Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziecko cienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziecko cienia - ebook

W lipcu 1914 roku, na początku wojny, czternastoletnia Angielka, Alix Gregory, spędza wakacje wraz z bogatymi krewnymi we Francji. Podczas urodzinowego pikniku ginie mały Charlie, synek wujostwa Lanchburych, pozostający pod opieką dziewczynki. Mimo długich poszukiwań nie udaje się go odnaleźć. Mijają lata, Alix dorasta i wychodzi za mąż. Owdowiawszy, decyduje się zamieszkać z malutkim synkiem w Owlscote, rodzinnej posiadłości męża.

Jednak ani trudności codziennego życia w zrujnowanym domu, ani też dramatyczne przejścia, jakie niesie los, nie pozwalają jej wyzbyć się poczucia winy za tragedię sprzed lat. Czy dzięki wielkiej miłości Alix uda się wreszcie poznać odpowiedź na dręczące ją od dawna pytanie: co się stało z Charliem Lanchburym?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-260-5
Rozmiar pliku: 928 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Każdy bucik miał sześć klamerek. Kiedy nachyliła się, aby je zapiąć, Charlie objął ją oburącz za głowę.

– Allie, Allie, Allie! – zawołał, bębniąc o nią piąstkami.

Charliego Lanchbury’ego, dwuipółletniego pulchnego malca, nie można było nie kochać. Alix poderwała go w górę i obsypała mu twarz pocałunkami.

Wyjrzała przez okno w dół, na dziedziniec zamkowy, gdzie wuj Charles pomagał właśnie ciotce Marie wsiąść do daimlera. Dostrzegła też swoje trzy młodsze kuzynki: Ellę, May i Daisy, wszystkie w jednakowych białych muślinowych sukienkach z różowymi szarfami. Średnia z sióstr Lanchbury, May, kończyła dziś dziewięć lat i cała rodzina – wuj Charles, ciotka Mary, czwórka dzieci i ich dziadkowie Boncourt oraz Alix – wybierała się na okolicznościowy piknik.

– Charlie, stój spokojnie. – Zachichotała, kiedy jego złocistorude loki połaskotały ją w podbródek.

Próbowała wyprostować rogi koronkowego kołnierzyka, ale chłopczyk już wyrwał się z jej objęć i puścił się pędem dokoła pokoju, wołając:

– Niecz! Niecz!

Popołudniowe słońce wdzierało się przez szyby, rysując na błyszczącej drewnianej posadzce jaskrawe kwadraty. Kiedy Alix podniosła swój szkicownik, jedna z kartek wysunęła się z okładki i opadła na podłogę. Rysunek przedstawiał jej ojca i matkę; oboje stali na nabrzeżu, z obszernymi chustkami przyciśniętymi do twarzy, aby powstrzymać nienaturalnie powiększone łzy, tworzące już na ziemi sporą kałużę. „Państwo Gregory odprowadzają swoją córkę Alix, która udaje się w podróż” – taki był tytuł karykaturalnego rysunku, podpisanego inicjałami jej ojca: „AJG”.

W ciągu dwóch miesięcy pobytu we Francji Alix niemal nie czuła tęsknoty za domem, gdyż była zbyt zaabsorbowana obowiązkami i zbyt zafascynowana odmiennością tutejszego życia. Po raz pierwszy spędzała wakacje u swoich francuskich krewnych; w ogóle po raz pierwszy teraz, w wieku czternastu lat, spędzała wakacje za granicą. Ale w tym momencie, patrząc na ów satyryczny rysunek, poczuła bolesne ukłucie w sercu.

Wsunęła kartkę z powrotem między okładki szkicownika, uklękła, i w takiej pozycji, niejako na kolanach, zaczęła krążyć po pokoju, zaglądając pod krzesła i stoliki.

– Charlie, pomóż mi szukać miecza, bo się spóźnimy.

Zabawka znalazła się w pudełku z drewnianymi klockami. Charlie, podskakując z emocji, w parę chwil znalazł się przy Alix.

– Niecz! – zawołał rozpromieniony.

– Miecz – poprawiła go łagodnie.

Ze swoich ciemnych kręconych włosów ściągnęła wstążkę, przepasała nią aksamitne ubranko malca i zatknęła za nią mały drewniany miecz. Charlie wyciągnął ręce, a Alix uniosła go i podeszła do okna. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozciągały się pola i łąki północnej Francji, rozjarzone od przedwieczornego żaru. Mocno objęła ciepłe, drobne ciało chłopca, następnie chwyciła kapelusz i wybiegła na słońce.

Podczas jazdy trzymała szkicownik i ołówek w kieszeni sukienki. Niemal wszystkie kartki, prócz dosłownie kilku, były już wypełnione rysunkami – ale naprawdę rozsądnymi, nie takimi jak karykatury, przez które narobiła sobie kłopotów w szkole. Jeszcze dziś czuła bolesny ucisk w żołądku na samo wspomnienie tamtej chwili, gdy wezwana do gabinetu dyrektorki, panny Humphrey, ujrzała rozłożone na jej biurku swoje szkice – karykatury nauczycielek z Ashfield House: panny Turton, trenerki od hokeja, o rumianej twarzy i grubych łydkach; panny Bright (historyczki), patrzącej bacznie znad binokli. Najbardziej charakterystyczne cechy jej wykładowczyń zostały wyolbrzymione i ośmieszone. Kreślone przez Alix naprędce w brudnopisach i pamiętnikach złośliwe portreciki rozśmieszały jej koleżanki, które w zamian za takie rysunki chętnie oferowały cytrynowe dropsy i landrynki. Ale panna Humphrey nie wydawała się nimi ubawiona. Kara była natychmiastowa i nieubłagana. Alix nie dano nawet czasu na pożegnanie się z przyjaciółkami.

Najgorsze w tym wszystkim – westchnęła cicho; w tej chwili nie dostrzegała już bladej pozłoty umykającego w tył krajobrazu – najgorsze w tym wszystkim były zaskoczenie i ból widoczne na twarzach rodziców, kiedy przyjechali po nią do internatu. Wtedy nienawidziła siebie za zawód, jaki im sprawiła. A potem następny cios: już poniewczasie uświadomiła sobie, że w szkolnej szatni zostawiła swój szkicownik – ten ostatni efekt roztargnienia stanowił ukoronowanie jej krótkiej kariery uczniowskiej w Ashfield House, gdzie zdążyła przedtem zgubić kalosze, strój gimnastyczny i niejedno wieczne pióro.

Kilka tygodni po owym kompromitującym relegowaniu ze szkoły do matki Alix nadszedł list od wuja Charlesa.

– Jak to miło ze strony Charlesa i Marie – powiedziała Beatrice Gregory. – Zaproponowali, że zabiorą cię ze sobą do Francji. Jak co roku, spędzają lato z czwórką dzieci u rodziny Marie... – Pani Gregory zmarszczyła brwi. – Sama nie wiem... masz dopiero czternaście lat... a my powinniśmy rozejrzeć się za nową szkołą dla ciebie. Tylko że ta Barnes, niania ich dzieci, rozchorowała się i nie może jechać z nimi. – Jakiś niesforny siwy kosmyk włosów opadł na zmarszczone czoło mamy. – Z twojej strony byłoby to wyświadczenie wujostwu przysługi, bo chyba zdajesz sobie sprawę, że przy okazji pomagałabyś trochę przy dzieciach. Ale naprawdę nie wiem, Alix...

Automobil, prowadzony przez Roberta, stajennego Boncourtów, turkotał na brukowanej drodze. Charlie wiercił się na kolanach Alix, podczas gdy ona powtarzała sobie w duchu obietnice, jakie złożyła matce: „Będę się sprawowała bez zarzutu, będę dbała o swoje rzeczy, nie będę sprawiała kłopotu ani na nic narzekała”. Obiecałaby matce wszystko, co tylko możliwe, aby uzyskać zgodę na odbycie tej pasjonującej wycieczki do Francji.

Ogólnie rzecz biorąc, dotrzymała słowa. Tylko raz pokazała język Elli, gdy ta, przeglądając zawartość jej walizki, wyraziła zdziwienie:

– Bawełniane rękawiczki, kuzynko Alix? My nosimy tylko z glansowanej skóry lub koronkowe! Mama mówi, że bawełniane rękawiczki są dobre dla guwernantek i pokojówek.

Raz zdarzyło się jej też stracić zimną krew, kiedy przypadkowo usłyszała, jak ciotka Marie szepcze do madame Boncourt:

– Ojciec Alix jest nauczycielem rysunków w szkole. Beatrice Lanchbury popełniła mezalians, wychodząc za niego za mąż; zapewne zlękła się, że zostanie starą panną.

Teraz zamek Boncourtów i otaczające go pola pozostały już daleko w tyle. Płaska równina Pikardii połyskiwała złotem dojrzewającego zboża, nad którym górowały smukłe topole. Mimo opuszczonych szyb powietrze w aucie szybko się nagrzewało.

Pięcioletnia Daisy zaczęła marudzić.

– Jeszcze nie dojechaliśmy?

– Oczywiście, że nie, głuptasie – odrzekła Ella.

– Ale ja jestem głodna. – Daisy już się skrzywiła do płaczu.

– Na pikniku będzie mnóstwo smacznych rzeczy, kochanie – próbowała ją uspokoić madame Boncourt. – Chociaż ja osobiście zawsze uważałam i nadal twierdzę, że kuchnia francuska jest zbyt ciężka jak na delikatne żołądki takich maluchów. Szkoda, wielka szkoda, że niania nie mogła pojechać z nami. Potrafiła przyrządzać naprawdę pyszny pudding ryżowy ze słodkim sosem, nieprawdaż? – Korpulentna madame Boncourt, jak zwykle uprzejma, uśmiechnęła się szeroko do Alix. – Mam nadzieję, kochanie, że jesteś zadowolona z tych wakacji?

Pamięć podsunęła Alix rejs przez kanał La Manche i złote plaże w Le Touquet, gdzie spędzili pierwsze trzy tygodnie, a także uśpione francuskie wioski i pobocza dróg, ustrojone czerwonymi makami i niebieską cykorią. Również to wszystko, co składało się na wspaniałość życia tej rodziny: eleganckie jedwabne suknie ciotki Marie czy też służbę baczną na każde skinienie. No i automobil! Alix nie jechała jeszcze nigdy czymś takim.

– Jest cudownie! – odrzekła z zapałem. Mocniej przytuliła Charliego, wdychając czysty zapach skóry malca i pocałowała go w czubek głowy.

Alix zdążyła już naszkicować stolik oraz krzątającą się przy nim służbę. Następnie zaczęła rysować Roberta i opiekunkę do dzieci, Louise, niemal zasłoniętych przez drzewa, ale przerwał jej Charlie; wdrapał się na jej kolana i chwycił za ołówek, dźgając nim szkicownik.

– Wąż.

– Wąż? Charlie chce narysować węża? – Poprowadziła jego pulchną dłoń, w której ściskał ołówek. Na kartce pojawiła się falista linia.

– Wąż – powtórzył i wskazał na drzewa. – Tam.

– Widziałeś węża? Między tamtymi drzewami? – Alix wstała i strzepnęła ze spódnicy źdźbła suchej trawy. – Chodź, zobaczymy. – Wyciągnęła do niego rękę.

Przed nimi pośród zieleni i czerni lasu zamigotało coś różowego i białego; to May i Daisy przebiegły w zaroślach. Rozmowy dorosłych, siedzących w cieniu, cichły z każdym krokiem, przybierały dziwnie matowe brzmienie, jakby tłumiły je wysokie drzewa lub rozgrzane letnie powietrze.

– ...można by odwiedzić w Paryżu Amelię. – To głos madame Boncourt.

– Ale żniwa... – W przeciwieństwie do żony pan Boncourt mówił po francusku.

– Naturalnie, Feliksie. Nie pomyślałam o tym. Oczywiście musimy poczekać do zakończenia żniw.

– Wojska cesarskie mogą nie czekać tak długo. – Pan Lanchbury przestał wreszcie maszerować tam i z powrotem.

– Doprawdy, Charles... – Madame Boncourt parsknęła krótkim śmiechem. – Nie sądzę, by sprawy przybrały tak dramatyczny obrót.

– To zrozumiałe. Zawsze mówiłem, że cechuje cię niespożyty optymizm, belle-me`re1.

Charlie pociągnął Alix za rękę w głąb lasu. Z oddali dobiegł ich jeszcze głos wuja Charlesa:

– Najchętniej wyjechałbym stąd jutro. Powinniśmy przyśpieszyć powrót do Anglii, skoro...

Ale oboje znaleźli się już poza zasięgiem głosu wuja, a Charlie szepnął:

– Wąż, Allie, wąż!

Wzdrygnęła się na widok spiralnego kształtu wśród zeschłych liści. Potem spojrzała uważniej i roześmiała się z ulgą.

– To tylko stara skóra węża, Charlie. Zobacz, sama skóra.

Kucnął obok niej, końcem swojego drewnianego miecza dźgnął kilkakrotnie zrzuconą skórę i odwrócił ją na drugą stronę. Alix odciągnęła go łagodnie.

– Zostaw, Charlie, niech sobie leży. Odszukajmy lepiej twoje siostry, dobrze?

Pobiegł przodem między drzewami. „Powinniśmy przyśpieszyć powrót do Anglii” – tak powiedział wuj Charles. Alix zapragnęła nagle znaleźć się znowu w domu, móc pokazać ojcu swoje rysunki, opowiedzieć mamie o przestronnych komnatach zamku Boncourtów, wypełnionych meblami ze złoconymi okuciami i aksamitami, a także o eleganckich sukniach ciotki Marie, obszytych koronkami i jedwabnymi wstążeczkami, szeleszczącymi przy każdym kroku. Alix wiedziała, że ojciec – gdyby to z nim przechadzała się po lesie – wymieniłby nazwy tych białych kwiatków, które kołysały się lekko tuż nad warstwą podszycia, rozpoznałby też po stylu śpiewu ptaka, siedzącego gdzieś wśród najwyższych gałęzi drzew. Wiedziałby też z pewnością, jaki to wąż zrzucił skórę, która napędziła stracha Charliemu, a także wyjaśniłby Alix, jak narysować stół, aby jego nogi wyglądały na drewniane, a nie jak z gumy.

Tak, chciałaby już znaleźć się w domu. Martwiło ją tylko jedno: powrót oznaczał rozstanie z Charliem. W ciągu tych ośmiu tygodni spędzonych we Francji był jej oczkiem w głowie. Przylgnął do Alix już pierwszego dnia wspólnej podróży i do końca rejsu klęczał obok niej na ławeczce na górnym pokładzie, patrząc na stalowoszare fale przecinane przez biały pienisty kilwater, ślad po przepłynięciu statku. W hotelu w Le Touquet Charlie upierał się, aby to Alix układała go do snu; podczas długiej jazdy pociągiem do Amiens zachowywał się spokojnie tylko wtedy, gdy sadzała go sobie na kolanach i opowiadała rozmaite historyjki. Pokochała go uczuciem gwałtownym i niespodziewanym; nigdy nie lubiła się bawić lalkami i była pewna, że jej dwuipółletni kuzyn okaże się tak samo nudny jak one. Przekonała się jednak szybko, jaka to przyjemność móc go objąć, wziąć na ręce i poczuć ciężar dziecięcego ciałka, a także wtulić twarz w miękkie jedwabiste włosy malca, kiedy nachylała się, aby dać mu całusa.

Po pikniku (szynka i kurczak w galarecie, szarlotka i wspaniały tort urodzinowy z różową polewą) Alix przyłączyła się do dziewczynek, aby pomóc im zrywać stokrotki i splatać ich zielone soczyste łodyżki w wianki. Charlie przykucnął u stóp matki i pulchnym brudnym palcem poszturchiwał biedronkę, która mozolnie wdrapywała się ze źdźbła trawy na liść koniczyny.

Madame Boncourt wyciągnęła rękę do męża, a on pomógł jej wstać z krzesła.

– Powinnam już jechać do domu, Marie. Ten upał mi nie służy, nie czuję się zbyt dobrze. Wrócę dwukółką razem ze służbą. Nie chcę psuć wam zabawy.

– Ależ, maman...

– Już dobrze, Marie. Nawet wolę jechać bryczką. Automobile robią dużo hałasu i kurzu.

Służba sprzątała już kosze i koce. Wuj Charles, podrzucając dla zabawy piłkę Elli to jedną, to drugą ręką, mruknął jakby od niechcenia:

– Skoro już jedziesz, belle-me`re, zabierz ze sobą tę okropną niańkę. Jej tylko jedno w głowie: flirt ze stajennym.

– Charles! Dzieci...

– Alix zaopiekuje się Charliem. Dobrze, kochanie? A my zagramy w krykieta. Ella, znajdź kilka patyków na bramkę.

– Dla dzieci to już pora snu... – Ciocia wykonała niezdecydowany gest dłonią ukrytą w białej rękawiczce. – Charles, powinniśmy wracać.

– Nonsens, Marie. W tak piękny wieczór? – Wuj Charles wziął od Elli patyki i powtykał je w ziemię. – Alix, Daisy i ja tworzymy jeden zespół. Ella, May i Charlie drugi. May rzuca pierwsza, bo jest dziś solenizantką.

Dwukółki ze służbą, obojgiem Boncourtów i nadąsaną Louise znikły w oddali za tumanami kurzu. Wuj Charles rzucił piłkę, która odbita przez May wylądowała w zaroślach. Rozentuzjazmowany Charlie zaklaskał w pulchne dłonie, a Ella zawołała:

– Biegnij, May, biegnij!

Wuj Charles rzucał raz za razem, a dziewczynki biegały tam i z powrotem po ubitej ziemi. Słońce przesunęło się niżej ku wierzchołkom drzew niby płonąca kula. Piłka, źle widoczna na tle oślepiająco rozświetlonego nieba, prześlizgnęła się między dłońmi Alix.

– Niezdara! – ofuknął ją ostro wuj Charles.

Odgłosy uderzeń piłki o kij wyznaczały rytm upływu czasu. Czarne sylwetki drzew coraz bardziej zlewały się z ciemniejącym niebem. Charlie, który właściwie miał zatrzymywać piłkę i rzucać ją z powrotem, już od dłuższego czasu siedział obok matki, ssąc palec. Ciotka Marie co jakiś czas odsuwała mu rękę od twarzy, ale kiedy zabierała dłoń, kciuk malca na powrót wędrował do ust. Niedługo, pomyślała Alix, wuj Charles zauważy, że Daisy ma już dość i zbiera jej się na płacz, że ponury nastrój Elli zaczyna się przeradzać w agresję i nawet rozpromieniona dziś May traci humor. Jednak piłka w dalszym ciągu szybowała w powietrzu, a wuj Charles nie przestawał nawoływać do większej aktywności w grze; zachęcał, by biec szybciej i dawać z siebie więcej.

Padła ostatnia bramka.

– Koniec – oznajmił wuj, zacierając ręce. – Moja drużyna wygrała.

Trawę pokryły ciemne cienie. Lanchbury’owie pozbierali kijki, wzięli piłkę oraz zdjęte przedtem kapelusze i rękawiczki. Różowa szarfa Daisy, źle zawiązana i ciągnąca się niedbale po ziemi, przybrała szary kolor. Charlie chwiał się ze zmęczenia, kiedy matka postawiła go na nogi. Ella i May szły za innymi do auta, kłócąc się zażarcie.

– Teraz ja jadę z tatą – syknęła Ella.

May uśmiechnęła się z triumfem.

– To moje urodziny. Tak powiedział tata.

Alix zajęła miejsce na tylnym siedzeniu w aucie Boncourtów i wzięła Charliego na kolana. Daisy, zmęczona i śpiąca, tuliła się do jej boku. Koła samochodu turkotały po suchej ziemi. Charlie siedział nieruchomo, powieki opadały mu z wolna. Wszystkich stopniowo ogarniała senność.

Mijali pola i strumyki. W oknach chat zaświeciły się lampy naftowe, a ostatnie promienie słońca pozapalały złociste błyski na kwiatach wokół przydrożnej kapliczki. Nie zapomnę tego wieczoru do końca życia, pomyślała Alix. Zachowam w pamięci zapach kurzu i trawy, maki na poboczu, które pochylają się i kołyszą pod wpływem pędu powietrza, sposób, w jaki Charlie uśmiecha się przez sen.

Dotarli do jakiejś wioski i tam się zatrzymali. W zapadającym zmierzchu majaczyły mgliście twarze ciekawskich, zaglądających przez szyby do wnętrza auta. Charlie usiadł i zamrugał oczyma. Daimler jadący przed nimi stał już na poboczu.

Do auta podeszła ciotka Marie.

– Tata mówi, że powinniście wszyscy wysiąść. Automobil... – Cofnęła się o krok, jej dłoń w białej rękawiczce zsunęła się z drzwiczek i uniosła do ukrytej za woalką twarzy, a drżące palce dotknęły ust.

Stanęli obok siebie na brukowanej drodze. May przechyliła głowę na bok.

– Słyszę muzykę – szepnęła. Z oddali dobiegał nieco przytłumiony odgłos skrzypiec i bębna. – Tato, słyszę muzykę. – Podbiegła do najbliższego skrzyżowania i wytężyła wzrok w ciemności.

– Woda w chłodnicy się zagotowała – powiedział Charles Lanchbury. – Musimy poczekać, aż ostygnie.

– Tato, tam jest wesołe miasteczko...

Niezupełnie do taktu muzyki wuj Charles zaczął uderzać rondem słomianego kapelusza o udo.

– Wesołe miasteczko, powiadasz? Chyba powinniśmy przejść się tam i popatrzeć.

– Tato! – May aż klasnęła w dłonie.

– Charles... jest już tak późno... zresztą to tylko mały wiejski festyn...

– Jeśli nie masz ochoty tam iść, Marie, możesz posiedzieć w automobilu. – Charles Lanchbury już kroczył wąską drogą.

Wyglądało na to, że jazda od leśnej polanki do wioski przywróciła im siły. May podążała za ojcem w podskokach, nawet Ella uśmiechała się pogodnie. Tylko Marie Lanchbury nie okazywała entuzjazmu; szła za nimi niechętnie, trzymając Charliego za rękę.

Droga wychodziła na niewielki placyk, pośrodku którego płonęło ognisko. Blask ognia oświetlał stragany i gromadzących się przy nich ludzi. Wokół ogniska wirowały w tańcu pary, a na skraju placu kręciła się karuzela. May, ściskając dłoń Alix, przedzierała się w tłumie w stronę tancerzy. Wolną ręką Alix trzymała drobną dłoń Daisy. Kiedy odwróciła się na moment, ujrzała Charliego; częściowo schowany za szeroką jedwabną spódnicą matki, wpatrywał się jak urzeczony w barwne obręcze, podrzucane zwinnie przez żonglera.

– Jak pięknie – szepnęła May i zabrzmiało to jak westchnienie rozkoszy. Dziewczynka nie odrywała wzroku od tańczących Cyganów.

– Allie, Allie, Allie! – Charlie wpadł na nią jak pocisk, omal jej nie przewracając. Alix pochwyciła go i wzięła na ręce.

Ella, która biegła za malcem, zawołała:

– On chce ci pokazać małpy!

– Małpy?

– Tam jest człowiek z dwiema małpkami. Możesz potrzymać jedną z nich, on zagra w tym czasie jakąś piosenkę, a ty dasz mu trochę pieniędzy. – Ze spuszczoną głową, jakby szykując się do szarży, Ella torowała już sobie drogę między ludźmi.

Powitały ich drobne, smutne małpki w szydełkowych ubrankach i czepkach. May i Ella wzięły zwierzątka na ręce i tuliły jak malutkie dzieci, podczas gdy z katarynki płynęły rzewne dźwięki melodii. Charlie pogłaskał czubkiem pulchnego palca pomarszczoną łapkę, a Alix dała właścicielowi małpki kilka monet, które ten wsunął do sfatygowanej skórzanej sakiewki.

Obok kataryniarza stał stragan ze słodyczami. Charlie pociągnął Alix za rękę i poprosił o lizaka, ale dziewczynka potrząsnęła głową.

– Nie mam już pieniędzy. O, tam jest twoja mama – biegnij i poproś ją.

Usiadła na kamiennych schodkach wiodących do merostwa i wyjęła szkicownik. Poprzez zgiełk lunaparku, okrzyki, śmiechy i dźwięki tamburynów przebijały strzępy rozmów Lanchburych.

– ...nigdy nie dotykaj mojej sukni swoimi lepkimi palcami, Charlie. Mówiłam przecież...

– ...to nie w porządku! Ona ma więcej niż ja! A prócz tego trzymała ładniejszą małpkę!

– ...nie wiem, dlaczego musimy się zadawać z kimś takim jak oni. To nie w twoim stylu, Charles, nie poznaję cię! Rozumiem, że chciałbyś...

– Chciałabym zostać baleriną. I będę nią, kiedy dorosnę.

Alix chciała w przyszłości zostać malarką. Na razie nie wyjawiła jeszcze nikomu swoich marzeń; wiedziała, że aby poprosić rodziców o zgodę na naukę w londyńskiej szkole sztuk plastycznych, musi wybrać odpowiedni moment.

Rysowała wytrwale, dopóki nie zapełniła całego szkicownika, a kiedy wstała i rozejrzała się dokoła, po rodzinie Lanchburych nie było nigdzie śladu. Zapadł już zmrok i w ciemnościach cały plac miał w sobie coś nierzeczywistego, niemal upiornego, tak jakby składał się z samych cieni. Od pewnego czasu siąpiła mżawka, która pokryła bruk cienką błyszczącą i śliską warstwą wilgoci. Alix poczuła nagle lęk: może wujostwo zapomnieli o niej i wrócili do domu? Próbowała sobie przypomnieć, gdzie stały automobile. Chyba przy tej bocznej drodze... albo raczej przy tamtej... Zaczęła biec przed siebie, nie bacząc na krople deszczu, które zalewały jej oczy. Ktoś pochwycił ją za nadgarstki i obróciła się na pięcie. Jakaś stara kobieta poczęła wodzić zrogowaciałym palcem po liniach jej otwartej dłoni. Mówiła coś przy tym bezustannie, lecz Alix pod wpływem paniki zapomniała nagle francuskiego i cały ów potok słów pozostał dla niej niezrozumiały.

– Ona chce odczytać z dłoni twój los, kuzynko Alix. To wróżka.

– Ella! – Poczucie ulgi omal nie przyprawiło jej o zawrót głowy. – Gdzie byliście? Już myślałam, że odjechaliście beze mnie.

– Zaraz odjeżdżamy. Tata wysłał mnie po ciebie. Jest bardzo zdenerwowany. Powiedział, że już późno i masz się pośpieszyć. – Ella spiorunowała wzrokiem wróżkę. – Allez vous en! Pas de l’argent. Allez vous en!

Padało coraz bardziej. Alix dostrzegła kapelusz wuja Charlesa; górował nad tłumem, a z ronda ściekały krople deszczu. Ciotka Marie, stojąca wśród mieszkańców wioski, była jedynie smugą jedwabiu w upiornie bladym kolorze. Po raz pierwszy tego dnia Alix zrobiło się zimno, a przemoczona cienka bawełniana sukienka oblepiła jej ramiona. Mieszkańcy wioski gromadzili się wokół obu aut i dotykali ich z nieskrywaną ciekawością. Ale nad ogólny gwar i wybuchy śmiechu wznosiły się pełne furii okrzyki May i Elli.

– Nie zgadzam się! To moje urodziny!

– Ale ja jestem najstarsza! I ja powinnam jechać z tatą!

– Tata powiedział... – Przeraźliwy pisk. – Au! Uszczypnęłaś mnie! Kuzynko Alix, Ella mnie uszczypnęła!

– Skarżypyta...

Głośny jęk bólu.

– Au! Nadepnęła mi na nogę! Au!

– Boże drogi, powinno się oddać was obie do żłobka! – Zimny głos wuja Charlesa ostro przeciął monotonny szum deszczu. – A ty – przeniósł wzrok na Alix – nie stój tak bezczynnie. Zajmij się nimi.

– Idź do mamy, Ella – zadecydowała śpiesznie Alix. – May pojedzie z nami.

Z triumfalną miną Ella poczęła przeciskać się w stronę zaparkowanego nieopodal daimlera, natomiast Alix pociągnęła May w kierunku samochodu Boncourtów. Dziewczynka zaczęła tłuc ją pięściami.

– Nie zgadzam się! – krzyczała. – To moje urodziny! – Jej mokre włosy kleiły się płasko do głowy, w bladoniebieskich oczach malował się gniew.

– Och, May! – Alix otarła jej łzy. – Chodź, zobaczysz, że będzie nam tu wygodnie.

May rzuciła się na tylne siedzenie, zatkała sobie uszy dłońmi i załkała. Alix rozejrzała się po wnętrzu auta. Nigdzie nie było śladu Charliego. Tylko Robert siedział z przodu, paląc papierosa i nucąc coś z zamkniętymi oczyma.

Nagle zaniepokojona, dotknęła jego ramienia.

– Gdzie Charlie?

Mężczyzna wzruszył ramionami.

– Myślę, że w daimlerze, panienko. – Zgasił papierosa i wysiadł, aby zakręcić korbą rozrusznika.

Alix usłyszała tupot drobnych stóp po bruku i spojrzała w bok. To Daisy. Dziewczynka wgramoliła się do auta i usiadła obok niej.

– Nie pojadę z Ellą. Jest okropna.

– Daisy, gdzie Charlie?

– Z mamą – wymamrotała z kciukiem w ustach i przytuliła się do siostry.

Robert, który usiadł ponownie za kierownicą, wcisnął pedał gazu i silnik zawył. Deszcz coraz zacieklej chłostał brukowaną drogę; przechodnie zaczęli pierzchać na boki, szukając schronienia. Alix uklękła na siedzeniu i usiłując przeniknąć wzrokiem ciemność i deszcz, oparła dłoń na klamce. Nigdzie w tym ruchliwym, falującym tłumie nie zdołała dostrzec Charliego. A daimler Lanchburych z czarną matową tylną szybą już opuszczał wioskę, próbując jak najszybciej utorować sobie drogę między pieszymi.

Robert ruszył za nim. Krople deszczu bębniły o dach, a May szlochała donośnie. Alix siedziała z bezwładnie opuszczonymi rękoma; brakowało jej Charliego. Daisy zsunęła się na podłogę i od razu usnęła. Alix czuła, że i jej opadają powieki, a gdy zamykała oczy, natychmiast ożywały poszczególne sceny z minionego dnia. Jazda przez skąpany w słońcu krajobraz. Charlie wymachujący w lesie swoim drewnianym mieczem. Małpka o smutnych zagubionych oczach.

May przestała pochlipywać i jej krótki, urywany oddech oznaczał, że usnęła. Alix najchętniej zdrzemnęłaby się również, jak ona i Daisy, ale nie mogła. Chociaż niemal omdlewała ze zmęczenia, nadal dręczyły ją jakieś przypadkowe natrętne strzępy niedawnych wydarzeń. Wystarczyło, że zaczynała się zapadać w otchłań snu, aby coś – krzyk ptaka, zmiana brzmienia silnika po zmianie biegu – budziło ją w jednej chwili. Kiedy samochód się zatrzymał, otworzyła oczy: miała nadzieję, że ujrzy rozświetlone okna zamku Boncourtów. Zamiast tego zobaczyła poprzez zasłonę z deszczu parowóz ciągnący długi skład wagonów po torach, które przecinały drogę.

Uświadomiła sobie nagle, że Robert coś mówi. Zdezorientowana zamrugała oczyma i potrząsnęła głową.

– Soldats – powtórzył. – Żołnierze. – Wskazał ręką na wagony: w oknach przejeżdżającego pociągu Alix dostrzegła błyszczące czerwono-niebieskie mundury oddziałów francuskich. – Wkrótce i ja zaciągnę się do wojska – oświadczył z dumą w głosie młody mężczyzna. – Będę walczył za ojczyznę. Koniec z szoferowaniem i czyszczeniem stajni. – Z głową odchyloną do tyłu roześmiał się donośnie.

Pociąg podobny do długiego czarno-żółtego węża nadal sunął na północ. Alix skierowała wzrok ponownie na drogę – była pusta. Ani śladu daimlera.

Nawet nie wiedziała, w którym momencie zmorzył ją sen, tak mocny, że Robert musiał ją budzić, potrząsając mocno za ramiona, kiedy auto stanęło na podjeździe przed zamkiem. Sen nie dawał za wygraną, próbował zawładnąć nią ponownie. Dostrzegła nagle pozostawiony pod siedzeniem miecz Charliego. Podniosła go i niemal w tej samej chwili zauważyła zaparkowanego na żwirowej alejce daimlera. May i Daisy, zataczając się ze zmęczenia, weszły wraz z Alix do domu. Z mieczem w dłoni pobiegła od razu na górę. W pokoju dziecinnym panował mrok, lampka nocna była zgaszona. Już w progu zorientowała się, że nie ma tu nikogo, jednak zajrzała do łóżeczka. Również tu nie było Charliego; zobaczyła jedynie porządnie strzepniętą poduszkę, odchyloną kołderkę i starannie złożoną koszulkę nocną.

Do końca życia pamięć podsuwała Alix rozmowę z ciotką Marie przez resztę tamtej nocy.

„Gdzie Charlie? Chciałam pocałować go na dobranoc”.

„Charlie? Jak to? Przecież on był z tobą”.

„Nie, ciociu Marie. Charlie pojechał... – Uświadomiła sobie nagle tę przerażającą możliwość, a jej głos, brzmiący teraz dziwnie ochryple, powtarzał w kółko: – Charlie pojechał z wami. Charlie pojechał z wami”.

Znajdowali się w salonie. Ciotka Marie zdjęła kapelusz i woalkę. Lustro w złoconych ramach odbijało jej oczy, pociemniałe z lęku.

– Z nami jechała Ella. – Marie Lanchbury pociągnęła za dzwonek. Jej ręka drżała. – Tylko Ella. Z całą pewnością nie było tak, jak mówisz, Alix.

Zwróciła się do Louise, która weszła właśnie do pokoju, lecz ta potrząsnęła głową.

– Miałam teraz wykąpać dziewczynki, madame.

– Nie, Louise. Masz natychmiast sprowadzić je na dół. I odnaleźć pana Lanchbury’ego. – Jej smukłe palce raz po raz zaciskały się kurczowo na perłowej broszce, przypiętej pod szyją. – W wiosce... w tej wiosce z lunaparkiem...

W salonie gromadziło się coraz więcej osób. Trzy dziewczynki, wuj Charles, Boncourtowie. Brakowało tylko Charliego. Za chwilę go zobaczę, myślała rozpaczliwie Alix, zobaczę obok May, albo schowanego za nogami dziadka Boncourt.

Zebrani przekrzykiwali się, w ich głosach brzmiało niedowierzanie.

– Został?

– W wiosce...

– Bzdura. Jak mógłby tam zostać?

– Gdzie Charlie? Chcę, żeby tu był!

– Daisy, ależ z ciebie beksa...

– Jechał w drugim automobilu...

– Nie, Charles, nie! – Głos ciotki Marie przerodził się w przenikliwy krzyk. – Właśnie że nie było go w drugim aucie! Staram się wyjaśnić ci to od samego początku!

Cisza.

– Bon Dieu! – Madame Boncourt opadła ciężko na fotel.

– Nie ma go w domu?

Ciotka odpowiedziała szeptem:

– Nie, Charles, nie sądzę.

– Kto go widział ostatni?

– W wiosce... Podobało mu się to ognisko...

– Ognisko?

– Tam było wesołe miasteczko, mamo. Przyszło pełno ludzi... sam motłoch... – Głos Marie załamał się nagle. – Cyganie, Charles. Tam byli Cyganie! – Jej rozdygotane palce powróciły do broszki i szarpały ją gwałtownie. – Cyganie kradną małe dzieci, nieprawdaż?! – Na moment umilkła, wbijając wzrok w męża. – Charles... Charles... musisz tam wrócić... odszukać go... – Szlochała coraz głośniej, zagłuszając własne słowa.

– Charlie był z Alix – powiedziała Ella. – Poszła z nim do małpek.

„Gdzie Charlie? Przecież był z tobą”. Wszyscy odwrócili się do niej, patrzyli teraz na nią, czekali na wyjaśnienia.

Ciszę w pokoju przerywał jedynie chrapliwy, spazmatyczny oddech ciotki Marie.

Narastająca panika nie pozwalała Alix zebrać i uporządkować myśli, pamięć podsuwała jej chaotycznie jakieś urywane sceny. Pulchny palec głaszcze pomarszczoną łapkę małpki. Papierowa torebka w kształcie rożka i usta Charliego oblepione cukrem. Czy to było przed pójściem do małpek? A może potem? Starając się ułożyć to wszystko w logiczny ciąg, szepnęła:

– Rysowałam... siedziałam na schodkach...

– Rysowałaś?! – Wuj Charles postąpił krok w jej stronę. – Ty rysowałaś?

– Ale Charlie... Gdzie...?! Mów, Alix!

– Straciłam was z oczu. Nie wiedziałam, gdzie jesteście. Znalazła mnie Ella – mówiła szybko, urywanie, pełna lęku. – Wróciłyśmy do auta.

Zmrużyła oczy. Musi sobie przypomnieć! Czy biegnąc w deszczu do samochodu nie dojrzała w tłumie Charliego? Czy nie było go wśród ludzi oblegających oba auta? Może widziała przynajmniej błękit i biel ubranka chłopca lub jego złocistorude loczki?

Zacisnęła pięść i przyłożyła do czoła.

– Ella i May zaczęły się kłócić. Ella wsiadła do auta wuja Charlesa, ja poszłam z May do auta monsieur Boncourta. – Nagle podniosła wzrok. – Potem przyszła Daisy... Tak! Przyszła Daisy i powiedziała, że Charlie pojedzie z wujem Charlesem.

– Daisy? – Pan Lanchbury skierował na najmłodszą córkę przenikliwe spojrzenie. Jego głos zabrzmiał szczególnie szorstko. – Daisy? Czy to prawda? Powiedziałaś tak? Powiedziałaś Alix, że Charlie jest z nami w daimlerze?

Daisy zaciekle ssała palec. W jej pociemniałych oczach czaił się strach. Potrząsnęła gwałtownie głową.

Ciszę przeciął dziwny dźwięk, niski jęk rozpaczy. Ciotka Marie, patrząc przed siebie szeroko rozwartymi i jakby martwymi oczyma, zaczęła kołysać się jak w transie i szarpać starannie uczesane włosy.

Alix wzdrygnęła się, kiedy wuj Charles odwrócił się do niej. Jeszcze nigdy nie patrzono na nią w ten sposób. Z taką lodowatą wzgardą.

– Nie potrafisz nawet przyznać się do własnego niedbalstwa, co? Wolisz zrzucić winę na młodszą kuzynkę? Przyrzekłaś opiekować się Charliem. Już zapomniałaś? Zobowiązałaś się do opieki nad nim. – Charles Lanchbury podszedł do żony. – Jadę do tej wioski. Charlie jeszcze tam jest... na pewno. Nie denerwuj się, Marie... Znajdę go.

Alix klęczała przy oknie z twarzą przyciśniętą do szyby. Przez cały czas tego nieznośnego oczekiwania panowała w domu martwa cisza, a ona trwała tak bez ruchu, jakby przyklejona do okna. Nie odgarniała nawet włosów, które opadły jej na twarz. Charlie na pewno się znajdzie. Dlaczego miałoby być inaczej? Ktoś w tym tłumie musiał przecież zauważyć małe, zagubione dziecko... Ktoś musiał się nim zaopiekować! Ogarnął ją spokój. I tylko w sercu czuła nieznany dotąd ból. Ale to nic; przejdzie, gdy tylko Charlie zjawi się w domu.

Chwilami morzył ją sen, który mieszał się bezustannie z jawą. Widziała małego chłopca, błąkającego się po lesie i potykającego co krok. Twarz miał zalaną łzami, aksamitne ubranko było brudne i poszarpane. Długie gałęzie drzew schylały się po niego, a wysoko sklepiony dach z liści oddzielał go od nieba. Drobne stopy zahaczały raz po raz o odsłonięte korzenie, z trudem omijały ciemne, błotniste kałuże.

Jeśli Charlie się znajdzie... Boże... wtedy się poprawię! Nie będę już rysować złośliwych karykatur, zawsze będę grzeczna i zacznę chodzić w każdą niedzielę do kościoła. Jeśli mama nie zgodzi się posłać mnie do szkoły sztuk plastycznych, pogodzę się z tym. Posiedzę tu spokojnie, dopóki nie wróci Charlie, nie ruszę się z miejsca ani nie zasnę. Jeśli się nie poruszę, jemu nie stanie się nic złego. Jezusie dobry i litościwy, zaopiekuj się małym dzieckiem... Przycisnęła palce do szyby i każdym uderzeniem serca wymawiała imię chłopca.

Usłyszała skrzypienie żwiru pod kołami, a potem ujrzała jasno świecące reflektory automobilu, który wjeżdżał na dziedziniec. W głowie kołatała się tylko jedna myśl: proszę, proszę, proszę...

Wszystko zdawało się teraz odbywać w zwolnionym tempie. Wuj Charles wysiadł z daimlera. Sam. Bez dziecka na ręku. To nic, pocieszała się w duchu, wuj prowadził auto, Charlie siedzi na pewno z Robertem. Ale Robert również wysiadł z pustymi rękoma. Widocznie Charlie śpi na tylnym siedzeniu. Proszę, proszę, proszę... Obaj mężczyźni weszli już do domu.

Alix zsunęła się z parapetu. Nogi miała sztywne, serce waliło jej jak oszalałe. Powoli schodziła po szerokich krętych schodach, kurczowo trzymając się poręczy.

Dało się słyszeć głos wuja Charlesa:

– Nic z tego. Żadnego śladu.

Dziadek Boncourt zaklął.

– Rozmawiałem z żandarmami. O świcie pojadę tam znowu... przeszukam całą okolicę... teraz jest za ciemno... Musimy go znaleźć, George. Uznałem, że najlepiej... – Wuj Charles ujrzał na schodach Alix i umilkł.

Podeszła bliżej i dotknęła jego ramienia.

– Wujku, pozwól mi jechać ze sobą. Poszukamy razem. Proszę. – W głowie jej narastało dziwne uczucie. Tak jakby ktoś zaciskał na niej żelazną obręcz. Czuła pod palcami szorstki materiał marynarki. – Znam Charliego bardzo dobrze... Wiem, gdzie mógłby pójść... Może ukrył się w lesie... Szukał tam wujek?... On lubi takie zabawy w chowanego... Proszę mnie zabrać ze sobą, proszę...

Charles Lanchbury wykrzywił usta w grymasie wściekłości, a kiedy spojrzał na Alix, czym prędzej zdjęła dłoń z jego ramienia i lękając się, że wuj chce ją uderzyć, cofnęła się o krok.

Ale on jedynie nachylił się do niej i powiedział:

– Mówiłaś, że się nim zaopiekujesz. Nie powinniśmy byli powierzyć naszego syna komuś takiemu jak ty, nigdy!

Sama w pustym pokoju dziecinnym, Alix bezustannie obchodziła zabawki Charliego, dotykając koniuszkami palców to szmacianej lalki, to komina lokomotywy. W oknie dostrzegła jak w lustrze własne odbicie: pogniecioną sukienkę, twarz upstrzoną trądzikiem, rozwichrzone włosy. „Mówiłaś, że się nim zaopiekujesz”. W kącie pokoju skuliła się w kłębek, przycisnęła czoło do kolan, głowę nakryła dłońmi. Dławiło ją poczucie winy. Zamknęła uczy i zanim jeszcze poddała się ciemności, dostrzegła małe dziecko biegnące po lesie. Jego błyszczące złocistorude włosy, podobne do roztańczonych płomyków, bladły w miarę jak wchłaniała go gęstwina drzew.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI

1 Belle-me`re (fr.) – teściowa (wszystkie przypisy od tłumacza).
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: