Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziedzice Ziemi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Dziedzice Ziemi - ebook

Kontynuacja bestsellerowej „Katedry w Barcelonie”
Ildefonso Falcones wraca do świata, który zachwycił miliony czytelników: średniowiecznej Barcelony.

Hrabiowskiego Miasta, w którym z powodu walki o tron i schizmy w Kościele ścierają się wrogie stronnictwa, inkwizycja zbiera żniwo, żydzi stawiani są przed wyborem: chrzest albo śmierć, bogaci mieszczanie pomnażają swój majątek, a biedota jest złakniona  rozrywki, im krwawszej, tym lepszej.

Rok 1387. Dwunastoletni Hugo Llor jest świadkiem bezprawnej egzekucji swojego mentora Arnaua Estanyola. Człowieka, który nauczył go tego, by przed nikim nie zginać karku. Co nie jest proste w świecie, w którym biedacy są skazani na łaskę i niełaskę możnych. Hugo szybko się przekonuje, że za każdą próbę walki o godność drogo się płaci i zyskuje równie potężnych, co okrutnych wrogów. Mimo to nie chce się przed nimi ukorzyć.

Chłopiec noszący w stoczni żelazną kulę za genueńskim niewolnikiem, dzierżawca winnicy, właściciel barcelońskiej karczmy, królewski dostawca win… Dużo jak na jednego człowieka… Krótkie wzloty i bolesne upadki, po których, wydawać by się mogło, nie sposób się podnieść. A jednak Hugo Llor za każdym razem wstaje i nie rezygnuje z walki o swoich najbliższych, z marzeń o własnej winnicy i z miłości.
Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-6578-181-9
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

O książce

MIŁOŚĆ SILNIEJSZA NIŻ ZEMSTA
NADZIEJA JASNA JAK UŚMIECH MADONNY W BARCELOŃSKIM
KOŚCIELE MATKI BOSKIEJ MORSKIEJ

Ildefonso Falcones wraca do świata, który zachwycił miliony czytelników: średniowiecznej Barcelony. Hrabiowskiego Miasta, w którym z powodu walki o tron i schizmy w Kościele ścierają się wrogie stronnictwa, inkwizycja zbiera żniwo, żydzi stawiani są przed wyborem: chrzest albo śmierć, bogaci mieszczanie pomnażają swój majątek, a biedota jest złakniona rozrywki, im krwawszej, tym lepszej.

Rok 1387. Dwunastoletni Hugo Llor jest świadkiem bezprawnej egzekucji swojego mentora Arnaua Estanyola. Człowieka, który nauczył go tego, by przed nikim nie zginać karku. Co nie jest proste w świecie, w którym biedacy są skazani na łaskę i niełaskę możnych. Hugo szybko się przekonuje, że za każdą próbę walki o godność drogo się płaci i zyskuje równie potężnych, co okrutnych wrogów. Mimo to nie chce się przed nimi ukorzyć.

Chłopiec noszący w stoczni żelazną kulę za genueńskim niewolnikiem, dzierżawca winnicy, właściciel barcelońskiej karczmy, królewski dostawca win… Dużo jak na jednego człowieka. Krótkie wzloty i bolesne upadki, po których, wydawać by się mogło, nie sposób się podnieść. A jednak Hugo Llor za każdym razem wstaje i nie rezygnuje z walki o swoich najbliższych, z marzeń o własnej winnicy i z miłości.ILDEFONSO FALCONES

Hiszpański pisarz mieszkający w Barcelonie, z zawodu adwokat. Jego debiut literacki z 2006 r., epicka powieść Katedra w Barcelonie, ukazał się w 40 krajach. Książka przez 13 miesięcy nieprzerwanie zajmowała pierwsze miejsce na hiszpańskich listach bestsellerów, a jej łączny nakład osiągnął 4 miliony egzemplarzy. Powieść otrzymała m.in. Euskadi de Plata, Nagrodę Fundación Jose Manuel i prestiżową włoską Nagrodę Giovanniego Boccacia.

W 2009 r. ukazała się druga książka Falconesa, Ręka Fatimy, która również stała się bestsellerem, zarówno w Hiszpanii, jak i poza jej granicami. ‚Trzecia powieść autora, Bosonoga królowa, ukazała się w Hiszpanii w 2013 r., a trzy lata później Falcones wydał swoją czwartą powieść, Dziedzice ziemi, w której wraca do czasów średniowiecznej Barcelony.1

Barcelona, 4 stycznia 1387

Morze było wzburzone, niebo zaś szare jak z ołowiu. Pośród stojących na plaży mężczyzn pracujących w stoczni, przewoźników portowych, żeglarzy i bastaixos¹ wyczuwało się napięcie. Wielu rozcierało ręce albo uderzało dłonią o dłoń, żeby je rozgrzać, inni próbowali szukać schronienia przed lodowatym wiatrem. Prawie wszyscy milczeli. Wymieniali spojrzenia i zwracali wzrok ku falom uderzającym z całą siłą w imponujących rozmiarów królewską galerę, z trzydziestoma ławkami dla wioślarzy po każdej stronie, zdaną na łaskę burzy. Przez ostatnie dni mistrzowie szkutniczy wspomagani przez terminatorów i żeglarzy demontowali takielunek i wyposażenie okrętu: stery, uzbrojenie, żagle, maszty, ławki, wiosła… Wszystko, co dało się wynieść z okrętu, przewoźnicy przetransportowali na plażę, a bastaixos zabrali do magazynów. Zostały trzy kotwice zaczepione o dno, utrzymujące Santa Martę, olbrzymi opuszczony szkielet, o który rozbijały się fale.

Hugo, dwunastoletni chłopiec o kasztanowych włosach, inteligentnym spojrzeniu oraz dłoniach i twarzy równie brudnych, jak jego sięgająca kolan koszula, nie odrywał wzroku od galery. Od kiedy zaczął pracować w stoczni z Genueńczykiem, pomagał wyciągać na brzeg, a potem spuszczać na wodę wiele okrętów, ale ten był naprawdę ogromny, a burza czyniła całą operację bardzo ryzykowną. Kilku żeglarzy będzie musiało wejść na Santa Martę, żeby podnieść kotwice, a następnie przewoźnicy odholują galerę na plażę, gdzie czekał tłum mężczyzn, żeby wciągnąć okręt do stoczni. Tam miał przezimować. Była to mozolna praca, a przede wszystkim niezwykle ciężka, mimo że do ciągnięcia galery po piasku używano bloków i kołowrotów. Chociaż Barcelona była obok Genui, Pizy i Wenecji jedną z potęg Morza Śródziemnego, nie dysponowała portem, nie było tu basenów ani doków, które ułatwiłyby zadanie. Miała tylko otwartą plażę.

– Anemmu! – rozkazał Genueńczyk chłopakowi.

Hugo popatrzył na mistrza.

– Ale… – próbował zaprotestować.

– Nie dyskutuj – przerwał mu Genueńczyk. – Zarządca stoczni uścisnął właśnie rękę starszemu cechu przewoźników. – Wskazał brodą na grupkę mężczyzn stojących kawałek dalej. – To znaczy, że dogadali się co do nowej ceny, którą król zapłaci im za dodatkowe ryzyko związane z burzą. Wyciągamy galerę z wody! Anemmu! – powtórzył.

Chłopiec schylił się, chwycił żelazną kulę przyczepioną łańcuchem do prawej kostki Genueńczyka, uniósł ją z wysiłkiem i przycisnął do brzucha.

– Gotów? – zapytał Genueńczyk.

– Tak.

– Główny mistrz już na nas czeka.

Taszcząc żelazną kulę uniemożliwiającą szkutnikowi swobodne poruszanie się, Hugo kroczył za nim między ludźmi, którzy poinformowani już o zawartej umowie dyskutowali, krzyczeli podekscytowani i pokazywali na coś rękami w oczekiwaniu na instrukcje głównego mistrza. Byli wśród nich inni Genueńczycy, również wzięci do niewoli na morzu i zmuszeni do pracy w barcelońskich stoczniach, unieruchomieni żelaznymi kulami podtrzymywanymi przez stojących przy nich chłopców.

Domenico Blasio – Genueńczyk, któremu towarzyszył Hugo – był jednym z najlepszych szkutników nad Morzem Śródziemnym, może nawet lepszym od samego głównego mistrza. Wziął Hugona na ucznia na prośbę micer² Arnaua Estanyola i Juana Nawarczyka, pomocnika zarządcy stoczni – mężczyzny o wielkim brzuchu i okrągłej łysej głowie. Początkowo traktował chłopaka niezbyt uprzejmie, bo tak lubił budować statki, że gdy obrabiał drewno, zapominał o tym, że jest więźniem. Od kiedy król Piotr IV nazwany Ceremonialnym³ zawarł kruchy pokój z Republiką Genui, wszyscy jeńcy pracujący w jego stoczniach żyli nadzieją, że Genua uwolni katalońskich więźniów, a wtedy i oni odzyskają wolność. Od tego czasu mistrz szkutniczy zaczął okazywać Hugonowi względy i uczyć go tajników jednego z najbardziej cenionych zawodów na wybrzeżach Morza Śródziemnego: budowniczego statków.

Kiedy Genueńczyk dołączył do grupy starszych cechu i majstrów skupionych wokół głównego mistrza, Hugo położył kulę na piasku za jego plecami i rozejrzał się po plaży. Napięcie rosło; ludzie uwijali się, szykując sprzęt, a ich okrzyki, słowa otuchy i poklepywanie po plecach brzmiały jak wyzwanie w starciu z wiatrem, chłodem i słabym, zamglonym światłem, tak niezwykłym w tej krainie nieprzerwanie nagradzanej blaskiem słońca. Chociaż praca Hugona polegała tylko na noszeniu żelaznej kuli, poczuł dumę z przynależności do tej wspólnoty. Na końcu plaży, pod wychodzącą na morze ścianą stoczni, zebrało się wielu gapiów, którzy krzyczeli i klaskali, żeby dodać im otuchy. Chłopak popatrzył na żeglarzy niosących łopaty do kopania piasku pod galerą, na ludzi przygotowujących kołowroty, bloki i liny, na taszczących belki, które po posmarowaniu ich tłuszczem albo wyłożeniu trawą pozwolą przepchnąć galerę, na bastaixos szykujących się do ciągnięcia za liny…

Zapomniał o Genueńczyku, zostawił kulę i pobiegł w stronę bastaixos zebranych na plaży. Przyjęli go ciepło, przyjaźnie poklepując po plecach. „Gdzie zgubiłeś kulę?”, zapytał jeden z nich, czym rozładował napięcie i atmosferę powagi. Znali Hugona, a raczej wiedzieli, kim jest, dzięki życzliwości, jaką okazywał mu micer Arnau Estanyol, starzec, który stał teraz pośród zgromadzonych, malutki w porównaniu z otaczającymi go krzepkimi mężczyznami z barcelońskiego bractwa bastaixos. Wszyscy znali Arnaua Estanyola i podziwiali jego dokonania. Żyło jeszcze kilka osób, które pamiętały dobrodziejstwa, jakie wyświadczył konfraterni i jej członkom. Hugo stanął obok niego w milczeniu, jakby był własnością starca. Ten zmierzwił mu czuprynę, nie przerywając rozmowy. Omawiali ryzyko związane z holowaniem galery, zwłaszcza jeśli statek osiądzie na mieliźnie daleko od plaży i trzeba będzie się tam dostać, żeby go zakotwiczyć. Mógłby się wywrócić. Fale były bardzo wysokie, a większość bastaixos nie umiała pływać.

– Hugonie! – rozległo się wołanie wśród panującej wrzawy.

– Znowu zostawiłeś swojego mistrza? – zapytał Arnau.

– Nie ma jeszcze nic do roboty – usprawiedliwił się chłopak.

– Idź do niego.

– Ale…

– Idź.

Dźwigając kulę, Hugo kroczył za Genueńczykiem po plaży, podczas gdy ten wydawał różne polecenia. Główny mistrz darzył go szacunkiem, inni także. Nikt nie kwestionował umiejętności Domenica jako mistrza szkutniczego. Kiedy przewoźnicy dotarli na Santa Martę, wyciągnęli kotwice, umocowali liny i zaczęli holować okręt w stronę brzegu, zebranych na plaży ogarnęła prawdziwa gorączka. Santa Martę ciągnęły cztery barki, po dwie z każdej strony. Niektórzy przyglądali się tej scenie z przerażeniem; widać to było po ich twarzach i zaciśniętych dłoniach. Większość jednak dała się ponieść emocjom: głośno zagrzewali holujących, czyniąc ogłuszający harmider.

– Nie rozpraszaj się – przywołał Hugona do porządku Genueńczyk, bo chłopak, pochłonięty widokiem bliskiej pójścia na dno galery i dwóch przewoźników, którzy wypadli za burtę, pozostawał w tyle. Czy uda im się wspiąć z powrotem na pokład?

– Mistrzu… – poprosił, nie mogąc oderwać wzroku od załogi próbującej ratować towarzyszy, podczas gdy Santa Marta przechylała się na bok na skutek manewrów barki.

Zadrżał na całym ciele. Ta scena skojarzyła mu się z inną, o której opowiedzieli mu żeglarze towarzyszący jego ojcu, kiedy kilka lat wcześniej fale pochłonęły go podczas rejsu na Sycylię. Genueńczyk zrozumiał go, bo znał tę historię. Zresztą sam był pod wrażeniem dramatu rozgrywającego się daleko od brzegu.

Jeden z przewoźników zdołał się wspiąć na pokład barki, drugi walczył desperacko z falami. Nie zapomną tego widoku. Załoga drugiej barki, po tej samej stronie galery, puściła linę i skierowała się tam, gdzie zniknęły pod wodą ręce wzywającego pomocy przewoźnika. Chwilę później wymachujące dłonie znów pojawiły się na powierzchni. Widzowie na brzegu prawie jednocześnie wypuścili wstrzymywane w płucach powietrze. Ale ręce ponownie zginęły im z oczu. Prądy ciągnęły tonącego na otwarte morze. Załoga pierwszej barki również wypuściła linę. Na pozostałych zrobiono to samo i załogi czterech barek wiosłowały teraz ze wszystkich sił, współmiernie do energii przekazywanej im z plaży okrzykami, modlitwami czy milczeniem.

Hugo poczuł, że mistrz zaciska dłonie na jego ramionach. Nie poskarżył się, że sprawia mu ból.

Dryfująca Santa Marta zaczepiła w tym czasie o niewielki pirs Świętego Damiana. Niektórzy skierowali na chwilę wzrok w tamtą stronę, ale potem znów skupili uwagę na barkach. Załoga jednej z nich zaczęła coś sygnalizować i choć ktoś padł na kolana, uznając to za dobry znak, większości to nie wystarczyło. A jeśli źle zinterpretowano sygnał? Lecz zaraz pojawiło się ich więcej, na wszystkich barkach, kilka ramion w górze, pięści zaciśnięte, jakby chciały walić w niebo. Nie ulegało wątpliwości: wracali. Wiosłowali w stronę plaży, na której zebranych połączyły śmiechy, uściski i łzy.

Hugo poczuł, że mistrz oddycha z ulgą, sam jednak nadal drżał. Nikt nie mógł nic zrobić dla jego ojca – tak mu powiedziano. Teraz wyobraził go sobie wzywającego pomocy z uniesionymi ramionami, jak przewoźnik do niedawna zanurzony w falach.

Stojący za nim Genueńczyk poklepał go czule po policzku.

– Morze jest wspaniałe, ale potrafi też być okrutne – powiedział cicho. – Być może to twój ojciec pomógł dziś, tam z dołu, temu człowiekowi.

Tymczasem Santa Marta, miotana raz po raz falami, rozbijała się o skały pirsu.

– Takie są efekty, kiedy wbrew starym zasadom pozwala się na żeglowanie poza okresem od kwietnia do października – tłumaczył Arnau Hugonowi nazajutrz po katastrofie Santa Marty.

Szli w stronę dzielnicy La Ribera. Ludzie ze stoczni zbierali deski z roztrzaskanej galery, które woda wyrzucała na plażę, i stojąc na pirsie, próbowali ratować, co się da. Genueńczyk nie mógł tam pracować, dlatego i on, i Hugo mieli dzień wolny przed świętem Objawienia Pańskiego, wypadającym tym razem w niedzielę.

– Teraz galery są lepsze – wyjaśniał Arnau. – Mają więcej ławek i wioseł, są budowane z drewna i żelaza lepszej jakości, przez mistrzów, którzy dysponują większą wiedzą. Dzięki zdobytym doświadczeniom zrobiliśmy duże postępy w żeglowaniu i są już tacy, którzy ośmielają się rzucać wyzwanie zimie. Zapominają, że morze nie przebacza nierozważnym.

Wracali do kościoła Matki Boskiej Morskiej – Santa María del Mar – żeby zdeponować w skarbonie Garnuszka Wstydliwych Ubogich – instytucji dobroczynnej działającej przy świątyni – pieniądze zebrane po domach jako jałmużna. Garnuszek miał spore dochody, był właścicielem winnic, budynków, warsztatów, pobierał czynsze… Micer Arnau znajdował jednak upodobanie w zabieganiu o miłosierdzie bliźnich, do czego zarządcy Garnuszka byli zresztą zobligowani. Od kiedy zaczął wspierać bliskich Hugona i w imieniu parafii Matki Boskiej Morskiej łagodzić skutki ubóstwa, w jakie popadli po śmierci głowy rodziny, chłopak pomagał mu w zbieraniu datków dla potrzebujących. Hugo poznawał tych, którzy dawali, ale nie tych, którzy otrzymywali wsparcie.

– Dlaczego… – zaczął. Arnau zachęcił go przyjaznym gestem, by mówił dalej. – Dlaczego człowiek taki jak wy… zajmuje się żebraniem?

Arnau uśmiechnął się wyrozumiale, zanim odpowiedział.

– Proszenie o jałmużnę dla potrzebujących to wyróżnienie, łaska od Boga, nie powód do wstydu. Żadna z odwiedzonych przez nas osób nie dałaby nawet jednej monety komuś, komu nie mogłaby zaufać. Zarządcami Garnuszka muszą być barcelońscy notable, i to oni żebrzą na rzecz ubogich. Wiesz, co ci powiem? – Micer Arnau nie czekał, aż Hugo zaprzeczy, i ciągnął: – My, zarządcy, nie mamy obowiązku rozliczania się z tego, co robimy z pieniędzmi Garnuszka, nie tylko tymi zebranymi po domach, ale z całym majątkiem. Przed nikim, nawet przed archidiakonem kościoła Matki Boskiej Morskiej… Nawet przed samym biskupem! To zaufanie powinno obejmować wszystkich notabli. Nikt nie wie, której rodzinie pomogłem dzięki jałmużnie od bogobojnych ludzi.

Hugo towarzyszył micer Arnauowi podczas zbierania pieniędzy do dnia, gdy ten załatwił mu pracę w stoczni, u boku Genueńczyka, by nauczył się budowania statków i sam kiedyś został mistrzem szkutniczym. Jeszcze zanim chłopiec trafił do stoczni, Arnau ulokował jego młodszą siostrę Arsendę w klasztorze przy ulicy Jonqueres w charakterze służącej pewnej zakonnicy. Mniszka zgodziła się odziewać, żywić i kształcić dziewczynkę, uczynić z niej szanowaną kobietę, a po dziesięciu latach dać jej w posagu dwadzieścia funtów, by mogła wyjść za mąż. Taką podpisali umowę.

Radość, z jaką Hugo przyjął pracę w stoczni i wstąpił do fascynującego świata budowniczych statków – choć jego zadania ograniczały się do noszenia kuli Genueńczyka – została przyćmiona przez konsekwencje, jakie ta nowa funkcja miała dla jego stosunków z matką.

– Mam tam mieszkać? Spać? – zapytał ją wystraszony, kiedy powiedziała mu o jego nowym zajęciu. – Dlaczego nie mogę pracować, a potem wracać, żeby spać tutaj, w domu, jak dotąd?

– Bo ja tu już nie będę mieszkała – obwieściła Antonina łagodnie, jakby tylko w ten sposób mogła go przekonać.

Pokręcił głową.

– To nasz dom…

– Nie jestem w stanie za niego płacić – przerwała mu. – Ubogie wdowy z dziećmi są jak bezużyteczne staruszki, nie mamy żadnych szans w tym mieście. Powinieneś to wiedzieć.

– Ale micer Arnau…

Matka znowu mu przerwała:

– Micer Arnau znalazł mi pracę, za którą dostanę ubranie, łóżko, jedzenie i może jakieś pieniądze. Skoro twoja siostra jest w klasztorze, a ty w stoczni, co miałabym tu począć sama?

– Nie! – krzyknął Hugo, przywierając do niej całym ciałem.

Stocznie królewskie w Barcelonie znajdowały się nad samym morzem. Składała się na nie budowla o ośmiu nawach podtrzymywanych filarami i krytych dwuspadowymi dachami, za którą rozciągał się plac dostatecznie duży, by umożliwić konstruowanie wielkich galer. Dalej stała kolejna hala, również złożona z ośmiu naw, na tyle wysokich i jasnych, że można w nich było budować, naprawiać i trzymać katalońskie okręty. Wspaniałe dzieło rozpoczęte jeszcze za panowania króla Jakuba i kontynuowane pod patronatem Piotra Ceremonialnego wieńczyły cztery wieże, po jednej na każdym rogu całego kompleksu.

Obok hal, wież i basenów z wodą do moczenia drewna znajdowały się tu magazyny, w których gromadzono materiały i osprzęt przydatny na galerach: belki, narzędzia, wiosła, broń – kusze, strzały, lance, kosy, kolubryny, topory, dzbany z niegaszonym wapnem do oślepiania przeciwników atakujących podczas abordażu, inne z mydłem, na którym mieli się ślizgać żeglarze wroga, jeszcze inne ze smołą do wzniecania pożarów na ich statkach – podłużne tarcze, które umieszczano po bokach galery, żeby chronić wioślarzy w czasie walki, skóry, którymi pokrywano kadłub, żeby nieprzyjaciel nie mógł go podpalić, żagle, chorągwie, gwoździe, łańcuchy, kotwice, maszty, lampy i mnóstwo innych przedmiotów.

Zabudowania stoczni wznosiły się na krańcu Barcelony przeciwległym do miejsca, gdzie stały kościół Matki Boskiej Morskiej i klasztor Franciszkanów. Mnichów chroniły stare mury miasta, ale stocznie dopiero czekały na fortyfikacje, które nakazał zbudować Piotr IV. Dużo jeszcze brakowało do realizacji tego planu, tak jak brakowało pieniędzy potrzebnych do kontynuowania robót przy murach mających otoczyć nową dzielnicę El Raval.

Matka nie odprowadziła Hugona do stoczni.

– Jesteś już mężczyzną, synu. Pamiętaj o ojcu.

Pożegnała się wyprostowana, udając surowość. Wbrew sobie trzymała się w odległości dwóch kroków od syna i błagała niebiosa, by micer Arnau jak najszybciej go zabrał, żeby mogła ukryć przed chłopcem łzy. Arnau zrozumiał i lekko szturchnął Hugona w plecy.

– Będziesz ją widywał – tłumaczył chłopakowi, który szedł, cały czas oglądając się za siebie.

Po kilku dniach, kiedy Hugo przywykł już do nowego otoczenia, pobiegł do miasta, żeby zobaczyć się z matką. Micer Arnau wyjaśnił mu, że pracuje jako służąca w domu pewnego rękawicznika, na ulicy Canals, przy kanale nawadniającym na tyłach kościoła Matki Boskiej Morskiej.

– Skoro to jest twój syn, to niech cię stąd zabiera – zareagowała grubiańsko żona rękawicznika na nieśmiałe tłumaczenia Antoniny, gdy zaskoczyła ją, jak ściskała się z Hugonem w drzwiach. – Do niczego się nie nadajesz, znasz się tylko na rybach, na niczym więcej. Nigdy nie pracowałaś w bogatym domu. Ty…! – Wskazała palcem na chłopca. – Wynoś się stąd! – krzyknęła i czekała, świdrując go wzrokiem.

Chłopak usłuchał prośby wyrażonej w dziwnym spojrzeniu matki i odszedł, smutny z powodu bezsilności bijącej z jej oczu, do niedawna zawsze wesołych i pełnych nadziei. Antonina patrzyła, jak syn się oddala. Nie uszedł daleko, kiedy usłyszał, jak żona rękawicznika łaja jego matkę; głos kobiety odbijał się echem w uliczce mimo zamkniętych drzwi domu. Rozpłakał się.

Nadal przychodził na Canals w nadziei, że zobaczy matkę. Za drugim razem stanął w pobliżu domu, ale nie miał gdzie się schować w uliczce ze stłoczonymi budynkami.

– Co tu robisz, smarkaczu?! – wrzasnęła na niego jakaś kobieta z okna na piętrze. – Zamierzasz coś ukraść? Wynocha!

Oddalił się szybkim krokiem ze strachu, że krzyki wywabią z domu żonę rękawicznika i matce znów się oberwie.

Od tamtego czasu tylko przechadzał się po ulicy Canals, jakby dokądś szedł albo skądś wracał; zatrzymywał się na tak długo, jak to było możliwe, przed domem rękawicznika i nucił melodię, którą zawsze gwizdał ojciec. Nigdy nie udało mu się jednak zobaczyć matki.

Odchodził, pocieszony myślą, że spotka ją w niedzielę na mszy, i szedł do dzielnicy La Ribera, by znaleźć micer Arnaua w kościele Matki Boskiej Morskiej albo w jego domu wciśniętym między inne zajmowane przez ludzi morza, albo w kantorze, do którego starzec zaglądał coraz rzadziej, bo pozostawił zarządzanie swoim pracownikom. Jeśli go tam nie było, szukał na ulicach. Zazwyczaj znajdował go w którymś z tych miejsc. Mieszkańcy La Ribery dobrze znali Arnaua Estanyola, większość z nich go ceniła. Wystarczyło o niego zapytać, w piekarni przy ulicy Ample, w jatce przy ulicy Mar, w jednym z dwóch sklepów rybnych albo w zakładzie serowarskim.

W tym czasie dowiedział się, że micer Arnau ma żonę imieniem Mar – „córka bastaixa”, mówił o niej starzec z dumą – a także syna Bernata, trochę starszego od Hugona.

– Masz dwanaście lat? – zapytał Arnau, kiedy Hugo kolejny raz podał mu swój wiek. – Bernat skończył szesnaście. Teraz jest w konsulacie w Aleksandrii, uczy się handlu i żeglarstwa. Myślę, że niedługo wróci do domu. Ja już nie chcę się zajmować interesami. Jestem stary!

– Nie mówcie tak…

– Nie dyskutuj – przerwał mu Arnau.

Chłopiec nie dyskutował, przytaknął i dalej szedł przy starcu, który opierał się na jego ramieniu. Lubił, kiedy micer Arnau to robił. Gdy mijający ich ludzie okazywali im szacunek, czuł, że jest ważny, bawiło go nawet odpowiadanie na powitania. Czasami robił to tak przesadnie, że przy ukłonie tracił równowagę.

– Przed nikim nie należy zginać karku – doradził mu któregoś dnia Arnau.

Hugo nie odpowiedział. Arnau czekał, bo znał go na tyle dobrze, by wiedzieć, że się odezwie.

– Wy możecie się nie kłaniać, bo jesteście szanowanym człowiekiem. Ale ja…

– Jeśli udało mi się zostać szanowanym człowiekiem, to może właśnie dlatego, że nigdy przed nikim nie zginałem karku.

Tym razem Hugo nie odpowiedział, ale Arnau już nie zwracał na niego uwagi; wrócił myślami do dnia, w którym przeszedł na kolanach salon w domu Puigów i ucałował stopy Margaridy. Puigowie, krewni Estanyolów, wynoszący się nad innych bogacze, upokorzyli Arnaua i jego ojca, Bernata, który z ich winy skończył na szubienicy, powieszony na placu Blat jak zwykły przestępca. Margarida darzyła go ślepą nienawiścią. Już na samą myśl o tej kobiecie po plecach Arnaua przebiegał dreszcz. Od tamtej pory nigdy o nich nie słyszał.

Tamtego styczniowego dnia 1387 roku, kiedy dochodzili do kościoła Matki Boskiej Morskiej, widok jakiegoś ubogiego człowieka, zapewne żeglarza, który złożył im przesadnie głęboki ukłon, przypomniał Hugonowi radę, jakiej udzielił mu Arnau. Uśmiechnął się. „Przed nikim nie należy zginać karku”. Ileż to zniewag i kopniaków zaliczył wyłącznie dlatego, że poszedł za tą radą! Ale micer Arnau miał rację: po każdej bójce chłopcy ze stoczni okazywali mu coraz większy respekt, nawet jeśli oberwał, jak to najczęściej bywało, kiedy stawiał się starszym od siebie.

Przechodzili przez plac Llulla, na tyłach placu Born i kościoła Matki Boskiej Morskiej, gdy w oddali rozległ się dźwięk dzwonów. Arnau przystanął, jak wielu innych. Nie było to bicie na alarm.

– Obwieszczają śmierć – szepnął starzec z przymkniętymi oczami. – Umarł król Piotr.

Ledwie wypowiedział te słowa, ogłuszył ich dźwięk dzwonów kościoła Matki Boskiej Morskiej. Potem odezwały się te od Świętych Justa i Pastora, od Świętej Klary i z klasztoru franciszkanów… Po chwili dzwoniły zmarłemu wszystkie dzwony w Barcelonie i okolicach.

– Król…! – potwierdzały okrzyki na ulicach. – Umarł król!

Hugo zauważył niepokój na twarzy micer Arnaua. Starzec utkwił zmęczone szkliste spojrzenie w jakimś punkcie u wjazdu na plac Born. Chłopiec źle zinterpretował jego smutek.

– Poważaliście króla Piotra? – spytał.

Arnau skrzywił się i zaprzeczył ruchem głowy. Ożenił mnie ze żmiją, swoją wychowanką, bardzo złą kobietą, mógłby odpowiedzieć.

– A jego syna? – wypytywał go dalej chłopiec.

– Księcia Jana?

Doprowadził do śmierci jednego z najlepszych ludzi na tym świecie, chciał powiedzieć Arnau. Przypomniał sobie płonącego na stosie Hasdaia. Człowieka, który uratował mu życie po tym, jak on uratował życie jego dzieci. Żyda, który go przygarnął i dzięki któremu stał się bogaty. Upłynęło już tyle lat…

– To zły człowiek – odparł.

Niesłusznie skazał trzech prawych mężczyzn, którzy poświęcili się dla swoich bliskich i dla wspólnoty, dodał w duchu.

Westchnął i mocno wsparł się na Hugonie.

– Wracajmy do domu – poprosił, widząc zamieszanie spowodowane biciem dzwonów. Ludzie krzyczeli i biegali w tę i we w tę. – Obawiam się, że przez kilka najbliższych dni, może tygodni, Barcelona będzie przeżywać ciężkie chwile.

– Dlaczego? – zapytał Hugo, czując na ramieniu ciężar starca. Wyprostował się w oczekiwaniu na odpowiedź, ale jej nie otrzymał. – Dlaczego mówicie, że będziemy przeżywać trudne chwile? – powtórzył kilka kroków dalej.

– Parę dni temu królowa Sybilla uciekła z pałacu wraz z krewnymi i dworem – wyjaśnił Arnau. – Kiedy nabrała pewności, że jej mąż umrze…

– Opuściła króla? – zdziwił się chłopiec.

– Nie przerywaj – upomniał go starzec. – Uciekła, bo boi się zemsty księcia… nowego króla Jana – poprawił się. – Królowa nigdy nie miała krzty szacunku dla pasierba, a ten obwiniał ją o wszystkie swoje nieszczęścia, o izolowanie go od ojca, o jego wrogi stosunek. W zeszłym roku król Piotr pozbawił go tytułu i honorów należnych królewskiemu namiestnikowi, a to wielkie upokorzenie dla następcy tronu. Na pewno zechce się zemścić, będą represje.

Dzień po śmierci Piotra IV wierni pogrążyli się w żałobie, żałobą okrył się też cały Kościół. Zapanowało ogólne przygnębienie. Hugo słuchał niedzielnej mszy razem z matką. Były to jedyne chwile swobody, na jakie pozwalał Antoninie rękawicznik z ulicy Canals. Chłopiec zobaczył micer Arnaua, który stał w tłumie, zgarbiony, lecz stał, jak oni, jak malutcy. Hugo spojrzał na Najświętszą Panienkę. Micer Arnau twierdził, że się uśmiecha. On tego nie widział, lecz starzec obstawał przy swoim, więc chodzili do kościoła o różnych porach, żeby modlić się i patrzeć na figurkę.

Do Hugona Matka Boska Morska nigdy się nie uśmiechała, ale nie przeszkadzało mu to w zanoszeniu do niej modlitw i proszeniu jej o wstawiennictwo: za matkę, żeby odeszła od rękawicznika, była szczęśliwa, znowu się śmiała i kochała go jak dawniej; żeby mogli zamieszkać razem z Arsendą. Modlił się za ojca, modlił się o zdrowie dla micer Arnaua i wolność dla Genueńczyka. Wolność… Zawahał się. Jeśli go uwolnią, wróci do Genui i nie wyszkoli mnie na mistrza szkutniczego, pomyślał, walcząc z wyrzutami sumienia. Mimo to wstaw się za nim, Pani, by odzyskał wolność, zdecydował się wreszcie.

Kiedy długa msza dobiegła końca, Hugo i Antonina nie przeznaczyli tym razem chwili, jaką dla siebie mieli, na rozmowę i uściski, ich uwagę pochłonęły bowiem plotki. Na placu, gdzie wznosiła się wspaniała fasada kościoła z płaskorzeźbami z brązu upamiętniającymi bastaixos, którzy pomagali w budowie świątyni, Hugo znowu dostrzegł micer Arnaua, nie zdołał jednak do niego podejść. Ludzie spragnieni nowin otaczali jego i innych notabli, którzy zamiast udać się do katedry, przyszli do kościoła Matki Boskiej Morskiej i teraz znaleźli się w centrum zainteresowania parafian.

Dowiedział się, że królowa Sybilla, która uciekła do zamku Sant Martí Sarroca, dwa dni drogi od Barcelony, negocjuje warunki poddania siebie i swoich ludzi infantowi Marcinowi, bratu króla Jana. Usłyszeli również, że nowy monarcha przebywa w Gironie i choć jest bardzo chory, to podobno kiedy tylko otrzymał wiadomość o śmierci ojca, wyruszył do Barcelony. Ludzie rozprawiali, snuli rozmaite domysły. Hugo pilnie nadstawiał ucha.

– Synku! – zawołała go Antonina. – Muszę…

Nie skończyła zdania, bo Hugo, nie zważając na plotki, objął ją i wtulił głowę w jej piersi.

– Muszę iść – przypomniała mu, uciekając wzrokiem przed lubieżnymi spojrzeniami niektórych mężczyzn.

Wielu mieszkańców La Ribery znało sytuację, w jakiej Antonina znalazła się po śmierci męża. Mało kto dostrzegał jej podkrążone oczy, zmarszczki, które zaczęły żłobić jej twarz, zaczerwienione dłonie. Nadal była piękną, niezwykle zmysłową kobietą.

Delikatnie uwolniła się z objęć syna, kucnęła przed nim i łagodnie ujęła w dłonie jego twarz.

– Spotkamy się w następną niedzielę. Nie płacz – próbowała mu dodać otuchy, widząc, jak wygina mu się dolna warga i drży broda. – Bądź silny i dużo pracuj.

Patrzył przez chwilę na tłum, w którym zniknęła, jakby czekał, aż znowu ją zobaczy. W końcu zacisnął usta i ponownie skierował wzrok w miejsce, gdzie otoczony ludźmi stał micer Arnau. Zdał sobie sprawę, że ma ściśnięte gardło i wilgotne oczy. Postanowił odejść. Jutro się z nim zobaczę, pomyślał.

Ale tak się nie stało. Następnego dnia kilkakrotnie uwalniał się od nauk i kuli Genueńczyka i szukał micer Arnaua, nie mógł go jednak znaleźć.

– Nie ma go, chłopcze – powiedziała służąca Juana.

Nikt nie potrafił udzielić mu żadnej informacji.

– Jest na spotkaniu Rady Stu⁴ – oznajmiła Mar, powiadomiona przez służącą o wizycie Hugona.

– Dziękuję, pani – odparł onieśmielony. – Kiedy wróci…

– Nie martw się, wie, że tu byłeś. Powiedziałyśmy mu. Mówił, żebym cię przeprosiła. Bardzo cię ceni, ale nastały ciężkie czasy – usprawiedliwiała się, powtarzając słowa męża.

Hugo zdawał sobie sprawę, że dla Barcelony i całej Katalonii rzeczywiście nastały ciężkie czasy. Słyszał o tym w stoczniach, gdzie prace uległy spowolnieniu, bo majstrowie i czeladnicy zajmowali się głównie komentowaniem pogłosek.

– Już jest w Barcelonie – obwieścił któregoś dnia jeden z traczy, mając na myśli króla Jana.

– Ale ciężko zachorował! – wykrzyknął inny.

– Mówią, że królowa Sybilla rzuciła na niego urok. Dlatego tak ciężko choruje.

– Królową uwięziono.

– Jej dwór również. I doradców króla Piotra. Wszystkich uwięziono.

– Poddają ich torturom – dobiegł głos od strony palenisk pełnych rozżarzonych węgli, gdzie parą wodną zmiękczano deski, by dały się wygiąć.

– Niemożliwe! – wykrzyknął ktoś. – Prawo tego zabrania. Najpierw muszą ich osądzić.

A jednak tak właśnie było. Kilka dni później paru majstrów potwierdziło, że król Jan i jego ministrowie mimo sprzeciwu sędziów i rajców miejskich wydali polecenie, by zatrzymanych poddano torturom. Komentarze ucichły. W olbrzymich halach stoczni znowu rozbrzmiewały odgłosy pił, siekier i młotów, ale nie był to żwawy rytm, do jakiego wszyscy przywykli.

– Nie powinniśmy na to pozwalać! – zawołał ktoś, przerywając milczenie.

Hugo zacisnął z całej siły palce na kuli Genueńczyka, jakby w ten sposób chciał się przyłączyć do narastającego buntu.

– Król musi przestrzegać praw! – dobiegł głos z innej strony.

Nikt jednak nie ośmielił się nic zrobić.

Królową Sybillę torturowano do czasu, aż wycieńczona i zastraszona oddała królowi Janowi wszystkie ziemie, zamki i inne należące do niej dobra. Monarcha ułaskawił żonę ojca i jej brata, Bernarda z Fortiá, a także hrabiego Pallars, nie przerwał jednak procesów przeciwko pozostałym zatrzymanym.

I jakby chcąc jeszcze bardziej zastraszyć notabli, rajców, sędziów i zwykłych ludzi, nakazał, by ścięto publicznie Berenguera z Abelli, ministra króla Piotra, oraz Bartolomé z Limes, jednego z rycerzy, którzy uciekli z królową.

Barcelona nadal nie burzyła się przeciwko nowemu królowi. Miasto żyło zastraszone. Hugo przekonał się o tym na placu Palau, szerokiej esplanadzie między plażą, giełdą towarową i składem pszenicy, dokąd docierał szum morza na przekór apatii setek barcelończyków zgromadzonych, by obejrzeć ścięcie dwóch mężczyzn, których jedyną winą była lojalność wobec swojego monarchy. Hugo szukał Arnaua w tłumie ludzi zebranych wokół szafotu, wysokiego drewnianego podium z pniem katowskim na poczesnym miejscu, które otaczali teraz żołnierze króla Jana. Nie znalazł go, ale wiedział, że tam jest. Zobaczył za to rajców miejskich; byli poważni, ubrani na czarno, podobnie jak członkowie Rady Stu, cechmistrzowie poszczególnych bractw, kapłani, proboszczowie i prepozyci… Wielu stało w milczeniu, inni rozmawiali ściszonymi głosami. Większość spuściła wzrok, jakby czuli się winni i bali się, że ktoś ich oskarży.

Hugo przecisnął się między zebranymi. Nie napotkał przeszkód jak podczas innych egzekucji, kiedy gapie tłoczyli się i popychali, żeby stanąć jak najbliżej straceńca. Skazańców nie powitały krzyki i wyzwiska, jak to było w zwyczaju. Chłopiec znalazł się niespodziewanie w pierwszym rzędzie. Zebrani wokół szafotu cofali się, w miarę jak orszak wchodził na podium. Jakaś kobieta chwyciła Hugona za ramiona i ustawiła przed sobą niczym tarczę, lecz uwolnił się z jej rąk. W tym czasie ksiądz czynił w powietrzu znak krzyża przed obliczem mężczyzny, który zachował pełną godności wyniosłość, choć jego wykwintne szaty były brudne i podarte. Na podium za oskarżonymi, zwróceni twarzą do publiczności, stali w szeregu strażnicy i kilku nowych ministrów, którzy podjęli się rządzenia królestwem.

Herold odczytał zarzuty. Ludzie słuchali tych kłamstw coraz bardziej wystraszeni. Egzekucja odbyła się szybko i sprawnie. Zakrwawiona głowa Berenguera z Abelli spadła do worka, podczas gdy jego nogi jeszcze przez kilka sekund wierzgały w konwulsjach na oczach wstrząśniętych widzów. Dopiero wtedy Hugo zobaczył Arnaua. Stał po przeciwnej stronie, daleko od niego.

– Micer Arnau…

Powiedział to do siebie, ale te dwa słowa zadźwięczały donośnie w przerażającej ciszy będącej odpowiedzią na śmierć barcelońskiego szlachcica. Chłopiec podskoczył zdumiony, wyglądało jednak na to, że nikt nie zwrócił na niego uwagi. Ksiądz był teraz zajęty rycerzem; w tym czasie wynoszono ciało i głowę Berenguera z Abelli. Hugo minął szafot, przecinając pustą przestrzeń między szpalerem widzów i żołnierzami, żeby podejść do Arnaua. Chciał mu coś powiedzieć, ale zauważył, że starzec stoi nieruchomo, ze wzrokiem wbitym w jednego z wielmożów, którzy towarzyszyli nowym ministrom.

– Micer Arnau…

Nie dostał odpowiedzi.

Herold odczytywał zarzuty wobec rycerza Bartolomé z Limes.

Hugo odwrócił się w stronę, w którą spoglądał starzec. Od razu ją dostrzegł. Zgrzybiała starucha otwierała szeroko usta, chwytając powietrze, którego zdawało się jej brakować, i bezskutecznie próbowała unieść się w lektyce trzymanej przez służących, nagle zaniepokojonych pobudzeniem swej pani.

Dreszcz przeszedł Hugonowi po plecach, kiedy dostrzegł złość malującą się na jej wykrzywionej twarzy. Cofnął się o krok i wpadł na Arnaua. Wyczuł, że starzec jest spięty.

Incydent z kobietą w lektyce opóźnił egzekucję. Herold zakończył odczytywanie zarzutów. Ktoś przybliżył ucho do suchych, zsiniałych warg staruszki i powiódł wzrokiem za kościstym palcem, który celował w Arnaua. Ten ktoś podszedł następnie do podium i gestem ręki przywołał kierującego egzekucją ministra, starszego szlachcica z gęstą czarną brodą, wysokiego i krzepkiego, odzianego w bogaty strój z czerwonego jedwabiu i obwieszonego złotem.

– Co się dzieje? – zapytał Hugo micer Arnaua, nie odwracając się do niego, wpatrzony w ministra, który przykucnął na brzegu podwyższenia.

Starzec nadal nie odpowiadał.

Minister wyprostował się. On również wbił wzrok w Arnaua, podobnie jak wielu zebranych. Nakazał kontynuować egzekucję. Rycerz z Limes padł na kolana przed pniem z taką samą godnością jak jego poprzednik. Tłum – także i Hugo – znów skupił uwagę na kacie i toporze wzniesionym nad szyją skazańca. Tylko Arnau widział, jak minister wzywa dyskretnie jednego z dowódców i przekazuje mu jakąś informację.

– Margarida Puig – szepnął starzec.

Patrzył na mężczyznę zbliżającego się z grupką gwardzistów. Wydobyli miecze z pochew, podnieceni, jakby mieli natrzeć na niezwyciężonego bohatera. Nie ulegało wątpliwości, że staruchę utrzymywała przy życiu nienawiść.

Głowa rycerza sturlała się do worka. W tym czasie gwardziści z uniesionymi mieczami przepychali się przez tłum gapiów. Kilka kobiet zaczęło krzyczeć. Nikt nie stawiał oporu.

– Biegnij do domu i powiedz mojej żonie, że wrócili Puigowie i że zabierają mnie do więzienia – poprosił starzec, potrząsając Hugonem, by odwrócić jego uwagę od szafotu. – Niech szuka pomocy.

– Jak to?

– I niech bardzo uważa…! – krzyknął jeszcze.

Hugo pokręcił głową. Nic z tego nie rozumiał.

– Idź… – Arnau nie zdążył powtórzyć polecenia. Gwardziści rzucili się na niego i choć ten bezbronny człowiek nie uczynił niczego, by ich powstrzymać, dostał kilka ciosów, które na moment go oszołomiły.

Chłopiec z przerażeniem i niedowierzaniem patrzył, jak okładają staruszka. Nikt nie reagował! Ludzie się rozstąpili, robiąc im miejsce. Hugo zrozumiał, że nikt nie ma zamiaru wystąpić w obronie micer Arnaua, więc sam rzucił się na najbliżej stojącego gwardzistę.

– Puśćcie go! – wrzasnął.

– Nie! – próbował go powstrzymać Arnau.

Hugo zdołał jednak zaskoczyć nieprzygotowanego na atak mężczyznę, tak że ten zachwiał się i upadł na ziemię.

– Dlaczego nim poniewieracie?! – wyrzucił z siebie wściekły chłopiec. Próbował zmobilizować otaczających ich barcelończyków, którzy trzymali się w bezpiecznej odległości. – Pozwolicie na to?! – krzyknął, zanim stawił czoła następnemu gwardziście.

– Hugonie… – próbował przeszkodzić mu starzec.

– Chłopcze, nie…! – dobiegł z tłumu czyjś krzyk.

Ciąg dalszy zdania zawisł w powietrzu. Straszliwy cios w plecy zadany mieczem na płask przez jednego z gwardzistów rzucił chłopca pod nogi innego, który poczęstował go kopniakiem w brzuch.

– To tylko dziecko! – zaprotestowała jedna z kobiet. – Na tym ma polegać waleczność wojsk króla Jana?

Jeden z gwardzistów wykonał gest, jakby chciał się na nią zamachnąć, ale dowódca powstrzymał go i kazał mu zaprowadzić Arnaua na szafot. Starzec zdołał jeszcze odwrócić głowę i zobaczyć, że protestująca kobieta klęka przy Hugonie, który leżał na ziemi zwinięty w kłębek, trzymając się rękami za brzuch. Jego twarz i zduszone jęki świadczyły o tym, jak bardzo cierpi.

– Arnau Estanyol! – wykrzyknął szlachcic w czerwieni i złocie, kiedy dowódca wepchnął starca na podwyższenie. – Zdrajca królestwa!

Dwaj rajcy miejscy, którzy podeszli do szafotu zaintrygowani zatrzymaniem człowieka tak znanego i szanowanego w całej Barcelonie, znieruchomieli, słysząc oskarżenie. Scena ta przyciągnęła uwagę gapiów, którzy już zaczynali się rozchodzić.

– Kto tak twierdzi? – zapytał mimo wszystko donośnym głosem jeden z nich, członek Rady Stu, starszy wiekiem farbiarz, odznaczający się wielkim brzuchem i równie wielkim tupetem.

Rajcy – możni i kupcy – spiorunowali wzrokiem swojego towarzysza za ton, jakim się odezwał. Przed chwilą z czystej zemsty ścięto dwóch szlachetnie urodzonych; królową Sybillę torturowano bez sądu; pozostali ministrowie króla Piotra i dworzanie wdowy stanęli przed trybunałem, ich życie zależało od kaprysu chorego monarchy, który twierdził, że rzucono na niego urok… Tymczasem ten pyszałkowaty farbiarz śmie się spierać z nowymi urzędnikami!

Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać.

– Tak twierdzi król Jan! – oświadczył szlachcic stojący na szafocie. – I to w jego imieniu przemawiam ja, Genís Puig, hrabia Navarcles, kapitan generalny wojsk królewskich.

Farbiarz spuścił wielką głowę.

– Arnau Estanyol! – powtórzył szlachcic. – Złodziej i lichwiarz! Heretyk! Zbiegł spod władzy Świętej Inkwizycji! Zdradził króla! Zdradził Katalonię!

Złość, z jaką wykrzyczał oskarżenie o zdradę, sprawiła, że barcelończycy odsunęli się od podwyższenia. Wielu zadawało sobie pytanie, czy to możliwe. Hrabia nie miał prawa tego robić.

– Skazuję cię na śmierć przez ścięcie! Wszystkie twoje dobra zostają skonfiskowane.

Rozległ się pomruk dezaprobaty. Hrabia Navarcles rozkazał gwardzistom broniącym dostępu do szafotu, by obnażyli miecze.

– Bydlak! – Hugo znowu znalazł się na ziemi niczyjej, pomiędzy ciżbą a gwardzistami. – Parszywy pies!

Do krzyków chłopca dołączył nieoczekiwanie przenikliwy niezrozumiały skowyt kobiety, która torowała sobie drogę w tłumie. Była to Mar; ktoś musiał jej donieść o tym, co się wydarzyło.

– Zatrzymać ją! – rozkazał dowódca.

Na widok wzburzonej, krzyczącej i wyrywającej się z rąk gwardzistów małżonki Arnau pierwszy raz spróbował stawić opór swoim prześladowcom. Genís Puig osobiście, z odrazą, jakby miał do czynienia ze zwierzęciem, wymierzył mu mocny policzek, który powalił starca na ziemię. Kilku możnych zareagowało śmiechem.

– Kanalia! – wrzasnął Hugo, tym razem w stronę staruchy w lektyce. Uśmiechała się bezzębnymi zaślinionymi ustami, widząc Arnaua leżącego na deskach podwyższenia.

– Uciszcie tego narwańca! – rozkazał dowódca. – Bo jak nie, to…

Wyzwiska, jakimi Hugo obrzucił tę, którą uważał za sprawczynię zatrzymania Arnaua, uniemożliwiły dokończenie groźby.

– Łajdaczka! Potwór! Podłe truchło!

– Jak śmiesz!

Spośród możnych wyłonił się niespodziewanie jakiś szlachetnie urodzony młodzieniec, niespełna dwudziestoletni postawny blondyn odziany w niebieski kaftan z jedwabnego adamaszku z kołnierzem obszytym futrem, w nogawicach i butach z miękkiej skóry ze srebrną sprzączką, przepasany szarfą, z mieczem u pasa. Podszedł do Hugona, nawet nie kładąc dłoni na rękojeści. Na jego niemal niezauważalny znak sługa i jeden z gwardzistów rzucili się na chłopaka i zaczęli okładać go kijami.

– Na kolana! – zażądał młodzieniec, kiedy skończyli.

Sługa zmusił sponiewieranego Hugona do klęknięcia i chwycił go za włosy, by trzymał prosto głowę. Po twarzy chłopca spływała krew.

– Proś o wybaczenie – zażądał szlachcic.

Hugonowi wydawało się, że za niebieskawą plamą, którą miał przed sobą, dostrzega przymkniętymi z powodu opuchlizny oczami rozmazaną postać Arnaua na szafocie. Zachęcał go do dalszego oporu? Splunął. Śliną i krwią.

Młody szlachcic chwycił za miecz.

– Dość!

Rozkaz padł z ust Margaridy Puig. Hrabia Navarcles zrozumiał względy, którymi kierowała się jego ciotka. Ten mały obdartus miałby pomieszać im szyki i przeszkodzić w zemście, którą umożliwiło szczęśliwe zrządzenie losu? A jeśli tłum powstanie przeciw nim z powodu chłopaka? Arnau należał do miejscowych notabli, jego egzekucja musiała się odbyć natychmiast. Jeśli wtrącą się rajcy, wszystko przepadnie, a przecież całe lata czekali na ten moment. Nieważne, co powie król – znajdą argumenty, żeby go przekonać.

– Puścić go! – rozkazał hrabia. – Nie słyszałeś? – powtórzył, widząc, że jego bratanek wykonał ruch, jakby chciał dobyć miecza.

– Następnym razem nie będziesz miał tyle szczęścia, słowo Rogera Puiga – zagroził młody szlachcic, po czym ostentacyjnie rozwarł dłoń i miecz wsunął się z powrotem do pochwy.

Kiedy odszedł, dwóch bastaixos podbiegło do Hugona, żeby go podnieść. Chcieli go zabrać, ale chłopak stawił opór.

– Arnau – wybełkotał.

Zrozumieli. Stanęli z nim w pierwszym rzędzie, trzymając go pod pachy. Nie zobaczył Arnaua. Nie udało mu się otworzyć oczu ani obetrzeć krwi, która pokrywała mu twarz i przesłaniała mgłą to, co mógłby ujrzeć, wyostrzył jednak pozostałe zmysły. Usłyszał świst i uderzenie w pień, jakby wiotka szyja starca była jedwabną nicią rozciągniętą na drodze topora. Słyszał ciszę, wyczuł woń ludzkiego strachu zmieszaną z dobiegającym od strony morza zapachem słonego powietrza. Czuł drżenie bastaixos, słyszał ich przerywany oddech. Rozdzierający krzyk Mar uniósł się do nieba. Zakręciło mu się w głowie, było to jednak niemal przyjemne odczucie w porównaniu z cierpieniem spowodowanym odniesionymi ranami. Odpłynął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: