Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziecinny dwór - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziecinny dwór - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 302 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DZIE­CIN­NY DWÓR

Wy­da­nie Czwar­te

KSIĄŻ­NI­CA-ATLAS

ZJED­NO­CZO­NE ZA­KŁA­DY KAR­TO­GRAF. I WY­DAW­NI­CZE

TOW. NA­UCZ. SZKÓŁ ŚREDN. I W., ŚP. AKC. LWÓW – WAR­SZA­WA

1929

2179

Kli­sze, skład i druk wy­ko­na­no w Zak­ta­dach Gra­ficz­nych S. A. Książ­ni­ca-Atlas we Lwo­wie.

TOL­DZI­KO­WI, JA­DZI I ANUNl MO­GIL­NIC­KIM, MA­NIU­SI I OLVT­KO­WI TU­fAL­SKIM DZIEW­CZYN­KOM MOIM Z PEN­SJI JA­DWI­GI KO­WAL­CZY­liÓW­NY W WAR­SZA­WIE KSIĄŻ­KĘ TĘ PO­ŚWIĘ­CAM

ROZ­DZIAŁ I.

W DZIE­CIN­NYM DWO­RZE.

Było to temu lat dwa­dzie­ścia.

Lato mia­ło się ku Icoń­co­wi. Jesz­cze słoń­ce grza­ło sil­nie, jesz­cze świe­ża zie­leń po­kry­wa­ła ścier­ni­ska zżę­tych pól, ale już gdzie­nieg­dzie uka­zy­wa­ły się pierw­sze zwia­stu­ny je­sie­ni – dymy pa­stu­szych ognisk, przy któ­rych pa­cho­lę­ta, odzia­ne w płót­nia­ne opoń­cze, pie­kły smacz­ne „bul­wy” i co­raz czę­ściej nad dwo­rem Sta­re­go Sio­ła zbie­ra­ły się gro­ma­dy bo­cia­nów, pró­bu­ją­ce sił swo­ich pi­skląt, ma­ją­cych po raz pierw­szy od­być po­dróż za góry i mo­rza… Jak każ­de­go roku o tej po­rze, boć­ki, sko­ro świt, wzbi­ja­ły się wgó­rę, śpie­sząc na na­ra­dy i dłu­gie go­dzi­ny spę­dza­ły w ob­ło­kach, cza­sem gi­nąc zu­peł­nie, to znów opusz­cza­jąc się tak ni­sko, że moż­na było roz­róż­nić czar­ne koń­ce ich skrzy­deł i diu­gie czer­wo­ne nogi, jak wio­słem pru­ją­ce po­wie­trze – i jak każ­de­go roku gro­mad­ka dzie­ci pań­stwa Praw­dzi­ców z za­dar­te­mi wgó­rę głów­ka­mi i otwar-temi bu­zia­mi pa­trzy­ła na har­ce bo­cia­nów i wo­ła­ła ku błę­kit­ne­mu nie­bu:

– A nie za­po­mnij­cie wró­cić do nas na dru­gi rok I Nie za­po­mi­naj­cie wró­cić do nas na dru­gi roki

I boć­ki wra­ca­ły, pew­nie dla­te­go, że dzie­ci tak ser­decz­nie do po­wro­tu je za­pra­sza­ły, a może i dla­te­go, że tak ślicz­nie było w Sta­rem Sio­le.

Pięk­ny był sta­ry dwór, spo­wi­nię­ty w gę­ste zwo­je dzi­kie­go wina, pną­ce­go się po slu­pach gan­ku aż po­wy­żej bal­ko­nu i okien „dzie­cin­nych” po­koi, zaj­mu­ją­cych skrzy­dło pierw­sze­go pię­tra i pięk­ny był ogród ota­cza­ją­cy go do­oko­ła. Wszę­dzie czu­ło się czuj­ne oko i sta­ra­nie, aby ro­dzin­ne gniaz­do uczy­nić naj­mil­szym za­kąt­kiem. Już od dro­gi wjaz­do­wej, łą­czą­cej obej­ście dwor­skie z wsią, bił upa­ja­ją­cy za­pach kwia­tów, tak umie­jęt­nie do­bie­ra­nych, że od wio­sny do póź­nej je­sie­ni wiel­ki okrą­gły ga­zon, oto­czo­ny wstę­gą róż­no­barw­nych astrów, ra­do­wał oczy ty­sią­cem naj­świet­niej­szych ko­lo­rów. Śro­dek ga­zo­nu zaj­mo­wał klomb róż wy­so­ko­pien­nych, zwie­sza­ją­cych ocię­ża­łe, pach­ną­ce głów­ki z cien­kich, wiot­kich ga­łą­zek, na­je­żo­nych ostre­mi jak szpi­lecz­ki i czer­wo­ne­mi jak krew, ko­lusz­ka­mi. U stóp róż, wy­kwi­ta­ły roz­licz­ne od­mia­ny lew­kon­ji, wiel­kie pęki bia­łych, ró­żo­wych i pur­pu­ro­wych gwoź­dzi­ków, bal­sa­mi­ny o przej­rzy­stych ło­dyż­kach, któ­rych to­reb­ki na­sien­ne strze­la­ły pod pa­lusz­ka­mi dzie­ci, i skrę­ciw­szy się bły­ska­wicz­nie, wy­sy­py­wa­ły na ich nad­sta­wio­ne rącz­ki drob­ne, bru­nat­ne ku­lecz­ki. Na bocz­nych, mniej­szych klom­bach, roz­sia­da­ły się pysz­ne pi­won­je, za­zdrosz­czą­ce ró­żom ich woni i smu­kło­ści, wy­try­ska­ły bu­kie­ty bia­łych flok­sów, ście­li­ła się pło­mien­na we­rwe­na i skrom­na re­ze­da, któ­ra cud­ną wo­nią wy­na­gra­dza­ła nie­po­zor­ność swo­ich rdza­wych kwia­tusz­ków. Z in­nych jesz­cze ra­ba­tek wy­glą­da­ły set­ki brat­ków, mię­dzy któ­re­mi dzie­ci roz­róż­nia­ły „zło­śni­ki' i czar­ne jak noc „mu­rzyn­ki” i ,żyd­ki' o ry­żej bród­ce i skrzy­wio­nej mi­nie. Każ­dy bra­tek był inny, każ­dy zda­wał się nie kwiat­kiem, ale za­klę­tym w kwia­tek czło­wiecz­kiem. Za­klę­te­mi mu­sia­ły być i por­tu­la­ki, tu­lą­ce się pod sa­mym mu­rem dwo­ru, któ­re co­dzień do słoń­ca roz­chy­la­ły ko­lo­ro­we ślep­ki i co­dzień za­my­ka­ły je wie­czo­rem, jak dzie­ci, kie­dy im się oczka do snu kle­ją.

Dro­gę wjaz­do­wą z ga­zo­nem kwiet­nym, ogro­dem wa­rzyw­nym, lo­dow­nią w kształ­cie kop­ca, oto­czo­ne­go krze­wa­mi bzów i ja­śmi­nów z kry­ją­cą się u ich pod­nó­ża budą wy­żli­cy Dja­ny, od­dzie­lał szpa­ler strzy­żo­ne­go agre­stu od sta­re­go, sta­ran­nie utrzy­ma­ne­go par­ku. W tej czę­ści ogro­du nie było in­nych kwia­tów prócz tych, któ­re pan Bóg hoj­ną dło­nią roz­sy­pał na traw­ni­kach, zmie­nia­ją­cych się za­leż­nie od ka­pry­śnej wy­obraź­ni dzie­ci, już­to w „ste­py”, już­to w „pam­pa­sy” in­dyj­skie, już w „pusz­cze” afry­kań­skie, peł­ne ta­jem­nic i dzi­kich zwie­rząt. Od bram­ki ogro­do­wej, łą­czą­cej park z dro­gą wjaz­do­wą, jak stru­mień pły­nę­ła ścież­ka – obej­mo­wa­ła ra­mio­na­mi orzech ame­ry­kań­ski z bia­łą ła­wecz­ką, okrą­ża­ją­cą go do­oko­ła i roz­ga­łę­zia­ła się w licz­ne po­mniej­sze od­no­gi; jed­na gi­nę­ła w al­ta­nie ka­li­no­wej, w któ­rej naj­chęt­niej prze­sia­dy­wa­ła ma­mu­sia, bo tu naj­mniej do­ku­cza­ły ko­ma­ry.

i naj­gło­śniej śpie­wa­ły sło­wi­ki, inne – wiły się w róż­nych kie­run­kach, łą­cząc się i roz­bie­ga­jąc, su­nąc pod ale­ją lesz­czy­no­wą, roz­sze­rza­jąc się w pla­cyk pod gru­pą Jip srebr­nych o bia­ła­wych sze­lesz­czą­cych list­kach, za­trzy­mu­jąc się przed gru­pą sta­rych, od­wiecz­nych świer­ków, parą je­sio­nów z huś­taw­ką, na któ­rej le­cia­ło się do sa­me­go „nie­ba”, aż koń­czy­ły wę­drów­kę pod na­mio­tem kasz­ta­nów, przy­ty­ka­ją­cych do le­wej stro­ny domu.

Dol­ne po­ko­je dwo­ru, któ­rych okna wy­cho­dzi­ły na ogród i go­spo­dar­stwo, zaj­mo­wał pan Praw­dzie. W tej chwi­li przez otwar­te okno ga­bi­ne­tu do­cho­dził jego głos:

– Do­brze, już do­brze, dzie­ci, ile razy ze­chce­cie ja­kie głup­stwo zro­bić, za­wsze się wpierw za­sta­nów­cie, czy ma­mu­si i mnie nie zro­bi­cie przy­kro­ści; a te­raz idź­cie na górę, bo ro­bo­ta na mnie cze­ka – mó­wił, i raz jesz­cze uca­ło­waw­szy tu­lą­cych się do nie­go Zo­się i Jur­ka, za­sa­dził Zo­się z ko­lan.

Ale dzie­ci ocią­ga­ły się z odej­ściem. Wi­dzia­ły po mi­nie ojca, że jest te­raz taki do­bry, że nie po­gnie­wa się z pew­no­ścią, je­że­li chwil­kę jesz­cze za­ba­wią w jego po­ko­ju. A że tyl­ko w rzad­kich wy­pad­kach wstęp do nie­go był im do­zwo­lo­ny, tem więk­szą mia­ły ocho­tę obej­rzeć do­kład­nie wszyst­ko. Na biur­ku le­ża­ły sto­sy ksią­żek, pism kra­jo­wych i za­gra­nicz­nych, a pod du­żym przy­ci­skiem z bron­zu, wy­obra­ża­ją­cym pięk­ne­go wy­żła wie­trzą­ce­go zwie­rzy­nę, mnó­stwo ar­ku­szy, za­pi­sa­nych drob­nem pi­smem ta­tu­sia. Da­lej ołów­ki ko­lo­ro­we, Iak, pie­cząt­ka z her­bem Praw­dzi­ców – same bar­dzo cie­ka­we rze­czy. Ta­tuś wziął do ręki dzien­nik, a Ju­rek i Zo­sia krę­ci­li się na pal­cach, przy­glą­da­jąc się barw­nym li­sląż­kom, z wy­pi­sa­ne­mi ty­tu­ła­mi na grzbie­cie. Nie­któ­re były bar­dzo sta­re, znisz­czo­ne, z ła-ciń­skie­mi na­pi­sa­mi, inne no­wiu­teń­kie. – So­cjo-lo­gja, en­cy­klo­pe­dja, eko-nom­ja – sy­la­bi­zo­wał Ju­rek, któ­re­go od roku uczy­ła ma­mu­sia.

– O czem jest na­pi­sa­ne w tej eko­nom­ji? – za­py­ta­ła Zo­sia, do­sły­szaw­szy pół­gło­sem wy­czy­ta­ny na­pis.

– Jak­to o czem? Na­tu­ral­nie, że o eko­no­mach – z prze­ko­na­niem ob­ja­śnił Ju­rek.

– To może tam jest co i o panu Dąb­ku?

Pan Dą­bek był od kil­ku lat eko­no­mem w Sta­rem Sio­le.

– Pew­nie, że jest.

– To musi być bar­dzo cie­ka­we – wes­tchnę­ła 'Zo­sia.

– Tak, tyl­ko dla cie­bie nie­sto­sow­ne, bo prze­cież nie umiesz czy­tać – z pew­nym od­cie­niem lek­ce­wa­że­nia oświad­czył Ju­rek.

Zo­sia uda­ła, że nie sły­szy słów bra­ta; nie lu­bi­ła przy­zna­wać się, że wie­dza Jur­ka im­po­nu­je jej bar­dzo. Ach, żeby ona już umia­ła czy­tać! Ale ma­mu­sia mó­wi­ła, że za­cznie się uczyć do­pie­ro, jak skoń­czy sześć lat, a na to trze­ba jesz­cze dłu­gie mie­sią­ce cze­kać!

Na­pa­trzyw­szy się książ­kom, wiel­kie­mu glo­bu­so­wi z ogrom­ną gło­wą na bok prze­krzy­wio­ną, wspar­tą na chu­dej i jed­nej tyl­ko no­dze, fo­to­gra­fji ma­mu­si, trzy­ma­ją­cej w ra­mio­nach Wan­dzię, kie­dy była taka ma­lut­ka, że moż­na­by po­my­śleć, że to Ja­sia, kró­lo­wi Ka­zi­mie­rzo­wi Wiel­kie­mu, sto­ją­ce­mu w ko­ro­nie zło­tej na brze­gu ko­min­ka, dzie­ci wy­su­nę­ły się z ga­bi­ne­tu ojca. Zo­sia od drzwi rzu­ci­ła ojcu ca­łu­sa, a ta­tuś, choć się zda­wał za­to­pio­ny w czy­ta­niu dzien­nil­ja, przy­jął go uśmiec­liem.

Za­mknąw­szy sta­ran­nie drzwi za sobą, te same drzwi z ta­kim lę­kiem otwie­ra­ne przed chwi­lą, dzie­ci wbie­gły do sie­ni i tu za­sta­ły Wan­dzię, sie­dzą­cą na ostat­nim stop­niu scho­dów. Do­bra jej twa­rzycz­ka o ja­snych, jak­by zdzi­wio­nych oczach, była za­la­na łza­mi. Spo­strze­gł­szy młod­sze ro­dzeń­stwo, ze­rwa­ła się.

– No je­ste­ście na­resz­cie – za­wo­ła­ła z ra­do­ścią. – Krzysz­tof mó­wił, że zjeż­dża­li­ście po po­rę­czy i że ta­tuś was za­brał do sie­bie, więc ma­mu­sia mnie po­sła­ła, że­bym zo­ba­czy­ła, czy jesz­cze je­ste­ście u ta­tu­sia. Czy ta­tuś bar­dzo się gnie­wał? – py­ta­ła dys­kret­nie, sta­ra­jąc się zmiar­ko­wać po wy­ra­zie twa­rzy Jur­ka i Zosi, czy roz­mo­wa z ta­tu­siem w „czte­ry oczy” nie była przy­pad­kiem bo­le­sna?

– Ależ co zno­wu I Ani tro­chę – od­parł Ju­rek. – Ta­tuś był bar­dzo do­bry, tyl­ko po­wie­dział, że­by­śmy przy­rze­kli, że wię­cej tego nie zro­bi­my.

– Ja od­ra­zu ta­tu­sia prze­pro­si­łam i wszyst­ko po­szło do­sko­na­le I Na­wet ta­tuś nas bar­dzo moc­no po­ca­ło­wał – do­da­ła Zo­sia.

– Na­praw­dę? A ja się tak o was ba­łam, bo ma­mu­sia się tak­że zmar­twi­ła i mó­wi­ła, że nie dzi­wi­ła­by się wca­le, gdy­by ta­tuś za taką pso­tę dał wam oboj­gu w skó­rę…

– No, to chy­ba Zosi, bo to ona mnie na­mó­wi­ła…

– A ty je­steś star­szy, więc mo­głeś mnie nie słu­chać i sam ta­tuś po­wie­dział, że mo­głeś na mnie na­je­chać. Już pew­nie ta­tuś­by był spra­wie­dli­wy i to­bie­by dał tak­że.

– Moja Zo­siu, tyl­ko się nie sprze­czaj. Stas bar-, dzo ma­mu­się pro­sił, żeby po­szła do ta­tu­sia wsta­wić się za wami, ale ma­mu­sia nie chcia­ła i po­wie­dzia­ła, że ta­tuś wam na­pew­no krzyw­dy nie zro­bi. Ja tak­że o tem wie­dzia­łam, ale tak się o was ba­łam, że aż mi się pła­kać chcia­ło – tłu­ma­czy­ła Wan­dzia, wy­cie­ra­jąc oczy i za­czer­wie­nio­ny no­sek.

– E, na­wet po­rząd­nie mu­sia­łaś be­czeć, bo masz aż po­dusz­ki pod ocza­mi. Wiesz, że ja nie my­śla­łam, że ty je­steś taka do­bra, Wan­dziu… – rze­kła Zo­sia, obej­mu­jąc Wan­dzię ser­decz­nie.

– Cóż tam, Wan­dziu? Idą? – roz­legł się miły, dźwięcz­ny głos ko­bie­cy i smu­kła, de­li­kat­na po­stać prze­chy­li­ła się przez po­ręcz pierw­sze­go pię­tra.

Dzie­ci, zo­ba­czyw­szy mat­kę, pę­dem po­bie­gły na górę.

– Je­ste­śmy, ma­mu­siu!

– Ta­tuś się wca­le nie gnie­wał – wo­ła­ły ura­do­wa­ne.

– Jak­to, na­praw­dę? O! to się bar­dzo dzi­wię, ja na jego miej­scu… – i ma­mu­sia zro­bi­ła okrop­nie sro­gą minę. Ale dzie­ci wie­dzia­ły, że ma­mu­sia icłi jes „naj­lep­sza, naj­słod­sza i naj­uko­chań­sza” i że jest ba dzo rada, że wszyst­ko się do­brze skoń­czy­ło. Oto­czył ją, śmie­jąc się i ści­ska­jąc na wy­ści­gi.

– Ja ma­mu­się pod­nio­sę do góry – wy­krzyk­nął Ju­rek i rzu­cił się do ko­lan mat­ki.

– Jur­ku, puść! Wan­dziu, trzy­maj mnie – śmia­ła się ma­mu­sia, z trud­no­ścią utrzy­mu­jąc rów­no­wa­gę. – Jur­ku, puść, bo się na­praw­dę prze­wró­cę!

Wan­dzia i Zo­sia po­śpie­szy­ły na ra­tu­nek mat­ce i za­no­sząc się od śmie­chu, za­czę­ły tar­mo­sić Jur­ka, Ju­rek oga­niał się nogą przed sio­stra­mi i usi­ło­wał ko­niecz­nie pod­nieść ma­mu­się do góry. Ale ma­mu­sia zro­bi­ła się taka cięż­ka, że ani rusz! Na­gle Wan­dzi uda­ło się roz pla­tać pal­ce pra­wej ręki Jur­ka, dzię­ki cze­mu ma­mu­sia uwol­ni­ła jed­ną nogę, wy­wi­nę­ła się i za­nim Ju­rek zdo­łał się obej­rzeć, już jej w sie­ni nie było. Ju­rek cłi­ciał biec za nią, ale w tej chwi­li po­tknął się i upadł jak dłu­gi na zie­mię. Zo­sia, trzy­ma­ją­ca obie­ma rę­ka­mi jego kur­tecz­kę, roz­cią­gnę­ła się na nim. Śmia­li się tak, że się ru­szyć z miej­sca nie mo­gli.

– Ha! ha! ha! Wan­dziu, ra­tuj! Ha! ha! ha! Nie moge już, nie moge – krzy­cza­ła Zo­sia, no­skiem przy­ci­śnię­ta do pię­ty Jur­ka.

– Ha! ha! ha! Ma­mu­sia uciek­nie! Wan­dziu, trzy­maj! ha! ha! ha! – sza­mo­tał się Ju­rek, na­próż­no usi­łu­jąc się wy­do­być z pod Zosi.

Ale Wan­dzia nie my­śla­ła po­ma­gać, po­bie­gła za ma­mu­sią, któ­ra zdą­ży­ła się ukryć w dzie­cin­nym po­ko­ju.

– Ma­mu­siu! Niech się ma­mu­sia scho­wa, Ju­rek już idzie! – za­wo­ła­ła od pro­gu.

Ale ma­mu­sia już się za­bez­pie­czy­ła od po­go­ni, Kie­dy za Wan­dzią wpa­dli Ju­rek z Zo­sią, za­sta­li ma­mu­się sie­dzą­cą w rogu ka­na­py. Przed nią straż trzy­mał Stas; dum­ny z roli obroń­cy, wy­ma­chi­wał lin­ja i marsz­czył groź­nie czo­ło. Obok nie­go mała Ja­dziu­sia, moc­no opie­ra­jąc się na tłu­stych nóż­kach, w obu rącz­kach dźwi­ga­ła po­la­no drze­wa. Ma­mu­sia była ob­sta­wio­na krze­sła­mi i na­kry­ta sza­lem.

– Dzie­ci, pil­no­wać! – krzyk­nę­ła Wan­dzia. Nie­bez­pie­czeń­stwo było groź­ne wo­bec tego, że

Zo­sia z nie­przy­ia­cie­la zro­bi­ła się już sprzy­mie­rzeń­cem Jur­ka.

– Aha! Ma­mu­sia się na ka­na­pę scho­wa­ła! Zo­siu, zdo­by­wać for­te­cę! – ko­men­de­ro­wał Ju­rek. –

Bierz się do Sta­sia! Ja so­bie z Wan­dzią dam radę! Ja­dziu, uciel­jai, bo cię prze­wró­ci­my! No, Wan­dziu, za­raz bę­dziesz le­ża­ła!

– Aku­rat! – za­śmia­ła się Wan­dzia. – Niech się tyl­ko ma­mu­sia nie ru­sza.

Już Ju­rek trzy­mał wpół Wan­dzię, usi­łu­jąc ją od­cią­gnąć od kąta, Stas ma­chał lin­ja, sta­ra­jąc się nie do­pu­ścić Zosi do krze­seł, za­sta­wia­ją­cych mat­kę. Ale Zo­sia zna­ła do­brze swe­go bra­cisz­ka.

– Aj, Sta­siu! Sta­siu! Aj, ostroż­nie, bo mnie ude­rzysz – krzyk­nę­ła płacz­li­wie, pod­bie­ga­jąc ku nie­mu. Stas prze­stra­szo­ny, że może coś złe­go zro­bić Zosi, sze­ro­ko roz­two­rzył oczy, pu­ścił lin­ję i w jed­nej chwi­li już był na pod­ło­dze. Zo­sia, po­ło­żyw­szy go, ze­rwa­ła się i chwy­ci­ła za krze­sło.

– Mam, Jur­ku! Mam! Jest ma­mu­sia! Trzy­mam! Chodź pręd­ko – wo­ła­ła i moc­no chwy­ci­ła ma­mu­się za spód­ni­cę.

– Jak z ma­mu­si ścią­gnę szal, już for­te­ca zdo­by­ta! – krzyk­nął Ju­rek, po­cią­gnął za szal i wrza­snął ze zdu­mie­nia – z pod chust­ki wy­su­nę­ła się po­marsz­czo­na twarz sta­rej, ro­ze­śmia­nej Ter­lec­kiej.

– A to co? To Ter­lec­ka? Skąd się nia­nia tu wzię­ła? A ma­mu­sia gdzie? E! Co to za za­ba­wa! – mó­wił nie­za­do­wo­lo­ny, pod­czas gdy Wan­dzia, Sta­si Ter­lec­ka za­śmie­wa­li się na wi­dok roz­cza­ro­wa­nej twa­rzy zwy­cięz­cy.

– Ma­mu­sia była źa sza­fą! Ma­mu­sia była źa sza­fą i ucze­kla – śmia­ła się Ja­dziu­sia, któ­ra na pierw­szy od­głos wal­ki wla­zła pod łóż­ko, i tu, moc­no w rącz­kach dzier­żąc po­la­no drze­wa, nie­spo­koj­nie śle­dzi­ła prze­bieg wal­ki.

Rze­czy­wi­ście, w cłiw'!i gdy Ju­relc i Zo­sia za­ję­ci byli;

po­sta­cią slju­lo­ną na ka­na­pie, ma­mu­sia, nie­po­strze­źo­na;

przez ma­łych wo­jow­ni­ków, ucie­kła do dru­gie­go po­ko­ju. |

Ju­rek po­biegł do drzwi sy­pial­ni. Były na klucz i za­mknię­te.

– Ma­mu­siu I Niech ma­mu­sia wró­ci, już nie będę pod­no­sił, i tak my­śmy zwy­cię­ży­li. i

– Więc for­te­ca zdo­by­ta? – za­py­ta­ła ma­mu­sia. – i Żad­ne nie gro­zi mi nie­bez­pie­czeń­stwo? Z pew­no­ścią? '

– Nie, nie, już ma­mu­si da­ru­je­my ży­cie! Niech ' ma­mu­sia tyl­ko się pod­da i zło­ży okup; no cóż, czy ma­mu­sia się pod­da­je? – py­tał Ju­rek.

– Pod­da­ję się – za­śmia­ła się ma­mu­sia, wcho- | dząc do po­ko­ju; wie­dzia­ła już, że okup zo­bo­wią­zy­wał i do opo­wie­dze­nia ja­kiej baj­ki.

– Ale cze­mu ma­mu­sia ucit" 'a? Z ma­mu­sią by- ' łoby da­le­ko le­piej, a Ter­lec­ka się wca­le nie umia­ła bro­nić – wy­ma­wiał Ju­rek. |

– Jesz­czem się mia­ła bro­nić? Zo­sia się przy­cze­pi­ła, jak pi­jaw­ka, a Ju­rek z sza­lem cały cze­pek mi i ścią­gnął – tłu­ma­czy­ła się Ter­lec­ka.

– Nia­nia mi ży­cie ura­to­wa­ła! Nie mo­głam ode­tchnąć, jak tu wpa­dłam z sie­ni. A te­raz sia­daj­my wszy­scy i wy­pocz­nij­my, bo wy­glą­da­my jak raki świe­żo ugo­to­wa­ne.

– Ale­śmy do­brze ata­ko­wa­li. Zo­sia to zuch, jak j wy­wi­nę­ła Sta­siem, od­ra­zu był na zie­mi.

– Bo ja bęc­ną­łem – uspra­wie­dli­wiał się Stas. j

– Tak, to­bie nie­wie­le po­trze­ba. Wan­dzia też się j bro­ni­ła do­sko­na­le, aż mnie, zda­je mi się, po­dra­pa­ła. '

– No, to tak, jak na woj­nie. Ale­śmy tyle ha­ła­su i na­ro­bi­li, pew­nie tam ta­tu­sio­wi prze­szka­dza­my pra­co – wać. Są­dzi­łam, że się smut­niej skoń­czy wa­sza prze­pra­wa – mó­wi­ła ma­mu­sia, gła­dząc czu­pry­nę przy­tu­lo­ne­go do niej Jur­ka. – Nie my­śl­cie jed­nak, że to wam pierw­szym strze­lił taki po­mysł. Ta po­ręcz wy­śli­zga­na nie­tyl­ko was sku­si­ła do spró­bo­wa­nia, jak się jeź­dzi na niej. Pa­mię­tam, kie­dy by­łam mała…

– Siar­ko­wa pro­si, żeby pani wy­da­ła na ko­la­cję – za­brzmiał od pro­gu głos Krzysz­to­fa.

– Niech Krzysz­tof nie prze­szka­dza! Ma­mu­siu dro­ga, niech ma­mu­sia skoń­czy, to prze­cież za okup, czy to dłu­gie? – pro­si­ły dzie­ci, wi­dząc, że mat­ka wsta­je z ka­na­py.

– Ależ nie, nie dłu­gie; kie­dy by­łam jesz­cze nie­du­żą dziew­czyn­ką, a wuj­cio wasz dzie­się­cio­let­nim chłop­cem, mój oj­ciec a wasz dzia­dzio za taką samą jaz­dę na po­rę­czy tnt su­ro­wo uka­rał wuj­cia, że wuj­cio przez dwa dni nie mógł sie­dzieć na twar­dych krze­słach.

– Na­praw­dę? Co ma­mu­sia mówi? – wy­krzyk­nę­ły dzie­di.

– Spy­taj­cie się Ter­lec­kiej. Pa­mię­tasz, nia­niu, jak Jó­zio po każ­dej prze­pra­wie z tat­kiem biegł do cie­bie na po­cie­sze­nie? Pa­mię­tasz, jak mu ro­bi­łaś zim­ne okła­dy? – mó­wi­ła, śmie­jąc się, ma­mu­sia.

– Co­bym nie mia­ła pa­mię­tać, urwisz był, co się zo­wie, ale do­bry, że do rany przy­łóż, a co spso­cił, to za­raz biegł do mnie, aż żal było chu­dzia­ka. Bo to nie­bosz­czyk pan nie­lek­ką miał rękę…

– 01 To dzia­dzio był nie­do­bry! – wy­krzyk­nął Ju­rek.

– Bar­dzo nie­do­bry – z prze­ko­na­niem po­wtó­rzy­ła za nim Zo­sia.

– Ależ nie, dzie­ci dro­gie, dzia­dzio był do­bry, ko­chał nas z ca­łe­go ser­ca, (ylko za­wsze po­wta­rzał, że woli cho­ciaż­by su­ro­wą karą na­uczyć wuj­cia ostroż­no­ści, ani­że­li wi­dzieć go ka­le­ką. A że wuj­cio, jak i nia­nia przy­zna­je, był wi­su­sem nie­la­da, więc nie­raz ja i ba­bu­nia mu­sia­ły­śmy się wsta­wiać za nim.

– Cie­ka­wam, czy bied­ne­go wuj­cia bar­dzo bo­la­ło? – za­du­ma­ła się Zo­sia. Su­ro­wość dzia­dzia bar­dzo jej się nie po­do­ba­ła i czu­ła po­trze­bę wy­ra­że­nia mu nie­za­do­wo­le­nia z jego sys­te­mu wy­cho­wa­nia.

Kie­dy ma­mu­sia, wy­ści­ska­na przez dzia­twę, wy­szła dać na ko­la­cję, Zo­sia szep­nę­ła coś Sta­sio­wi do ucha, i obo­je, trzy­ma­jąc się za ręce, prze­bie­gli sy­pial­nię i sa­lon i za­trzy­mah się w ró­żo­wym bu­du­arze nie­boszcz­ki ba­bu­ni Brze­skiej. Tu sta­nę­li przed por­tre­tem dzia­dzia, któ­re­go su­ro­we po­marsz­czo­ne czo­ło, siwe wąsy i duże ścią­gnię­te brwi za­wsze przej­mo­wa­ły dzie­ci głę­bo­kiem usza­no­wa­niem. Na­wet z por­tre­tu oczy dzia­dzia pa­trzy­ły na dzie­ci dziw­nie prze­ni­kli­wie. Zo­sia za­ło­ży­ła wtył rącz­ki i gło­wę za­dar­ła wgó­rę, bo dzia­dzio wi­siał wy­so­ko.

– Przy­szli­śmy dzia­dzio­wi po­wie­dzieć, że ta­tuś jest ty­siąc razy lep­szy od dzia­dzia, bo choć my­śmy z Jur­kiem tak samo, jak wuj­cio, jeź­dzi­li na po­rę­czy, to ta­tuś się na­wet na nas nie gnie­wał, a dzia­dzio wuj­cio­wi dał w skó­rę. I my ta­tu­sia bar­dzo ko­cha­my, wuj­cia tak­że, a dzia­dzia wca­le nie, i to bar­dzo do­brze, że nie dzia­dzio, tyl­ko ta­tuś jest na­szym ta­tu­siem – wy­re­cy­to­wa­ła jed­nym tchem, i za­trzy­maw­szy się dla za­czerp­nię­cia po­wie­trza – i my się dzia­dzia wca­le nie bo­imy! – do­rzu­ci­ła na­gle. Ale za­le­d­wie wy­mó­wi­ła te sło­wa, Stas, któ­ry w cią­gu ca­łej jej prze mowy marsz­czył groź­nie no­sek ł zuc­li­wa­le pa­trzył na dzia­dzia, rzu­cił się ku drzwiom. Zo­sia wy­bie­gła za nim. Bądź co bądź le­piej po ta­kiem za­pew­nie­niu trzy­mać się zda­le­ka od ta­kie­go su­ro­we­go dzia­dzia. Wpraw­dzie dzia­dzio był tyl­ko na­ma­lo­wa­ny, ale ma­mu­sia mó­wi­ła, że wy­glą­dał zu­peł­nie jak żywy, a Stas utrzy­my­wał, że wi­dział „na­pew­no”, jak dzia­dzio ze zło­ści na ni­cłi jed­nem okiem mru­gnął.

ROZ­DZIAŁ U.

KUMA TRO­SKA.

Do­brze było dzie­ciom pań­stwa Praw­dzi­ców. Wzra­sta­ły w prze­ko­na­niu, że nig­dzie nie może być rów­nie miło, jak w „dzie­cin­nym” dwo­rze. Taką na­zwę da­wa­ły wszyst­kie­mu, co uwa­ża­ły za swo­ją wy­łącz­ną wła­sność. „Dzie­cin­ny­mi” byli ta­tuś i ma­mu­sia, któ­rzy od rana do nocy pra­co­wa­li na to, żeby móc ich wy-cłio­wać na zdro­wych, dziel­nych i za­cnych lu­dzi; „dzie­cin­ny­mi” był dwór i ogród, „dzie­cin­ną” Elż­bie­ta, niań­ka ma­lut­kiej Jasi, sta­ra Ter­lec­ka, lo­kaj Krzysz­tof, dużo ca­łych i po­psu­tych za­ba­wek, para siw­ków, któ­re dzie­ci wo­zi­ły do ko­ścio­ła i cza­sem w le­cie na spa­cer, po­czci­wa Dja­na, daw­niej nie­od­łącz­na to­wa­rzysz­ka ta­tu­sia a te­raz tak od­da­na swo­im ma­lut­kim pa­nom, że na krok ich nie od­stę­po­wa­ła, bal „dzie­cin­nym” był na­wet ksiądz Ja­nusz, uko­cha­ny pro­boszcz, o czer­stwej twa­rzy, śmie­ją­cych się oczach, si­wych wło­sach i szra­mie prze­ci­na­ją­cej lewy po­li­czek, a za­da­nej mu kie­dyś na woj­nie… Ksiądz Ja­nusz był „dzie­cin­nym” dla od­róż­nie­nia od dru­gie­go zwy­czaj­ne­go księ­dza pro­bosz­cza, któ­ry rza­dziej od­wie­dzał Sta­re Sio­ło i nie umiał, jak sta­ry ksiądz Ja­nusz, po­zy­skać Ich ma­łych ser­du­szek.

Ja­sno i do­brze pły­nę­ły dni we dwo­rze Sta­re­go Sio­ła. Bied­ni i cho­rzy śpie­szyh doń po po­moc i le-lîar­stwo. Służ­ba, cze­ladź, wieś cała, była ser­decz­nie przy­wią­za­na do dwo­ru i do dzie­ci, któ­re idąc za przy­kła­dem ro­dzi­ców, ca­łem ser­cem gar­nę­ły się do wszyst­kich lu­dzi, współ­czu­ły każ­de­mu cier­pie­niu i nie­raz do wę­zeł­ków, przy­go­to­wa­nych przez ma­mu­się, do­kła­da­ły swo­je pie­niąż­ki albo ła­ko­cie.

Dzie­ciom nio­sło ży­cie tyl­ko ra­dość i we­se­le, to też nie prze­czu­wa­ły, że na świe­cie jest wię­cej łez, niż uśmie­chów i że smu­tek naj­czę­ściej za­kra­da się tam, gdzie się go naj­mniej spo­dzie­wa­ją.

Ja­koś w parę dni po za­ba­wie z ma­mu­sią, Wan­dzia zbu­dzi­ła się w nocy, bo jej się na­gle zim­no zro­bi­ło. Koł­dra się z niej zsu­nę­ła i le­ża­ła na zie­mi, ale choć ją pod­nio­sła i na­kry­ła się, ja­koś za­snąć nie mo­gła. Po­kój tak in­a­czej wy­glą­dał, niż w dzień – ta­jem­ni­czo i strasz­nie. Choć Wan­dzia wie­dzia­ła, że to noc, w po­ko­ju było tak ja­sno, że moż­na było roz­róż­nić kon­tu­ry łó­że­czek, w któ­rych dzie­ci spa­ły twar­do, jak za­wsze. Wan­dzia nie śmia­ła spoj­rzeć w okno, bo Elż­bie­ta za­po­mnia­ła spu­ścić ro­le­tę i do po­ko­ju wpa­dał pas zim­ne­go, księ­ży­co­we­go świa­tła. Pas ten ciem­niał to ja­śniał zno­wu, bo po nie­bie prze­wa­la­ły się chmu­ry, a drze­wa szu­mia­ły tak moc­no, jak­by się cze­goś spło­szy­ły i wszyst­kie chcia­ły ucie­kać. Na­gle za­dźwię­cza­ła szy­ba. Wan­dzia ze­rwa­ła się, drżąc z prze­stra­chu; zda­wa­ło się jej, że ja­kiś cień czar­ny prze­su­nął się poza oknem. Rów­no­cze­śnie Zo­sia krzyk­nę­ła, jak­by się jej coś nie­do­bre­go śni­ło. Wan­dzia usia­dła na łóż­ku, a ser­ce jej tak moc­no biło – puk! puk! puk! puk! puk! puk! – Chcia­ła za­wo­łać na Elż­bie­tę,

Dzie­cin­ny dwór. 2

I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: