Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dwie siostry. Tom 1: obrazek z powszedniego życia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwie siostry. Tom 1: obrazek z powszedniego życia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 315 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Było to jed­ne­go pięk­ne­go po­ran­ku; nie bar­dzo daw­no, i nie bar­dzo da­le­ko; tak, tu gdzieś, koło nas, na Ukra­inie, może o mil­kę od cie­bie mój ko­cha­ny czy­tel­ni­ku, może tro­che da­lej; myśl jak so­bie chcesz, tyl­ko nie bierz, zmi­łuj się, nic do sie­bie sa­me­go, bo mię zgu­bisz; zra­zisz i na­wet na­ra­zisz tak, iż z nie­ukon­ten­to­wa­nia rzu­cę pió­ro może cał­kiem i pi­sać prze­sta­nę! Wi­dzisz, ja­kie strasz­ne mogą być z tego na­stęp­stwa! Za­czy­nam w imie boże. Ślicz­na miej­sco­wość Krysz­tal­nej! Bia­ły, ład­ne­go ry­sun­ku do­mek, usiadł na kę­pie rze­ki, scho­wał się do po­ło­wy w zie­lo­ne klom­by brze­zi­ny, któ­rej po­na­gi­na­ne zie­lo­ne war­ko­cze pła­wi­ły się w przej­rzy­stej wo­dzie i prze­glą­da­ły się w jej głę­bi swo­im ma­low­ni­czym kon­tu­rom, chcąc po­znać, czy ich nie prze­ści­gnę­ła cza­sem w gra­cyi bia­ła aka­cya, któ­rej czy­sty pro­fil ry­so­wał sio opo­dal tro­che na czy­stem tle ma­jo­we­go nie­ba. W ogro­dzie świe­żo, zie­lo­no, roz­kosz­nie! Jed­no okno le­we­go skrzy­dła domu otwar­ło się i mi­lut­ka głów­ka mło­dej dziew­czy­ny wy­gląd­nę­ła przez nie do ogro­du i zie­lo­na win­na la­to­rośl, wi­ją­ca się po ścia­nie miesz­ka­nia, ob­wi­ła jej skro­nie i zple­tła się z ciem­ny­mi kę­dzio­ra­mi jej wło­sów. Czy­tel­ni­ku, czyś ty nie ma­larz cza­sem? Albo mo­żeś po­eta na wła­sne two­je nie­szczę­ście? Je­że­li to albo dru­gie, bierz pę­zel, albo chwy­taj pió­ro; ta głów­ka bo­wiem w zie­lo­nym wień­cu na ciem­nych wło­sach, może ci dać bo­ga­ty przed­miot do two­ich Za­jęć; kil­ka lek­kich ry­sów ołów­ka, no­sek, ma­lut­kie ustecz­ka, brwi czar­ne i siwe oczki, kil­ka tyl­ko ob­ry­sów i zchwy­cisz pięk­no i usi­dlisz je na ka­wał­ku płót­na Po­eto! Je­że­li tę­sk­nisz od­daw­na do swe­go ide­ału i nig­dzie go zna­leźć nie mo­żesz; je­że­li cza­sa­mi ob­raz jego przed­sta­wił ci się kie­dy we śnie, i ty po­tem dłu­go, dłu­go du­ma­łeś i ma­rzy­łeś, po­eto mó­wię, po­patrz tu te­raz na ten ob­ra­zek, rzuć okiem na tę mi­lut­ką głów­kę, na te oczy peł­ne my­śli, na te świe­że ustecz­ka, gdzie tak­że myśl osia­dła, i na ten pu­kie­lek, co spadł na bia­łą szyj­kę i chwie­je się od świe­że­go wio­sen­ne­go po – wie­wu–po­patrz, a znaj­dziesz tu nie­za­wod­nie two­ją Be­atryc­że i zna­la­zł­szy, po­wtó­rzysz sło­wa rów­ne­go to­bie* za­pa­leń­ca Pe­trar­ki:

Be­ne­det­to sia' gior­no, e'l mese, e' lun­no.

po­wtó­rzysz i uklęk­niesz i zło­żysz po­boż­nie dło­nie, jak owi ma­la­rze śred­nich wie­ków, ma­la­rze mni­si, któ­rych w klasz­tor­nej celi za­sta­wa­ło wi­dze­nie nie­ziem­skiej pięk­no­ści, du­szę oświe­ca­ło świa­tło na­tchnie­nia, a niem świe­ci­ły rysy bo­skiej dzie­wi­cy; uklę­kł­szy bra­li oni pę­zel w dło­nie i ma­lo­wa­li to, co wi­dzie­li w so­bie, a z oczu ich pły­nę­ły łzy, łzy, któ­rych so­bie nie­ob­ja­śnisz, z pew­no­ścią sami by ci nie­okre­śli­li, były li to łzy żalu czy szczę­ścia?

W po­ko­ju, któ­re­go okna otwo­rzy­ły się na ogród, były dwie mło­de ko­bie­ty; jed­na, któ­rej tyl­ko co po­dzi­wia­li­śmy po­etycz­ną głów­kę, i dru­ga blon­dyn­ka, bia­ła, ru­mia­na, zdro­wa, żywa i we­so­ła pan­na, ro­dzo­na sio­stra pierw­szej. Wie­lu przy­zna­wa­ło pierw­szeń­stwo pięk­no­ści ży­wej Jul­ce; bo nikt nig­dy le­piej nie­oży­wił to­wa­rzy­stwa; nikt we­se­lej nie tań­czył ma­zur­ka; nikt ser­decz­niej nie­śmiał się z dow­cip­nych słó­wek ka­wa­le­ra, a cza­sem i z sa­mej jego oso­by, ale za­wsze lak szcze­rze, otwar­cie, tak z do­bre­go ser­ca, iż nikt się za to nie gnie­wał na nią wca­le, bo był to nie­win­ny żart, pew­na ozna­ka przy­chyl­no­ści na­wet, uczu­cia, któ­re każ­den chciał­by był so­bie zjed­nać. Lau­ra była inną wca­le; przedew­szyst­kiem ce­cho­wa­ła ją po­wa­ga i ja­kieś wyż­sze upodo­ba­ni; tam, gdzie wszyst­kim było we­so­ło, tam jak na­toż było jej nud­no; gdzie inni się śmie­li, ona zie­wa­ła; ten dziw­ny rys jej cha­rak­te­ru nadał jej prze­zwi­sko nud­nej pe­dant­ki. Zwy­czaj­nie mało gdzie by­wa­ła; na za­ba­wach tak jak nig­dy, a w cza­sie kie­dy była, za­wsze ją mu­sia­ła bo­leć gło­wa i to tak sil­nie, iż za­wsze sła­bość ta była po­wo­dem tego, iż Lau­ra nie­bra­ła udzia­łu w we­so­łych za­ba­wach swej sio­stry; w cza­sie kie­dy ta tań­czy­ła, Lau­ra roz­ma­wia­ła ze star­sze­mi ko­bie­ta­mi, albo cho­dzi­ła w ogro­dzie, albo zaj­mo­wa­ła się mu­zy­ką w sa­lo­nie, do któ­re­go z sali do­la­ty­wa­ły we­so­łe tak­ty po­lki, za­głu­szo­ne moc­nem tu­pa­niem męz­kich ob­ca­sów, albo sze­le­stem dam­skich trze­wi­ków. Nie­po­do­ba­ło się to ni­ko­mu, a na­de­wszyst­ko mat­ce, któ­ra za­wsze po­wta­rza­ła, iż pie­nią­dze wy­ło­żo­ne na lek­cye tań­ca, były jak w bło­to rzu­co­ne; a jak chce, tań­czy jak anioł, ma­wia­ła do swo­ich są­sia­dek – ale to rzad­ko, cza­sem, jak się roz­swy­wo­li z sio­strą, co jed­nak raz w rok chy­ba przy­pad­nie i to oko­ło wiel­kiej nocy.

Je­ste­śmy w po­ko­ju Lau­ry; je­st­to jej po­ko­ik od za­ję­cia; obok nie­go sy­pial­nia; przez uchy­lo­ną por­ty­erę bo­wiem wi­dać bia­ły mu­śli­no­wy pa­wi­lon jej ma­leń­kie­go łó­żecz­ka Po­ko­ik ume­blo­wa­ny z szcze­gól­nym gu­stem i z dziw­na pro­sto­tą; ka­na­pa i krze­sła wy­bi­te bia­łą ma­te­ryą w ja­sno błę­kit­ne pasy; ścia­ny wy­kle­jo­ne bia­łym mo­ro­wym pa­pie­rem; na ścia­nach roz­wie­szo­ne wi­do­ki Ne­apo­lu – Puz­zo­li – Mola di Ga­eta; pod ścia­ną stół z biór­kiem, nad któ­rym za­wie­szo­ny por­tret Szyl­le­ra, ulu­bio­ne­go po­ety Lau­ry. Na sto­le tym le­ża­ło mnó­stwo ksią­żek w pięk­nych opra­wach, po­mię­dzy któ­re­mi spo­strzegł­byś ro­man­se Wal­te­ra – Scot­ta, Po­etę i Świat Kra­szew­skie­go i Li­sty po­dróż­ne­go Sand'a. Opo­dal sza­fa z książ­ka­mi; w ką­cie pod oknem for­te­pian, na któ­rym naj­now­sze le­ża­ły nóty. U ścian przy­bi­te bron­zo­we kin­kie­ty z ma­to­we­mi ba­nia­mi, wie­czo­ra­mi oświe­ca­ły ten po­kój stłu­mio­nem świa­tłem. Na oknach sta­ły ka­mel­je, pe­lar­gon­je i fu­xje po­kry­te naj­pięk­niej­szy­mi kwia­ta­mi Na ko­mi­nie, pod lu­strem, po obu stro­nach bron­zo­we­go ze­ga­ra sta­ły w por­ce­la­no­wych wa­zach bu­kie­ty kwia­tów ogro­do­wych, bia­łe, sza­mo­we i pur­pu­ro­we róże, z po­mię­dzy któ­rych wy­glą­da­ły re­ze­da i drob­niut­kie kwiat­ki kon­wal­ji, te ostat­nie wy­glą­da­ły jak bia­łe ząb­ki z ró­żo­wych ustek pięk­no­ści. Kwia­ty te na­peł­nia­ły po­kój de­li­kat­ną i dziw­nie upa­ja­ją­cą wo­nią Jul­ja wy­cią­gnię­ta na ku­szet­ce prze­pa­try­wa­ła ry­ci­ny tyl­ko co ode­bra­ne­go dzien­ni­ka Mo­des pa­ri­sien­ties. Lau­ra, opar­ta o ramy otwar­te­go okna, pa­trzy­ła na ogród i jego cie­ni­ste klą­by; pa­trzy­ła na sre­brzą­cą się w dali rze­kę, na zie­lo­ne pola, opraw­ne w la­zu­ro­we ramy let­nie­go nie­ba, po któ­rem że­glo­wa­ły bia­łe chmur­ki jak­by bia­łe su­kien­ki anio­łów nie­sio­ne wia­tra­mi. Obie sio­stry były w ran­nym ubio­rze; Lau­ra w bia­łym szla­frocz­ku, po któ­rym były cią­gnio­ne de­li­kat­ne ja­sno­błę­kit­ne gier­land­ki; Jul­ja w czy­sto bia­łym pe­nio­arze, do­cho­dzą­cym jej tyl­ko do ra­mion, któ­re, wol­ne od za­sło­ny, bia­łe i peł­ne, pie­ści­ły się ze zło­ty­mi pu­kla­mi spa­da­ją­cych jej na ple­cy wło­sów Obie mil­cza­ły; Lau­ra go­ni­ła mary po sza­fi­ro­wem nie­bie i wdy­cha­ła w sie­bie bal­sa­micz­ne po­wie­trze ma­jo­we­go po­ran­ku; Jul­ja sie­dzia­ła za­głę­bio­na w ta­jem­ni­ce pa­ryz­kie­go stro­ju, li­cząc fal­bo­ny i ząb­ki, śle­dząc wy­kro­je tu­ni­ki i do­cho­dząc na­resz­cie no­we­go ukła­du wło­sów.

Jul­ja pod­nie­sła na­resz­cie oczy i pa­trzy­ła na sio­strę, pa­trzy­ła dłu­go, z wi­docz­ną roz­ko­szą, z mi­ło­ścią, bo Jul­ja ko­cha­ła go­rą­co Lau­rę, lubo cha­rak­ter jej był od­mien­ny cał­kiem od jej wła­sne­go cha­rak­te­ru.

– Po­wiedz mi Lor­ko, pod wpły­wem ja­kie­go snu zo­sta­jesz do­tąd? Oto od go­dzi­ny pra­wie sie­dzę u cie­bie i ani jed­ne­go słów­ka nie po­sły­sza­łam z twych pięk­nych ustek; to mó­wiąc ze­rwa­ła się ze swe­go miej­sca, po­bie­gła do sio­stry, ob­wi­ła ja swe­mi ob­na­żo­ny­mi ra­mio­ny i jej zło­te wło­sy zmie­sza­ły się z ciem­ny­mi pu­kla­mi wło­sów Lau­ry. Świe­że ja­go­dy Jul­ji jesz­cze ble­dziej od­cie­nia­ły twarz Lau­ry, któ­ra po­sta­wio­na obok śnież­nej bia­ło­ści twa­rzy sio­stry, na­bra­ła ja­kich­ciś zło­ta­wych to­nów Lau­ra po­pa­trzy­ła z mi­ło­ścią w we­so­łą twa­rzycz­kę Jul­ji; ob­ję­ła ją wza­jem­nie i tak w tym ob­ję­ciu nie­me i szczę­śli­we sta­ły chwil­kę u otwar­te­go okna. Były to upo­sta­cio­wa­ne myśl i ra­dość, tę­sk­no­ta i spo­kój, dwie du­sze, jed­na ży­ją­ca w świe­cie, dru­ga ula­tu­ją­ca w nie­zmie­rzo­ne ob­sza­ry po­za­świa­ta!

– Chodź Lor­ciu, siądź tu ze­mną koło sto­li­ka i po­móż mi wy­brać jaki fa­son na suk­nie; wszak za ty­dzień imie­ni­ny na­sze­go papy, po­trze­ba coś wło­żyć świe­że­go na sie­bie; i Jul­ka cią­gnę­ła sio­strę do ka­na­py i sa­do­wi­ła ją koło sie­bie u sto­li­ka, na któ­rym le­ża­ły licz­ne ry­ci­ny mód pa­ryz­kich

– Wszak­że masz już tyle su­kien, na co ci ko­niecz­nie jesz­cze nowa, po­wie­dzia­ła Lau­ra z uśmie­chem peł­nym do­bro­ci na ustach, z uśmie­chem ta­kim, ja­kim sin uśmie­cha­my do ze­psu­te­go dziec­ka.

– Po­trze­ba mieć ko­niecz­nie coś świe­że­go na so­bie; do tego tyle tu mi­łych rze­czy. Ta na­przy­kład suk­nia, jak ślicz­nie wy­cię­ta, jak pięk­nie ob­ry­so­wu­je ona biust; i po­ka­za­ła jej ry­su­nek, ha któ­rym była ja­kaś pani z bar­dzo wy­cię­tą suk­nią i z bar­dzo pięk­nym biu­stem.

– Moje ży­cie, na co ci to ko­niecz­nie? spy­ta­ła Lau­ra. Weź bia­łą suk­nię, ja we­zmę moją – bę­dzie­my ubra­ne jed­na­ko.

– Zmi­łuj się! Za­po­mi­nasz, iż będą tań­ce – jak­że moż­na być w suk­ni pod szy­ję i z dłu­gie­mi rę­ka­wa­mi?

– Praw­da, za­po­mnia­łam iż będą tań­ce – po­wie­dzia­ła uśmie­cha­jąc się smut­nie Lau­ra.

– Je­że­liś za­po­mnia­ła, ja ci tedy przy­po­mi­nam. Wy­bierz co dla sie­bie z tych stro­jów; jaką gir­lan­do na­przy­kład, albo choć bu­kiet bia­łej ka­mel­ji, pro­szę cię, te świe­żą zie­lo­ną gir­lan­dę, któ­ra upię­ta w two­je ciem­ne wło­sy tak ci do twa­rzy; wy­bierz Lor­ciu, ty taka ślicz­na w tym stro­ju i Jul­ja ob­ję­ła na nowo swo­ją sio­strę i ca­ło­wa­ła jej bla­de ja­go­dy

– Po co to wszyst­ko? Po co te gir­lan­dy i te bu­kie­ty?

– Po co? Żeby być pięk­na, żeby się po­do­bać….

– Komu?

– Al­boż mało be­dzie chłop­ców, mało tań­ce­rzy? I pan Lu­dwik bę­dzie i pan Wła­dy­sław, i pan Ka­zi­mierz – a bę­dzie wie­lu, bę­dzie we­so­ło. To mó­wiąc Jul­ka po­bie­gła do for­te­pia­nu i pu­ści­ła swe pal­ce po kla­wi­szach i w mo­men­cie po­la­ły się żwa­we tak­ty tam­bur-po­lki, i oczy Jul­ki bły­snę­ły szczę­ściem, usta się śmia­ły i kę­dzio­ry zło­tych jej wło­sów tań­czy­ły po bia­łych ple­cach ar­tyst­ki Oh jak­że bę­dzie we­so­ło, jak we­so­ło! za­wo­ła­ła zry­wa­jąc się od for­te­pia­nu i ro­biąc pas skoń­czo­ne­go tań­ca, któ­re­go mo­tyw we­so­ły brzmiał jesz­cze w po­wie­trzu.

– Oh tak be­dzie we­so­ło – bar­dzo we­so­ło – po­wie­dzia­ła smut­nie Lau­ra.

– Jak bę­dzie lud­no! tyle mło­dzie­ży. –

– O tak, bę­dzie lud­no, bar­dzo lud­no! po­wta­rza­ła Lau­ra Swo­im smut­nym to­nem z za­rzu­co­na gło­wą na po­ręcz fo­te­lu, po któ­re­go bia­łem obi­ciu roz­sy­pa­ły się ciem­ne kę­dzio­ry jej mięk­kich, lu­stro­wych wło­sów.

To­bie bo wszyst­ko jed­no? Ty mó­wisz o tem lak smut­nie, jak­by to ze­bra­nie ze­brać się mia­ło na po­grzeb nie na we­so­ła za­ba­wę.

– Po­wie­dzie mi, od­par­ła żywo Lau­ra, cze­góż ja się mam ra­do­wać tak bar­dzo? Tego, iż tu się zbio­rą lu­dzie, któ­rzy mię w ni­czem nie­ob­cho­dzą, lu­dzie, któ­rych to­wa­rzy­stwo tak cięż­kie, za­ba­wy tak gwar­ne, iż od nich tu na­wet ukryć się nie­po­dob­na. Oh praw­da, wiel­ka ra­dość, wiel­kie szczę­ście! i, Lau­ra śmia­ła się, pod­czas kie­dy z jej oczu dwie łez­ki wy­pły­nę­ły i to­czy­ły się po jej bla­dej twa­rzy.

– Ty bo je­steś od­lu­dek, moja dro­ga! po­wie­dzia­ni Jul­ka sia­da­jąc przy sio­strze i obej­mu­jąc jej gib­ką ki­bić. Ty stro­nisz od to­wa­rzy­stwa, nie­lu­bisz lu­dzi, je­steś zim­na.

– Oh moja Jul­ko , jaka ty je­steś szczę­śli­wa! To­bie wszyst­ko się śmie­je, to­bie wszę­dzie we­so­ło Dla mnie jed­nej wszę­dzie pu­sto – głu­cho – tę­sk­no; w tłu­mie jesz­cze bar­dziej niż gdzie in­dziej. Wpo­śród tylu lu­dzi nie­zna­leźć ani jed­nej du­szy, któ­ra­by ro­zu­mia­ła moją du­sze, ani jed­ne­go oka, któ­re­by czy­ta­ło w moim oku – to smut­no, musi być smut­no. Sama, wszę­dzie sama – tu i tam! sama! sama dziś, sama wczo­ra i sama ju­tro i to ju­tro bez koń­ca – o, to okrop­nie!

– Sama, a ja, a ja moja dro­ga Lor­ko? py­ta­ła się za­smu­co­na sio­stra, sta­ra­jąc się piesz­czo­ta­mi po­cie­szyć smut­ną Lau­rę.

– Tak, ty jed­na, ty jed­na tyl­ko mię ko­chasz, ale i ty mię nie­ro­zu­miesz.

– Tyś smut­na, boś sła­ba; wszy­scy ci ra­dzą roz­ryw­ki i pan Pu­lver­mann ra­dzi to samo; cóż, kie­dy bo ty nie­chcesz się roz­ry­wać; sie­dzisz, czy­tasz, grasz, błą­kasz się sama po ale­jach ogro­du, chy­ba tyl­ko cza­sa­mi ja z tobą po­swy­wo­lę – i tu śmia­ła się do niej, jak śmie­ją się do na­dą­sa­ne­go dziec­ka, aby go roz­we­se­lić.

Kie­dy tak roz­ma­wia­ły z sobą dwie sio­stry, do… po­ko­ju Lau­ry wszedł mło­dzian dwu­dzie­stu kil­ku lat może, w zie­lo­nym rajt­fra­ku, chu­dy, bla­dy z wpad­nię­tem okiem, z wklę­słym no­sem, z ogrom­ny­mi wą­sa­mi błąd i z koź­lą ryżą bród­ka.

– Bon jour mes so­eurs!

– Bon jour Gu­ciu, za­wo­ła­ła Jul­ka wy­cią­ga­jąc do nie­go swą bia­łą rącz­kę.

– Do­bry­dzień ci Gu­sta­wie, od­po­wie­dzia­ła na po­wi­ta­nie bra­ta dru­ga sio­stra.

Gu­staw roz­wa­lił się na ka­na­pie, do­stał z bocz­nej kie­sze­ni rajt­fra­ka por­te-sy­gar, wy­jął zeń jed­no gru­be sy­ga­ro, spa­lił na­stęp­nie przy­najm­niej dzie­sięć siar­nicz­ków, nim za­pa­lił jed­ne­go, co spra­wi­ło na­der miłą woń w ca­łym po­ko­ju, i za­pa­liw­szy na­resz­cie swo­je gru­be sy­ga­ro, oto­czył się gę­stym ob­ło­kiem dymu, z po za któ­re­go groź­nie ma­ja­cza­ły jogo wąsy i ko­zla bród­ka i głę­bo­ko za­pa­dłe oczy.

– Zką­dżeś wczo­raj tak póź­no po­wró­cił? py­ta­ła Jul­ka.

– By­łem ma chére u Wła­dy­sła­wa; za­sta­łem tam kil­ku. Był p. Żo­łąś­ki; mó­wił nam wie­le o Pe­lerz­bur­gu i o swo­ich tam sto­sun­kach; wszyst­kich zna i mi­ni­strów zna, i se­na­to­rów zna, i po naj­pierw­szych tam do­mach by­wał; wszyst­ko het precz wi­dział i w Ne­wie się kom­pał i że­la­zna dro­gą jeź­dził.

– A ze z li­chwy ma­jąt­ku się do­ro­bił, tego nie mówi praw­da? Zda­je mi się że tacy lu­dzie po­mię­dzy ary­sto­kra­cya nie żyją, prze­rwa­ła bra­tu Jul­ka.

– A ja tam nie­wiem, jak on tam żył, do­syć że nam mó­wił o swo­ich sto­sun­kach – wiesz, pa­rad­ny czło­wiek; szam­pan lał się jak woda.

– A mnie­by się zda­wa­ło, iż na­le­ża­ło­by się oglą­dać na ży­cie tych, z któ­ry­mi się łą­czy­my, do­da­ła Lau­ra. Żyć z sza­chra­jem, z li­chwia­rzem dla tego tyl­ko, że przy­je­chał z Pe­terz­bur­ga i ku­pił kil­ka­set dusz i ka­re­tą jeź­dzi i szam­pa­nem poi, to się nie­go­dzi. Win­ni­śmy sa­mym so­bie sza­cu­nek i sza­cu­nek spo­łecz­no­ści

– No daj­że po­kój! Ty za­raz ze swo­je­mi mo­ra­ła­mi wy­jeż­dżasz. Do­brze mój oj­ciec mówi: nie­py-

taj nig­dy ni­ko­go skąd idziesz, ale do­kąd idziesz? Był ta­koż Oleś – wiesz, że już ostat­ka­mi goni? – Zda­je się w porę na­wet, po­wie­dzia­ła Jul­ja. Coś on nie dłu­go obie­cu­je; kie­dy się śmie­je, to zda­je sio, że ma lat 70, i bro­da się mu trzę­sie, jak u sta­re­go.

– Ale szel­mo­sko był by bo­ga­ty chło­piec, gdy­by był nie prze­grał ma­jąt­ku. Adol­fa nie było, po­je­chał do Ber­dy­czo­wa sprze­da­wać ko­nie – wiesz, te swo­je si­wosz­ki w jabł­ka!

– Có­że­ście tam ro­bi­li tak do póź­na? spy­ta­ła Jul­ka.

– Przy­jeż­dżam, gra­ją – sia­dam z nimi, za­pi­su­je­my po 60. Wi­dzisz, to le­piej: cią­gnie się dłu­żej pula i da­rem­nie cza­su się nie tra­ci – za skoń­cze­niem każ­dej ma­łej puł­ki Gra­łem ja, grał Ka­zi­mierz, Za­łąś­ki i jego sy­no­wiec. Gra­my – spo­strze­gam, że jak tyl­ko Za­łąś­ki gra, to sy­now­czyk – pas i stry­ja­szek wy­cho­dzi. Wi­dzę to raz, dru­gi, trze­ci, na­resz­cie spo­strze­gam, co się świę­ci, my­ślę: po­cze­kaj­że Za­łąś­ki zno­wu gra – ja wi­stu­ję, sy­now­czyk swo­im zwy­cza­jem – pas. Pro­szę pana – jak krop­nie­my stry­jasz­ka, zo­stał bez trzech na sie­dem. Tak się skrzy­wił nie­bo­rak, jak­by win­ne jabł­ko po­łknął. Wszy­scy w śmiech i już po­tem tak za­wsze. Stry­ja­szek gra, ja wist i pro­szę sy­now­ca – i Za­łąś­ki leży jak dłu­gi. Roz­dą­sał się, wstał i ro­ze­brał, a my za­czę­li­śmy nową pulę.

– I to was nie nu­dzi? spy­ta­ła Lau­ra.

– Dla cze­góż ma to mię nu­dzić? py­tam.

– Ale cią­gle grać i grać.

– A jak ty cią­gle czy­tasz i czy­tasz, albo grasz na for­te­pia­nie? Ty lu­bisz to, my lu­bim co in­ne­go. Do te­goż my tu gra­my i zaj­mu­je­my ra­zem umysł i roz­ma­wia­my. De tu dow­ci­pu – aj, aj, aj! Ten rzu­ci słów­ko, ten dru­gie, śmie­chy, żar­ty. Staś nie po­rów­na­ny jest przy kar­tach. Il a to­ujo­urs qu­elque mot pour rire! U nie­go każ­da kar­la, każ­da maść ma swo­je na­zwi­sko szcze­gól­ne, cza­sa­mi kil­ka n… p… piki – piw­sko, pi­éwo, pio­ki; pas – pa­si­sko! Każ­dy coś wy­my­śli i czas leci, nie ogląd­niesz się aż już wie­czór prze­szedł i dzień za­bi­ty chwa­ła Bogu –

– Al­boż to­bie dnie tak cię­żą bied­ny mój bra­cie? za­py­ta­ła Lau­ra. –

– Zmi­łuj się cóż ro­bić, po­wiedz, co ro­bić mamy? Nie moż­naż za­wsze po­lo­wać, albo mieć co dnia ja­kiś jar­mark pod ręką, albo we­se­le, imie­ni­ny, lub na­resz­cie od­pust, albo kon­trak­ty. Czy­tać cią­gle znu­dzi; po­trze­ba ko­niecz­nie ja­kie­goś po­waż­niej­sze­go za­ję­cia, gdzie­by było moż­na pra­co­wać gło­wą….. W temp. Gu­staw ze­rwał się, wy­gląd­nąl przez okno, wy­cho­dzą­ce na dzie­dzi­niec, za­stu­kał i wy­biegł na­resz­cie z po­ko­ju wo­ła­jąc: a to łotr ten Wań­ka, zna­ro­wi mi jesz­cze mego kasz­tan­ka!

– I to ta mło­dzież, za któ­rą ty tak tę­sk­nisz? po­wie­dzia­ła uśmie­cha­jąc się gorz­ko Lau­ra.

– Ja za nią nie tę­sk­ne wca­le, ale ona mię bawi, po­wie­dzia­ła we­so­ło Jul­ka.

– A mię ona nu­dzi i od­strę­cza tyl­ko, okrop­nie od­strę­cza! Czyż moż­na mło­dość, tę tak pięk­ną, tak po­etycz­na mło­dość na­szą, nie­go­dzi­wie tak zmar­no­wać? Naj­szla­chet­niej­sze wła­dze du­szy na­szej tak ha­nieb­nie po­ni­żać? Ten han­dlu­je koń­mi; ten o ni­czem in­nem nie­my­śli, jak tyl­ko o kar­tach; o nich tyl­ko mówi i ma­rzy. Ani my­śli w gło­wie, ni uczu­cia w ser­cu nie szu­kaj; i twarz ich mar­twa i wzrok oso­wia­ły; oży­wia się tyl­ko przy grze i przy kie­lisz­ku. I czyż to ma być tak wszę­dzie? Nig­dzież myśl wyż­sza nie­oży­wi­ła cia­ła; po­ezya i uczu­cie nie­ogrza­łyż ani jed­ne­go ser­ca, nie­za­pa­li­ły świę­te­go ognia w oku? Kie­dym nie wi­dzia­ła świa­ta tego, wy­sta­wia­łam go so­bie in­a­czej; on był wów­czas tak pięk­ny, tak barw­ny i tak cza­row­ny w my­śli mo­jej; dziś w nim pu­sto i… głu­cho – i Lau­ra po­chy­li­ła zno­wu na tył swo­ją głów­kę i po­ru­szo­ne wło­sy spa­dły jej na oczy smut­kiem omglo­ne. Po chwi­li mil­cze­nia Lau­ra po­ci­chu wy­mó­wi­ła me­lo­dyj­ne wier­sze Szyl­le­ra:

Es ist da­hin der süs­se Glau­be

An We­sen, die mein Traum ga­bahr,

Der rau­hen Wir­klich­ke­it zum Rau­be

Die einst so schön, so götl­lich war!

Na­resz­cie Lau­ra wsta­ła i po­szła do for­te­pia­nu, po­ło­ży­ła na pul­pi­cie par­ty­cyę Lu­czji i za­czę­ła grać, tak rzew­nie, tak tę­sk­no, że na­wet we­so­ła głów­ka Jul­ji po­chy­li­ła się smut­nie, jak uwię­dły kwia­tek od słoń­ca. – Tak upły­nę­ły tu dłu­gie go­dzi­ny. Lau­ra śpie­wa­ła, Jul­ka słu­cha­ła Mu­zy­ka ode­rwa­ła je cał­kiem od wszyst­kie­go, co je zaj­mo­wa­ło do­tąd; nikł im świat cały; zni­kli jego ma­lucz­ko­wa­ci lu­dzie, cu­kro­wa­ry, mar­szał­ki i nie mar­szał­ki, i ich ogrom­ne ma­jąt­ki, i du­sze ra­chu­ją­ce się na ty­sią­ce, zni­kło wszyst­ko a wszyst­ko. O, musi być wiel­ką po­tę­ga mu­zy­ki, po­wie­cie pew­nie, kie­dy ona daje za­po­mnieć o tak wiel­kich i tak po­tęż­nych rze­czach!

* * *II.

Gdy tak dwie sio­stry spę­dza­ły ra­zem po­ra­nek w po­ko­ju Lau­ry, a p. Gu­staw oglą­dał w ma­ne­żu swe­go kasz­tan­ka, przejdź­my do in­nych osób tego domu, do tych osób, któ­re po­wią­za­ne ze sobą wę­zła­mi krwi, sta­no­wią ca­łość fa­mi­lij­ną. O, ta ca­łość czę­sto mię za­sta­na­wia; czę­sto na­po­tkał­byś tu ra­zem pie­kło i nie­bo, bu­rzan i kwia­ty w je­den bu­kiet zwią­za­ne; zna­la­zł­byś kon­tra­sty nie­sły­cha­ne, nie po­ję­te ser­cu, nie od­gad­nio­ne dla na­uki, nie po­rów­na­ne dla ar­ty­sty, sza­cow­ne dla mo­ra­li­sty. W jed­nem fa­mi­lij­nym kół­ku cały świat byś zna­lazł.

Prze­cho­dząc przez sa­lon rzuć­my okiem na scho­dy, pro­wa­dzą­ce do ogro­du; po­mię­dzy zie­lo­ny­mi wa­zo­na­mi usta­wio­ny­mi mi­ster­nie, wa­zo­na­mi kwit­ną­cych róż lau­ro­wych i fi­cu­zów , zo­ba­czył­byś dwo­je mal­ców z we­so­łą i miłą twa­rzą, ba­wią­cych się tak, jak się ba­wią zwy­czaj­nie dzie­ci, ba­wią­cych się wszyst­kiem i cie­szą­cych się ze wszyst­kie­go. Ser­decz­ny śmiech oży­wiał gwar­ną za­ba­wę i duże błę­kit­ne ich oczki ja­śnia­ły ra­do­ścią i szczę­ściem. Pat­saj­my się, nie­śmiej­my się – kto gębą rusy – t ego za asy! i przez pół se­kun­dy mal­cy śmie­li się ra­zem i ta­rza­li się po ko­bier­cu tak, że ich prze­ślicz­ne róż­no­ko­lo­ro­we wło­sy mię­sza­ły się z sobą w jed­ną mas­sę po­ły­sku­ją­cą zło­tem na tle czar­nem i lu­strow­nem jak pel­ja.

Przez salę, wy­cho­dzą­cą na wiel­ki bru­ko­wa­ny dzie­dzi­niec, po któ­rym roz­rzu­co­ne były sy­me­trycz­nie klom­by, drze­wa i kwia­ty, uda­my się do przy­le­głe­go ma­łe­go sa­lo­ni­ku, a ztąd do po­koi p… mar­szał­ka, go­spo­da­rza domu. Tu pod oknem we­nec­kiem stał wiel­ki stół, na któ­rym le­ża­ły map­py, pa­pie­ry i zwo­je, z któ­rych, kie­dy był sam, p… mar­sza­łek zwykł był wy­dzie­rać ka­wał­ki prze­zna­czo­no do za­pa­la­nia sy­gar, fa­jek i na inne po­trze­by do­mo­we; te jed­nak pa­pie­ry waż­ną gra­ły rolę w oczach są­sia­dów, ma­ją­cych p… mar­szał­ka za wiel­kie­go uczo­ne­go i więk­sze­go jesz­cze sta­ty­stę. Le­ża­ły tu ga­ze­ty, her­barz Nie­siec­kie­go, z któ­re­go mar­sza­łek brał zwy­kle po­chop do ga­węd, do­wo­dząc, iż tu tyl­ko były spi­sa­ne sa­nie nowe rody, a opusz­czo­ne zaś te wszyst­kie, któ­rych po­czą­tek trud­ny był do zba­da­nia, bo gi­nął we mgle bar­ba­rzyń­skich cza­sów. Taki też był po­czą­tek rodu sa­me­go mar­szał­ka. Her­bem jego był orzeł, roz­dzie­ra­ją­cy ar­kusz pa­pie­ru, na któ­rym było wy­pi­sa­ne ła­ciń­skie go­dło: ad usum com­mu­ne! Po scian­nch… były por­tre­ty fa­mi­lij­ne; wszyst­ko sami het­ma­ni z bu­ła­wa­mi, i wszy­scy pra­wie bez no­sów i po­krwa­wie­ni, tak byli bit­ni i nie­szczę­dzą­cy swej krwi i ca­łej oso­by, nie tyl­ko no­sów, dla kra­ju swe­go. Przed sto­łem stał ogrom­ny Wol­ter z wy­so­kiem, od­rzu­ca­ja­ce­in się po­rę­czom, dłu­gi, wy­bi­ty ada­masz­kiem, wy­god­ny do spa­nia i do waż­nych du­mań dla do­bra spół­o­by­wa­te­li i dla po­wia­tu pod­ję­tych, ba na­wet dla do­bra ca­łej gu­bern­ji i ca­łe­go kra­ju, jak to zwy­kle twier­dzi­li wszy­scy są­sie­dzi, praw­da nie­któ­rzy tyl­ko, w ja­sne oczy JW Mar­szał­ka, ale inni to na­wet po za oczy Bło­go­sła­wie­ni ubo­dzy du­chem!

Pan mar­sza­łek w axa­mit­nym szla­fro­ku, opa­sa­nym zło­tym sznur­kiem, cho­dził po po­ko­ju i pa­lił faj­kę; ma­jo­wo słoń­ce zło­ci­ło jego ły­si­no i oświe­ca­ło całą twarz jego glo­ryą sła­wy i jen­ju­szu. Małe oczki zda­wa­ły się być olśnio­ne tym bla­skiem wiel­ko­ści wła­snej; nos spusz­czo­ny skrom­nie ru­mie­nił się jak fran­cuz­ka śliw­ka, usta się uśmie­cha­ły i do­zwa­la­ły zę­bóm na­wet, zę­bom okop­co­nym dy­mem tu­rec­kiej faj­ki, wyj­rzeć i oglą­dać lustr oso­by, któ­rej trud­ni­ły się wy­ży­wie­niem od lat 48 przy­najm­niej. Po­sta­wa mar­szał­ka była im­po­nu­ją­ca; do­syć jest po­wie­dzieć, iż arę­darz mó­wił, że po­trze­ba tyl­ko spój­rzeć, to za­raz moż­na było od­gad­nąć w nim gra­fa nay­pierw­sze­go sor­tu. Jed­nak­że przez skrom­ność mar­sza­łek nie uży­wał tego ty­tu­łu, a tyl­ko sa­mej mar­szał­ko­wej grzecz­ne jej są­siad­ki pod­pi­sy­wa­ły a Ma dame la Com­tes­se, utrzy­mu­jąc, iż we Fran­cyi M-r le com­te, to to samo, co u nas Ja­śnie wiel­moż­ny. Może to być, tego z pew­no­ścią nie­wiem, bo we Fran­cyi na ży­ciu mo­jem nig­dym nie­by­wał i za żad­ne w świe­cie gra­ni­ce nie­wy­jeż­dżał cho­wa­łem się w bo­jaź­ni bo­żej w do­mo­wym kąt­ku, a cza­sa­mi w ku­frze, ba­wiąc się dziec­kiem w scho­wan­kę.

Mar­sza­łek cho­dził i co chwi­la za­trzy­my­wał się przed otwar­tem oknem, przez któ­re wid­na była bra­ma, wio­dą­ca na dzie­dzi­niec, po któ­rej ła­zi­li lu­dzie, przy­bi­ja­jąc do niej drew­nia­ne tro­fea, z ar­mat, łu­ków, pa­ła­szów i cho­rą­gwi po­ro­bio­ne, z pę­tla­mi z dru­tu do umiesz­cze­nia na nich ko­lo­ro­wych lamp i la­tar­ni. Mar­sza­łek, niby nie­spo­dzian­kę od żony na dzień swo­ich imie­nin, przy­go­to­wy­wał try­um­fal­ną bra­mę, Il­lu­mi­na­cya i fa­jer­werk, a po­tem bal co się zo­wie. Przed wie­czo­rem wszy­scy mie­li się udać na spa­cer do la­sku; mar­sza­łek kon­no, inni w po­wo­zach. Za po­wro­tem miał wje­chać przez try­um­fal­ną, oświe­co­ną bra­mę, a przy­ja­cie­le mie­li wnieść jego zdro­wie, przy huku moź­dzie­rzy, ko­tłów, trąb i li­tau­rów. Wszyst­ko ślicz­nie mia­ło się od­być; mar­sza­łek w głę­bi bra­my na ko­niu, w al­ma­wi­wie z czar­ne­go axa­mi­tu, oświe­co­ny ben­gal­skie ogniem, a obok jego wier­na żona, wska­zu­ją­ca ręką na oko­ło sie­bie, gdzie się tyl­ko pa­li­ły lam­py i la­tar­nie, da­jąc mu przy­tem uści­śnie­nie i bu­kiet nie­śmier­tel­ni­ków i po jed­nej i po dru­giej stro­nie przy­ja­cie­le z kie­lisz­ka­mi w ręku – ślicz­nie!

Gdy mar­sza­łek ma­rzył o swo­im try­um­fie, wszedł lo­kaj. – Pro­szę Ja­śnie Pana, pan Rem­baj­ło przy­je­chał.

– Cze­go?

– Nie­wiem, pro­szę Ja­śnie Pana.

– Za­pew­nie zno­wu pro­sić o kil­ka fur drew, jak to kie­dyś zimą Bez­wstyd­ny czło­wiek! Śmiał mi mó­wić, że jego żona i dzie­ci mar­z­ną w nie­pa­lo­nej izbie, jak gdy­bym ja był wi­nien temu że on ma żonę i dzie­ci! A zresz­tą, na co mu się było że­nić? Po­wiedz temu szlach­ci­co­wi , że nie­mam cza­su dla lu­dzi jemu po­dob­nych i niech mi nie do­ku­cza. Lo­kaj wy­szedł

– Ślicz­nie bę­dzie! żona mi go­tu­je try­umf, po­tem wszyst­kiem śmia­ło mogę zo­stać pre­ze­sem, pre­ze­sem i wiel­kim czło­wie­kiem. Tak! tak wiel­kim jak moje przod­ki, i po­pa­trzył skrom­nie na swo­ję boty, od­zna­cza­ją­ce się dziw­ną wiel­ko­ścią sto­py.

– Pro­szę Ja­śnie Pana, żyd przy­je­chał.

– Jaki żyd?

– Ten – pro­szę Ja­śnie Pana, co to on od­kupsz­czyk, Brodz­ki pro­szę Ja­śnie Pana.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: