Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dym - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dym - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 341 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

10 sierp­nia 1862 r. o go­dzi­nie czwar­tej po po­łu­dniu w Ba­den-Ba­den, przed słyn­ną „Co­nver­sa­tion” , tło­czy­ło się mnó­stwo osób. Po­go­da była prze­ślicz­na, wszyst­ko do­ko­ła – zie­lo­ne drze­wa, ja­sne domy przy­tul­ne­go mia­sta, ła­god­ne wzgó­rza – było ja­kieś od­święt­ne, wznie­sio­ne jak peł­na cza­ra ku pro­mie­niom ła­ska­we­go słoń­ca; wszyst­ko uśmie­cha­ło się ja­koś bez­wied­nie, ła­god­nie i z uf­no­ścią, i ten sam nie­okre­ślo­ny, ale do­bry uśmiech błą­dził po ludz­kich twa­rzach, sta­rych i mło­dych, szpet­nych i pięk­nych. Na­wet syl­wet­ki naj­bar­dziej wy­fio­ko­wa­nych, wy­blan­szo­wa­nych pa­ry­skich lo­re­tek nie za­kłó­ca­ły ogól­ne­go wra­że­nia po­god­nej ra­do­ści i we­se­la, róż­no­ko­lo­ro­we zaś wstąż­ki, pió­ra, zło­te i sta­lo­we iskry na ka­pe­lu­szach i wo­al­kach mimo woli przy­po­mi­na­ły oczom żywy blask, de­li­kat­ne mi­go­ta­nie wio­sen­nych kwia­tów i tę­czo­wych skrzy­deł; je­dy­nie tyl­ko roz­le­ga­ją­ce się wszę­dzie su­che, gar­dło­we ter­ko­ta­nie fran­cu­skie­go żar­go­nu nie mo­gło ani za­stą­pić szcze­bio­tu pta­ków, ani się z nim po­rów­nać.

Zresz­tą wszyst­ko szło zwy­kłym try­bem. Or­kie­stra w pa­wi­lo­nie gra­ła na prze­mian to po­tpo­ur­ri z Tra­via­ty, to wal­ca Straus­sa, to Po­wiedz­cie jej, ro­mans ro­syj­ski zin­stru­men­to­wa­ny przez usłuż­ne­go ka­pel­mi­strza; w sa­lach gry, do­ko­ła zie­lo­nych sto­łów, tło­czy­ły się za­wsze te same zna­jo­me wszyst­kim po­sta­cie, o za­wsze tym sa­mym tę­pym i chci­wym, ni to oszo­ło­mio­nym, ni to zi­ry­to­wa­nym, w isto­cie zaś dra­pież­nym wy­ra­zie, któ­ry go­rącz­ka gry na­da­je na­wet naj­bar­dziej ary­sto­kra­tycz­nym ry­som; ten sam opa­sły, nie­zwy­kle ele­ganc­ko ubra­ny zie­mia­nin spod Tam­bo­wa, z tym sa­mym nie­po­ję­tym spa­zma­tycz­nym po­śpie­chem, wy­ba­łu­szyw­szy oczy, po­ło­żył się pier­sią na stół i nie zwra­ca­jąc uwa­gi na zim­ne uśmie­chy kru­pie­rów, w chwi­li kie­dy pa­da­ły sło­wa: – Rien ne va plus! – roz­sy­pał spo­co­ną dło­nią po wszyst­kich kwa­dra­ci­kach zło­te krąż­ki lu­ido­rów, choć po­zba­wiał się przez to wszel­kiej moż­li­wo­ści wy­gra­nej, gdy­by na­wet szczę­ście mu sprzy­ja­ło. Nie prze­szka­dza­ło mu to by­najm­niej tego sa­me­go wie­czo­ra z peł­nym współ­czu­cia obu­rze­niem po­ta­ki­wać księ­ciu Koko, jed­ne­mu z przy­wód­ców opo­zy­cji szla­chec­kiej, temu sa­me­go księ­ciu Koko, któ­ry w,Pa­ry­żu, w sa­lo­nie księż­nicz­ki Ma­tyl­dy, w obec­no­ści ce­sa­rza, tak pięk­nie po­wie­dział: – Ma­da­me, le prin­ci­pe de la pro­pri­été est pro­fon­dément ébran­lé en Rus­sie.

Pod ro­syj­skim drze­wem, à l'ar­bre rus­se, jak zwy­kle, zbie­ra­li się nasi mili ro­da­cy i ro­dacz­ki; zbli­ża­li się dum­nie, z non­sza­lan­cją, jak na­ka­zy­wa­ła moda, wi­ta­li się ze sobą ma­je­sta­tycz­nie, z dys­tynk­cją i swo­bo­dą, jak przy­sta­ło isto­tom sto­ją­cym na naj­wyż­szym szcze­blu kul­tu­ry współ­cze­snej; ale kie­dy się już spo­tka­li i usie­dli, ani rusz nie wie­dzie­li, co so­bie po­wie­dzieć, i za­ba­wia­li się bądź bła­hym prze­le­wa­niem z pu­ste­go w próż­ne, bądź słu­cha­niem okle­pa­nych, bez­gra­nicz­nie aro­ganc­kich i bez­gra­nicz­nie pła­skich kon­cep­tów od da­wien daw­na już prze­brzmia­łe­go fran­cu­skie­go eks-li­te­ra­ta, bła­zna i ga­du­ły, w ży­dow­skich trze­wicz­kach na chu­dych nóż­kach, z nędz­ną bród­ką na pa­skud­nej mord­ce. Wy­sy­py­wa­li więc à ces prin­ces rus­ses

wszel­kie­go ro­dza­ju zjeł­cza­łe dow­ci­py ze sta­rych al­ma­na­chów „Cha­ri­va­ri” i „Tin­ta­mar­re”, oni zaś, ces prin­ces rus­ses, peł­ni wdzięcz­no­ści po­kła­da­li się ze śmie­chu, jak­by mimo woli uzna­jąc im­po­nu­ją­cą wyż­szość cu­dzo­ziem­skie­go mą­dra­li oraz wła­sną cał­ko­wi­tą nie­zdol­ność wy­my­śle­nia cze­go­kol­wiek za­baw­ne­go. A prze­cież zgro­ma­dzi­ła się tu pra­wie cała fine fleur na­sze­go to­wa­rzy­stwa, „cała ary­sto­kra­cja i mody wzór”. Był więc hra­bia X., nasz nie­po­rów­na­ny dy­le­tant, na­tu­ra na wskroś mu­zy­kal­na, któ­ry tak bo­sko „mówi” ro­man­se, a w rze­czy­wi­sto­ści dwóch nut wy­śpie­wać nie po­tra­fi bez ude­rza­nia na chy­bił tra­fił wska­zu­ją­cym pal­cem po kla­wi­szach, i śpie­wa tro­chę jak pod­rzęd­ny Cy­gan, tro­chę jak fry­zjer pa­ry­ski; był i nasz za­chwy­ca­ją­cy ba­ron Z., ten uni­wer­sal­ny mistrz: li­te­rat, i ad­mi­ni­stra­tor, i mów­ca, i szu­ler; był i ksią­żę Y., pro­tek­tor re­li­gii i ludu, któ­ry w owe bło­go­sła­wio­ne cza­sy, kie­dy ist­nia­ły jesz­cze pro­pi­na­cje, zbił ogrom­ny ma­ją­tek na sprze­da­ży si­wu­chy za­pra­wio­nej ble­ko­tem; był świet­ny ge­ne­rał O. O., któ­ry ko­goś tam za­wo­jo­wał, ko­goś tam po­ko­nał, a jed­nak nie wie, jak się za­cho­wać i czym się wy­ka­zać; był i R. R., śmiesz­ny tłu­ścioch, któ­ry uwa­ża sie­bie za cięż­ko cho­re­go i bar­dzo mą­dre­go czło­wie­ka, a zdrów jest jak byk i głu­pi jak but… Ten­że R. R., je­dy­ny nie­mal w na­szych cza­sach, za­cho­wał tra­dy­cje lwów lat czter­dzie­stych, epo­ki Bo­ha­te­ra na­szych cza­sów i hra­bi­ny Wo­ro­tyń­skiej. Za­cho­wał rów­nież ko­ły­szą­cy się chód na wy­so­kich ob­ca­sach i le cul­te de la pose (tego na­wet po ro­syj­sku po­wie­dzieć się nie da), i nie­na­tu­ral­ną po­wol­ność ru­chów, i sen­ną ma­je­sta­tycz­ność wy­ra­zu za­sty­głej, jak­by ob­ra­żo­nej twa­rzy, i zwy­czaj prze­ry­wa­nia ko­muś w pół sło­wa zie­wa­niem, sta­ran­ne­go oglą­da­nia wła­snych pal­ców i pa­znok­ci, śmie­chu przez nos, na­głe­go na­su­wa­nia ka­pe­lu­sza z kar­ku na brwi, itd. itd. Byli tu na­wet po­li­ty­cy, dy­plo­ma­ci, asy no­szą­ce gło­śne w Eu­ro­pie na­zwi­ska, mę­żo­wie peł­ni do­brych rad i mą­dro­ści, któ­rzy wy­obra­ża­li so­bie, że zło­tą bul­lę wy­dał pa­pież, an­giel­ski zaś poor tax – to po­da­tek ścią­ga­ny od bied­nych; byli tu wresz­cie żar­li­wi, choć nie­śmia­li wiel­bi­cie­le dam ka­me­lio­wych, mło­de lwy sa­lo­no­we, o ide­al­nie rów­nych prze­dział­kach na tyle gło­wy i prze­ślicz­nie zwi­sa­ją­cych bo­ko­bro­dach, ubra­ni w ory­gi­nal­ne lon­dyń­skie gar­ni­tu­ry, mło­de lwy, któ­re z pew­no­ścią po­tra­fi­ły­by pleść nie­gor­sze ko­mu­na­ły niż ów sła­wet­ny fran­cu­ski ga­du­ła. Ale nie! To, co oj­czy­ste, nie jest u nas przy­ję­te. To­też hra­bi­na Sz., zna­na wszyst­kim wy­rocz­nia mody i wiel­kie­go sty­lu, któ­rą złe ję­zy­ki na­zy­wa­ją „kró­lo­wą os” lub „me­du­zą w czep­ku” wo­la­ła w bra­ku owe­go ga­du­ły zwra­cać się do krę­cą­cych się tu Wło­chów, Moł­da­wian, ame­ry­kań­skich „si­pi­ry­ty­stów”, przed­się­bior­czych se­kre­ta­rzy cu­dzo­ziem­skich po­selstw, Niem­czy­ków o nie­wie­ścich jesz­cze, a już roz­waż­nych twa­rzach itp. Idąc za przy­kła­dem hra­bi­ny, księż­na Ba­bet­te, ta, na któ­rej rę­kach umarł Szo­pen (w Eu­ro­pie na­li­czyć moż­na oko­ło ty­sią­ca dam, na któ­rych rę­kach Szo­pen wy­dał ostat­nie tchnie­nie), i księż­na An­net­te, któ­ra wszyst­kie by za­ka­so­wa­ła, gdy­by chwi­la­mi, na­gle, jak za­pach ka­pu­sty wśród naj­sub­tel­niej­szej am­bry, nie wy­ła­zi­ła z niej pro­sta wiej­ska pracz­ka, i księż­na Pa­chet­te, któ­rą spo­tka­ło ta­kie nie­szczę­ście: mąż jej do­stał się na wy­so­kie sta­no­wi­sko i wtem, Dieu sait po­urqu­oi, po­bił bur­mi­strza i ukradł 20 000 ru­bla z kasy rzą­do­wej; i sko­ra do śmie­chu księż­na Zizi, i sko­ra do łez księż­na Zozo, wszyst­kie lek­ce­wa­ży­ły swych ro­da­ków, ob­cho­dzi­ły się z nimi bez li­to­ści… Po – rzuć­my więc i my te uro­cze damy, od­dal­my się od słyn­ne­go drze­wa, do­ko­ła któ­re­go się usa­do­wi­ły w tak dro­gich, choć tro­chę nie­gu­stow­nych to­a­le­tach, i niech je Pan Bóg wy­ba­wi od do­skwie­ra­ją­cej im nudy!II

O kil­ka kro­ków od „ro­syj­skie­go drze­wa”, przy ma­łym sto­li­ku przed ka­wiar­nią We­be­ra, sie­dział przy­stoj­ny męż­czy­zna lat oko­ło trzy­dzie­stu, wzro­stu śred­nie­go, szczu­pły i śnia­dy, o mę­skiej, sym­pa­tycz­nej twa­rzy. Po­chy­lo­ny na­przód i wspar­ty oby­dwie­ma rę­ka­mi na la­sce, sie­dział ze spo­ko­jem i na­tu­ral­no­ścią czło­wie­ka, któ­re­mu na­wet na myśl przyjść nie może, by kto­kol­wiek zwró­cił na nie­go uwa­gę lub nim się za­in­te­re­so­wał. Jego oczy ciem­ne, z żół­ta­wym od­cie­niem, duże i wy­ra­zi­ste, po­wo­li spo­glą­da­ły do­ko­ła, to z lek­ka mru­żąc się od słoń­ca, to upar­cie od­pro­wa­dza­jąc ja­kąś prze­cho­dzą­cą mimo eks­cen­trycz­ną po­stać, przy czym prze­lot­ny, dzie­cię­cy pra­wie uśmiech le­d­wo, le­d­wo mu­skał jego cien­kie wąsy, war­gi i wy­dat­ny pod­bró­dek. Ubra­ny był w luź­ny pal­tot nie­miec­kie­go kro­ju, a sza­ry mięk­ki ka­pe­lusz do po­ło­wy za­sła­niał jego wy­so­kie czo­ło. Na pierw­szy rzut oka ro­bił wra­że­nie uczci­we­go i ener­gicz­ne­go, może tro­chę pew­ne­go sie­bie mło­dzień­ca, ja­kich wie­lu cho­dzi po świe­cie. Zda­wał się od­po­czy­wać po dłu­go­trwa­łej pra­cy i tym szcze­rzej cie­szył go roz­po­ście­ra­ją­cy się przed jego oczy­ma ob­raz, że my­śli jego błą­dzi­ły da­le­ko i ob­ra­ca­ły się w świe­cie zu­peł­nie nie­po­dob­nym do tego, któ­ry go w tej chwi­li ota­czał. Był to Ro­sja­nin, na­zwi­skiem Gri­go­rij Mi­chaj­ło­wicz Li­twi­now..

Mu­si­my go bli­żej po­znać i dla­te­go na­le­ży opo­wie­dzieć po­krót­ce jego prze­szłość, bar­dzo zwy­kłą i nie­wy­myśl­ną.

Syn dy­mi­sjo­no­wa­ne­go urzęd­ni­ka-służ­bi­sty, po­cho­dze­nia ku­piec­kie­go, wy­cho­wy­wał się nie w mie­ście, jak na­le­ża­ło­by ocze­ki­wać, lecz na wsi. Mat­ka jego, szlach­cian­ka, wy­cho­wan­ka in­sty­tu­tu, była isto­tą bar­dzo do­brą i bar­dzo eg­zal­to­wa­ną, ale po­zba­wio­ną cha­rak­te­ru. Młod­sza o dwa­na­ście lat od swe­go męża, wy­cho­wa­ła go, o ile mo­gła, na nowo, prze­sta­wi­ła z toru urzęd­ni­cze­go na tor zie­miań­ski, zła­go­dzi­ła i utem­pe­ro­wa­ła jego sil­ny, gwał­tow­ny cha­rak­ter. Dzię­ki niej za­czął ubie­rać się schlud­nie i za­cho­wy­wać przy­zwo­icie, prze­stał kląć; za­czął sza­no­wać uczo­nych i na­ukę, cho­ciaż, rzecz pro­sta, nig­dy nie brał książ­ki do ręki, i sta­rał się na wszel­kie spo­so­by w ni­czym nie po­ni­żyć swej god­no­ści: na­wet cho­dzić za­czął wol­niej, mó­wił omdle­wa­ją­cym gło­sem, prze­waż­nie na wznio­słe te­ma­ty, co go kosz­to­wa­ło nie­ma­ło tru­du. „Ech, tyl­ko wziąć i dać w skó­rę!” – my­ślał w du­chu, a gło­śno mó­wił: – Tak, tak… rze­czy­wi­ście, to kwe­stia. – Mat­ka Li­twi­no­wa po­sta­wi­ła dom swój rów­nież na eu­ro­pej­skiej sto­pie; do służ­by mó­wi­ła w trze­ciej oso­bie i ni­ko­mu nie po­zwa­la­ła naja­dać się przy obie­dzie tak, żeby aż sa­pał. Je­że­li cho­dzi o ma­ją­tek, któ­ry do niej na­le­żał, to ani ona sama, ani jej mąż nie po­tra­fi­li so­bie z nim po­ra­dzić: ma­ją­tek był już od daw­na za­pusz­czo­ny, ale zie­mi miał dużo, a przy tym róż­ne przy­le­gło­ści: pa­stwi­ska, łąki, lasy, je­zio­ro, nad któ­rym kie­dyś sta­ła fa­bry­ka. Za­ło­żył ją po­przed­ni wła­ści­ciel, gor­li­wy, ale li­chy go­spo­darz, do­pro­wa­dził do kwit­ną­ce­go sta­nu oszust-ku­piec, a znisz­czył uczci­wy przed­się­bior­ca, Nie­miec z po­cho­dze­nia. Pani Li­twi­nów cie­szy­ła się już z tego, że nie do­pro­wa­dzi­ła ma­jąt­ku do ru­iny i nie na­ro­bi­ła dłu­gów. Nie­ste­ty, zdro­wiem po­szczy­cić się nie mo­gła i umar­ła na su­cho­ty w tym. sa­mym roku, kie­dy syn jej wstą­pił na uni­wer­sy­tet w Mo­skwie. Nie skoń­czył jed­nak stu­diów wsku­tek oko­licz­no­ści, o któ­rych czy­tel­nik do­wie się póź­niej, i tra­fił na pro­win­cję, gdzie obi­jał się dość dłu­go bez pra­cy, bez sto­sun­ków, pra­wie bez zna­jo­mych. Z ła­ski źle do nie­go uspo­so­bio­nej szlach­ty w jego po­wie­cie, prze­po­jo­nej nie tyle przy­ję­tą na za­cho­dzie teo­rią o szko­dli­wo­ści „ab­sen­te­izmu”, ile do­mo­ro­słym prze­ko­na­niem, że „bliż­sza ko­szu­la cia­łu”, do­stał się w 1855 r. do po­spo­li­te­go ru­sze­nia i o mało nie umarł na ty­fus na Kry­mie, gdzie nie zo­ba­czyw­szy ani jed­ne­go „so­jusz­ni­ka”, kwa­te­ro­wał przez sześć mie­się­cy w zie­mian­ce nad brze­giem Zgni­łe­go Mo­rza. Póź­niej pia­sto­wał urząd z wy­bo­ru, do­zna­jąc przy tym, oczy­wi­ście, wie­lu nie­przy­jem­no­ści, a za­miesz­kaw­szy na wsi, za­pa­lił się do go­spo­dar­stwa. Zro­zu­miał, że ma­ją­tek jego mat­ki, źle i nie­dba­le za­rzą­dza­ny przez znie­do­łęż­nia­łe­go ojca, nie da­wał na­wet dzie­sią­tej czę­ści tych do­cho­dów, któ­re mógł­by przy­no­sić,i że w do­świad­czo­nych i umie­jęt­nych rę­kach mógł­by się stać zło­tym jabł­kiem; ale zro­zu­miał rów­nież, że brak mu wła­śnie do­świad­cze­nia i wie­dzy – udał się więc za gra­ni­cę, by uczyć się agro­no­mii i tech­no­lo­gii, i to uczyć się od abe­ca­dła. Czte­ry lata z górą spę­dził w Me­klem­bur­gii, na Ślą­sku, w Karls­ru­he, jeź­dził do Bel­gii i An­glii, pra­co­wał su­mien­nie, na­brał wie­dzy: nie­ła­two mu to przy­szło, wy­trzy­mał jed­nak pró­bę do koń­ca i oto te­raz, pew­ny sie­bie i swo­jej przy­szło­ści, prze­ko­na­ny, że przy­nie­sie po­ży­tek ro­da­kom, kto wie, może na­wet ca­łe­mu kra­jo­wi, za­mie­rza wra­cać w ro­dzin­ne stro­ny, do­kąd wzy­wał go oj­ciec w każ­dym li­ście roz­pacz­li­wy­mi za­klę­cia­mi i bła­ga­nia­mi. Oj­ciec był cał­ko­wi­cie wy­trą­co­ny z rów­no­wa­gi wy­zwo­le­niem chło­pów, par­ce­la­cją grun­tów, ukła­da­mi do­ty­czą­cy­mi wy­ku­pu, sło­wem, no­wy­mi po­rząd­ka­mi… Ale dla­cze­go Li­twi­now zna­lazł się w Ba­de­nie?

Dla­te­go, że ocze­ki­wał tu z dnia na dzień swo­jej da­le­kiej ku­zyn­ki i na­rze­czo­nej – Ta­tia­ny Pie­trow­ny Szes­tow. Znał ją nie­mal od dzie­ciń­stwa i spę­dził z nią wio – snę i lato w Dreź­nie, gdzie za­miesz­ka­ła na sta­łe ze swo­ją ciot­ką. Szcze­rze ko­chał i głę­bo­ko sza­no­wał swą mło­dą ku­zyn­kę, gdy skoń­czył więc nie­wdzięcz­ną pra­cę przy­go­to­waw­czą i za­mie­rzał roz­wi­nąć dzia­łal­ność na no­wym polu, roz­po­cząć praw­dzi­wą pra­cę, nie na po­kaz, za­pro­po­no­wał jej, jako uko­cha­nej ko­bie­cie, to­wa­rzysz­ce i przy­ja­cie­lo­wi, by złą­czy­ła swo­je ży­cie z jego ży­ciem, na ra­do­ści i smut­ki, na tru­dy i chwi­le wy­tchnie­nia, for bet­ter, for wor­se, jak mó­wią An­gli­cy. Zgo­dzi­ła się, a on po­je­chał do Karls­ru­he, gdzie po­zo­sta­wił książ­ki, rze­czy, pa­pie­ry… Ale dla­cze­góż prze­by­wał w Ba­de­nie? – za­py­ta­cie zno­wu.

Dla­te­go, że ciot­ka Ta­tia­ny, któ­ra ją wy­cho­wa­ła, Ka­pi­to­li­na Mar­kow­na Szes­tow, pięć­dzie­się­cio­let­nia sta­ra pan­na, naj­pocz­ciw­sza i naj­szla­chet­niej­sza dzi­wacz­ka, nie­za­leż­ny duch, pło­ną­ca ogniem po­świę­ce­nia i wy­rze­cze­nia, esprit fort (czy­ta­ła Straus­sa, co praw­da, w se­kre­cie przed sio­strze­ni­cą) i de­mo­krat­ka, za­wzię­ta prze­ciw­nicz­ka wiel­kie­go świa­ta i ary­sto­kra­cji, nie mo­gła jed­nak oprzeć się po­ku­sie, by choć raz je­den w ży­ciu nie po­pa­trzeć na ten wła­śnie wiel­ki świat w tak mod­nej miej­sco­wo­ści jak Ba­den… Ka­pi­to­li­na Mar­kow­na nie no­si­ła kry­no­li­ny i strzy­gła krót­ko siwe wło­sy, ale zby­tek i splen­do­ry dzia­ła­ły na nią sil­nie; ba­wi­ło ją i spra­wia­ło jej przy­jem­ność wy­my­ślać na nie i gar­dzić nimi… Jak moż­na było od­mó­wić tej sa­tys­fak­cji za­cnej sta­rusz­ce? Dla­te­go to Li­twi­nów jest tak spo­koj­ny i na­tu­ral­ny, dla­te­go z taką pew­no­ścią sie­bie pa­trzy wo­ko­ło, bo ży­cie jego ja­sno i wy­raź­nie ry­su­je się przed nim, bo przy­szłość jego roz­strzy­gnę­ła się, bo dum­ny jest z tej przy­szło­ści, jako że była ona dzie­łem jego wła­snych rąk.

– Ba! ba! ba! tum cię szu­kał! – roz­legł się na­gle pi­skli­wy głos tuż nad jego uchem i pulch­na dłoń po­kle­pa­ła go po ra­mie­niu.

Pod­niósł gło­wę i zo­ba­czył jed­ne­go ze swych nie­licz­nych mo­skiew­skich zna­jo­mych, nie­ja­kie­go Bam­ba­je­wa; był to czło­wiek po­czci­wy, lek­ko­duch, już nie­mło­dy, o mięk­kich, jak­by roz­go­to­wa­nych po­licz­kach i ta­kim­że no­sie, na­stro­szo­nych, tłu­stych wło­sach i zwiot­cza­łym, opa­słym cie­le. Wiecz­nie bez gro­sza i wiecz­nie czymś za­chwy­co­ny, Ro­ści­sław Bam­ba­jew wa­łę­sał się ha­ła­śli­wie, lecz bez celu po po­wierzch­ni na­szej cier­pli­wej mat­ki-zie­mi.

– To się na­zy­wa spo­tka­nie! – rzekł otwie­ra­jąc sze­ro­ko za­pły­nię­te tłusz­czem oczki i wy­su­wa­jąc gru­be war­gi, nad któ­ry­mi dziw­nie i ja­koś nie­sto­sow­nie ster­cza­ły rude wąsy. – Ach tak, Ba­den! Wszy­scy zła­żą się tu jak ka­ra­lu­chy. Ską­deś się tu wziął?

Bam­ba­jew „ty­kał” wszyst­kich bez wy­jąt­ku.

– Przy­je­cha­łem tu trzy dni temu.

– Skąd?

– Na co ci ta wia­do­mość?

– Jak to na co! Cze­kaj, cze­kaj, może nie wiesz, kto tu jesz­cze przy­je­chał? Gu­ba­rew! Sam, we wła­snej oso­bie! Wi­dzisz, kogo tu za­sta­łeś! Wczo­raj przy­je­chał z He­idel­ber­gu. Znasz go, oczy­wi­ście?

– Ze sły­sze­nia.

– Tyl­ko tyle? Zmi­łuj się! Za­raz w tej chwi­li, za­pro­wa­dzi­my cię do nie­go. Nie znać ta­kie­go czło­wie­ka! A otóż i Wo­ro­szy­łow. Cze­kaj, a może ty i jego nie znasz? Mam za­szczyt przed­sta­wić was so­bie na­wza­jem. Obaj ucze­ni! Ten to po pro­stu fe­niks! Po­ca­łuj­cie się!

To mó­wiąc Bam­ba­jew zwró­cił się do sto­ją­ce­go przy nim przy­stoj­ne­go mło­dzień­ca o świe­żej i ru­mia­nej, ale już po­waż­nej twa­rzy. Li­twi­nów wstał i oczy­wi­ście nie po­ca­ło­wał się, ale za­mie­nił uprzej­my ukłon z „fe­nik­sem”, któ­ry, są­dząc po su­ro­wej po­sta­wie, nie był zbyt za­chwy­co­ny tą nie­spo­dzie­wa­ną zna­jo­mo­ścią.

– Po­wie­dzia­łem: fe­niks i nie co­fam tego – cią­gnął da­lej Bam­ba­jew – jedź do Pe­ters­bur­ga, do kor­pu­su i spójrz na zło­tą ta­bli­cę: czy­je na­zwi­sko znaj­dziesz tam na pierw­szym miej­scu? Wo­ro­szy­ło­wa, Sje­mio­na Ja­kow­le­wi­cza! Ale Gu­ba­rew, Gu­ba­rew, dro­dzy moi!!! Do nie­go, do nie­go śpie­szyć nam trze­ba! Po pro­stu uwiel­biam tego czło­wie­ka. I nie tyl­ko ja, wszy­scy jak je­den mąż go uwiel­bia­ją. Jaką on te­raz pra­cę pi­sze, ho…ho… ho!

– A o czym? – za­py­tał Li­twi­nów.

– O wszyst­kim, bra­cie mój, coś w ro­dza­ju Buc­kle'a, tyl­ko o wie­le głęb­sze, głęb­sze… Wszyst­ko tam bę­dzie roz­wią­za­ne i wy­ja­śnio­ne.

– A ty sam czy­ta­łeś tę pra­sę?

– Nie, nie czy­ta­łem, i to na­wet ta­jem­ni­ca, któ­rej nie na­le­ży roz­gła­szać; ale po Gu­ba­re­wie wszyst­kie­go moż­na się spo­dzie­wać, wszyst­kie­go. Tak! – Bam­ba­jew wes­tchnął i zło­żył ręce. – Gdy­by tak jesz­cze dwie, trzy ta­kie gło­wy zna­la­zły się u nas w Ro­sji, co by to było, Boże świę­ty! Po­wiem ci tyl­ko jed­no, Gri­go­ri­ju Mi­chaj­ło­wi­czu: czym­kol­wiek się zaj­mo­wa­łeś w ostat­nich cza­sach – nie wiem zresz­tą, czym ty się w ogó­le zaj­mu­jesz – ja­kie­kol­wiek są two­je prze­ko­na­nia – nie znam ich rów­nież – ale wiem, że od nie­go, od Gu­ba­re­wa wie­le się mo­żesz na­uczyć. Nie­ste­ty, jest tu nie na dłu­go. Trze­ba ko­rzy­stać póki czas, trze­ba pójść do nie­go. Do nie­go, do nie­go!

Mi­ja­ją­cy ich ele­gan­cik o ru­da­wych kę­dzior­kach, w pła­skim ka­pe­lu­szu z gra­na­to­wą wstąż­ką, od­wró­cił się i ze zja­dli­wym uśmie­chem po­pa­trzył przez mo­nokl na Bam­ba­je­wa. Zi­ry­to­wa­ło to Li­twi­no­wa.

– Po co tak krzy­czysz? – za­py­tał – jak­byś goń­cze­go na trop na­pro­wa­dzał! Nie ja­dłem jesz­cze obia­du.

– Wiel­kie rze­czy! Zje­my za­raz u We­be­ra… we trzech… Do­sko­na­le! Czy mo­żesz za mnie za­pła­cić, masz pie­nią­dze? – do­dał pół­gło­sem.

– Mieć, mam; ale nie wiem do­praw­dy…

– Prze­stań, pro­szę cię; bę­dziesz mi wdzięcz­ny, a i on się ucie­szy. Ach, mój Boże! – prze­rwał sam so­bie Bam­ba­jew. – Prze­cież oni gra­ją fi­nał z Her­na­nie­go . Co za cudo!… A som… mo Car­lo Ja­kiż ja je­stem jed­nak! Od razu pła­czę! No, Sje­mio­nie Ja­kow­le­wi­czu! Wo­ro­szy­łow! Więc co, idzie­my?

Wo­ro­szy­łow, któ­ry wciąż jesz­cze stał nie­ru­cho­my i wy­pro­sto­wa­ny, za­cho­wu­jąc po­przed­nią nie­co py­szał­ko­wa­tą po­sta­wę, wy­mow­nie spu­ścił oczy, zmarsz­czył brwi i mruk­nął coś przez zęby… ale nie od­mó­wił; Li­twi­nów zaś po­my­ślał: „Co tam! Niech i tak bę­dzie, na szczę­ście mam czas!” Bam­ba­jew wziął go pod rękę, ale za­nim skie­ro­wał się do ka­wiar­ni, kiw­nął pal­cem na Iza­be­lę, zna­ną kwia­ciar­kę Joc­key-Clu­bu; przy­szła mu fan­ta­zja ku­pić od niej bu­kiet. Ale ary­sto­kra­tycz­na kwia­ciar­ka ani drgnę­ła; z ja­kiej ra­cji zresz­tą mia­ła­by pod­cho­dzić do ja­kie­goś pana bez rę­ka­wi­czek, w za­pla­mio­nej wel­we­to­wej kurt­ce, pstrym kra­wa­cie i wy­krzy­wio­nych bu­tach, pana, któ­re­go nig­dy nie wi­dy­wa­ła w Pa­ry­żu? Wów­czas kiw­nął na nią z ko­lei Wo­ro­szy­łow. Po­de­szła do nie­go, on zaś wy­braw­szy z jej ko­szy­ka mały bu­kie­cik fioł­ków, rzu­cił jej gul­de­na. My­ślał, że za­dzi­wi ją swo­ją hoj­no­ścią; ale ona na­wet nie drgnę­ła, a kie­dy się od niej od­wró­cił, wy­krzy­wi­ła po­gar­dli­wie za­ci­śnię­te war­gi. Wo­ro­szy­łow ubra­ny był stroj­nie, a na­wet z wy­szu­ka­ną ele­gan­cją, lecz do­świad­czo­ne oko pa­ry­żan­ki do­strze­gło od razu w jego ubra­niu, w jego fi­gu­rze, na­wet w jego cho­dzie, no­szą­cym śla­dy przy­swo­jo­nej od naj­młod­szych lat po­sta­wy woj­sko­wej, brak praw­dzi­we­go, ra­so­we­go „szy­ku”.

Zna­jo­mi nasi za­sie­dli u We­be­ra w głów­nej sali, za­mó­wi­li obiad i roz­po­czę­li roz­mo­wę. Bam­ba­jew gło­śno i z za­pa­łem mó­wił o wiel­kiej war­to­ści Gu­ba­re­wa, wkrót­ce jed­nak umilkł i gło­śno wzdy­cha­jąc i żu­jąc wy­chy­lał szklan­kę za szklan­ką. Wo­ro­szy­łow jadł i pił mało, jak­by nie­chęt­nie, a gdy już wy­py­tał Li­twi­no­wa o ro­dzaj jego za­jęć, za­czął wy­gła­szać wła­sne zda­nie… nie tyle o tych za­ję­ciach, ile w ogó­le o róż­nych „za­gad­nie­niach”… Oży­wił się na­gle, po­mknął jak do­bry koń, dziar­sko i do­bit­nie skan­du­jąc każ­dą sy­la­bę, każ­dą li­te­rę, ni­czym zu­cho­wa­ty ka­det na eg­za­mi­nie ma­tu­ral­nym, przy czym ener­gicz­nie, choć bez­ład­nie wy­ma­chi­wał rę­ka­mi. Z każ­dą chwi­lą sta­wał się co­raz bar­dziej wy­mow­ny, śmiel­szy, na szczę­ście bo­wiem nikt mu nie prze­ry­wał; zu­peł­nie jak­by wy­gła­szał roz­pra­wę lub wy­kład. Na­zwi­ska współ­cze­snych uczo­nych z do­dat­kiem daty uro­dze­nia lub śmier­ci każ­de­go z nich, ty­tu­ły świe­żo wy­da­nych bro­szur, w ogó­le na­zwi­ska, na­zwi­ska, na­zwi­ska sy­pa­ły się z jego ust, spra­wia­jąc jemu sa­me­mu naj­wyż­szą roz­kosz, od­zwier­cie­dla­ją­cą się w jego roz­bły­słych oczach. Wo­ro­szy­łow gar­dził wszyst­kim, co sta­re, ce­nił tyl­ko naj­now­szy wy­kwit kul­tu­ry umy­sło­wej, ostat­nie, po­stę­po­we osią­gnię­cia na­uki. Naj­więk­szą ra­do­ścią, szczę­ściem nie­mal było dla nie­go wy­mie­nić choć­by nie à pro­pos książ­kę ja­kie­goś dok­to­ra Sau­er­ben­gla o wię­zie­niach w Pen­syl­wa­nii lub wczo­raj­szy ar­ty­kuł w „Asia­itic Jo­ur­nal” o We­dach i Pu­ra­nach (wy­ma­wiał wła­śnie: Dżor­nal, cho­ciaż, oczy­wi­ście, nie umiał po an­giel­sku). Li­twi­now słu­chał go, słu­chał i w ża­den spo­sób nie mógł od­gad­nąć, jaka jest mia­no­wi­cie jego spe­cjal­ność? To mó­wił o roli ple­mie­nia cel­tyc­kie­go w hi­sto­rii, to prze­rzu­cał się do świa­ta sta­ro­żyt­no­ści i za­czy­nał pra­wić o egi­ne­tyj­skich mar­mu­rach, z za­pa­łem roz­pra­wiał o ży­ją­cym przed Fi­dia­szem rzeź­bia­rzu Ona­ta­sie, któ­ry jed­nak w jego ustach zmie­niał się w Jo­na­ta­na, na­da­jąc przez chwi­lę jego wy­wo­dom ni to bi­blij­ny, ni to ame­ry­kań­ski ko­lo­ryt; to znów prze­ska­ki­wał na te­mat eko­no­mii po­li­tycz­nej na­zy­wa­jąc Ba­stia­ta głup­cem i za­ku­tą pałą „ni­czym Adam Smith i wszy­scy fi­zjo­kra­ci”… – Fi­zjo­kra­ci… – szep­nął za nim Bam­ba­jew. – Ary­sto­kra­ci?… – Mię­dzy in­ny­mi Wo­ro­szy­łow wy­wo­łał wy­raz zdu­mie­nia na twa­rzy tego sa­me­go Bam­ba­je­wa nie­dba­le i mi­mo­cho­dem rzu­co­ną uwa­gą o Ma­cau­layu jako o pi­sa­rzu prze­sta­rza­łym, któ­re­go na­uka już wy­prze­dzi­ła; co zaś do Gne­ista i Rieh­la, oświad­czył, że wy­star­czy ich tyl­ko wy­mie­nić, i wzru­szył ra­mio­na­mi. Bam­ba­jew rów­nież wzru­szył ra­mio­na­mi. „I to wszyst­ko od razu, bez po­wo­du, przed ob­cy­mi, w ka­wiar­ni – my­ślał Li­twi­now pa­trząc na ja­sne wło­sy, oczy i bia­łe zęby no­we­go zna­jo­me­go oraz jego bez­ład­nie po­ru­sza­ją­ce się ręce – i na­wet się nie uśmiech­nie; a mimo wszyst­ko musi to być do­bry chło­pak i bar­dzo nie­do­świad­czo­ny…” Wo­ro­szy­łow uspo­ko­ił się wresz­cie; głos jego, mło­dzień­czo dźwięcz­ny i ochry­pły jak głos mło­de­go ko­gu­ta, za­ła­mał się lek­ko… Bam­ba­jew w porę za­czął de­kla­mo­wać wier­sze i znów o mało się nie roz­pła­kał, co wy­wo­ła­ło zgor­sze­nie przy jed­nym sto­li­ku za­ję­tym przez ro­dzi­nę an­giel­ską, a chi­cho­ty przy dru­gim, gdzie dwie lo­ret­ki ja­dły obiad z ja­kimś zdzie­cin­nia­łym star­cem w lila pe­ru­ce. Kel­ner przy­niósł ra­chu­nek; przy­ja­cie­le za­pła­ci­li.

–– No więc! – za­wo­łał Bam­ba­jew, cięż­ko wsta­jąc z krze­sła – te­raz fi­li­żan­kę kawy i marsz. Nie ma te jak na­sza Ro­sja – do­dał sta­jąc w drzwiach i nie­mal z za­chwy­tem wska­zu­jąc swą mięk­ką czer­wo­ną ręką na Wo­ro­szy­ło­wa i Li­twi­no­wą. – Pa­trz­cie tyl­ko! „Tak, Ro­sja” – po­my­ślał Li­twi­now; a Wo­ro­szy­łow, któ­ry znów zdą­żył nadać swej twa­rzy wy­raz sku­pie­nia, uśmiech­nął się po­błaż­li­wie i z lek­ka stuk­nął ob­ca­sa­mi, W pięć mi­nut póź­niej wszy­scy trzej wcho­dzi­li po scho­dach ho­te­lu, gdzie za­trzy­mał się Stie­pan Ni­ko­ła­je­wicz Gu­ba­rew. Wy­so­ka, smu­kła dama, w ka­pe­lu­szu z krót­ką wo­al­ką, zwin­nie zbie­ga­ła wła­śnie z tych scho­dów; na wi­dok Li­twi­no­wa od­wró­ci­ła się na­gle w jego stro­nę i sta­nę­ła jak­by osłu­pia­ła ze zdu­mie­nia. Twarz jej za­czer­wie­ni­ła się i rów­nie szyb­ko po­bla­dła pod gę­stą siat­ką ko­ron­ki; Li­twi­now wszak­że jej nie za­uwa­żył, dama zaś jesz­cze zwin­niej niż przed­tem zbie­gła na dół po sze­ro­kich stop­niach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: