Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Działa imperium - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
12 lipca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Działa imperium - ebook

GDY CICHNIE HUK DZIAŁ, ZŁOWROGA SIŁA PCHA ŚWIAT KU NOWEMU KATAKLIZMOWI.

Księga czwarta „Kampanii Cienia”

Po druzgocących klęskach zadanych im przez błyskotliwego generała Janusa bet Vhalnicha nieprzyjacielskie mocarstwa zapraszają wszystkie strony konfliktu do negocjacji w nadziei zakończenia wojny. Królowa Raesinia pragnie przywrócić pokój, lecz Janus twierdzi, że jakiekolwiek próby jego zawarcia z nieprzejednanym Kościołem Zaprzysiężenia Elizjum są skazane na niepowodzenie. Dla Kapłanów Czerni nie ma bowiem pokoju z heretykami i demonami, których usiłują zniszczyć, tylko wojna na śmierć i życie.

Marcus d’Ivoire i Winter Ihernglass muszą zdecydować, któremu z tych przywódców pozostaną wierni ? i jaką cenę mogą zapłacić za ostateczne zwycięstwo. Tymczasem w mrokach Elizjum budzi się złowroga siła, a jej pokonanie może oznaczać konieczność poniesienia niewyobrażalnych ofiar…

Porywająca książka z nurtu „flintlock fantasy”, prawdziwa uczta dla fanów Briana McClellana, Naomi Novik, Brenta Weeksa.

Szorstka, brutalna, a zarazem cudownie kameralna... nadzwyczajna militarna fantasy.- Jason M. Hough, współautor bestsellera Mass Effect: Andromeda. Nexus początek

Kolejna odsłona jednej z najlepszych współczesnych serii militarnej fantasy. BestFantasyBooks

Zuchwała i wywrotowa... zmiksowanie siedemnsastowiecznej techniki z przywołującymi demony skrytobójcami wypada wyjątkowo udanie. „Publishers Weekly”

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-835-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Czwarty tom! Naprawdę nie miałem pojęcia, u zarania czasu, gdy zabierałem się do pracy, że w ogóle będzie czwarty tom. Jednak jest.

Jak zawsze, wspomagała mnie dzielna doborowa grupa pierwszych czytelników, którzy powstrzymywali mnie od zbaczania w niepożądanym kierunku. Tym razem ten zespół składał się z: M.L. Brennan (poczytajcie jej książki; nie będziecie rozczarowani), Rhiannon Held (jak wyżej), Elisabeth Fracalossi i Lu Huan. Casey Blair nadal pełniła swoją wyjątkową rolę, czytając moje szkice, słuchając mojej paplaniny i z niemal magiczną łatwością pomagając ustalić przebieg akcji jeszcze nienapisanych rozdziałów.

Podziękowania należą się też (zawsze i nieustannie) mojemu agentowi Sethowi Fishmanowi, a także jego kolegom z Gernert Company: Willowi Robertsowi, Rebecce Gardner i Florze Hackett. Jestem wdzięczny również innym agentom literackim na całym świecie, którzy pomogli tym książkom dotrzeć do różnych nieoczekiwanych miejsc.

Jestem zawsze wdzięczny moim wydawcom, ale przy tym tomie Jessica Wade naprawdę zrobiła znacznie więcej, niż wymagały tego jej obowiązki: pomagała mi wprowadzać liczne poprawki, odpowiadała na rozpaczliwe e-maile i mimo moich niedociągnięć umożliwiła terminowe ukończenie pracy. Kolejne podziękowania całemu personelowi Roc, który pomógł w urzeczywistnieniu tej książki, ale nie został wymieniony w stopce.

I w końcu, oczywiście i zawsze, dziękuję Czytelnikom, którzy nadal śledzą bieg tej opowieści. Mogę jedynie dołożyć najlepszych starań, aby spełnić Wasze oczekiwania.Prolog

Pontifex Czerni

Ostatnie wiosenne burze były nader gwałtowne; ta, potwornie silna, smagała zbocze samotnej góry gnanymi wiatrem strugami deszczu. Pośród ciężkich chmur z trzaskiem przelatywały błyskawice, oślepiająco białymi wyładowaniami uderzając w kopuły wież Elizjum. Miasto twierdza przywarło do zbocza jak małż do skały, kuląc się przed furią niebios. Stało tutaj od prawie tysiąca lat i jeszcze nie zmyła go żadna nawałnica.

Ta ulewa jednak wkrótce minie, a z nią pora deszczowa, po której nadejdzie skwarne, suche lato północnego Murnska. Drogi obeschną, a pola zazielenią się uprawami i nadciągnie inna burza, niesiona przez ludzi i działa, tak silna, że mogłaby zmieść nawet Elizjum z jego skalnej grzędy. Te wysokie pionowe mury, dzięki którym w minionych wiekach miasto było niezdobyte, w czasach armat i moździerzy są bezużyteczne.

Pontifex Czerni czekał w trójkątnej komnacie na swoich kolegów, słuchając wody bulgoczącej w tysiącu podziemnych kanałów i sporadycznych pomruków gromów w oddali. Wyobraził sobie ten huk stokrotnie głośniejszy i armatnie kule zamieniające w gruzy święte miasto nad jego głową, rozbijające wielkie mury, niszczące biblioteki, dormitoria oraz niezliczone kaplice wraz z posągami ich świętych patronów. Niweczące dzieło jego życia i jego poprzedników, nieprzerwanym szeregiem sięgających czasów Elizjusza Ligamentiego, a następnie samego Karisa Zbawcy.

Przez tysiąc dwieście dziewięć lat Kapłani Czerni spełniali swój święty obowiązek i bronili nieświadomego niczego świata przed Bestią Sądnego Dnia. Kładli pokotem armie piekieł, biorąc w niewolę każdego potwora, którego zdołali dopaść, aż dla zwykłych ludzi demony i czary stały się czymś występującym tylko w baśniach i legendach. I wszystko to – całe zbożne dzieło Kościoła, to, co zostało okupione ofiarą Karisa – mogło zostać zaprzepaszczone, więzienia otwarte i demony rozpuszczone na cztery strony świata, a sama Bestia ponownie uwolniona.

Nie, pomyślał pontifex. Nie za mojej kadencji. Obojętnie, co ci głupcy powiedzą.

Drzwi otworzyły się z piskiem zardzewiałych zawiasów, wzbijając tuman kurzu. Ta sala obrad oficjalnie przestała być używana od czasu pozornego rozwiązania zakonu Kapłanów Czerni, a przywódcy dwóch pozostałych odłamów Kościoła woleli się spotykać w bardziej eleganckim otoczeniu. W normalnych okolicznościach pontifex Czerni widywał się z nimi co kilka lat: tajny zakon robił swoje w podziemiach miasta, niewidoczny dla kapłanów w czerwonych i białych szatach, działających w blasku dnia. To jednak oczywiście nie była normalna sytuacja.

Wszedł pontifex Bieli i jego nieskazitelnie biała szata natychmiast pokryła się szarą patyną opadającego pyłu. Starzec w wysokiej czapce z pozłacanym otokiem, skrywającej łysinę, spojrzał na pontifeksa Czerni i pozdrowił go mruknięciem, ostrożnie stąpając po spleśniałym dywanie ku ozdobnemu stołowi. Gdy odsunął sobie jedno z krzeseł z wysokim oparciem, wzbił kolejną chmurę kurzu.

– Wciąż pada – odezwał się, bezowocnie próbując strzepnąć kurz z siedziska. – Jak wiesz, w słotę łamie mnie w kościach. Pytałem Pana, dlaczego od deszczu bolą mnie kości, ale nie zaszczycił mnie odpowiedzią.

Z przesadnie głośnym westchnieniem opadł na fotel. Czarny nadal stał.

– Kiedy będziesz w moim wieku – ciągnął Biały – zakwestionujesz sens budowania świętego miasta na zboczu góry odległej o tysiąc mil od wszystkiego.

– Ja wierzę – powiedział Czarny, nie mogąc się powstrzymać – że to miało ułatwić skupienie myśli na kontemplacji boskości.

– Może ty potrzebujesz pomocy przy kontemplacji, ale ja nie – rzekł Biały. – Po sześćdziesięciu latach jestem w tym całkiem niezły. Zapewniam cię, że mógłbym kontemplować zupełnie swobodnie w jakimś ciepłym ogrodzie, gdzie indziej. Tutaj na zmianę marzniemy, toniemy albo się smażymy.

– Porozmawiaj o tym ze świętym Ligamentim.

– Wierz mi, w dniu, w którym Pan uzna za stosowne zabrać mnie do siebie, na pewno to zrobię.

I wszyscy żarliwie się modlimy, aby ten dzień przyszedł jak najszybciej, pomyślał Czarny. Nie żeby któryś z ewentualnych kandydatów miał być lepszy. Wśród Kapłanów Bieli było nadzwyczaj wielu pompatycznych, nieznośnych głupców.

– Czy już zaczęliście? – zapytał pontifex Czerwieni, przeciskając się przez uchylone drzwi. Był młodszy od kolegów, z bulwiastym, czerwonym jak burak nosem i krzaczastymi brwiami.

– Na razie tylko wymieniamy uprzejmości, bracie – odparł Czarny. Miał chrapliwy głos po przebytej w dzieciństwie chorobie, która o mało go nie zabiła. – Nasz brat Biały mówił o pogodzie. Zauważył, że wciąż pada.

– Tak już jest o tej porze roku.

Czerwony zajął swoje miejsce, nie zwracając uwagi na kurz.

Czarny poszedł w jego ślady, nieco wolniej. Trójkątny stół niegdyś był miejscem, przy którym sprawowano władzę nad całym kontynentem. Patrzyli na siebie, zastanawiając się, który przemówi pierwszy.

– Vordanajowie chcą zawieszenia broni – oznajmił Czerwony, przerywając impas. – Ich przedstawiciele zbierają się w Talbonn. Vhalnich i królowa będą tam.

Pontifex Czerni, jedyny z nich trzech, miał maskę z błyszczącego obsydianu; nosili taką wszyscy bracia jego zakonu. Zakrywała mu twarz, tak więc mógł sobie pozwolić na gniewny grymas. Vhalnich. Ten vordanajski generał był w centrum wszystkich wydarzeń. Kościół posłał swoich sprzymierzeńców na wojnę, gdy Vhalnich obalił w Vordanie będącego ich marionetką Orlankę, lecz ten przeklęty generał z zatrważającą łatwością rozbijał armie i fortece. Teraz, gdy zaczął się drugi rok wojny, umocnił swoją władzę jako pierwszy konsul Vordanu, odpowiadający wyłącznie przed królową Raesinią.

– Kogo wysyła imperator? – spytał Biały.

– Księcia Dzurka.

– To osioł – rzekł Czarny.

– Osioł, ale wysoko postawiony – przypomniał Czerwony. – Trzeci w kolejności do tronu Murnska. A Borelgajowie wyślą diuka Dorsaya.

– Jeśli zdołają wsadzić go na konia – prychnął Biały. – Ten stary piernik wojował już wtedy, kiedy byłem chłopcem.

– Trzy armie obozują tuż przy granicy, blisko siebie – powiedział Czerwony. – A przy negocjacyjnym stole zasiądą cztery mocarstwa. Pytanie, co zaoferują Vordanajowie.

– Hamveltajczycy przyjmą każde warunki, byle zawrzeć pokój – mruknął Biały. – Po tych batach, jakie dostali jesienią, będą błagali Vhalnicha, żeby ich zostawił w spokoju.

– Viadre jest podzielone – zauważył Czerwony. – Bardzo wielu Borelgajów na tamtejszym dworze chce uznać rewolucję za fakt dokonany, szczególnie teraz, gdy Vhalnich osadził królową na tronie. Wojny psują interesy. A wysyłając Dzurka, imperator daje do zrozumienia, że jest co najmniej gotowy wysłuchać propozycji.

– Zatem nie możemy dopuścić do tych obrad – uznał Czarny. – Ta wojna musi trwać do zwycięskiego końca. – Rąbnął dłonią w stół, wzbijając obłok kurzu.

Pozostali dwaj spojrzeli na niego ze zdumieniem.

– Posłaliśmy mocarstwa na wojnę – powiedział po chwili Czerwony. – To nie było trudne, gdy Vordan był osłabiony rewolucją. Wojna miała przynieść korzyści, przynajmniej tak się zdawało. A teraz? Vordanajowie nie będą siedzieli bezczynnie przez zimę, a Vhalnich wydaje się niezwyciężony w polu. Perspektywy nie są już tak przyjemne.

– To nie jest kwestia perspektyw czy korzyści – zaoponował Czarny. – Trzeba im rozkazać...

– Kościół nie rozkazuje świeckiej władzy – przerwał mu Czerwony. – My doradzamy. Proponujemy. A jeśli zbyt silnie wpływamy na bieg historii, ryzykujemy zepchnięcie na jej pobocze. Dzień, w którym król Borelu lub imperator Murnska pomyśli sobie: „A ile batalionów pontifex Czerwieni może posłać przeciwko mnie?”, będzie dniem, w którym nasza władza skończy się na zawsze.

– Jeśli imperator nas nie usłucha, możemy go zniszczyć. – Czarny zgrzytnął zębami. – Jeśli ogłosimy, że złamał kościelne prawa, chłopstwo Murnska powstanie i...

– I kto wtedy będzie walczył z Vordanajami? – zapytał Czerwony.

Zapadła długa cisza.

– Mówisz, że będzie pokój – rzekł Czarny.

– Mówię, że powinniśmy pozwolić, by sprawy toczyły się swoim biegiem – odparł Czerwony. – Czasem najlepiej jest usunąć się na bok.

– Vhalnich jest niebezpieczny – powiedział Czarny. Dlaczego oni tego nie rozumieją? – Nie tylko dla Vordanu, lecz dla świata. Ma Tysiąc Imion, największy zbiór demonicznych mocy poza tymi murami. I pomoc sług Bestii! Ta pradawna herezja przetrwała i kto wie, jak silna się stała w zapomnianych zakątkach tego świata.

– Ty tak twierdzisz – prychnął Biały. – Mamy na to tylko słowa twojego agenta.

– Cień wielokrotnie dowiódł swojej lojalności – zareplikował Czarny. – Nie możemy sobie pozwolić na ignorowanie jego ostrzeżeń. Jeśli to prawda, jeśli Vhalnich jest pionkiem starych magów, to nie zadowoli się rządzeniem Vordanem. Przybędzie tu i uwolni niszczycielską siłę, której tak długo stawialiśmy czoło.

– Myślę, że ty się go boisz, bracie – stwierdził Biały. – Czy dlatego, że cię pokonał? Nasłałeś na Vhalnicha swoje potwory i demony, bezskutecznie. Twój zakon ma zapobiegać szerzeniu się czarów i herezji, a moim zdaniem to, co mówisz, świadczy, że zawiedliście.

Czarny zacisnął szczęki. Pontifex Bieli utrzymywał, że nie interesuje się sprawami tego świata, ale zawsze był aż nazbyt dobrze poinformowany.

– Rzeczywiście boję się go – przyznał. – I wy też powinniście mieć się na baczności. Tak jak cały świat. On jest największym zagrożeniem, przed jakim stanęliśmy od czasu Schizmy, i Kościół musi się zjednoczyć przeciwko niemu. – Znów uderzył dłonią w stół. – Powiedzcie mi, bracia, czy składając nasze śluby, przysięgaliśmy mierzyć się z siłami ciemności tylko wtedy, gdy jest to wygodne. – Patrząc na ich twarze, zrozumiał, że przegrał.

– Myślę, że pokój może być korzystny – powiedział Czerwony. – W końcu Vhalnich nie może pomaszerować z armią na Elizjum, skoro właśnie podpisał rozejm z imperatorem. A jestem pewny, że możemy ufać, iż podczas przeciągających się pertraktacji nasz brat Czarny załatwi sprawę... dyskretniej.

– Ty narobiłeś tego bałaganu – warknął Biały. – I ty będziesz musiał go posprzątać.

Zapadła długa cisza. W końcu pontifex Czerni wstał.

– Bardzo dobrze, bracia – rzekł. – Wybaczcie, ale muszę poczynić odpowiednie przygotowania.

– Katastrofa – mruczał pontifex Czerni, idąc podziemnymi korytarzami. – Stoją w jej obliczu, a mimo to nie chcą działać.

– Tak, wasza eminencjo. – Skryba usiłował dotrzymać kroku swojemu panu.

Za nimi podążali nosiciel pochodni i dwaj zamaskowani kapłani.

– Powiedz komunikatorom, że chcę rozmawiać z Cieniem – polecił Czarny.

Cień – znany światu jako Ionkovo – był u Borelgajów z diukiem Orlanką.

– Ile minie czasu, zanim Lustro dotrze do Talbonn?

Skryba przełożył papiery, które trzymał w dłoniach.

– Jeszcze kilka tygodni, wasza ekscelencjo, nawet w sprzyjających warunkach.

Pontifex zaklął w duchu. Było mnóstwo opowieści o demonach, które w mgnieniu oka mogą się przenieść na drugi koniec świata, lecz agenci Kapłanów Czerni nigdy nie znaleźli żadnego takiego stworzenia. Pary komunikatorów potrafiły przenieść jego głos na drugą stronę kontynentu, ale ktoś musiał tam być, żeby wykonać jego polecenia. A gdy najlepszy zespół jego agentów najwyraźniej został zlikwidowany w Vordanie, szeregi Przeklętych Penitentów znacznie się przerzedziły.

Tych demonicznych zabójców nigdy nie było aż tylu, ilu wyliczano w legendach. Trudno było znaleźć ludzi dostatecznie silnego ducha, aby udźwignęli brzemię demona, oraz gotowych znieść wieczyste męki, aby dopomóc w zbawieniu innych, a ponadto Kościół nie chciał ryzykować, wypuszczając na świat zbyt wiele bestii. Z tych, które stworzono, wiele w ogóle nie opuszczało Elizjum, wykorzystując swoją moc, by leczyć, mówić lub pisać. Inne były rozproszone po świecie, wpływając na lokalne wydarzenia i wypatrując oznak użycia czarów. Tylko nieliczne demony były naprawdę użyteczne w boju i często Penitent wymagał wieloletniego szkolenia, nim można było zaufać, że poradzi sobie w zewnętrznym świecie.

Łatwo było braciom z Bieli i Czerwieni mówić, że Vhalnich jest problemem, który on ma rozwiązać. Ten człowiek był przebiegły i chroniony przez co najmniej jednego potężnego demona. Jednak nie jest niezwyciężony. Nadarzy się sposobność, pomyślał pontifex Czerni. Z trudem skupił się na innych, pilniejszych sprawach.

– Co z poszukiwaniami nosiciela? – spytał. – Są jakieś postępy?

Skryba się rozpromienił.

– Najwyraźniej tak, wasza ekscelencjo. Pięćdziesiąty czwarty obiekt przechodzi ósmą godzinę recytacji i ojciec Milovic uważa, że ona ma dość siły, żeby dokończyć wezwanie.

Wreszcie. Minął prawie rok.

– Chcę ją zobaczyć.

Pontifex Czerni schodził coraz niżej, mijając podziemia, w których mieszkała większość Kapłanów Czerni, oraz poziomy z uwięzionymi demonami – bezkresne korytarze zakratowanych cel z inskrypcjami podającymi ich imiona. Napotężniejsze demony miały wspaniałe, poetyckie imiona: Niewidzialny Pancerz, Gniew Cieni, Kariatyda, ale większość, szczególnie schwytane stosunkowo niedawno, bardziej prozaiczne. Jasnowidz nr 14, Ciepłolubny, Zmiennokształtny nr 3.

W każdej z cel siedział nieszczęśnik będący nosicielem tak nazwanego demona. Niektórzy z nich byli „dzikimi”, schwytanymi przez agentów Kościoła, ale większość stworzono tu, w Elizjum, zmuszając ludzi do wypowiadania imion stworów, które teraz nosili w sobie. Wszystko to zapoczątkowały odkrycia Elizjusza Ligamentiego, genialnego założyciela zakonu. Pierwsze, że choć niektórzy nieszczęśnicy zostają w „naturalny” sposób opętani przez demony przy narodzinach, wygodniej jest przywołać te stwory, wymawiając ich imiona. Drugie, że te imiona można odkryć poprzez ostrożne eksperymenty z już uwięzionymi demonami. I trzecie, najważniejsze odkrycie, że demony mają osobliwą cechę – raz wezwane przez nosiciela są w nim uwięzione aż do jego śmierci i nie mogą zarażać swoim złem innych.

Te odkrycia zmieniły wczesny Kościół. Zamiast palić na stosach nosicieli, Kapłani Czerni zaczęli ich gromadzić, więzić i poznawać imiona ich demonów. Gdy jeden nosiciel umierał, tworzono następnego, zmuszając jakiegoś więźnia do wypowiedzenia imienia demona i zajęcia miejsca martwego poprzednika. I tak jeden po drugim owe piekielne stwory usuwano z tego świata i zamykano tam, gdzie nie mogły zagrozić duszom wiernych. Liczba potworów i czarnoksiężników malała, gdyż coraz mniej dzieci rodziło się z takimi skazami.

Coraz niżej i niżej. Pontifex mijał cele i komnaty tortur, w których Kapłani Czerni wydobywali imiona od ostatnio schwytanych. W samo serce góry, gdzie powietrze było rozgrzane, a ściany śliskie od wilgoci gorących źródeł, na których zbudowano Elizjum.

Najniebezpieczniejszym okresem dla każdego demona był czas pomiędzy śmiercią jednego nosiciela a znalezieniem następnego. Nie każdy miał siłę nosić takiego stwora w swojej duszy, a im potężniejszy był demon, tym większej wymagało to siły. W tym przedziale czasowym demon miał swobodę działania i mógł opętać jakieś nieszczęsne rodzące się dziecię, przychodząc wraz z nim na świat. Na szczęście im potężniejszy demon, tym mniej prawdopodobne było, że się pojawi tak właśnie. Do chwili obecnej tylko pomniejsze demony zdołały uciec w ten sposób, ale zawsze istniało takie niebezpieczeństwo.

Na samym dole długich spiralnych schodów, za zamkniętymi żelaznymi odrzwiami, znajdowało się kilka niewielkich pomieszczeń. Woda miarowo kapała ze sklepienia na posadzkę, zbierając się między kamiennymi płytami. W ciemnych kątach rozwijał się grzyb, a w powietrzu unosiła się woń zgnilizny. Była to siedziba najważniejszego więźnia, tego, którego w pewnym sensie Kościół sam stworzył i kontrolował. Bestii Sądnego Dnia, przysłanej przez Boga i mającej zniszczyć świat za ludzkie nieprawości.

Wedle tego, co mówił o tym lud, interwencja Karisa skłoniła Boga do okazania łaski i wygnania Bestii do czasu przełożonego na później Dnia Sądu. Tylko Kapłani Czerni wiedzieli, że Bestia wciąż tu jest, spętana przez samego Karisa, zamknięta w nosicielu, żeby już nigdy więcej się nie odrodziła na tym świecie. Kiedy umierał nosiciel Bestii, Kapłani Czerni wyszukiwali najsilniejszych w wierze i sprowadzali ich tutaj, żeby wypowiedzieli imię najpotężniejszego z demonów. Większość umierała, nie mogąc udźwignąć tego brzemienia. Pewnego razu poszukiwania trwały ponad trzy lata i kapłani zaczęli otwarcie pytać, czy łaska Pana się nie wyczerpała.

Ostatni nosiciel był po pięćdziesiątce i nieoczekiwanie umarł na złośliwą chorobę płuc. Tak jak poinformował pontifeksa skryba, pięćdziesięciu trzech potencjalnych nosicieli zaczęło wypowiadać imię Bestii, ale wszyscy umarli. Okryci całunami zostali stąd wyniesieni i pochowani w bezkresnych katakumbach Elizjum. Pontifex Czerni pozwolił się dogonić strażnikom w obsydianowych maskach, po czym wraz z nimi wszedł do komnaty, w której pięćdziesiąta czwarta osoba próbowała uwięzić demona.

•...sa li nu pha vo ret kay…

Mówiła chrapliwym, rwącym się szeptem. Siedziała na drewnianym stołku pośrodku pustej komnaty, patrząc w dal. Kapłan w masce trzymał przed nią gruby zwój woskowanego papieru, powoli go rozwijając i ukazując równe rzędy dużych liter. Niekończący się szereg bezsensownych sylab. Pod nogami kapłana leżało siedem takich grubych zwojów. Wszystkie razem tworzyły straszliwe imię, które mogło uwięzić Bestię w śmiertelnym ciele. Wypowiedzenie tego imienia wymagało około dziesięciu godzin i po rozpoczęciu jakakolwiek przerwa mogła mieć fatalne skutki.

•...ga no ai ka ree cor...

Inny, starszy kapłan przybiegł na widok gościa. Pomimo obsydianowej maski pontifex rozpoznał w nim ojca Milovica, który kierował poszukiwaniami nowego naczynia.

– Wasza ekscelencjo, jesteśmy zaszczyceni – przywitał go Milovic.

– Słyszałem, że poczyniłeś jakieś postępy.

Milovic zatarł ręce, poruszając palcami.

– Oczywiście nie chcemy liczyć kurczaków, zanim się wylęgną. Jednak przyznam, że pokładam pewne nadzieje w tej osobie. Ma bardzo silną wolę i jeśli Bóg pozwoli jej znieść Bestię, jest dostatecznie zdrowa, by przetrwać wiele lat.

– Skąd pochodzi?

– Z Vordanu – odparł kapłan. – Zdaje się, że sprowadził ją Cień, zanim wyruszył wykonać kolejne zadanie.

Ach, tak. Ionkovo chichotał, opowiadając, jak zdobył tę kandydatkę, chociaż pontifex, zirytowany niepowodzeniami w stolicy Vordanu, nie widział w tym nic śmiesznego. Jednak ona znała Ihernglassa i Vhalnicha, została więc dokładnie przesłuchana, zanim umieszczono ją w wiecznie kurczącej się kolejce potencjalnych nosicieli. Teraz wyglądała tak jak oni wszyscy, z rudymi włosami ostrzyżonymi na jeża, odziana w workowaty szary strój. Jej zielone oczy błyszczały w blasku lamp, gdy wpatrywała się w rozwijany przed nią zwój, wypowiadając kolejne słowa.

•...fa mo que bin xe za...

– Jeśli jej się powiedzie, natychmiast mnie zawiadom – rzekł pontifex. – Będę chciał z nią pomówić. Z tym.

– Oczywiście, wasza ekscelencjo.

Rozmowa z Bestią Sądnego Dnia była wyłącznym przywilejem pontifeksa Czerni. Bestia była pradawna i przebiegła i posiadała wiele bardzo użytecznych informacji. Uważano, że jedynie pontifex jest dostatecznie mądry, aby rozmawiać z nią, nie ryzykując utraty swojej nieśmiertelnej duszy. Ten pontifex Czerni tylko raz rozmawiał z tym stworem, w dniu objęcia stanowiska, i obiecał sobie nigdy więcej tego nie robić. Jednak to nie są normalne czasy, stwierdził w duchu.

Jane

•...ha ren fo la wu bey...

Nacisnęła spust.

Nie, nie, nie, nie. Nie chciałam tego, nie Winter, nie Winter...

Jednak nacisnęła spust. Kurek opadł. A wtedy...

Wzbierający w niej śmiech. Ponieważ...

...tak jest, gdy popadasz w szaleństwo...

Wszystko, czego zawsze pragnęła, to Winter. Obejmować ją, całować. Patrzeć, jak szeroko otwiera oczy, kiedy ją dotykam, słyszeć to ciche westchnienie...

Nacisnęła spust. Ponieważ była zła.

Na Vhalnicha! Dlaczego nikt nie pojmuje, kim on naprawdę jest?

•...zur ket ub gin lo po...

Jane była sama we wszechświecie, unosząc się w ciemnościach. W oddali ktoś recytował jakieś bezsensowne słowa, ochrypłym, rwącym się głosem, który był niemal znajomy. Ktoś napierał na nią, ocierał się o jej ciało, delikatnie owijał wokół dłoni i stóp. Gładki jak jedwab, ale lodowaty jak strumień w zimie. Ciągnął ją przez mrok, coraz głębiej i głębiej.

Czy umarłam?

Jeszcze nie, odpowiedziało coś.

Czy to moje piekło? Płonące więzienie. Pani Wilmore, chwiejąca się jak pijana, z krwią tryskającą z ust. Krzyki z zabudowań. Nacisnęłam spust.

Być może, powiedziało coś, tak jest.

Czarny jedwab owijał jej kończyny. Poczuła, jak musnął jej kark. Dłonie i stopy mrowiły ją z zimna i słyszała przyspieszone bicie swego serca.

Czy śmierć jest tym, czego pragniesz? – spytało coś.

Pragnę... Winter, rozgarniająca palcami jej długie rude włosy. Wyraz jej oczu po tym, jak przepędzili poborców. Wyraz jej oczu, gdy nacisnęłam spust.

•...kei ni si get... hi... s-sen…

Czarny jedwab zacisnął się mocniej i chłód rozszedł się po całym jej ciele. Serce tłukło jej się pod żebrami, zamarło na moment, omijając jedno uderzenie, a potem znów przyspieszyło.

Jane Verity, powiedziało coś, czego chcesz?

Winter. Takiej jak przedtem. Takiej, jaka powinna być. Zanim Vhalnich ją zatruł. Chcę jej. Poczuła gniew, palący i dotkliwy, i jej serce znów zaczęło bić miarowo. I chcę jego.

Mogę ci dać to, czego chcesz, powiedziało coś.

•...f-fa...gil...t-t...

Cokolwiek zechcesz, powiedziało coś.

Za co? Za jaką cenę?

Wszystkiego, padła odpowiedź.

•...tif... n-n...

Zimno dotarło do samego rdzenia jej jaźni. Gdyby się zawahała, umarłaby, zmrożona i samotna, wciągnięta w bezkresny mrok.

Nacisnęłam spust...

Mogę to naprawić. Nadal mogę ją mieć. Nadal mogę mieć...

Wszystko, dopowiedziało to coś.

Zgadzam się.

•...ni ga vo tar!

Czarny jedwab spowił ją niczym całun.

Bestia otworzyła oczy.

Nie widziała nic. Coś było owinięte wokół jej głowy, jakaś gruba metalowa opaska. Czuła ciężar żelaza. Kajdany na rękach i nogach.

– Rozumiesz mnie? – spytał ochrypły głos.

Bestia przeciągnęła się, rozkoszując się obolałym nowym ciałem. Jane Verity. Teraz była jej częścią, tak jak polna mysz połknięta przez węża.

– Rozumiesz? – ponownie spytał głos. Znajomy głos.

– Rozumiem cię, Zacharze Vachavenie. – Bestia uśmiechnęła się, przesuwając szorstkim językiem po spierzchniętych wargach. – Pamiętam cię.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: