Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dwudzieste siódme miasto - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 czerwca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,00

Dwudzieste siódme miasto - ebook

"Lata osiemdziesiąte. Saint Louis, wyimaginowane dwudzieste siódme pod względem wielkości miasto w USA, które w znacznej mierze przypomina to prawdziwe, leżące nad rzeką Missisipi. Miasto obciążone mitem amerykańskiego snu i powiązanych z nim wartości oraz problemów.

Martin Probst, wzorowy obywatel, szanowany przedsiębiorca i budowniczy słynnego Gateway Arch, wraz z piękną żoną i piękną córką mieszka na uroczym przedmieściu. Jednak z chwilą gdy miasto decyduje się zatrudnić na stanowisku komendanta policji charyzmatyczną młodą kobietę z Indii o imieniu Dżammu, jego życie ulega drastycznym zmianom.

Wraz z Dżammu w mieście pojawia się bowiem grupa wpływowych Hindusów o wielkich ambicjach politycznych, którzy zaczynają infiltrować miejskie urzędy. Nowa komendantka szybko zdobywa popularność, zatrudniając rekordową liczbę czarnoskórych w policji i doprowadzając do poprawienia statystyk policyjnej walki z przestępczością. Niezbędny do realizacji celów nowej komendantki Probst staje się obiektem jej intryg, a kiedy próbuje się temu przeciwstawić, zaczynają się brutalne naciski…"

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7999-092-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1.

Na początku czerwca komendant policji w St. Louis, William O’Connell, oświadczył, że przechodzi na emeryturę, a następnie miejska rada policji, pomijając kandydatów faworyzowanych przez polityczny establishment miasta, czarnoskórą społeczność, prasę, związek policjantów i gubernatora stanu Missouri, na pięcioletnią kadencję komendanta wybrała kobietę, uprzednio pracującą w policji w Indiach, w Bombaju. Miasto było zbulwersowane, natomiast nominowana kobieta – niejaka S. Dżammu – objęła stanowisko, zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać.

Doszło do tego pierwszego sierpnia. Już czwartego sierpnia w mediach ponownie zrobiło się głośno o subkontynencie indyjskim, kiedy uważany za najlepszą partię w St. Louis kawaler poślubił księżniczkę z Bombaju. Narzeczonym był Sidney Hammaker, prezes Zakładów Browarniczych Hammaker, sztandarowej gałęzi przemysłu w mieście. O pannie młodej mówiono, że jest bajecznie bogata. Gazetowe relacje ze ślubu potwierdzały doniesienia o posiadanym przez nią diamentowym naszyjniku ubezpieczonym na jedenaście milionów dolarów i o tym, że przywiozła ze sobą świtę osiemnastu służących, którzy mieli zostać zatrudnieni w rezydencji Hammakerów w podmiejskiej dzielnicy Ladue. Deszcz rozżarzonych węgielków z weselnego pokazu sztucznych ogni pokrył trawniki w odległości półtora kilometra.

Tydzień później dało się zaobserwować osobliwe zjawiska. Widziano na przykład dziesięcioosobową hinduską rodzinę stojącą na wysepce ulicznej o jedną przecznicę na wschód od Centrum Kongresowego Cervantesa. Kobiety miały na sobie sari, mężczyźni ciemne garnitury, dzieci spodenki gimnastyczne i T-shirty. Na twarzach wszystkich malował się wyraz hamowanej irytacji.

Zanim zaczął się wrzesień, tego typu obrazki stały się elementem codziennego życia w mieście. Hindusów można było zobaczyć, jak kręcą się bez celu po krytym pasażu między budynkami domu towarowego Dillard’s i galerii handlowej St. Louis Centre. Widywano ich, jak rozkładają koce na parkingu przy muzeum sztuki i przygotowują ciepły obiad na prymusie, jak grają w karty na chodniku przy muzeum National Bowling Hall of Fame, oglądają domy wystawione na sprzedaż w Kirkwood i Sunset Hills, robią zdjęcia przed dworcem kolei Amtrak w centrum miasta czy gromadzą się na alei Forest Park wokół podniesionej maski oldsmobile’a delta 88 ze zgaszonym silnikiem. Ich dzieci niezmiennie sprawiały wrażenie dobrze wychowanych.

Wczesna jesień była również porą innego, bardziej znanego w St. Louis gościa ze Wschodu, Zakrytego Proroka z Chorasanu. Grupa przedsiębiorców wyczarowała Proroka w dziewiętnastym wieku, by zbierać fundusze na szlachetne cele. Każdego roku wcielał się w niego inny wybitny obywatel, którego tożsamość zawsze była pilnie strzeżoną tajemnicą, i wraz ze swą bezwyznaniową tajemniczością roztaczał w mieście żartobliwy urok. Napisano o nim:

Prorok Wielki Mokana zasiada na tronie,

Opuszczony welon zakrywa mu skronie,

Na szczyt wyniesiony milionów ślepą wiarą,

Wódz oblicze pod zasłoną srebrzystoszarą

Miłościwie ukrywa przed śmiertelnych wzrokiem,

By ich nie olśnić porażającej brwi widokiem.

We wrześniu padało tylko raz, w dzień parady Zakrytego Proroka. Woda spływała w tuby instrumentów maszerujących orkiestr i przysparzała trębaczom kłopotów z ustnikami. Pompony w rękach dziewcząt więdły, pozostawiając na ich dłoniach farbę, którą rozsmarowywały na czołach, poprawiając włosy. Na paradzie utonęło kilka platform.

W noc balu Zakrytego Proroka, głównego wydarzenia towarzyskiego w roku, wichura zerwała linie wysokiego napięcia w całym mieście. W sali Chorasan hotelu Chase-Park Plaza właśnie zakończono przedstawianie osób, które po raz pierwszy uczestniczyły w tej imprezie, gdy zgasły światła. Kelnerzy pospieszyli z kandelabrami i kiedy zapalono pierwsze z nich, przez salę balową przeszedł szmer zaskoczenia i konsternacji – tron proroka był pusty.

Po Kingshighway, obok supermarketów bez okien i warownych kościołów północnej strony miasta, mknęło czarne ferrari 275. Patrząc z boku, można by dostrzec śnieżnobiałą szatę za przednią szybą, koronę na fotelu pasażera. Prorok jechał na lotnisko. Zaparkowawszy na drodze pożarowej, wbiegł do holu hotelu Marriott.

– Ma pan jakiś problem? – zapytał boy hotelowy.

– Jestem Zakrytym Prorokiem, cymbale.

Zatrzymał się przed drzwiami na najwyższym piętrze hotelu i zapukał. Otworzyła mu wysoka, śniada kobieta ubrana w strój do biegania. Była bardzo piękna. Wybuchnęła śmiechem.

Kiedy niebo nad południowym Illinois zaczęło się rozjaśniać nisko na wschodzie, pierwsze zwiedziały się o tym ptaki. Wzdłuż nadbrzeża rzeki oraz we wszystkich śródmiejskich parkach i na placach drzewa rozświergotały się i zaszeleściły. Był pierwszy poniedziałkowy poranek października. W śródmieściu budziły się ptaki.

Na północ od dzielnicy biurowo-przemysłowej, w miejscu zamieszkanym przez najuboższych, wczesnoporanna bryza niosła woń wypitego alkoholu i nienaturalnego potu, która docierała z alejek, gdzie panował absolutny bezruch; kilka przecznic dalej słychać było zatrzaskiwanie drzwi. Na położonych w centralnej niecce miasta stacjach rozrządowych, pośród brzęczenia uszkodzonych ładowarek i upiornego dygotu siatek ogrodzeniowych, wystrzyżeni na jeża mężczyźni drzemali w wieżach z czworokątną głowicą, a pod nimi przegrupowywał się tabor kolejowy. Wyżej położony teren zajmowały trzygwiazdkowe hotele i prywatne szpitale z ograniczoną widocznością. Dalej na zachód teren stawał się pagórkowaty, a rzędy dorodniejszych drzew łączyły ze sobą osady; nie było to już jednak St. Louis, lecz przedmieścia miasta. Po południowej stronie stały jeden za drugim sześcienne ceglane domy, w których wdowcy i wdowy rzadko wstawali z łóżek. Przez cały dzień nikt nie podnosił tam opuszczonych w innej epoce okiennych żaluzji.

Ale żadna część miasta nie była tak martwa jak centrum. Tutaj, w samym sercu St. Louis, znajdowało się mnóstwo miejsc parkingowych, osłoniętych przed wyjącym huraganem całonocnego ruchu ulicznego na czterech autostradach. Tutaj kłóciły się wróble, a gołębie dziobały jedzenie. Tutaj budynek ratusza, kopia paryskiego Hôtel de Ville z czterospadowym dachem, wznosił się w dwuwymiarowej świetności nad płaskim, pustym kwartałem. Powietrze na głównej arterii, Market Street, było zdrowe. Po obu jej stronach słychać było ptaki, zarówno pojedyncze, jak i cały ich chór – niczym na łące lub w przydomowym ogródku.

Strażniczka tego całego spokoju przez całą noc nie zmrużyła oka. Czuwała na Clark Avenue, ulicy ciągnącej się na południe od ratusza. Na piątym piętrze kwatery głównej policji komendantka Dżammu otworzyła poranną gazetę i rozłożyła ją pod lampą na biurku. W gabinecie wciąż jeszcze było ciemno, a jej postać – zgarbione wąskie ramiona i kościste kolana wystające z podkolanówek oraz niespokojne stopy – przypominała sylwetkę zakuwającej po nocach uczennicy.

Tylko głowa kobiety wyglądała na starszą. Kiedy schylała się nad gazetą, światło lampy podkreślało siwe pasma w jedwabiście czarnych włosach nad lewym uchem. Jak Indira Gandhi, która w ten październikowy poranek wciąż jeszcze żyła i pełniła funkcję premiera Indii, Dżammu miała oznaki asymetrycznej siwizny. Pozwalała urosnąć włosom jedynie na tyle, żeby mogła upiąć je z tyłu. Miała duże czoło, zakrzywiony i wąski nos oraz szerokie wargi, jakby brakowało w nich krwi. Gdy była wypoczęta, w jej twarzy dominowały ciemne oczy, ale tego ranka były zamglone i zapuchnięte. Gładką skórę wokół ust przecinały zaś zmarszczki.

Przewróciwszy stronę dziennika „Post-Dispatch”, znalazła to, czego szukała – swoje zdjęcie, zrobione w jeden z jej dobrych dni. Uśmiechnięta, z ujmującymi oczami. Podpis pod fotografią – „Dżammu: osobiste zaangażowanie” – przywołał na jej twarz ten sam uśmiech. Towarzyszący zdjęciu artykuł autorstwa Josepha Feiga nosił tytuł _Wskrzeszenie_. Zaczęła czytać.

Choć niewiele osób obecnie o tym pamięta, nazwisko Dżammu po raz pierwszy pojawiło się w amerykańskiej prasie niemal dekadę temu, w 1975 roku. Na subkontynencie indyjskim wrzało po zawieszeniu swobód obywatelskich przez Indirę Gandhi i po tym, jak rozprawiła się z wrogami politycznymi.

Ze sprzecznych, mocno ocenzurowanych raportów publikowanych w zachodniej prasie zaczął wyłaniać się osobliwy obraz wydarzeń w Bombaju. Raporty dotyczyły operacji znanej jako Projekt Puri, przeprowadzanej przez funkcjonariuszkę o nazwisku Dżammu. Wyglądało na to, że policja w Bombaju zajęła się hurtową sprzedażą żywności.

Wówczas operacja ta wydawała się szaleństwem i również dziś sprawia podobne wrażenie. Jednak obecnie, kiedy zrządzeniem losu Dżammu znalazła się w St. Louis w roli komendanta policji, mieszkańcy naszego miasta stawiają sobie pytanie, czy rzeczywiście projekt Puri był aż tak szalony.

W niedawno udzielonym w przestronnym gabinecie przy Clark Avenue wywiadzie Dżammu mówiła o okolicznościach, które doprowadziły do realizacji projektu.

– Zanim pani Gandhi zdecydowała się pominąć drogę konstytucyjną, kraj wyglądał jak Dania rządzona przez Gertrudę, działo się tam naprawdę źle. Ale wraz z wprowadzeniem rządów prezydenckich osoby pracujące w służbach ochrony porządku publicznego, takie jak my, otrzymały szansę, żeby coś z tym zrobić. W samym Bombaju co tydzień zamykaliśmy tysiąc pięćset osób łamiących prawo i konfiskowaliśmy nielegalne towary i pieniądze o wartości trzydziestu milionów rupii. Kiedy po dwóch miesiącach przyszło nam ocenić nasze wysiłki, zdaliśmy sobie sprawę, że prawie nie ruszyliśmy z miejsca – wspominała Dżammu.

Rządy prezydenckie wywodzą się z zapisu w konstytucji indyjskiej pozwalającego w wyjątkowych sytuacjach na przekazanie szerokich uprawnień rządowi centralnemu. Z tego też względu dziewiętnaście miesięcy tych rządów było określanych mianem stanu wyjątkowego.

W 1975 roku jedna rupia stanowiła równowartość około dziesięciu centów amerykańskich.

– W tamtym czasie byłam zastępcą komendanta – powiedziała Dżammu. – Zaproponowałam inne podejście: skoro groźby i aresztowania nie skutkują, może warto spróbować pokonać korupcję jej własną bronią? Dlaczego nie spróbować samemu rozkręcić interes i wykorzystując nasze zasoby i wpływy, doprowadzić do uwolnienia rynku? Wybraliśmy podstawowy towar – jedzenie.

W ten sposób zrodził się projekt Puri. Placki puri to popularne w Indiach przaśne pieczywo smażone na oleju. Pod koniec 1975 roku Bombaj znany był wśród zachodnich dziennikarzy jako jedyne miasto w Indiach, w którym mnóstwo artykułów spożywczych było dostępnych w niezawyżonych cenach.

Nic dziwnego, że Dżammu ściągnęła na siebie uwagę. Szczegółowo opisany w dziennikach i w tygodnikach „Time” oraz „Newsweek” sposób, w jaki przeprowadziła tę operację, pobudził wyobraźnię policji w naszym kraju. Nikt jednak z pewnością by nie zgadł, że pewnego dnia kobieta ta pojawi się w St. Louis z odznaką komendanta na bluzie i z przydziałowym pistoletem na biodrze.

Dla rozpoczynającej trzeci miesiąc urzędowania pułkownik Dżammu mogłoby się to natomiast wydawać czymś najnormalniejszym na świecie.

– Dobry komendant kładzie nacisk na osobiste zaangażowanie na wszystkich szczeblach organizacji – stwierdziła. – Noszenie pistoletu jest jednym z symboli mojego oddania służbie. Jest to też oczywiście narzędzie śmiercionośnej siły – ciągnęła, rozsiadając się wygodnie w fotelu biurowym.

Otwarty, odważny styl kierowania służbami ochrony porządku publicznego zaskarbił Dżammu dosłownie światowe uznanie. Kiedy sprzeczne interesy różnych frakcji doprowadziły do impasu w poszukiwaniach zastępcy byłego komendanta Williama O’Connella, nazwisko Dżammu pojawiło się jako jedno z pierwszych wymienionych wśród kompromisowych kandydatów. I chociaż nie miała żadnego doświadczenia w zakresie ochrony porządku publicznego w USA, miejska rada policji potwierdziła jej nominację w niecały tydzień po przybyciu Dżammu do St. Louis na rozmowę kwalifikacyjną.

Wielu tutejszych mieszkańców zaskoczyło, że kobieta z Indii spełniła wymogi nabycia obywatelstwa, niezbędnego, żeby otrzymać tę pracę. Jednak Dżammu, która urodziła się w Los Angeles i której ojciec był Amerykaninem, mówi, że zadała sobie wiele trudu, aby zachować obywatelstwo amerykańskie, już od dzieciństwa bowiem marzyła o zamieszkaniu w Stanach Zjednoczonych.

– Jestem zagorzałą patriotką – powiedziała z uśmiechem. – To dosyć powszechne wśród nowo przybyłych, takich jak ja. Cieszę się na myśl o spędzeniu wielu lat w St. Louis. Zamierzam zadomowić się tu na dobre.

Dżammu wypowiada się z lekko brytyjskim akcentem i zdumiewająco jasno. Przy jej delikatnych rysach i wątłej budowie w niczym nie przypomina stereotypowego szorstkiego amerykańskiego komendanta policji. Ale przebieg jej służby robi zupełnie inne wrażenie.

W ciągu pięciu lat od wstąpienia do indyjskiej policji w 1969 roku awansowała na stanowisko zastępcy inspektora generalnego w prowincji Maharasztra. Pięć lat później, w zdumiewająco młodym wieku trzydziestu jeden lat, objęła stanowisko komendanta policji w Bombaju. W wieku trzydziestu pięciu lat jest zarówno najmłodszym we współczesnej historii komendantem policji St. Louis, jak i pierwszą kobietą na tym stanowisku.

Przed wstąpieniem do indyjskiej policji uzyskała licencjat na wydziale elektrotechniki uniwersytetu w Śrinagarze, w Kaszmirze. Zaliczyła też trzy semestry studiów magisterskich z ekonomii na Uniwersytecie Chicagowskim.

– Ciężko pracowałam – powiedziała. – Miałam też wiele szczęścia. Nie sądzę, żebym dostała tę pracę, gdyby nie dobra prasa, którą zyskałam po projekcie Puri. Oczywiście, zawsze głównym problemem było jednak to, że jestem kobietą. Niełatwo było przeciwstawić się pięciu tysiącleciom dyskryminacji płci.

– Dopóki nie zostałam komisarzem, stale ubierałam się jak mężczyzna – wspomniała Dżammu.

Najwyraźniej tego typu doświadczenia odegrały kluczową rolę przy jej wyborze. W mieście stale zmagającym się z łatką „miasta przegranych” niekonwencjonalny wybór miejskiej rady policji wydaje się rozsądny z punktu widzenia _public relations_. Obecnie to największe miasto w USA, w którym komendantem policji jest kobieta.

Nelson A. Nelson, przewodniczący miejskiej rady policji, uważa, że St. Louis powinno szczycić się wiodącą pozycją w zapewnieniu kobietom dostępu do wysokich stanowisk.

– Jest to akcja wspierania grup dyskryminowanych w pełnym tego słowa znaczeniu – powiedział.

Sama Dżammu zdaje się jednak nie brać pod uwagę tej kwestii.

– Tak, jestem kobietą, bez dwóch zdań – stwierdziła z uśmiechem.

Jako jeden ze swoich głównych celów wymienia zwiększenie poziomu bezpieczeństwa na ulicach. Nie chciała komentować działań poprzednich komendantów w tym zakresie, stwierdziła natomiast, że blisko współpracuje z Ratuszem w celu opracowania kompleksowego planu walki z przestępczością na ulicach.

– Miasto należy wskrzesić, potrzeba tu prawdziwej rewolucji u podstaw. Jeśli uda się nam uzyskać pomoc przedsiębiorców i różnych grup społecznych, jeśli uda się uświadomić ludziom, że jest to ich własny problem, jestem przekonana, że w bardzo krótkim czasie uda się nam przywrócić bezpieczeństwo na ulicach – powiedziała.

Komendantka Dżammu bez obaw ujawnia swoje ambicje. Można podejrzewać, że spotka się z zawistną opozycją we wszystkim, czego się podejmie. Jednak jej sukcesy w Indiach świadczą o tym, że jest potężną przeciwniczką oraz wpływowym politykiem, na którego zdecydowanie należy mieć baczenie.

– Projekt Puri stanowi dobry przykład – zauważyła. – Zastosowaliśmy nowe podejście do sytuacji, która zdawała się beznadziejna. Poustawialiśmy bazary obok wszystkich stacji kolejowych. Poprawiło to nasz wizerunek i podniosło morale. Po raz pierwszy od dziesięcioleci nie mieliśmy problemów z rekrutacją dobrze wykwalifikowanych funkcjonariuszy. Indyjska policja ma opinię skorumpowanej i brutalnej, a wynika to przede wszystkim z braku możliwości werbowania odpowiedzialnych, dobrze wykształconych posterunkowych. Wraz z projektem Puri wszystko zaczęło się zmieniać.

Niektórzy krytycy Dżammu wyrażali obawy, że komendantka policji, przyzwyczajona do bardziej autorytarnej atmosfery w Indiach, może być niewrażliwa na kwestie praw obywatelskich w St. Louis. Charles Grady, rzecznik lokalnej sekcji Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich, w swych wypowiedziach poszedł nawet dalej, nakłaniając do zwolnienia Dżammu, zanim wydarzy się „katastrofa konstytucyjna”.

Dżammu zdecydowanie odrzuca te krytyczne głosy.

– Byłam niezwykle zaskoczona reakcjami tutejszych liberałów – powiedziała. – Podejrzewam, że te obawy wynikają z głęboko zakorzenionego i powszechnego braku zaufania do Trzeciego Świata. Ci ludzie nie zauważają faktu, że system rządowy w Indiach rozwinął się pod dużym wpływem zachodnich ideałów, oczywiście przede wszystkim brytyjskich. Nie dostrzegają różnicy między szeregowymi funkcjonariuszami policji indyjskiej i narodowym korpusem oficerskim, którego byłam członkiem.

– Szkolono nas w duchu tradycji brytyjskiej administracji państwowej. Stawiano nam niesamowicie wysokie wymagania. Stale byliśmy rozdarci między potrzebą wspierania naszych oddziałów i dochowaniem wierności naszym ideałom. Krytycy nie zauważyli, że właśnie dzięki temu konfliktowi stanowisko w Stanach Zjednoczonych stało się dla mnie atrakcyjne. Prawdę mówiąc, kiedy zastanawiam się teraz nad projektem Puri, uderza mnie to, jak bardzo amerykańskie było nasze podejście. Sparaliżowanej i zrujnowanej gospodarce daliśmy zastrzyk surowicy wolnej przedsiębiorczości. Gromadzący zapasy bardzo szybko zauważyli, że ich towary są warte połowę ceny, którą za nie zapłacili. Spekulanci zaczęli prosić się o klientów. Na niewielką skalę osiągnęliśmy autentyczny _Wirtschaftswunder_ – wspomniała Dżammu, nawiązując do powojennego „cudu gospodarczego” w Niemczech.

Czy ta kobieta jest w stanie zdziałać podobne cuda w St. Louis? Obejmując w ostatnich czasach urząd, inni komendanci podkreślali znaczenie lojalności, wyszkolenia i stosowania najnowszej techniki. Według Dżammu kluczową rolę pełnią innowacje, ciężka praca i zaufanie.

– Zbyt długo – powiedziała – nasi policjanci godzili się z myślą, że ich misja polega jedynie na dopilnowaniu, by niszczenie St. Louis przebiegało w jak najbardziej uporządkowany sposób.

– To ogromnie podnosiło morale – dodała sarkastycznie.

Można się było oczywiście spodziewać, że wielu tutejszych policjantów, zwłaszcza tych starszej daty, sceptycznie podejdzie do nominacji Dżammu. Ale już teraz ich nastawienie zaczęło się zmieniać. W komisariatach chyba najczęściej mówi się o niej obecnie w ten sposób: „Ona jest w porządku”.

Po pięciu minutach wywiadu z Josephem Feigiem Dżammu wyczuła docierający spod jej pach zapach potu, zwierzęcy smród stęchlizny. Feig miał nos i nie potrzebował wykrywacza kłamstw.

– Czy Dżammu to przypadkiem nie jest nazwa miasta w Kaszmirze? – zapytał.

– W zimie jest nawet jego stolicą.

– Rozumiem. – Przez kilka długich sekund wpatrywał się w nią nieruchomym wzrokiem. Następnie zapytał: – Jak się pani czuje, zmieniając tak kraj w połowie życia?

– Jestem zagorzałą patriotką – odpowiedziała z uśmiechem. Była zaskoczona, że nie pytał dalej o jej przeszłość. Takie charakterystyki postaci w lokalnej prasie stanowiły nieomal rytuał powitalny w St. Louis, a Feig, starszy redaktor, był powszechnie uznawany za mistrza w pisaniu obszernych artykułów na pierwszą stronę. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w drzwiach – w pogniecionej tweedowej marynarce, z tygodniowym zarostem, siwy i zacięty – sprawiał wrażenie tak dociekliwego, że Dżammu aż się zarumieniła. Wyobraziła sobie, że gorzej już być nie może.

FEIG: Pani pułkownik Dżammu, twierdzi pani, że chciała uciec od przemocy indyjskiego społeczeństwa, konfliktów personalnych i kastowych, jest jednak faktem, że spędziła pani piętnaście lat w dowództwie sił słynących z brutalności. Nie jesteśmy dziećmi, pani pułkownik. Słyszeliśmy co nieco o Indiach. Miażdżone łokcie, wyrywane zęby, gwałty lufami karabinów. Świeczki, kwas, drewniane pałki lathi, ościenie...

DŻAMMU: To całe bagno zostało w zasadzie posprzątane, zanim jeszcze tam trafiłam.

FEIG: Pani pułkownik Dżammu, zważywszy na niemal obsesyjną nieufność pani Gandhi do podwładnych oraz biorąc pod uwagę pani centralną rolę w projekcie Puri, zastanawia mnie, czy jest pani spokrewniona z panią premier. Trudno mi wyobrazić sobie inną sytuację, w której kobieta mogłaby zostać komendantem policji, zwłaszcza jeśli jest córką Amerykanina...

DŻAMMU: Nie bardzo rozumiem, jakie znaczenie dla mieszkańców St. Louis może mieć moje ewentualne pokrewieństwo z pewnymi osobami w Indiach.

Artykuł został już jednak opublikowany, w wersji ostatecznej i nieodwołalnej. Okna gabinetu Dżammu zaczęły wypełniać się światłem. Wsparła podbródek na dłoni i biernie obserwowała, jak druk rozmywa się jej przed oczami. Z artykułu była zadowolona, ale martwiła ją postawa Feiga. Jak to możliwe, że tak inteligentny człowiek przepisuje banały? Wydawało się to niewiarygodne. Być może tylko popuszczał jej smycz, „ofiarowując” jej wywiad jak ostatniego papierosa o świcie, a tymczasem za jej plecami zbierał fakty w skuteczny pluton egzekucyjny...

Głowa opadła jej na biurko. Dżammu sięgnęła po wyłącznik lampy i z suchym plaśnięciem opadła na gazetę. Zamknęła oczy i natychmiast zaczęła śnić. We śnie Joseph Feig był jej ojcem. Przeprowadzał z nią wywiad. Uśmiechał się, kiedy mówiła o swoich sukcesach, rozkosznym posmaku kłamstw, na które ludzie dawali się nabierać, ucieczce z dusznych Indii. Po jego oczach widziała, że podziela tę smutną wiedzę na temat łatwowierności świata. „Jesteś zadziorną dziewczyną” – powiedział. Pochyliwszy się nad biurkiem, złożyła głowę na zgiętym łokciu, myśląc: zadziorna dziewczyna. Następnie usłyszała, że prowadzący wywiad na paluszkach obchodzi jej fotel. Sięgnęła za siebie, chcąc dotknąć jego nóg, ale jej ręka przecięła pustkę. Pokryta szczeciną twarz mężczyzny odsunęła jej włosy i otarła się o jej szyję. Z jego ust wysunął się język. Ciężki, ciepły, ciastowaty, spoczywał na jej skórze.

Przebudziła się z drżeniem.

Ojciec Dżammu zginął w 1974 roku, kiedy helikopter z zagranicznymi dziennikarzami i południowowietnamskimi wojskowymi został zestrzelony przez komunistyczną rakietę w pobliżu kambodżańskiej granicy. Zanim drugi helikopter uciekł do Sajgonu, zdążono z niego jeszcze utrwalić katastrofę na taśmie filmowej. O tym wydarzeniu Dżammu i jej matka dowiedziały się z paryskiego wydania „Herald Tribune”, stanowiącego jedyne ogniwo łączące je z tym mężczyzną. To właśnie ponad dziesięć lat temu, z numeru tej gazety sprzed tygodnia, Dżammu po raz pierwszy dowiedziała się, jak się nazywał. Odkąd tylko stała się na tyle duża, żeby zadawać pytania, matka zbywała ją milczeniem, opryskliwie lekceważąc temat, gdy tylko Dżammu próbowała go poruszyć. I nagle, wiosną przed wstąpieniem Dżammu na uniwersytet, matka przemówiła. Siedziały na werandzie przy stole śniadaniowym, _maman_ z „Herald Tribune”, a Dżammu z książką do algebry. Matka pchnęła gazetę przez stół i długim paznokciem przesunęła po artykule u dołu pierwszej strony: ROŚNIE NAPIĘCIE NA GRANICY CHIŃSKO-INDYJSKIEJ. Peter B. Clancy.

Dżammu przeczytała kilka akapitów, ale nie wiedziała, dlaczego to robi. Podniosła wzrok, oczekując na wyjaśnienie.

– To twój ojciec.

Powiedziała to typowym dla siebie, obojętnym tonem. _Maman_ z Dżammu rozmawiała wyłącznie po angielsku i zawsze z przekorną pogardą, jakby nie wierzyła w ani jedno słowo tego języka. Dżammu ponownie przejrzała artykuł. KONTRNATARCIE. SECESJONISTA. SMĘTNE PERSPEKTYWY. Peter B. Clancy.

– Był reporterem? – zapytała.

– Uhm.

Matka nie powiedziała jej, jaki był. Potwierdziwszy jego istnienie, dalej wyśmiewała ciekawość córki. Nie ma o czym opowiadać, stwierdziła. Spotkali się w Kaszmirze. Wyjechali z kraju i dwa lata spędzili w Los Angeles, gdzie Clancy coś studiował. Potem _maman_ sama z dzieckiem wróciła do Bombaju, a nie do Śrinagaru, i odtąd tam mieszkała. W tej całej pośmiertnej relacji ani razu nie dała do zrozumienia, że Clancy znaczył dla niej coś więcej niż zapasowa walizka. Dżammu zrozumiała, w czym rzecz – nie ułożyło się im. W końcu to i tak nie miało znaczenia. W mieście pełno było bękartów, a _maman_ zupełnie nie dbała o opinię publiczną. Gazety nazwały ją „chichoczącym szakalem nieruchomości”. Chodziło im o to, że śmieje się za każdym razem, gdy idzie do banku. Była spekulantką i właścicielką domów w slumsach, potrafiącą odnosić ogromne sukcesy w mieście spekulacji i ruder.

Dżammu wyjęła z górnej szuflady dwie tabletki tylenolu oraz dexedryny i połknęła je razem z fusami kawy. Swoją nocną lekturę skończyła wcześniej, niż zakładała. Było dopiero wpół do siódmej. W Bombaju była teraz piąta wieczorem – czas w Indiach był osobliwie przesunięty o pół godziny w stosunku do czasu obowiązującego w innych zakątkach świata – i prawdopodobnie teraz w domu, na piętrze, _maman_ robiła sobie pierwszego drinka. Dżammu sięgnęła po telefon, połączyła się z centralą międzynarodową i podała numer.

Połączenie szumiało od trudów pokonywania połowy globu. Oczywiście w Indiach szumiało w słuchawce dokładnie tak samo nawet podczas rozmów lokalnych. _Maman_ odebrała.

– To ja – odezwała się Dżammu.

– Och, cześć.

– Cześć. Masz jakieś wiadomości?

– Nie. Miasto bez twoich przyjaciół wydaje się puste. – Matka się roześmiała. – Tęsknisz za domem?

– Niespecjalnie.

– _À propos_, czy dzwoniła do ciebie Oświecona Despotka?

– Ha, ha.

– Mówię poważnie. Jest w Nowym Jorku. W ONZ. Otwarto sesję Zgromadzenia Ogólnego.

– To półtora tysiąca kilometrów stąd.

– Och, stać ją na to, żeby zadzwonić. To jej decyzja, jeśli tego nie robi. Tak. Po prostu tak decyduje. Czytałam o niej dzisiaj rano... Czytasz jeszcze gazety?

– Jeśli mam czas.

– Zgadza się. Jeśli masz czas. Czytałam o zorganizowanym przez nią miniszczycie z amerykańskimi intelektualistami, o tym miałam ci powiedzieć. Pierwsza strona, kolumna numer jeden. Asimov, Sagan, futuryści. Ona jest cudowna. Obserwuj ją, a wiele możesz się nauczyć. Co nie znaczy, że jest nieomylna. Zauważyłam, że na zamieszczonym zdjęciu Asimov jadł żeberka. Tak czy inaczej, jak tam w St. Louis?

– Umiarkowanie. Bardzo sucho.

– A ty z twoimi zatokami. Co słychać u Singha?

– Singh to Singh. Lada chwila powinien tu być.

– Tylko nie pozwól mu zajmować się twoimi rachunkami.

– Właśnie tym się zajmuje.

– Uparty dzieciak. Będę musiała pod koniec miesiąca przysłać ci Bhandariego, żeby wszystko posprawdzał. Singh nie jest...

– Tutaj? Chcesz tu przysłać Karama?

– Tylko na kilka dni. Możesz się go spodziewać mniej więcej dwudziestego dziewiątego.

– Nie przysyłaj Karama. Nie lubię go.

– A ja nie lubię Singha. – Rozległy się cichy dźwięk, w którym Dżammu rozpoznała grzechotanie lodu w szklaneczce. – Posłuchaj, kochana, jutro porozmawiamy.

– Dobrze. Do usłyszenia.

_Maman_ i Indira były krewniaczkami, pochodziły z kaszmirskich braminów i miały wspólnego pradziadka ze strony Nehru. Nieprzypadkowo Dżammu przyjęto do służby w indyjskiej policji niecały rok po tym, jak Indira została premierem. Kiedy już znalazła się w siłach policyjnych, nikomu oczywiście nie rozkazano, żeby ją promować, ale dzwoniące od czasu do czasu telefony z ministerstwa uzmysławiały odpowiednim funkcjonariuszom, że rozwój jej kariery jest obserwowany „z zainteresowaniem”. Przez lata również ona sama odbierała setki podobnie ogólnikowych telefonów, chociaż bardziej konkretnych pod względem poruszanych w nich kwestii. Ustawodawca stanu Maharasztra mógł wyrażać zainteresowanie wniesieniem określonego oskarżenia, a szef Kongresu Narodowego mógł bardzo się martwić prowadzeniem działalności biznesowej przez określonego przeciwnika. Wyjątkowo rzadko dzwoniono z biura osoby postawionej wyżej niż gubernator; Indira bardzo pilnowała szczegółów, ale tylko w kwestiach dotyczących jej programu. Jak każdy przywódca o silnej pozycji dbała o to, żeby umieścić wiele zabezpieczeń między sobą a działaniami mogącymi budzić wątpliwości. A polityczne działania Dżammu w najlepszym razie budziły wątpliwości. W cztery oczy rozmawiały ze sobą tylko raz – zaraz po tym, jak Dżammu z matką obmyśliły projekt Puri. Dżammu poleciała do Delhi i spędziła siedemdziesiąt minut w ogrodzie rezydencji Madam przy Safdarjang Road. Siedząca na płóciennym krześle Madam bacznie przyglądała się Dżammu wytrzeszczonymi piwnymi oczami, z lekko zwróconą na bok głową i wargami wydętymi w uśmiechu, który od czasu do czasu powodował mlaskanie, uśmiechu, w którym Dżammu widziała wyłącznie automatyzm. Przeniósłszy wzrok o dziewięćdziesiąt stopni w stronę żywopłotu z krzewów różanych, za którym widać było przesuwające się lufy karabinów maszynowych, Madam powiedziała:

– Zrozum, proszę, ten projekt z hurtowniami nie wypali. Sama to rozumiesz, jesteś rozsądną młodą kobietą. Jednak i tak go sfinansujemy.

W sekretariacie Dżammu skrzypnął but. Wyprostowała się w fotelu.

– Kto... – Odchrząknęła. – Kto tam?

Wszedł Balwan Singh. Miał na sobie popielate spodnie z zaszewkami pod pasem, dopasowaną białą koszulę i błękitny krawat w drobne żółte prążki. Sprawiał wrażenie tak kompetentnego i godnego zaufania, że rzadko musiał pokazywać zezwolenie na wejście na górę.

– To ja – odezwał się. Postawił na biurku Dżammu białą papierową torbę.

– Podsłuchiwałeś.

– Ja? Miałbym podsłuchiwać? – Singh podszedł do okien. Był wysoki, szeroki w barach, a jego jasna skóra była dodatkowo jakby rozświetlona światłem słonecznym, co było cechą odziedziczoną po przodku z Bliskiego Wschodu. Tylko stara przyjaciółka i była kochanka jak Dżammu mogła dostrzec te momenty, kiedy gracja jego ruchów przechodziła w efekciarstwo. Nadal podziwiała go jako dekorację. Jak na mężczyznę, który jeszcze do lipca mieszkał w brudzie i nędzy Dharavi, mógłby wyglądać niezwykle – podejrzanie – wytwornie, gdyby dokładnie tak samo nie ubierał się w Bombaju, wśród swoich tak zwanych towarzyszy, którzy gustowali w welurze, dakronie i nędznej dzianinie. Singh był marksistą o zacięciu estetycznym; idea eksportowanej do innych krajów rewolucji pociągała go przynajmniej częściowo dlatego, że wraz z nią eksportowana była kontynentalna elegancja. W Bombaju odzież kupował w sklepie przy bulwarze Marine Drive. Dżammu od dawna podejrzewała, że zarzucił za młodu sikhizm, ponieważ uważał, że broda go oszpeca.

Singh skinął głową w stronę papierowej torby na biurku.

– Masz tu śniadanie, jeśli chcesz.

Położyła torbę na kolanach i otworzyła ją. Wewnątrz znalazła dwa pączki z czekoladą i kubek z kawą.

– Przesłuchiwałam taśmy – powiedziała. – Kto założył mikrofony w toaletach St. Louis Club?

– Ja.

– Tak myślałam. Mikrofony Baxtiego brzmią, jakby były pozawijane w gumę do żucia. Twoje spisują się świetnie. Usłyszałam kilka ciekawych rozmów. Generał Norris. Buzz Wismer...

– Jego żona to straszna suka – odezwał się Singh w zamyśleniu.

– Wismera?

– Tak. Ma na imię Bev. Z wszystkich tutejszych kobiet, które nigdy nie wybaczą Ashy, że wyszła za Sidneya Hammakera, czy też Hammakerowi poślubienia Ashy – a jest ich mnóstwo – Bev jest najwredniejsza.

– To samo słyszałam na wszystkich taśmach – stwierdziła Dżammu. – Przynajmniej ze strony kobiet. Mężczyźni mówią raczej, że mają do Ashy stosunek „ambiwalentny”. Stale nawiązują do jej inteligencji.

– Czyli do jej urzekającej urody.

– I jej bajecznego bogactwa.

– W każdym razie Wismer jest jednym z tych ambiwalentnych. A Bev nie może tego znieść. Nieustannie sobie z niego pokpiwa.

Dżammu wyrzuciła pokrywkę kubka do kosza na śmieci.

– Dlaczego on na to pozwala?

– To dziwny człowiek. Taki skromny geniusz. – Singh zmarszczył brew i usiadł na parapecie. – O odrzutowcach Wismera po raz pierwszy usłyszałem dwadzieścia lat temu. Nikt nie zrobił lepszych.

– I co z tego?

– To z tego, że jest innym człowiekiem, niż się spodziewałem. Zupełnie nie pasuje mi jego głos.

– Sporo się nasłuchałeś.

– Będzie ze sto pięćdziesiąt godzin. A jak myślisz, co ja przez cały dzień robię?

Dżammu wzruszyła ramionami. Mogła być pewna, że Singh nie przesadzał, mówiąc o ilości czasu spędzanego przy pracy. Dbał o to, żeby być bez zarzutu. Żadnych rozrywek (z wyjątkiem blond chłopaczka raz na jakiś czas) i żadnych obowiązków (z wyjątkiem tych wobec niej), miał więc czas, by prowadzić uporządkowane życie. Wartościowe życie. Ona, działając na dwóch frontach i poświęcając obu po sześćdziesiąt godzin tygodniowo, nie mogła się równać z Singhiem w kwestii szczegółów. Zaczęła automatycznie wystukiwać jakiś rytm stopą, co oznaczało, że dexedryna działa.

– Zabieram ci sprawę Wismera – powiedziała.

– Naprawdę?

– Zajmiesz się Martinem Probstem.

– Dobra.

– Będziesz musiał zacząć wszystko od początku. Możesz zapomnieć o Wismerze, zapomnieć o swoich stu pięćdziesięciu godzinach.

– To były same taśmy. Było ich raczej z trzysta.

– Baxti przekazał akta Probsta. Zaczynasz od razu.

– Właśnie teraz o tym zdecydowałaś?

– Nie. Rozmawiałam z Baxtim, on już przekazał akta i jesteś tu właśnie po to, żeby je przejąć.

– W porządku.

– W takim razie bierz je. – Głową wskazała na leżącą obok lampy na jej biurku poplamioną herbatą teczkę.

Singh podszedł do biurka i podniósł ją.

– Coś jeszcze?

– Tak. Odłóż akta.

Odłożył teczkę.

– Przynieś mi szklankę wody i podkręć tu ogrzewanie.

Wyszedł z pokoju.

Martin Probst był przedsiębiorcą budowlanym, którego firma postawiła Gateway Arch, wielki Łuk Wjazdowy symbolizujący rolę St. Louis w ekspansji na zachód. Probst był ponadto prezesem stowarzyszenia Miejski Rozwój, organizacji dobroczynnej składającej się z dyrektorów naczelnych głównych korporacji i instytucji finansowych regionu St. Louis. Miejski Rozwój stanowił wzór skutecznego działania i przedmiot niemal powszechnego szacunku. Jeśli potrzebni byli sponsorzy do projektu rewitalizacji miasta, Miejski Rozwój znajdował kogo trzeba. Jeśli jakiś sąsiad sprzeciwiał się budowie autostrady, Miejski Rozwój opłacał wykonanie oceny jej oddziaływania na środowisko. Jeśli Dżammu chciała zmienić układ sił w aglomeracji St. Louis, musiała stawić czoła Miejskiemu Rozwojowi.

Singh wrócił z papierowym kubkiem.

– Czyżby Baxti zajmował się poszukiwaniem nowych światów do podbicia?

– Weź krzesło i usiądź.

Spełnił polecenie.

– Sam wiesz, że kompetencje Baxtiego są bardzo ograniczone, więc dlaczego robisz z tego sprawę?

Z paczki w karmelowym kolorze wytrząsnął goździkowego papierosa i zapalił zapałkę, osłaniając ją przed hipotetycznym wiatrem.

– Bo nie rozumiem, dlaczego się zamieniamy.

– Chyba będziesz musiał mi zaufać.

– Chyba tak.

– Zakładam, że podstawowe informacje już znasz: urocza żona Probsta Barbara, ich urocza osiemnastoletnia córka Luisa. Mieszkają w Webster Groves, co jest dosyć ciekawe. To bogate, ale z pewnością nie najbogatsze przedmieście. Jest tam ogrodnik, który mieszka na terenie posiadłości, chociaż... Baxti określa ich życie rodzinne jako „bardzo spokojne”.

– Podsłuch?

– W kuchni i jadalni.

– Z sypialni więcej byśmy się dowiedzieli.

– Nie mamy aż tak wielu częstotliwości. A w sypialni jest telewizor.

– Dobra. Co jeszcze?

Dżammu otworzyła teczkę Probsta. Aż zamrugała na widok gryzmołów Baxtiego w języku hindi.

– Po pierwsze, zatrudnia tylko pracowników niezrzeszonych w związkach zawodowych. W latach sześćdziesiątych doszło do wielkiego sporu prawnego. Głównym adwokatem Probsta był Charles Wilson, ojciec Barbary, obecnie jego teść. W ten sposób się spotkali. Pracownicy Probsta nigdy nie strajkowali. Minimum związkowe płace albo lepsze. Ubezpieczenie w przedsiębiorstwie, programy ubezpieczeń od inwalidztwa, bezrobocia i emerytalne, niektóre wyjątkowe w branży. To paternalizm w najlepszym wydaniu. Probst to nie jest Vashni Lal. W rzeczywistości cieszy się, że zacytuję, reputacją człowieka osobiście działającego na wszystkich poziomach biznesu.

– Osobiste zaangażowanie.

– Ha, ha. Aktualnie jest prezesem Miejskiego Rozwoju, a jego kadencja kończy się w czerwcu przyszłego roku. To ważne. A poza tym to członek zarządu ogrodu zoologicznego od roku 1976 do dziś. Członek zarządu ogrodów botanicznych, rady planowania transportu East-West Gateway. Stały sponsor edukacyjnego programu Channel 9. Ale to już nie jest tak ważne. Działa na dwa fronty, jak to mówią. Baxti wykonał dosyć ciekawą pracę w terenie. Przejrzał stare gazety, rozmawiał z ludźmi na ulicach...

– Szkoda, że tego nie widziałem.

– Coraz lepiej mówi po angielsku. Wygląda na to, że gazeta „Globe-Democrat” widzi w Probście ikonę amerykańskiego mitu, od pucybuta do milionera, w 1950 roku był nikim, w latach sześćdziesiątych postawił Gateway Arch oraz konstrukcję stadionu, a potem sporo innych rzeczy. To też jest bardzo istotne.

– Rozmienia się na drobne.

– Czyż my wszyscy tak nie robimy?

Singh ziewnął.

– I naprawdę jest taki ważny?

– Tak. – Dżammu zmrużyła oczy od goździkowego dymu. – Nie ziewaj na mnie. Jest pierwszy wśród równych sobie w Miejskim Rozwoju, a to są ludzie, nad którymi pracujemy, chcąc, żeby kapitał przenosił się do śródmieścia. Jest bezstronny i nieprzekupny jak Chrystus. Jest symbolem. Zauważyłeś, jak bardzo to miasto uwielbia symbole?

– Masz na myśli Gateway Arch?

– Gateway Arch, Zakrytego Proroka, całą mitologię Ducha St. Louis. I najwyraźniej też Probsta. Jest nam potrzebny, choćby tylko ze względu na głosy, które dzięki niemu możemy zdobyć.

– Kiedy o tym wszystkim zdecydowałaś?

Dżammu wzruszyła ramionami.

– Nie zastanawiałam się nad nim specjalnie, dopóki w zeszłym tygodniu nie porozmawiałam z Baxtim. To było zaraz po tym, jak zlikwidował psa Probsta, robiąc pierwszy krok na drodze do umieszczenia Probsta w Państwie...

– W Państwie, tak.

– ...chociaż w tym wypadku niewiele różni się to od brutalnego terroryzmu. Operacja była starannie przeprowadzona, cokolwiek to znaczy.

– Tak? – Singh zdjął z języka drobinę bibułki papierosowej, obejrzał ją i strzepnął.

– Probst wyprowadzał psa. Baxti przejechał obok furgonetką, a pies za nią pognał. Baxti znalazł firmę dostarczającą artykuły medyczne, która sprzedała mu zapach suki w okresie rui. Namoczył w tym szmatę, którą następnie przywiązał przed tylną osią.

– Probst niczego nie podejrzewał?

– Najwyraźniej nie.

– A dlaczego nie kupi nowego psa?

– Prawdopodobnie Baxti następnym też by się zajął. Musisz zrewidować tę teorię. Jednym z powodów, dla których masz się wziąć za Probsta, jest to, że najwyraźniej nie zareagował na ten wypadek.

Zadzwonił telefon. Randy Fitch, dyrektor ekonomiczny odpowiedzialny za budżet burmistrza, dzwonił z informacją, że spóźni się na spotkanie o ósmej, ponieważ zaspał. Słodkim, cierpliwym tonem Dżammu zapewniła go, że nie sprawia jej tym żadnego kłopotu. Odłożywszy słuchawkę, powiedziała:

– Wolałabym, żebyś tu tego nie palił.

Singh podszedł do okna, otworzył je i wyrzucił niedopałek w próżnię. Do pokoju dotarł słaby zapach rzeki, a w dole, na bulwarze Tuckera, autobus z wyciem silnika wjechał na skrzyżowanie ze Spruce Street.

W słonecznym świetle Singh nabrał pomarańczowej barwy. Wyglądał, jakby ze spokojem oglądał gigantyczną eksplozję.

– Wiesz co – powiedział – niemal polubiłem pracę z Buzzym i Bev.

– Nie wątpię.

– Buzz uważa Probsta i jego żonę za swoich dobrych przyjaciół.

– Tak?

– Probstowie tolerują Bev. Mam wrażenie, że to tacy „mili” ludzie. Lojalni.

– To dobrze. Będzie to dla ciebie pewne wyzwanie. – Dżammu włożyła teczkę w dłonie Singha. – Tylko bez szaleństw, rozumiesz?

Singh skinął głową.

– Rozumiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: