród efektów ubocznych viagry najbardziej obawiał się priapizmu.

Na widok zawartości swojej torby natychmiast odzyskał poczucie bezpieczeństwa, tak bardzo mu w tej chwili potrzebne. W górnej części torby znajdowały się buteleczki z preparatami do wstrzykiwania, poprzypinane skórzanymi uchwytami na rzepy: ketaminą, diamorfiną oraz tym, czego potrzebował w tej chwili, czyli chlorowodorkiem lidokainy – środkiem znieczulającym, koniecznym podczas zszywania nadgryzionego sutka. Wyjął buteleczkę lidokainy ze środkowego uchwytu w drugim rządku i postawił na brzegu wanny. Na niższej półeczce torby znajdował się zestaw narzędzi: skalpele, retraktory, kaniule, piłka do cięcia kości, stetoskop, klemy naczyniowe i wiele innych, każde w dopasowanej przegródce wyściełanej purpurowym atłasem. Bob uniósł tę półeczkę i odsłonił najniższą, z ciasnym szeregiem leków w identycznych cylindrycznych pojemniczkach pomarańczowej barwy. Wysypał dwie tabletki percocetu i połknął je. Pod wpływem impulsu, chcąc zneutralizować narkotyczne działanie środka przeciwbólowego i zachować pełną przytomność, zażył też deksedrynę. Przy siostrach Dunbar nie można być oszołomionym.

Wstrzyknąwszy sobie lidokainę w mięsień piersiowy, Bob otworzył specjalną przegródkę walizeczki i wyjął mocne okulary ze szkłami w kształcie półksiężyców. Zapalił lampki wokół powiększającego lusterka do makijażu i w ich jasnym świetle przystąpił do oględzin rany. Wykonanie operacji na sobie samym wymagało nie lada zręczności: musiał rozewrzeć ranę kleszczykami, a potem zszyć krawędzie, posługując się igłotrzymaczem i czarną nicią. Jego umiejętności i doświadczenie szybko zaowocowały rządkiem pięknego ściegu, z jednym drobnym kawałeczkiem nici sterczącym na końcu szwu.

Bob nie mógł się nadziwić nikczemności Megan. To ją powinno się zamknąć w psychiatryku, nie jej ojca. Mógł wyobrazić sobie (mgliście) przyszłość u boku Abigail, pomijając to, że była już trochę podstarzała i absurdalnie zmanierowana, jak przystało na kogoś, kto w młodości zanadto przesiąkł snobistyczną atmosferą elitarnej brytyjskiej szkoły z pensjonatem. Abigail na co dzień bywała amoralna, niekiedy konwencjonalnie moralna, a często oportunistycznie niemoralna – czyli w sumie normalna, tak jak on. Megan natomiast była pieprzoną psychopatką; okazywała uczucia w taki sposób, że powinno się ją zamknąć w szpitalu, i to odpowiednio wyposażonym, bo tylko taki mógł sobie z nią poradzić. Bob wiedział, że prędzej czy później musi się pozbyć ich obu. Na razie jednak przyjął łapówkę, na którą składało się miejsce w zarządzie, honorarium w wysokości sześciu i pół miliona dolarów oraz opcja na zakup pół procenta akcji Dunbar Trust. Była to cena za wystawienie zaświadczenia, że osiemdziesięcioletni staruszek w sztucznie wywołanym stanie pobudzenia nie może już kierować jednym z najbardziej rozbudowanych imperiów biznesowych na świecie. Niezły układ. Bob już od dwunastu lat pomału gromadził udziały: dostawał je od Dunbara w prezencie na Boże Narodzenie, inwestował w nie również wszystkie oszczędności.

Rozległo się pukanie do drzwi łazienki. Doktor Bob sięgnął po rolkę plastra, odruchowo szukając dodatkowej ochrony.

– Mogę wejść? – spytała Megan cicho, niemal przepraszająco.

– Wejdź. – Bob pospiesznie uciął długi kawałek plastra.

Megan weszła do łazienki i pocałowała go w ramię.

– Przepraszam. Wiem, że trochę przesadziłam.

– Wybaczam ci.

Megan leciutko przesunęła paznokciami po jego klatce piersiowej w dół, aż po kość biodrową. Viagra znów zaczęła działać.

– Tutaj. – Megan usiadła na skraju marmurowego blatu i owinęła się nogami wokół jego bioder. – Weź mnie tutaj.

Bob odłożył plaster i chwycił ją za tylne części ud, tuż nad kolanami. Megan opuściła swoje silne nogi, przyciskając mu ręce do blatu i unieruchamiając je, a potem błyskawicznym ruchem, godnym drapieżnego ptaka, wgryzła się ostrymi zębami w ranę na jego piersi.

– Mam cię! – zaśmiała się triumfalnie.

Bob odskoczył do tyłu, uwalniając ręce.

– Ty wściekła suko! – wrzasnął.

– Nie mów tak do mnie! – upomniała go Megan. – Bo wypatroszę cię jak rybę.

Bob policzył do dziesięciu, tak jak często nadaremnie radził Dunbarowi, w nadziei, że pomoże mu to powściągnąć emocje.

– Przepraszam.

– Mam nadzieję, że szczerze. – Megan zeskoczyła z blatu i stanęła przed nim. Chwyciła sterczący koniuszek czarnej nici i pociągnęła mocno.

– A to za wyzwiska.

– Najzupełniej zasłużyłem – przytaknął Bob. Krew płynęła z otwartej na nowo rany.

– Czas na mnie, gołąbeczki. – Abigail zajrzała do łazienki. – Muszę wracać do mojego upiornego męża.

– A ja do prochów mojego – powiedziała Megan, mijając ją w drzwiach.

– Nie zapomnij, że dziś przychodzisz na kolację – powiedziała Abigail do Boba.

– Jak mógłbym zapomnieć?

Jak mógłby o tym zapomnieć? Cała ich trójka była już nierozłączna, niczym ekipa alpinistów spięta jedną liną o zachodzie słońca na tym samym lodowym urwisku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: