Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwa razy życie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Rok wydania:
2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dwa razy życie - ebook

Osobista opowieść amerykańsko-bośniackiego pisarza o chłopięcych latach spędzonych w Jugosławii i o przymusowej emigracji, o utracie przeszłości i przymusie odnalezienia się w nowej teraźniejszości. "Wojna przyszła do nas i teraz czekaliśmy na to, kto przeżyje, kto będzie zabijał i kto umrze".

 

Aleksandar Hemon przebywał w Chicago, gdy wojska serbskie oblężyły jego rodzinnie Sarajewo. Pozbawiony ojczyzny, języka, swojej kafany, masarni, swojego fryzjera, znajomych ulic, odcięty od korzeni próbował zachować tożsamość w obcym kraju - i odnaleźć się w nowej rzeczywistości.

 

Z nostalgią i poczuciem humoru pisarz współpracujący z magazynem "The New Yorker" opowiada w swojej jedynej książce non-fiction o próbach ocalenia niewinności w rozsypującym się kraju ("Im więcej wiedzieliśmy, tym mniej chcieliśmy wiedzieć"), rodzinnym siorbaniu zupy w dni barszczowe ("Idealny barszcz jest taki, jakie powinno być - ale nigdy nie jest - życie") i niemożliwości odnalezienia tego smaku w sztucznym erzacu kupionym w amerykańskim hipermarkecie, a także o budzącej się miłości do Chicago, gdzie "ludzie tłoczą się od ogrzewającymi latarniami na przystanku Granville Ell, zupełnie jak kurczarki pod żarówką".

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-942777-0-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ŻYCIE INNYCH LUDZI

1. Kto to jest?

Wieczorem 27 marca 1969 roku mój ojciec był w Leningradzie, gdzie studiował elektronikę. Matka zaś była w domu w Sarajewie, leżała w połogu otoczona wianuszkiem przyjaciółek. Trzymała dłonie na okrągłym brzuchu, sapała i jęczała, ale przyjaciółki nie sprawiały wrażenia zbytnio zatroskanych. Ja miałem dokładnie cztery i pół roku, orbitowałem wokół niej, próbowałem wziąć ją za rękę albo usiąść jej na kolanach, aż w końcu wysłano mnie do łóżka i przykazano zasnąć. Nie wykonałem polecenia, bo chciałem śledzić bieg wydarzeń przez (cokolwiek freudowską) dziurkę od klucza. Oczywiście byłem przerażony, bo chociaż wiedziałem, że w brzuchu mamy jest dziecko, nie do końca rozumiałem, jak to wszystko będzie funkcjonowało, co się stanie z nią, z nami, ze mną. Kiedy w końcu zabrano ją do szpitala w stanie widocznego i słyszalnego bólu, ja zostałem w domu ze strasznymi myślami, które teta-Jozefina¹ próbowała ukoić zapewnieniami, że moja mama nie umrze, że wróci i przywiezie mi braciszka albo siostrzyczkę. Chciałem, żeby mama wróciła, ale nie chciałem braciszka ani siostrzyczki; chciałem, żeby wszystko zostało po staremu. Świat był harmonijny i należał do mnie. Powiem więcej: świat i ja to w gruncie rzeczy było jedno i to samo.

Ale od tej pory już nic nigdy nie było po staremu. Parę dni później w towarzystwie jakichś dorosłych (których imiona i twarze opadły na piaszczyste dno starzejącego się umysłu – wszystko, co mogę o nich powiedzieć, to to, że żadne z nich nie było moim ojcem, który wciąż nie wracał z ZSRR) pojechałem po mamę do szpitala. Pamiętam, że ucieszyła się na mój widok znacznie mniej niż ja na jej widok. W drodze do domu siedziałem z tyłu, oddzielony od niej zawiniątkiem, w którym podobno tkwiło coś żywego, a mianowicie moja siostra. Twarz rzekomej siostry była pełna powagi i zmarszczona, składała się wyłącznie z brzydkiego, nieokreślonego grymasu. Co więcej, ta twarz była ciemna, jakby usmarowana sadzą. Przeciągnąłem palcem po małym policzku i spod sadzy wyłoniła się jaśniejsza linia. „Ona jest brudna”, zakomunikowałem dorosłym, ale nikt nie wziął sobie tego do serca. Od tej pory miałem problemy z przebiciem się do kogokolwiek ze swoimi przemyśleniami i potrzebami, a także z załapaniem się na czekoladę.

Przybycie czarnej od sadzy rzekomej siostry zainicjowało bolesny, samotny okres mojej wczesnej fazy rozwojowej. Do naszego domu przychodziły tabuny ludzi (z czekoladą, której nie mogłem tknąć), żeby się nad nią pochylać i wydawać z siebie idiotyczne dźwięki. Większość z nich w ogóle się mną nie interesowała, natomiast uwaga, którą skupiała na sobie moja rzekoma siostra, była całkowicie niezasłużona, co doprowadzało mnie do wściekłości. Bo ona tylko spała, płakała i często miała zmienianą pieluchę, a ja umiałem już czytać krótkie słowa, płynnie mówiłem i wiedziałem o mnóstwie interesujących rzeczy: umiałem rozpoznać flagi różnych krajów, bez problemu odróżniałem zwierzęta dzikie od hodowlanych, wszędzie wisiały moje śliczne zdjęcia. Miałem wiedzę, miałem swoje przemyślenia, wiedziałem, kim jestem. Byłem mną, osobą uwielbianą przez wszystkich.

Chociaż istnienie siostry przysparzało mi cierpień, przez jakiś czas była tylko czymś nowym – czymś, co stało między mną a mamą, jak nowy mebel albo przywiędły kwiatek doniczkowy. Potem jednak uświadomiłem sobie, że ona zostanie na stałe i będzie trwałą przeszkodą, a miłość mamy do mnie może nigdy nie powrócić do przedsiostrzanych poziomów. Moja nowa siostra nie tylko wtryniła się do świata, który kiedyś należał do mnie, ale również zajęła w nim centralne miejsce, mimo że nie zasługiwała nawet na miano osoby. W naszym domu, w moim życiu, w życiu mojej mamy, każdego dnia, nieustannie, zawsze tam była – wysmarowane sadzą nie-ja, inny.

Postanowiłem zatem zlikwidować ją przy pierwszej nadarzającej się okazji. Pewnego wiosennego dnia mama wyszła z kuchni, żeby odebrać telefon, i zostawiła mnie z nią samego. Ojciec dalej pracował w Rosji, więc pewnie to on dzwonił. Przez jakiś czas mamy nie było w polu widzenia, a ja patrzyłem na tę małą istotę, na jej niezgłębioną twarz, na jej absolutny brak myśli i osobowości, na jej oczywistą niesubstancjalność, na jej niezasłużoną obecność. Potem zacząłem ją dusić: przycisnąłem kciuki do jej krtani, tak jak to robili w telewizji. Była miękka i ciepła, żywa, a ja trzymałem w dłoniach jej istnienie. Czułem pod palcami maleńką szyję, sprawiałem jej ból, a ona się wyrywała. Nagle zrozumiałem, że nie wolno mi robić tego, co robię, że nie wolno mi jej zabijać, bo jest moją siostrzyczką, bo ją kocham. Ciało jednak zawsze trochę wyprzedza myśl, toteż jeszcze przez chwilę ściskałem ją za gardło i zaczęła wymiotować skisłym mlekiem matki. Przeraziłem się, że ją stracę: miała na imię Kristina. Byłem jej starszym bratem, chciałem, żeby żyła, bo wtedy mógłbym ją bardziej kochać. Ale chociaż wiedziałem, jak mogę zakończyć jej życie, nie miałem pojęcia, jak zapobiec jej śmierci.

Mama usłyszała rozpaczliwe krzyki, rzuciła słuchawką i przybiegła na pomoc. Wzięła moją siostrę na ręce, uspokoiła ją, starła rzygi, przywróciła jej normalny oddech i zażądała ode mnie wyjaśnień. Świeżo odkryta miłość do siostry i związane z nią poczucie winy bynajmniej nie zgasiły we mnie instynktu samozachowawczego: bez zmrużenia oka oświadczyłem, że zaczęła płakać, a ja tylko zakryłem jej buzię ręką, żeby nie przeszkadzała mamie w rozmowie. Przez całe dzieciństwo wiedziałem i rozumiałem więcej, niż wydawało się rodzicom – zawsze byłem trochę starszy od dziecka, które oni widzieli. W tym przypadku bezwstydnie powołałem się na dobre intencje połączone z ignorancją małego chłopca, skończyło się więc na ostrzeżeniu i wybaczeniu. Przez jakiś czas zapewne byłem obserwowany, ale od tej pory nie próbowałem już zabić Kristiny, tylko nieustannie ją kochałem.

Wspomnienie o tej próbie siostrobójstwa jest najwcześniejszym obrazem, na którym widzę siebie od zewnątrz. Widzę na nim siebie i moją siostrę. Już nigdy nie miałem być na świecie sam, już nigdy świat nie miał należeć wyłącznie do mnie. Już nigdy moje „ja” nie miało być suwerennym terytorium, na którym nie przebywa nikt inny. Już nigdy nie miałem zjadać całej czekolady.

2. Kim jesteśmy?

Dla dzieci, które wychowywały się w Sarajewie na początku lat siedemdziesiątych, najważniejszym pojęciem społecznym była raja². Jeśli ktoś miał jakichkolwiek kolegów, to miał raję, ale zazwyczaj definiowała ją dzielnica albo blok, w którym się mieszkało – większość czasu po szkole spędzaliśmy, bawiąc się na ulicy. Każda raja miała swoją hierarchię pokoleniową. Velika raja (duża raja) to były starsze dzieci, do których obowiązków należała ochrona młodszych (mala raja) przed szykanami albo napadami rabunkowymi innych raj. Prawa starszych dzieci obejmowały bezwarunkowe posłuszeństwo młodszych, które można było wysłać po papierosy, czasopisma z gołymi babkami, piwo i prezerwatywy, a także poprosić o użyczenie swoich głów jako obiektu bezlitosnych prztyczków – moja głowa często musiała wytrzymywać ich budzącą postrach kanonadę. Wiele raj zawdzięczało tożsamość i nazwę swojemu przywódcy, z reguły największemu twardzielowi. Baliśmy się na przykład rai niejakiego Ćizy, znanego chuligana (jalijaš). Ćiza był już dostatecznie duży, aby można go było z pożytkiem wykorzystać do różnych form drobnej przestępczości, toteż nigdy go nie widywaliśmy. Dzięki temu zyskał mityczną aurę, a codziennymi operacjami, czyli ogólnym zbijaniem bąków, kierował jego brat Zeko. To jego baliśmy się najbardziej.

Moja raja była mniejsza i słaba, ponieważ w ogóle nie mieliśmy przywódcy – u nas wszyscy starsi chłopcy niestety poważnie traktowali szkołę. Naszą tożsamość określał plac zabaw między dwoma symetrycznymi, po socjalistycznemu identycznymi budynkami, w których mieszkaliśmy; nazywaliśmy go Parkiem. W geopolityce naszej dzielnicy zwanej wówczas Stara stanica (stary dworzec kolejowy) funkcjonowaliśmy jako Parkaši. W Parku był nie tylko plac zabaw – zjeżdżalnia, trzy huśtawki, piaskownica, karuzela – ale również ławki, które pełniły funkcję bramek, kiedy graliśmy w piłkę. Co istotniejsze, były też krzaki, a w nich nasza loga, baza, w której mogliśmy się schronić przed grasującymi po okolicy członkami innych raj, a także przechowywać rzeczy ukradzione rodzicom albo zakoszone innym, słabszym dzieciom. Park był zatem naszym prawowitym rewirem, naszym suwerennym terytorium, na które nie miał prawa wkraczać żaden obcy człowiek, nie mówiąc już o członku innej rai – każdy podejrzany nieznajomy musiał się liczyć z prewencyjnym przeszukaniem albo przepędzeniem. Pewnego razu wytoczyliśmy skuteczną wojnę bandzie nastolatków, którzy błędnie uznali, że Park to dobre miejsce na palenie, picie i obłapianki. Rzucaliśmy w nich kamieniami i zawiniętym w papier mokrym piaskiem, grupowo napadaliśmy na pojedynczych osobników, którzy bezradnie wymachiwali krótkimi rękami, kiedy my łamaliśmy na ich nogach długie kije. Od czasu do czasu jakaś inna raja próbowała zdobyć Park i przejąć nad nim kontrolę, co kończyło się regularną bitwą – głowy pękały, wyskakiwały sińce i wszystkim groziły poważne kontuzje. Dopiero kiedy przybywał potężny Zeko ze swoją drużyną, musieliśmy się wycofywać i patrzeć, jak oni huśtają się na naszych huśtawkach, zjeżdżają na naszej zjeżdżalni, sikają do naszej piaskownicy, srają w naszych krzakach. My mogliśmy tylko wyobrażać sobie bezlitosną zemstę odkładaną na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Kiedy nie byłem w szkole ani nie czytałem książek, brałem udział w jakimś zbiorowym przedsięwzięciu mojej rai. Poza obroną suwerenności Parku i toczeniem różnych wojen często odwiedzaliśmy się nawzajem, wymienialiśmy się komiksami i naklejkami klubów piłkarskich, wspólnie zakradaliśmy się do pobliskiego kina Arena, szukaliśmy śladów aktywności seksualnej w szafach rodziców i chodziliśmy jedni do drugich na urodziny. Moja lojalność koncentrowała się na rai, a wszelkie inne przynależności były abstrakcyjne i absurdalne. Wszyscy byliśmy Jugosłowianami i pionierami, wszyscy kochaliśmy socjalizm, ojczyznę i jej najwybitniejszego syna, marszałka Titę, ale nigdy w życiu nie poszedłbym dla tego wszystkiego na wojnę i nie obrywał dobrowolnie w skórę. Inne tożsamości – na przykład przynależność etniczna – nie miały żadnego znaczenia. Jeżeli wiedzieliśmy, kto do jakiej grupy etnicznej należy, to tylko w kontekście staroświeckich zwyczajów dorosłych, które w żaden sposób nie wiązały się z naszymi codziennymi działaniami, nie mówiąc już o walce z opresją ze strony Zeka i jego kompanów.

Pewnego dnia z prawie całą moją rają poszedłem na urodziny Almira. Almir był trochę starszy ode mnie, toteż traktowałem go jak autorytet w wielu sprawach, na których się nie znałem, na przykład wybuchowe własności azbestu, który nazywaliśmy szklaną wełną i do którego jakimś cudem mieliśmy nieograniczony dostęp. Któregoś dnia raz po raz się uchylałem, kiedy on jak granatem rzucał garścią zawiniętej w papier szklanej wełny, zapowiadając wybuch, który nigdy nie nastąpił. W dodatku Almir był dostatecznie duży, żeby słuchać muzyki rockowej, toteż na urodzinach puszczał nam Bijelo dugme, zespół, który budził śmiertelny strach w naszych rodzicach jako długowłose szarpidruty grające antyspołeczną, antysocjalistyczną, kretyńską muzykę. Poza tym urodziny Almira przebiegały typowo: jedliśmy kanapki, piliśmy soki, patrzyliśmy, jak solenizant zdmuchuje świeczki na torcie, daliśmy mu prezenty.

Almir ubrał się świątecznie, co w jego przypadku oznaczało wełniany sweter w czarne i pomarańczowe prążki, trochę zmechacony, ale dość szykowny – nasze socjalistyczne ubrania były niewyrażalnie monotonne. Rzucało się w oczy, że sweter należy do kogoś innego, spytałem więc Almira, skąd go wytrzasnął. Z Turcji, powiedział. Na co ja zażartowałem: „Aha, jesteś Turkiem!”. To miał być dowcip, ale nikt się nie roześmiał, co gorsza, nikt nie uznał tego za żart. Chodziło mi o to, że Almir w zagranicznym swetrze wyglądał trochę jak facet z zagranicy, i pozwoliłem sobie na tę kpinę tylko dlatego, że moje słowa były ewidentnie i niepodważalnie fałszywe. Ten nieudany dowcip zupełnie zmienił atmosferę urodzin: ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu Almir zaczął rozdzierająco płakać, a pozostali patrzyli na mnie karcąco. Błagałem ich, żeby mi wyjaśnili, co takiego powiedziałem, a ponieważ nie chcieli albo nie umieli tego zrobić, próbowałem im wytłumaczyć, na czym miał polegać dowcip, przez co jeszcze bardziej się pogrążyłem. Pozwolę sobie pominąć poszczególne etapy tego upadku w otchłań katastrofy – urodziny szybko się skończyły, wszyscy rozeszli się do domów i wszyscy wiedzieli, że to ja zepsułem imprezę. Tak to w każdym razie zachowałem w naznaczonym poczuciem winy wspomnieniu.

Rodzice później mi wytłumaczyli, że „Turek” to pogardliwe, rasistowskie określenie bośniackiego Muzułmanina³. (Po latach przypomniałem sobie swoją niezamierzoną zniewagę, kiedy oglądałem w telewizji Ratka Mladicia przemawiającego do serbskiej kamery po wkroczeniu do Srebrenicy, gdzie miał później nadzorować rzeź ośmiu tysięcy bośniackich Muzułmanów: „To jest najnowsze zwycięstwo w pięćsetletniej wojnie przeciwko Turkom”, powiedział). Na urodzinach Almira dowiedziałem się, że takie słowo jak „Turek” może ranić. Na dodatek wszyscy wiedzieli o tym wcześniej. Używając tego określenia, zaliczyłem Almira do kategorii „innych”, sprawiłem, że poczuł się wykluczony z bliżej nieokreślonej grupy, do której ja rzekomo niepodważalnie należałem. A przecież chodziło mi właśnie o ulotność tej różnicy, bo wszyscy należeliśmy do tej samej rai i ramię w ramię stoczyliśmy wiele wojen, a sweter wprowadził tylko chwilową, efemeryczną różnicę. Miałem prawo podroczyć się z Almirem właśnie dlatego, że nie istniała trwała, fundamentalna różnica między nami. Ale z chwilą, kiedy wskażesz na jakąś odmienność, niezależnie od wieku wchodzisz w istniejący system arbitralnych różnic i tożsamości, które nie mają nic wspólnego z twoimi intencjami i nie wpływają na twoje wybory. Kiedy zaliczysz kogoś do kategorii „innych”, umieszczasz w niej również siebie. Wskazując jak idiota na nieistniejącą różnicę u Almira, sam siebie wyrzuciłem ze swojej rai.

Niestety dorastanie po części polega na budowaniu lojalności wobec abstrakcyjnych bytów: państwa, narodu, idei. Ślubujesz wierność, kochasz wodza. Uczysz się rozpoznawać i szanować różnice, dowiadujesz się, kim n a p r a w d ę jesteś, dowiadujesz się, że pokolenia zmarłych ludzi i ich niezrozumiałe dokonania czynią z ciebie człowieka, którym jesteś. Musisz wypracować w sobie lojalność wobec abstrakcyjnie zdefiniowanego stada, które wykracza poza twoją indywidualność. Wszystko to powoduje, że raja nie może już pełnić funkcji wspólnoty, a twoja lojalność wobec niej – wobec tak konkretnego „my”, że do dzisiaj pamiętam imiona i nazwiska wszystkich członków – nie może już być traktowana poważnie jako społeczna powinność.

Nie mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że moja zniewaga bezpośrednio przyczyniła się do tego, iż nasze wojny i złote dni suwerenności Parku wkrótce dobiegły końca. W pewnym momencie konflikty między naszą rają a innymi zniknęły dzięki piłce nożnej, w którą nie graliśmy zbyt dobrze. Dalej nie potrafiliśmy pokonać Zeka i jego drużyny, ponieważ to oni decydowali, czy był faul i czy padła bramka. My nie ważyliśmy się wchodzić w nich ciałem, a kiedy udało nam się strzelić gola, nigdy nie był uznawany.

Almir kiepsko grał w piłkę. Jeszcze intensywniej interesował się teraz zespołem Bijelo dugme, który ja na zawsze znienawidziłem. Trochę później przyszedł w jego życiu moment, kiedy zainteresował się również dziewczynami, zaczął żyć zupełnie inaczej niż my i stał się nam obcy. Nie wiem, gdzie teraz mieszka i co się z nim stało. Nasze „my” przestało istnieć.

3. My kontra oni

W grudniu 1993 roku moja siostra i moi rodzice przenieśli się jako uchodźcy do Hamilton (Ontario). Przez pierwsze parę miesięcy rodzice chodzili na kurs angielskiego, a Kristina pracowała w Taco Bell, fast foodzie z kuchnią etniczną (ona to nazywała Taco Hell). Dla rodziców był to trudny okres z powodu nieznajomości języka, ogólnego szoku emigracji i zimnego klimatu, który zdecydowanie nie sprzyja spontanicznym relacjom międzyludzkim. Znalezienie pracy jawiło im się jako przerażająca operacja na ogromną skalę, ale Hamilton to miasto hutnicze, w którym roi się od spragnionych pracy imigrantów, a wielu miejscowych mieszka w Kanadzie dopiero od jednego pokolenia, są więc życzliwi wobec nowych rodaków i chętnie im pomagają. Rodzice całkiem szybko znaleźli pracę – ojciec w stalowni, matka jako dozorczyni dużego bloku mieszkalnego, którego wielu lokatorów urodziło się za granicą.

Jednak już po kilku miesiącach rodzice zaczęli katalogować różnice między nami, czyli Bośniakami albo eks-Jugosłowianami, a nimi, czyli Kanadyjczykami. Ta teoretycznie niekończąca się lista zawierała takie pozycje, jak: śmietana (nasza śmietana, mileram, była bardziej kremowa i smaczniejsza), uśmiechy (oni się uśmiechają, ale nieszczerze), niemowlęta (nawet przy ostrym mrozie oni nie zawijają niemowląt w wiele warstw płótna), mokre włosy (oni wychodzą z domu z mokrymi włosami, lekkomyślnie narażając się na śmiertelne zapalenie mózgu), ubrania (ich ubrania rozlatują się po kilku praniach) i tak dalej. Moi rodzice nie byli oczywiście jedynymi osobami, które zwracały uwagę na te różnice. Wręcz przeciwnie, na początku pobytu w Kanadzie ich życie towarzyskie polegało głównie na spotkaniach z ludźmi ze starego kraju i wymianie informacji o zauważonych rozbieżnościach. Pewnego razu z niejakim zdziwieniem słuchałem przyjaciela rodziny, który w ogólnych zarysach przedstawił fundamentalne różnice, zaczynając od spostrzeżenia, że my lubimy długo dusić potrawy (czego doskonałym przykładem jest sarma, gołąbki), podczas gdy oni zanurzają je na chwilę w bardzo gorącym oleju. Nasz zwyczaj długiego przygotowywania potraw miał odzwierciedlać naszą miłość do jedzenia, a tym samym, co logiczne, naszą miłość do życia. Oni z kolei nie rozumieli sztuki życia, co wynikało z decydującej, transcendentnej różnicy – my mieliśmy duszę, a oni nie. Ów znakomity analityk bynajmniej nie uważał, że słuszność jego kulinarnego wnioskowania podważa choćby to, iż Kanadyjczycy nie przejawiali żadnych skłonności do popełniania zbrodni, podczas gdy u nas toczyła się brutalna, krwawa wojna, której raczej nie dało się zinterpretować jako wyrazu miłości do życia.

Moi rodzice z czasem przestali obsesyjnie studiować różnice, być może dlatego, że po prostu skończyły im się przykłady. Wolę jednak myśleć, że powód był inny: zintegrowali się społecznie, kiedy z upływem lat rodzina się rozrosła dzięki kolejnym imigrantom, małżeństwom i prokreacji, na skutek czego oprócz tych wszystkich znaturalizowanych obejmowała znaczną liczbę rdzennych Kanadyjczyków. Teraz, kiedy poznaliśmy i polubiliśmy trochę onych, podział na „my” i „oni” stał się trudniejszy do utrzymania – klarowność i znaczenie różnic zawsze wynikały z braku kontaktów i były proporcjonalne do wzajemnego dystansu. Snuć teorie na temat Kanadyjczyków można było tylko w sytuacji, kiedy nie miało się z nimi styczności, ponieważ za obiekty porównania służyli wyidealizowani, abstrakcyjni Kanadyjczycy, dokładna antyprojekcja nas. Oni byli przeciwieństwem nas, my byliśmy przeciwieństwem ich.

Głównym motorem tego spontanicznego teoretycznego różnicowania było pragnienie moich rodziców, żeby czuć się u siebie, żeby być tym, kim się jest, ponieważ wszyscy inni są u siebie tak samo jak my. Dopóki moi rodzice czuli się wykorzenieni i gorsi od Kanadyjczyków zawsze będących u siebie, nieustanne porównywanie było sposobem na zrównanie nas z nimi, przynajmniej na poziomie retorycznym. Mogliśmy być równi, ponieważ mogliśmy się z nimi porównywać; my też mieliśmy jakieś „u siebie”. Nasze obyczaje były co najmniej tak dobre jak kanadyjskie, a może nawet lepsze – weźmy naszą śmietanę czy filozoficzne duszenie sarmy. Nie wspominając już o tym, że nie rozumieli naszych dowcipów albo że ich dowcipy w ogóle nie są śmieszne.

Jednak źródłem instynktownej autolegitymizacji moich rodziców musiała być zbiorowość, ponieważ taką koncepcję tożsamości przywieźli ze sobą ze starego kraju, gdzie legitymacji społecznej mogła dostarczyć tylko przynależność do określonej zbiorowości – większej i bardziej abstrakcyjnej rai. Na dodatek alternatywne rozwiązanie – na przykład utożsamianie się z byciem profesorem – nie było już dla nich dostępne, ponieważ emigracja przerwała ich karierę zawodową.

Co ciekawe, potrzeba zbiorowej autolegitymizacji doskonale wpisuje się w neoliberalną fantazję multikulturalizmu, czyli wizji, w której mnóstwo „innych” radośnie współegzystuje ze sobą w warunkach tolerancji i uczy się od siebie nawzajem różnych rzeczy. Poczucie przynależności wymaga zatem istnienia różnic: dopóki wiemy, kim my jesteśmy i kim są oni, „my” jest nie gorsze niż „oni”. W świecie multikulti jest mnóstwo onych, co nie powinno stanowić problemu, jeżeli będą się poruszać w granicach świata swojej kultury i pozostaną wierni swoim korzeniom. Nie ma hierarchii kultur, jeżeli nie liczyć różnic w poziomie tolerancji, co notabene stawia demokracje zachodnie znacznie wyżej od wszystkich innych kultur. Tam, gdzie poziom tolerancji jest wysoki, można rozkoszować się różnorodnością i poszerzać horyzonty metodą konsumpcji etnicznych potraw (witamy w Taco Hell!) ugarnirowanych egzotyczną czystością inności. Pewna sympatyczna Amerykanka powiedziała kiedyś do mnie z całym przekonaniem: „To takie fajne pochodzić z innych kultur”, tak jakby „inne kultury” były jakimś rajskim archipelagiem na Pacyfiku, wolnym od problemów zaawansowanej cywilizacji i pełnym kojących duszę spa. Nie miałem serca jej mówić, że jestem człowiekiem dosyć skomplikowanym, co zresztą ma także swoje dobre strony.

4. To ja

Opuszczenie ojczyzny prowadzi również do swego rodzaju autoalienacji. Emigracja nadwątla więź z przeszłością, z „ja”, które istniało i działało w innym miejscu, gdzie cech, które się na nas składały, nie trzeba było negocjować. Emigracja jest kryzysem ontologicznym, ponieważ człowiek musi negocjować warunki swojej podmiotowości w nieustannie zmieniających się okolicznościach egzystencjalnych. Emigrant dąży do narracyjnej stabilności – oto moja historia! – metodą systematycznej nostalgii. Moi rodzice bez ustanku porównywali się na swoją korzyść z Kanadyjczykami właśnie dlatego, że czuli się gorsi i ontologicznie chwiejni. To był dla nich sposób na opowiedzenie swojej historii sobie samym i wszystkim, którzy mieli ochotę słuchać.

Jednocześnie emigracja nieuchronnie przeobraża nasze „ja” – kimkolwiek byliśmy, teraz jesteśmy podzieleni na „my tutaj” (powiedzmy, w Kanadzie) i „my tam” (powiedzmy, w Bośni). Ponieważ „my tutaj” nadal widzi teraźniejsze „my” jako spójne z dawnym „my”, wciąż mieszkającym w Bośni, nie potrafimy się powstrzymać od postrzegania siebie z punktu widzenia „my tam”. Dla znajomych z Sarajewa moi rodzice, na przekór usilnym staraniom, żeby się od Kanadyjczyków odróżniać, są przynajmniej częściowo Kanadyjczykami, co oczywiście sobie uświadamiają. Stali się Kanadyjczykami i widzą to, ponieważ jednocześnie nadal są Bośniakami.

Nieuchronnej presji integracji towarzyszy wizja życia, jakie mogliby mieć moi rodzice, gdyby urodzili się Kanadyjczykami. Codziennie widzą, że Kanadyjczycy mają „normalne życie”, jak to się nazywa w języku imigrantów – życie, które dla nich pomimo wszystkich integracyjnych obietnic jest nieosiągalne. Są od tego życia znacznie mniej oddaleni niż Bośniacy, którzy pozostali w starym kraju, toteż mogą sobie wyobrazić, że żyją normalnym kanadyjskim życiem – moi rodzice potrafią wczuć się w sytuację innych, w niemałym stopniu dzięki temu, że poświęcili tak wiele czasu i energii na porównywanie się z nimi. A przecież nigdy nie przepoczwarzą się w onych.

Najlepszej analizy teoretycznej powyższego zagadnienia dostarcza bośniacki dowcip, który trochę traci w tłumaczeniu, ale zachowuje swoją (typową) klarowność.

Mujo wyjechał z Bośni do Chicago. Regularnie pisał do Sulja, próbując go przekonać, żeby odwiedził go w Ameryce. Suljo ciągle odmawiał, nie chcąc się rozstawać ze znajomymi i swoją kafaną (kafana to kawiarnia, bar, restauracja czy jakikolwiek inny lokal, w którym można godzinami przesiadywać, pijąc kawę albo alkohol). Starania Muja po wielu latach w końcu przyniosły skutek i Suljo leci do Ameryki. Mujo czeka na niego na lotnisku w wielkim cadillacu.

– Czyj to samochód? – pyta Suljo.

– Jak to czyj, mój – odpowiada Mujo.

– Świetne auto – mówi Suljo. – Dobrze ci się powodzi.

Wsiadają do samochodu i jadą do centrum. Po drodze Mujo mówi:

– Widzisz ten stupiętrowy budynek?

– Widzę – odpowiada Suljo.

– To jest mój budynek.

– Ładny – mówi Suljo.

– A widzisz ten bank na parterze?

– Widzę.

– To mój bank. Jak mi potrzeba pieniędzy, to po prostu tam idę i biorę, ile chcę. Widzisz tego rolls-royce’a zaparkowanego przed wejściem?

– Widzę.

– To mój rolls-royce. Mam dużo banków i rolls-royce’a zaparkowanego przed każdym z nich.

– Gratulacje – mówi Suljo. – Bardzo fajnie.

Wyjeżdżają z centrum, domy na przedmieściu mają wielkie trawniki, a ulice są wysadzane starymi drzewami. Mujo pokazuje jeden z domów, duży i biały jak szpital.

– Widzisz ten dom? To mój dom – mówi Mujo. – Widzisz ten olimpijski basen koło domu? To mój basen. Pływam w nim co rano.

Nad basenem opala się powalająca kobieta o okrągłych kształtach, a w basenie radośnie pluskają się chłopiec i dziewczynka.

– Widzisz tę kobietę? To moja żona. A te śliczne dzieci to moje dzieci.

– Bardzo fajnie – mówi Suljo. – Ale kto to jest ten umięśniony, opalony młody człowiek, który masuje twoją żonę i całuje ją w szyję?

– To ja – odpowiada Mujo.

5. Kim są oni?

Istnieje również neokonserwatywne podejście do inności: inni są w porządku i do zaakceptowania, dopóki nie próbują przedostać się do nas nielegalnie. Jeśli już tutaj mieszkają, i to legalnie, będą musieli się przystosować do naszych obyczajów, do obowiązujących od dawna norm, które okazały się tak skuteczne. Odległość między nami a nimi mierzy się ich stosunkiem do naszych wartości, które dla nas są oczywiste (ale dla nich nie). Inni zawsze nam przypominają, kim naprawdę jesteśmy. Nie jesteśmy i nigdy nie będziemy nimi, ponieważ my, z przyczyn genetycznych i kulturowych, jesteśmy zwolennikami wolnego rynku i demokracji. Niektórzy z nich chcą być nami – kto by nie chciał? – i może nawet staną się nami, jeżeli starczy im mądrości, żeby posłuchać tego, co do nich mówimy. Wielu z nich nas nienawidzi absolutnie bez żadnego powodu.

George W. Bush, w wygłoszonym w styczniu 2000 roku przemówieniu do pracowników i studentów wyższej uczelni w stanie Iowa, zwięźle podsumował neokonserwatywną filozofię inności na swój nie do podrobienia idiotyczny, ale jednocześnie precyzyjny sposób: „Kiedy studiowałem, świat był niebezpieczny, ale dokładnie wiedzieliśmy, kim byli oni. Sytuacja była prosta: my kontra oni i było jasne, kim są oni. Dzisiaj nie mamy już takiej pewności, kim są oni, ale wiemy, że istnieją”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: