Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziecko wojny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
31 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziecko wojny - ebook

Nie musisz czegoś doświadczyć,  żeby zapamiętać.

Dla dziesięcioletniej Any Jurić wojna rozpoczęła się od paczki papierosów… Kiedy zaprzyjaźniony sprzedawca pewnego dnia zapytał, jakie papierosy pali wujek dziewczynki - serbskie  czy chorwackie – ta uświadomiła sobie po raz pierwszy, jak ogromna to różnica.

Jugosławia, 1991 rok. Ana mieszka z rodzicami i malutką, ciężko chorą siostrą w Zagrzebiu. Mimo toczącej się w kraju wojny sytuacja, choć trudna, wydaje się do opanowania. Dzieci w dalszym ciągu uczą się w szkołach, a Ana gra na ulicy w piłkę ze swoim najlepszym przyjacielem, Luką. Co prawda do miasta zaczynają napływać uchodźcy z ogarniętych wojną innych części  kraju, ale życie wokół zdaje się biec swym naturalnym rytmem. I wtedy Zagrzeb zostaje zbombardowany po raz pierwszy… Z dnia na dzień wojna zaczyna coraz głębiej wdzierać się w dziecięcy świat Any, by po chwili już zrujnować go doszczętnie…

Dziecko wojny może być fikcją, ale nie czuć w niej fałszu […]. Nović zanurza nas w szarych strefach wojny na Bałkanach – zarówno w niuansach, jak i jej emocjonalnych skutkach – co sprawia, że Dziecko wojny jest po mistrzowsku wielowarstwowa, a miejscami rozdzierająca.

„Vanity Fair”

Sara Nović – urodziła się w 1987 roku. Mieszkała zarówno w Chorwacji, jak i w Stanach Zjednoczonych. Absolwentka Uniwersytetu Columbia. Obecnie jest redaktorem działu literatury w „Blunderbuss Magazine”. Prowadzi również kursy pisania na Uniwersytecie Columbia i w Fashion Institute of Technology. Mieszka w Queens. Girl at War to jej debiutancka powieść.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3249-1
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przyjechałam do Jugosławii, aby się przekonać, jak wygląda historia z krwi i kości. Nauczyłam się, że wraz z przeminięciem imperium cały świat pełen silnych mężczyzn i kobiet, sytego jedzenia i mocnego wina może zacząć sprawiać wrażenie teatru cieni, że człowiek obdarzony wszelkimi zaletami może siedzieć przy ogniu i grzać dłonie w próżnej nadziei odpędzenia chłodu, który przenika coś innego niż ciało.

Rebecca West, Czarne jagnię i szary sokół

przed oczyma przelatują mi obrazy polnych dróg, nadrzecznych błoni i górskich łąk na przemian z obrazami zniszczenia i, o perwersjo, właśnie te ostatnie, a nie całkiem już nierealne idylle wczesnego dzieciństwa, budzą we mnie coś na kształt przywiązania do stron rodzinnych, może dlatego, że reprezentują ową potężniejszą, nadrzędną rzeczywistość pierwszych lat życia .

W.G. Sebald, Wojna powietrzna i literatura¹1

Wojna w Zagrzebiu zaczęła się od paczki papierosów. Już wcześniej zdarzały się spięcia, szeptane nad moją głową pogłoski o incydentach w innych miastach, ale żadnych wybuchów, nic wprost. Zamknięty między górami Zagrzeb prażył się w letnim upale. W najgorętszych miesiącach większość ludzi uciekała z miasta nad morze; od kiedy sięgam pamięcią, wyjeżdżaliśmy na wakacje do domku moich rodziców chrzestnych w rybackiej wiosce na południu kraju. Ale teraz Serbowie zablokowali drogi na wybrzeże, przynajmniej tak mówiono, więc po raz pierwszy w życiu spędzaliśmy lato w głębi lądu.

Wszystko w mieście było nieprzyjemnie wilgotne w dotyku, klamki i poręcze w tramwajach lepiły się od cudzego potu, w powietrzu wisiały zapachy wczorajszego obiadu. Braliśmy zimne prysznice i chodziliśmy po mieszkaniu w bieliźnie. Wyobrażałam sobie, że pod strumieniem chłodnej wody moja skóra skwierczy i paruje. Nocą leżeliśmy na wierzchu pościeli, czekając na niespokojny sen i gorączkowe majaki.

W ostatnim tygodniu sierpnia skończyłam dziesięć lat, którą to okazję uświetnił zawilgły tort, a przyćmił upał i niepokój. W weekend rodzice zaprosili swoich najbliższych przyjaciół – a moich rodziców chrzestnych, Petara i Marinę – na obiad. Dom, gdzie zazwyczaj spędzaliśmy wakacje, należał właśnie do dziadka Petara. Matka zawsze miała latem przerwę od zajęć w szkole, więc mogłyśmy wyjeżdżać na całe trzy miesiące. Ojciec dojeżdżał później pociągiem i tak całą piątką wypoczywaliśmy na klifach nad Adriatykiem. Teraz, kiedy uwięziono nas w głębi lądu, weekendowe obiady stały się niespokojną parodią normalności.

Przed przybyciem Petara i Mariny wykłócałam się z matką o konieczność włożenia ubrań.

– Nie jesteś zwierzęciem, Ano. Włożysz do obiadu spodenki albo nie dostaniesz nic do jedzenia.

– Przecież w Tisce i tak noszę tylko dół od stroju kąpielowego – upierałam się, ale matka spojrzała na mnie groźnie, więc w końcu się ubrałam.

Tego wieczoru dorośli oddali się rozważaniom na swój ulubiony temat, czyli jak długo właściwie się znają. Lubili powtarzać, że przyjaźnili się, jeszcze kiedy byli młodsi ode mnie (niezależnie od tego, ile miałam akurat lat), i zwykle po jakiejś godzinie i butelce feravino na tym poprzestawali. Petar i Marina nie mieli dzieci, z którymi mogłabym się bawić, więc siedziałam przy stole z siostrzyczką na kolanach i słuchałam, jak licytują się, które z nich przywoła wspomnienie sięgające najdalej wstecz. Rahela miała tylko osiem miesięcy i nigdy nie była na wybrzeżu, więc opowiadałam jej o morzu i o naszej łódce, a ona uśmiechała się, kiedy stroiłam do niej rybie miny.

Po posiłku Petar przywołał mnie i wręczył mi garść dinarów.

– Zobaczymy, czy pobijesz swój rekord – powiedział.

To była taka nasza gra: ja biegłam do sklepu, żeby kupić mu papierosy, a on mierzył czas. Jeśli pobiłam swój rekord, pozwalał mi zatrzymać kilka dinarów reszty. Wepchnęłam pieniądze do kieszeni odcinanych spodenek i popędziłam po schodach na dół.

Byłam pewna, że ustanowię nowy rekord. Dopracowałam trasę, wiedziałam, gdzie trzeba uważać na zakrętach, a gdzie omijać wyboje w bocznych uliczkach. Minęłam dom z dużym znakiem „UWAGA OSTRY PIES” (choć odkąd sięgam pamięcią, nigdy nie było tam żadnego psa), pokonałam kilka betonowych schodków i wyminęłam pojemniki na śmieci. Pod łukowatym betonowym przejściem, w którym zawsze cuchnęło sikami, wstrzymałam oddech i pomknęłam jak strzała w miasto. Ominęłam największy wybój przed barem, gdzie przesiadywały typy lubiące pić od samego rana, i odrobinkę przyhamowałam obok staruszka sprzedającego kradzione czekolady z rozkładanego stolika. Czerwona markiza kiosku uniosła się w rzadkim powiewie bryzy, prowadząc mnie niczym flaga na mecie wyścigu.

Położyłam łokcie na ladzie, żeby zwrócić na siebie uwagę sprzedawcy. Pan Petrović znał mnie i wiedział, czego chcę, ale tego dnia jego uśmiech wyglądał raczej jak złośliwy grymas.

– Jakie papierosy, serbskie czy chorwackie? – Sposób, w jaki podkreślił obie narodowości, wydawał mi się nienaturalny. Słyszałam, jak w wiadomościach mówiono w ten sposób o Serbach i Chorwatach z powodu walk na prowincji, ale nikt nie powiedział mi nic wprost. Nie chciałam też kupić niewłaściwych papierosów.

– Czy mogę dostać te same co zawsze?

– Serbskie czy chorwackie?

– No, wie pan. Te w złotym opakowaniu?

Usiłowałam zajrzeć za niego, pokazując palcem półkę. Ale on roześmiał się tylko i machnął na następnego klienta, który spojrzał na mnie z niesympatycznym uśmieszkiem.

– Hej! – krzyknęłam, żeby na powrót zwrócić na siebie uwagę.

Sprzedawca zignorował mnie i wydał resztę człowiekowi za mną. Gra była przegrana, ale i tak pobiegłam do domu najszybciej, jak mogłam.

– Pan Petrović kazał mi wybierać, czy chcę serbskie papierosy, czy chorwackie – powiedziałam Petarowi. – Nie umiałam odpowiedzieć, więc nie chciał mi dać żadnych. Przepraszam.

Rodzice wymienili spojrzenia, a Petar przyzwał mnie gestem, żebym usiadła mu na kolanach. Był wysoki – wyższy niż mój ojciec – i zaczerwieniony od upału i wina. Wspięłam się na jego szerokie udo.

– Nic się nie stało – powiedział, klepiąc się po brzuchu. – I tak za bardzo się objadłem, żeby palić.

Wyciągnęłam pieniądze z kieszeni i oddałam mu. Wcisnął mi do ręki kilka dinarów.

– Przecież nie wygrałam.

– Owszem – zgodził się. – Ale dzisiaj to nie twoja wina.

Tego wieczoru ojciec wszedł do salonu, gdzie sypiałam, i usiadł na taborecie starego pianina. Odziedziczyliśmy je po jakiejś ciotce Petara – u nich nie było na nie miejsca – ale nie stać nas było na stroiciela i pierwsza oktawa była tak rozstrojona, że wszystkie klawisze wydawały ten sam wymęczony dźwięk. Słyszałam pedały naciskane w rytm charakterystycznego nerwowego ruchu jego stopy, ale nie dotknął klawiszy. Po jakimś czasie podniósł się i przesiadł na poręcz kanapy, na której leżałam. Zamierzaliśmy niedługo kupić dla mnie materac.

– Ana? Śpisz?

Z trudem otworzyłam oczy, mocno mrużąc powieki.

– Nie – mruknęłam.

– Stosześćdziesiątki z filtrem. Chorwackie. Tak na przyszłość.

– Stosześćdziesiątki z filtrem – powtórzyłam, zapisując to sobie w pamięci.

Ojciec pocałował mnie w czoło i powiedział dobranoc, lecz po kilku chwilach wyczułam, że nadal stoi w drzwiach, jego sylwetka przesłaniała światło z kuchni.

– Gdybym tylko tam był… – szepnął, ale nie byłam pewna, czy zwraca się do mnie, więc leżałam cicho i nic już nie powiedział.

Rankiem Milošević wygłosił w telewizji przemówienie. Roześmiałam się na jego widok. Miał wielkie uszy i tłustą czerwoną twarz z obwisłymi polikami jak u buldoga. Mówił z nosowym akcentem, w niczym niepodobnym do łagodnego, gardłowego głosu mojego ojca. Wyglądał na wściekłego i walił pięścią, podkreślając słowa. Mówił coś o oczyszczeniu kraju, powtarzał to raz po raz. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, ale z czasem spurpurowiał jeszcze bardziej. Roześmiałam się więc i mama zajrzała do pokoju, żeby zobaczyć, co mnie tak rozśmieszyło.

– Wyłącz to.

Poczułam na policzkach gorąco. Myślałam, że rozgniewała się na mnie, bo śmiałam się z najwyraźniej ważnego przemówienia. Ale jej twarz szybko złagodniała.

– Idź się pobawić – powiedziała. – Założę się, że Luka czeka już przy Trgu.

Mój najlepszy przyjaciel Luka i ja spędzaliśmy lato, jeżdżąc na rowerach po rynku i grając w piłkę nożną z kolegami z klasy. Pokrywały nas piegi, opalenizna i wieczne plamy po trawie. Teraz, kiedy do początku roku szkolnego zostało już tylko kilka tygodni wolności, spotykaliśmy się jeszcze częściej i wracaliśmy do domów jeszcze później, by nie zmarnować ani chwili wakacji. Wpadłam na niego w połowie naszej stałej trasy rowerowej. Jechaliśmy obok siebie i Luka od czasu do czasu skręcał na mnie przednim kołem tak, że prawie się wywracaliśmy. To była jego ulubiona zabawa i przez całą drogę się śmiał, ale ja nadal myślałam o panu Petroviciu. W szkole uczono nas nie zwracać uwagi na narodowość, choć łatwo było rozpoznać czyjeś pochodzenie po nazwisku. Zamiast tego wbijano nam do głów pansłowiańskie slogany: Bratstvo i Jedinstvo! – Braterstwo i Jedność. Teraz zaczynało wyglądać na to, że dzielące nas różnice mogą jednak okazać się ważne. Rodzina Luki pochodziła pierwotnie z Bośni, mieszanego państwa; trzecia kategoria, która wprowadzała dodatkowy zamęt. Serbowie pisali cyrylicą, Chorwaci alfabetem łacińskim, a w Bośni posługiwano się i jednym, i drugim. Różnice w mowie były jeszcze mniej znaczące. Zastanawiałam się, czy istnieje też jakaś specjalna marka bośniackich papierosów i czy takie właśnie pali ojciec Luki.

Kiedy dojechaliśmy do Trgu, panował na nim tłok i wyczułam, że coś jest nie tak. W świetle tego nowego serbsko-chorwackiego podziału wszystko – nawet posąg bana Jelačicia z wyciągniętym mieczem – zdawało się wskazywać na napięcia, których wcześniej nie zauważałam. Podczas drugiej wojny światowej miecz bana zwrócony był obronnym gestem w kierunku Węgier; potem komuniści usunęli pomnik razem z innymi nacjonalistycznymi symbolami. Lecz po ostatnich wyborach Luka i ja przyglądaliśmy się, jak mężczyźni z linami i ciężkim sprzętem przywracają Jelačicia na jego miejsce. Teraz zwrócony był na południe, w kierunku Belgradu.

Trg zawsze stanowił popularne miejsce spotkań, ale tego dnia przed cokołem pomnika panowała prawdziwa gorączka, ludzie przeciskali się między ciężarówkami i traktorami stojącymi na bruku, gdzie zazwyczaj nie wolno było wjeżdżać żadnym pojazdom. Z naczep wylewały się bagaże, skrzynie do pakowania i rozmaite wrzucone luzem przedmioty domowego użytku, walające się po placu.

Pomyślałam o obozowisku Cyganów, które minęliśmy kiedyś z rodzicami w drodze na groby dziadków w Čakovcu, całe karawany wozów i przyczep pełnych tajemniczych narzędzi i porwanych dzieci.

– Uważaj, bo wleją ci kwas do oczu – ostrzegła mama, kiedy wierciłam się w ławce, podczas gdy ojciec zapalał świeczki i modlił się za swoich rodziców. – Mali niewidomi żebracy zarabiają trzy razy więcej niż tacy, którzy widzą.

Uczepiłam się jej ręki i do końca dnia siedziałam jak trusia.

Zsiedliśmy z Luką z rowerów i ostrożnie podeszliśmy do masy ludzi z dobytkiem. Nie było tam żadnych ognisk ani cyrkowych popisów, żadnej muzyki – to nie byli wędrowcy, których widziałam na obrzeżach północnych wiosek.

Osada składała się niemal w całości ze sznurów. Liny, parciane sznurki, sznurówki i pasma podartych płócien rozmaitej grubości ciągnęły się w nieprzeniknionej plątaninie od aut do traktorów i stert bagaży. Podtrzymywały prześcieradła, koce i większe ubrania służące jako improwizowane namioty. Luka i ja spoglądaliśmy to na siebie, to na przybyszy, nie potrafiąc opisać słowami tego, co widzimy, ale rozumiejąc, że nie wróży to nic dobrego.

Obozowisko otaczały świece topiące się przy pudełkach z napisami „Datki dla uchodźców”. Większość przechodniów wrzucała coś do środka, niektórzy opróżniali całe kieszenie.

– Kim oni są? – szepnęłam.

– Nie wiem – odparł Luka. – Może powinniśmy im coś dać?

Wyjęłam z kieszeni dinary od Petara i podałam je Luce, sama bojąc się zbliżyć. Luka też miał przy sobie kilka monet. Przytrzymałam mu rower, kiedy poszedł wrzucić wszystko do pudełka. Gdy się nachylił, wpadłam w panikę, święcie przekonana, że to sznurowe miasto pochłonie go niczym żywe pnącza w horrorach. Kiedy ponownie się odwrócił, wcisnęłam mu do rąk kierownicę roweru z taką siłą, że zatoczył się w tył. Odjeżdżając, czułam, jak w moim żołądku zawiązuje się węzeł, który dopiero po latach nauczyłam się definiować jako syndrom ocalonego.

Razem z kolegami z klasy często umawialiśmy się na piłkę nożną po wschodniej stronie parku, gdzie trawa była równiejsza. Byłam jedyną dziewczynką, która brała udział w grze, ale inne przychodziły na boisko skakać na skakance i plotkować.

– Dlaczego ubierasz się jak chłopiec? – spytała mnie kiedyś jedna z nich, taka z warkoczykami.

– Bo w spodniach łatwiej grać w piłkę – powiedziałam. Tak naprawdę jednak dostawałam ubrania po dzieciach sąsiadów, bo na nic innego nie było nas stać.

Zaczęliśmy kolekcjonować opowieści. Zaczynały się zawsze od plątaniny zawiłych relacji: dalszy kuzyn mojego najlepszego przyjaciela, szef mojego wuja – ktokolwiek wbił piłkę do improwizowanej (i ciągle zmieniającej granice) bramki, mógł opowiedzieć swoją historię jako pierwszy. Powoli przeradzało się to w nieoficjalny konkurs na najbardziej krwawą anegdotę, a tytuł zwycięzcy przypadał temu, kto potrafił z największą wyobraźnią opisać krwawą miazgę, jaka została po bohaterach. Kuzyni Stjepana widzieli, jak mina odrywa nogę jakiemuś dzieciakowi. Jeszcze przez tydzień potem w szczelinach chodnika tkwiły przyklejone skrawki skóry. Tomislav słyszał o chłopcu w Zagorze, któremu snajper strzelił w oko; gałka oczna wylała mu się na wierzch jak rozbite jajko.

W domu mama chodziła po kuchni, rozmawiając przez telefon z przyjaciółmi w innych miastach, a potem wychylała się przez okno i przekazywała wiadomości do następnego budynku. Stawałam blisko, gdy omawiała z kobietami po drugiej stronie sznura na pranie rosnące napięcia nad Dunajem, i chłonęłam, ile się da, by potem opowiedzieć wszystko kolegom. Niczym siatka szpiegowska pokrywająca całe miasto przekazywaliśmy sobie wszelkie podsłuchane informacje, podając dalej opowieści o coraz to bliżej z nami związanych ofiarach.

Pierwszego dnia w szkole podczas odczytywania listy obecności nauczycielka zdała sobie sprawę, że w klasie brakuje jednej osoby.

– Czy ktoś wie, co się stało ze Zlatkiem? – spytała.

– Może wrócił do Serbii, gdzie jego miejsce – powiedział Mate, chłopiec, którego nigdy nie lubiłam.

Kilka osób parsknęło śmiechem i nauczycielka natychmiast je uciszyła. Siedzący obok mnie Stjepan podniósł rękę.

– Zlatko się wyprowadził – powiedział.

– Wyprowadził? – Nauczycielka przekartkowała jakieś papiery. – Jesteś pewien?

– Mieszkał w moim bloku. Dwa dni temu widziałem, jak jego rodzina znosi do furgonetki wielkie walizy. Powiedział, że muszą wyjechać, zanim zaczną się naloty. Prosił, żeby wszystkich od niego pożegnać.

W klasie zawrzało od pełnych napięcia szeptów:

– Co to są naloty?

– Kto będzie teraz stał na bramce?

– I dobrze, że sobie pojechał!

– Przymknij się, Mate – powiedziałam.

– Cisza! – krzyknęła nauczycielka.

Ucichliśmy.

Nalot, wyjaśniła, jest wtedy, kiedy nad miastem latają samoloty i spuszczają bomby. Zaczęła kreślić kredą mapki, na których zaznaczała schrony, i wymieniać rzeczy, które powinniśmy zabierać pod ziemię: radio, dzbanek na wodę, latarka, baterie do latarki. Cieszyła mnie przerwa w normalnych lekcjach, choć nie rozumiałam, czyje samoloty i co chciały bombardować ani jak rozróżnić dobry samolot od złego. Ale już wkrótce nauczycielka wytarła tablicę, wzbijając z gąbki wściekły tuman kredowego pyłu. Westchnęła, jakby temat nalotów ją niecierpliwił, i otrzepała pył osadzający się w fałdach spódnicy. Przeszliśmy do dzielenia pod kreską i nie dano nam czasu na zadawanie pytań.

Zaczęło się, kiedy załatwiałam sprawunki dla mamy. Miałam kupić mleko, pakowane w śliskie plastikowe torebki, które ruszały się przy każdej próbie chwycenia w rękę lub nalania. Przyczepiłam do kierownicy roweru kartonowe pudełko, żeby przetransportować ten kłopotliwy ładunek. Ale w żadnym sklepie w okolicy nie było już mleka – wszystko zaczynało się kończyć – więc ściągnęłam do pomocy Lukę. Stale poszerzając zakres poszukiwań, zagłębialiśmy się coraz bardziej w miasto.

Pierwszy samolot przeleciał tak nisko, że potem razem z Luką zaklinaliśmy się przed każdym, kto chciał słuchać, że widzieliśmy twarz pilota. Uchyliłam się, kierownica wyśliznęła mi się z rąk i spadłam. Luka, który patrzył w niebo, ale nie przestał pedałować, wjechał prosto na mój rower i wylądował twarzą na ziemi, rozcinając sobie podbródek.

Adrenalina zagłuszyła ból i poderwaliśmy się niezgrabnie, próbując wyprostować rowery.

I wtedy rozległ się alarm. Ziarnisty, pełen trzasków odgłos słabego nadajnika radiowego. Wycie syreny, brzmiące jak zawodząca przez megafon kobieta. Ruszyliśmy biegiem. Przez ulicę i w boczne alejki.

– Gdzie najbliżej? – zapytał Luka, przekrzykując hałas.

Przypomniałam sobie mapę na szkolnej tablicy, z gwiazdkami i strzałkami wyznaczającymi poszczególne trasy.

– Pod przedszkolem jest jeden!

Betonowe stopnie pod zjeżdżalnią na naszym pierwszym placu zabaw prowadziły do stalowych drzwi grubych jak słownik, trzy razy grubszych niż normalne. Dwóch mężczyzn przytrzymywało je, podczas gdy zewsząd do środka napływali ludzie. Nie chcąc porzucać rowerów na pastwę okrutnego losu, zostawiliśmy je jak najbliżej wejścia.

Schron pachniał pleśnią i niemytymi ciałami. Kiedy mój wzrok przyzwyczaił się do mroku, rozejrzałam się dokoła. Zobaczyłam proste łóżka, drewnianą ławę pod drzwiami i zasilany na pedały generator w rogu. Podczas późniejszych nalotów moi koledzy z klasy i ja przepychaliśmy się łokciami i kłóciliśmy o prawo do pedałowania, które generowało prąd zasilający światła w schronie. Ale za pierwszym razem ledwo zwróciliśmy uwagę na generator. Zbyt pochłaniało nas przyglądanie się dziwnemu zbiorowisku ludzi oderwanych od codziennych zajęć i ściśniętych w jamie z czasów zimnej wojny. Przyjrzałam się grupce najbliżej mnie: mężczyźni w garniturach albo robotniczych spodniach i kurtkach mechaników, jak mój ojciec, kobiety w rajstopach i spódnicach od garsonek. Inne w fartuchach, z dziećmi na biodrach. Zastanawiałam się, gdzie jest moja matka i Rahela; w pobliżu naszego domu nie było żadnych publicznych schronów. Potem usłyszałam wołanie Luki i zdałam sobie sprawę, że zostaliśmy rozdzieleni przez nowo przybyłych. Wymacałam sobie do niego drogę, rozpoznając go w mroku po zarysie potarganych włosów.

– Krew ci leci – powiedziałam.

Luka otarł brodę ramieniem, próbując dojrzeć krwawą smugę na rękawie.

– Spodziewałem się tego. Wczoraj wieczorem słyszałem, jak mój tata o tym opowiadał.

Ojciec Luki pracował w akademii policyjnej, gdzie odpowiadał za szkolenie nowych rekrutów. Zirytowało mnie, że Luka nie wspomniał wcześniej o możliwości nalotu. Sprawiał wrażenie, jakby brak światła zupełnie mu nie przeszkadzał; stał z ramieniem przerzuconym przez stopień drabinki łóżka piętrowego.

– Dlaczego nic nie powiedziałeś?

– Nie chciałem cię przestraszyć.

– Nie boję się – powiedziałam. Nie bałam się. Jeszcze nie.

Znowu syrena, sygnalizująca koniec nalotu. Mężczyźni odsunęli drzwi i wyszliśmy po schodkach, niepewni, czego się spodziewać. Na zewnątrz nadal było jasno i słońce oślepiło mnie tak samo jak przedtem ciemności schronu. Przed oczami latały mi czarne plamki. Kiedy się rozwiały, zobaczyłam plac zabaw dokładnie taki sam, jak zapamiętałam. Nic się nie zmieniło.

Wpadłam do domu, trzaskając drzwiami i głośno obwieszczając matce, że w całym Zagrzebiu nie ma już żadnego mleka. Matka odepchnęła krzesło od kuchennego stołu, gdzie sprawdzała zadania domowe swoich uczniów, i wstała, przyciskając Rahelę do piersi. Rahela zaczęła płakać.

– Nic ci nie jest? – spytała matka. Objęła mnie mocno.

– Wszystko w porządku. Poszliśmy do przedszkola. A ty i Rahela gdzie się schowałyście?

– W piwnicy. Obok šupy.

Piwnica naszego budynku miała tylko dwie cechy szczególne: brud i šupy – drewniane schowki zamykane na kłódkę. Każda rodzina miała swoją šupę. Uwielbiałam wciskać twarz w szczeliny między drzwiami a zawiasami i zaglądać do środka; ukradkowe spojrzenie na to, co w dobytku danej rodziny najmniej atrakcyjne. W naszym schowku trzymaliśmy ziemniaki, które dobrze się przechowywały w ciemności. Piwnica nie wydawała mi się zbyt bezpiecznym miejscem; nie było w niej grubych metalowych drzwi, łóżek ani generatora. Kiedy potem spytałam o to matkę, wydawała się zasmucona.

– Równie dobre miejsce jak każde – stwierdziła.

Tego wieczoru ojciec wrócił do domu z pudełkiem po butach pełnym brązowej taśmy klejącej, wykradzionej z biura zarządu tramwajów, gdzie czasem sobie dorabiał. Wykleił w oknach duże ukośne iksy, a ja chodziłam za nim, dociskając taśmę i wygładzając bąble powietrza. Na przeszklonych drzwiach prowadzących z salonu na mały balkonik nakleiliśmy podwójną warstwę. Balkon był moją ulubioną częścią mieszkania. Kiedy tylko czułam ukłucie rozczarowania po wizycie u Luki, którego matka nie musiała pracować i który sypiał w prawdziwym łóżku, wychodziłam na zewnątrz i kładłam się na plecach, zwieszając nogi i pocieszając się, że nikt, kto mieszka w domu jednorodzinnym, nie ma balkonu tak wysoko jak my.

Teraz jednak martwiłam się, że tata zaklei drzwi na amen.

– Nadal będziemy mogli wychodzić na zewnątrz, prawda?

– Oczywiście, Ano. Tylko zabezpieczamy szyby. – Taśma miała utrzymać szkło w jednym kawałku, gdyby w okolicy doszło do wybuchów. – A poza tym – dodał ojciec zmęczonym głosem – odrobina taśmy klejącej i tak na niewiele się zda.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: