Dziedzictwo Bourne'a - ebook
Dziedzictwo Bourne'a - ebook
David Webb, dawny agent o kryptonimie Jason Bourne wykonujący tajne misje dla rządu Stanów Zjednoczonych, wiedzie spokojny żywot jako profesor lingwistyki na Uniwersytecie Georgetown, jednak już niebawem upomni się o niego przeszłość. Gdy na terenie uniwersyteckiego campusu strzela do niego tajemniczy snajper, Webb jedzie do rezydencji przyjaciela i mentora z CIA, Alexa Conklina, licząc, że ten pomoże mu w rozwiązaniu zagadki. Za późno. Conklin oraz psycholog Morris Panov, który pomagał Bourne’owi odzyskać utraconą pamięć, nie żyją. Kilka minut później w domu Conklina zjawia się policja. Wrobiony w morderstwo, były agent musi uciekać nie tylko przed CIA i policją całego świata, ale również niebezpiecznym zabójcą imieniem Chan, który z nieznanego powodu chce go zlikwidować.
Podążając tropem znalezionej w domu Conklina kartki, na której przyjaciel zapisał tajemniczą nazwę „NX 20”, Bourne odkrywa, że śmierć mężczyzn ma związek ze zniknięciem doktora Schiffera prowadzącego tajne badania nad nową bronią biologiczną. Ślady prowadzą do Rejkiawiku, gdzie trwają przygotowania do konferencji poświęconej walce z terroryzmem. Ale nie tylko Bourne wybiera się do stolicy Islandii, na skalistą wyspę leci również Stiepan Spalko, węgierski milioner i prezes międzynarodowej organizacji humanitarnej Humanistas, zaraz za nim zaś grupa czeczeńskich rebeliantów, których szanowany filantrop zwerbował do tajnej operacji.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7659-439-2 |
Rozmiar pliku: | 825 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przywódca czeczeńskich rebeliantów Chalid Murat siedział nieruchomo jak głaz w środkowym pojeździe kolumny przedzierającej się zniszczonymi ulicami Groznego. Transporter opancerzony BTR-60PB należał do standardowego wyposażenia rosyjskiej armii, więc grupa pojazdów nie różniła się niczym od innych, które patrolowały miasto. Uzbrojeni po zęby ludzie Murata jechali dwoma pozostałymi wozami z przodu i tyłu konwoju. Zmierzali do Szpitala Dziewiątego – jednej z sześciu lub siedmiu kryjówek wykorzystywanych przez Murata, żeby wyprzedzać o trzy kroki tropiących go Rosjan.
Dobiegający pięćdziesiątki Murat miał ciemną brodę, postawę niedźwiedzia i płonące oczy prawdziwego zeloty. Dawno temu zrozumiał, że rządzić można jedynie żelazną pięścią. Był świadkiem, jak Dżochar Dudajew daremnie próbował narzucić prawo islamskiego szariatu. Widział rzeź, do której doszło, gdy wszystko się zaczęło – kiedy zagraniczni współpracownicy Osamy bin Ladena, mający bazę na terenie Czeczenii, najechali Dagestan, a następnie przeprowadzili szereg zamachów bombowych w Moskwie i Wołgodońsku, zabijając blisko dwieście osób. Winą za działania cudzoziemców obarczono czeczeńskich terrorystów, a Rosjanie rozpoczęli bombardowania Groznego, obracając w perzynę większą część miasta.
Zasnute tumanami pyłu i dymu niebo nad stolicą Czeczenii lśniło tak intensywnie, że wydawało się radioaktywne. Płonące słupy ropy naftowej wystrzeliwały zewsząd z pokrytego gruzem krajobrazu.
Chalid Murat spoglądał przez przyciemnioną szybę na mijany przez konwój spalony szkielet budynku – masywną, pozbawioną dachu skorupę, w której wnętrzu migotały płomienie. Mruknął coś pod nosem i odwrócił się do swojego zastępcy, Hasana Arsenowa.
– Kiedyś Grozny był miastem zakochanych. Zadrzewionymi bulwarami spacerowali kochankowie, na zielonych skwerach matki pchały wózki z dziećmi. Wielki cyrkowy namiot był pełen radosnych uśmiechniętych twarzy, a architekci z całego świata pielgrzymowali, żeby obejrzeć budowle, które czyniły Grozny jednym z najpiękniejszych miast na ziemi.
Pokręcił głową ze smutkiem i po przyjacielsku klepnął kolano towarzysza.
– Na Allaha, Hasanie! – wykrzyknął. – Rosjanie zniszczyli w tym mieście wszystko, co dobre i piękne!
Hasan Arsenow skinął głową. Był energicznym, pełnym werwy mężczyzną, dziesięć lat młodszym od Murata. Jak przystało na dawnego mistrza biathlonu, miał szerokie ramiona i wąskie biodra – typową sylwetkę sportowca. Kiedy Murat został przywódcą rebeliantów, stanął u jego boku. Teraz wskazał Muratowi zwęglone szczątki gmachu z prawej strony drogi.
– Przed wojną – wyjaśnił poważnym tonem – kiedy Grozny był liczącym się ośrodkiem wydobycia ropy, mój ojciec pracował tu, w Instytucie Naftowym. Dziś zamiast zysków z odwiertów mamy łuny pożarów zanieczyszczających wodę i powietrze.
Zamilkli, przyglądając się ruinom zbombardowanych domów, ulicom, na których nie było nikogo prócz ludzi i zwierząt grzebiących w odpadkach. Po kilku minutach spojrzeli na siebie, zasmuceni cierpieniem swojego narodu. Murat otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zamarł, słysząc charakterystyczny dźwięk kul odbijających się od pancernych płyt transportera. W mgnieniu oka zrozumiał, że zostali trafieni pociskami z broni małego kalibru, zbyt słabymi, by zdołały przeniknąć grubą skorupę pojazdu. Jak zawsze czujny Arsenow sięgnął do radiostacji.
– Wydam rozkaz, by ochrona w pierwszym i trzecim wozie odpowiedziała ogniem.
Murat pokręcił głową.
– Nie, Hasanie. Zastanów się. Mamy rosyjskie mundury, jedziemy ruskim transporterem opancerzonym. Ten, kto do nas strzela, jest raczej przyjacielem niż wrogiem. Musimy się upewnić, żeby nie mieć na rękach niewinnej krwi.
Przejął mikrofon z rąk Arsenowa i polecił, by konwój się zatrzymał.
– Poruczniku Goczajew – powiedział przez radio – wyślijcie paru ludzi na rekonesans. Chcę się dowiedzieć, kto nas ostrzelał, ale ich nie zabijajcie.
Jadący pierwszym transporterem Goczajew zebrał ludzi za kolumną pojazdów i kazał im utworzyć tyralierę. Kuląc się z przenikliwego zimna, ruszył pokrytą gruzem ulicą i precyzyjnymi gestami dłoni posłał swoich na lewo i prawo od miejsca, z którego padły strzały.
Bojownicy byli świetnie wyszkoleni – przemieszczali się szybko i bezszelestnie od kamienia do muru i dalej do powyginanych metalowych belek, pochyleni, żeby stanowić jak najmniejszy cel. Nie rozległy się jednak żadne strzały. Skoczyli naprzód, by pokonać ostatni odcinek, pragnąc osaczyć nieprzyjaciela i przygwoździć go krzyżowym ogniem.
Siedzący w środkowym pojeździe Hasan Arsenow obserwował miejsce, w którym Goczajew zebrał ludzi. Czekał kilka sekund na strzały, ale te nie padły. Zamiast nich w oddali ukazały się głowa i ramiona porucznika. Spojrzał w kierunku transportera i pomachał ręką, sygnalizując, że teren jest zabezpieczony. Chalid Murat przecisnął się obok Arsenowa, wysiadł z wozu i bez wahania ruszył przez zmrożone gruzowisko.
– Chalidzie Murat! – krzyknął ostrzegawczo Arsenow, biegnąc za swoim dowódcą.
Murat podszedł bez przeszkód do niskiego, częściowo zwalonego kamiennego muru, zza którego padły strzały. Jego oczom ukazały się sterty śmieci. Na jednej z nich leżały woskowate zwłoki, które najwyraźniej jakiś czas temu odarto z ubrania. Nawet z dużej odległości odór rozkładu był tak silny, że niemal zwalił ich z nóg. Arsenow dopędził towarzysza i wyciągnął pistolet.
Kiedy Murat dotarł do muru, jego ludzie byli już po drugiej stronie z bronią gotową do strzału. Wiatr zrywał się raz po raz, wyjąc i jęcząc w ruinach. Ponure metaliczne niebo pociemniało jeszcze bardziej i zaczął padać śnieg. Jasny puch szybko pokrył buty Murata, oplótł pajęczyną jego bujną szorstką brodę.
– Poruczniku Goczajew, znaleźliście napastników?
– Tak jest, dowódco!
– Allah prowadzi mnie we wszystkim, więc i teraz pokieruje moimi krokami. Co to za ludzie?
– Jest tylko jeden – odparł Goczajew.
– Jeden?! – wykrzyknął Arsenow. – Kto?! Nie wiedział, że jesteśmy Czeczenami?!
– Jesteście Czeczenami? – odezwał się słaby głos. Zza muru wychyliła się blada twarz dziesięcioletniego chłopca. Na głowie miał starą wełnianą czapkę, na grzbiecie podarty sweter włożony na kilka warstw cienkich kraciastych koszul, a do tego połatane spodnie i duże gumowe kalosze, które pewnie zdjął z nóg trupa. Chociaż był jeszcze dzieckiem, miał oczy dorosłego; spoglądały na świat czujnie i podejrzliwie. Stał, osłaniając korpus rosyjskiej rakiety niewybuchu. Zapewne wygrzebał ją gdzieś, by wymienić na chleb. Mógł w ten sposób ocalić rodzinę przed śmiercią głodową. W lewej ręce trzymał pistolet, bo prawa kończyła się na wysokości nadgarstka.
Murat natychmiast odwrócił wzrok, Arsenow przyglądał się dzieciakowi z uwagą.
– To przez minę – wyjaśnił ze wzruszającą rzeczowością chłopak. – Podłożyli ją ci dranie, ruscy!
– Chwała Allahowi! Dzielny mały żołnierz! – wykrzyknął Murat, obdarzając go szerokim rozbrajającym uśmiechem. Uśmiech przyciągał do niego ludzi niczym magnes opiłki żelaza. – Podejdź do mnie! Śmiało! – Skinął w jego stronę, pokazując puste dłonie. – Widzisz przecież, że jesteśmy Czeczenami. Jak ty.
– Skoro jesteście Czeczenami jak ja – spytał rezolutnie mały – czemu jeździcie ruskimi transporterami?
– Znasz lepszy sposób, żeby się ukryć przed tymi wilkami?
– Murat mrugnął do niego porozumiewawczo i roześmiał się, widząc, że chłopak ściska giurzę¹. – No proszę, masz broń używaną przez rosyjskie oddziały specjalne. Trzeba nagrodzić taką odwagę, prawda?
Murat ukląkł obok chłopaka i spytał go o imię. Kiedy mały odpowiedział, zapytał:
– Wiesz, kim jestem, Aznor? Nazywam się Chalid Murat. Ja również chcę nas uwolnić od rosyjskiego jarzma. Razem zdołamy tego dokonać, prawda?
– Nie zamierzałem strzelać do braci Czeczenów – oświadczył Aznor. Wskazał konwój okaleczoną dłonią.
– Myślałem, że to zaczistka. – Tak nazywano brutalne akcje pacyfikacyjne przeprowadzane przez rosyjskich żołnierzy w poszukiwaniu ludzi podejrzewanych o sprzyjanie rebeliantom. Podczas takich operacji zginęło ponad dwanaście tysięcy Czeczenów, a dwa tysiące innych zniknęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Rannych i torturowanych, okaleczonych i zgwałconych nikt nawet nie liczył. – Rosjanie zamordowali mi ojca i wujów. Gdybyście byli ruskimi, zabiłbym wszystkich.
– Jego twarz wykrzywił grymas wściekłości i frustracji.
– Wierzę ci – odrzekł poważnym tonem Murat. Wsunął rękę do kieszeni w poszukiwaniu banknotów. Chłopak wetknął pistolet za pasek, by wziąć pieniądze. Murat pochylił się ku niemu i szepnął konfidencjonalnie: – Posłuchaj uważnie, powiem ci, gdzie możesz kupić więcej amunicji do swojej giurzy, żebyś był gotów na następną zaczistkę.
– Dziękuję. – Na twarzy Aznora ukazał się szeroki uśmiech.
Chalid Murat szepnął mu kilka słów, a potem wyprostował się i zmierzwił włosy małego.
– Allah z tobą, mały bojowniku! We wszystkim, co czynisz!
Dowódca Czeczenów i jego zastępca patrzyli, jak chłopak gramoli się po gruzach z korpusem rakiety pod pachą. Chwilę później wrócili do transportera. Hasan z odrazą zatrzasnął pancerne drzwi, odgradzając ich od zewnętrznego świata. Od świata, w którym żył Aznor.
– Nie masz wyrzutów sumienia? Posyłasz dziecko na pewną śmierć.
Murat zmierzył go przenikliwym wzrokiem. Śnieg na jego brodzie stopniał i zamienił się w drżące krople, nadając mu wygląd raczej odprawiającego modły imama niż wojskowego watażki.
– Dałem temu dziecku, które musi wykarmić i ubrać, a co ważniejsze, obronić resztę rodziny, nadzieję i konkretny cel. Krótko mówiąc, wskazałem mu powód, by żyć.
Rozgoryczenie sprawiło, że twarz Arsenowa nabrała twardości i pobladła. Jego oczy błysnęły złowrogo.
– Rosyjskie kule rozerwą go na strzępy.
– Naprawdę tak sądzisz, Hasanie? Myślisz, że Aznor jest głupi? Albo, co gorsza, lekkomyślny?
– Przecież to jeszcze dziecko.
– Posiane ziarno zakiełkuje w najbardziej nawet nieprzyjaznych warunkach. Zawsze tak było, przyjacielu. Zaczyna się od wiary i odwagi jednego, ale wkrótce będzie ich dziesięciu i dwudziestu, setka i tysiąc!
– A tymczasem naszych ludzi mordują, gwałcą i biją, głodzą i zamykają jak bydło w zagrodzie! To nie wystarczy, Chalidzie! Nie wystarczy nawet w połowie!
– Widzę, że nie wyzbyłeś się jeszcze młodzieńczej niecierpliwości, Hasanie. – Chwycił towarzysza za ramię. – Nie powinno mnie to dziwić, prawda?
Arsenow zacisnął zęby i odwrócił twarz, widząc współczucie w oczach Murata. Płatki śniegu zawirowały wzdłuż ulicy niczym czeczeńscy derwisze w ekstatycznym tańcu. Murat odebrał to jako znak potwierdzający słuszność tego, co zrobił, i tego, co niebawem zamierzał powiedzieć.
– Nie trać wiary – szepnął uroczystym głosem. – Nie trać wiary w Allaha i w tego chłopca.
• • •
Dziesięć minut później konwój stanął przed wejściem do Szpitala Dziewiątego. Arsenow spojrzał na zegarek.
– Niemal punktualnie – powiedział. Obaj jechali tym samym pojazdem, wbrew standardowym procedurom bezpieczeństwa, z uwagi na ogromne znaczenie telefonu, na który czekali.
Murat pochylił się i wcisnął przycisk, uruchamiając dźwiękoszczelną przegrodę oddzielającą ich od kierowcy i czterech ochroniarzy siedzących z przodu. Świetnie wyszkoleni ludzie patrzyli przed siebie przez kuloodporną szybę.
– Skoro nadeszła chwila prawdy, powiedz mi, jakie masz obawy, Chalidzie?
Murat uniósł brwi, jakby nie pojmował czegoś, co Arsenow uważał za oczywiste.
– Obawy?
– Nie chcesz, żebyśmy otrzymali to, co się nam należy? Co według Allaha powinniśmy mieć?
– Krew się w tobie burzy, przyjacielu. Wiem o tym. Wielokrotnie walczyliśmy ramię w ramię. Razem zabijaliśmy. Zawdzięczamy sobie życie, prawda? Posłuchaj uważnie. Nie szczędziłem krwi dla mojego narodu. Jego cierpienie napełnia mnie gniewem, który ledwie mogę opanować. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Historia uczy, że człowiek powinien się lękać tego, czego najbardziej pragnie. Konsekwencje przedstawionej propozycji…
– To nasz plan!
– Tak – zgodził się Chalid Murat – ale nie wolno nam zapominać o konsekwencjach.
– Ostrożność! – rzucił cierpko Arsenow. – Zawsze ta przeklęta ostrożność!
– Przyjacielu. – Murat się uśmiechnął, ściskając ramię towarzysza. – Nie chcę, by wyprowadzili mnie w pole. Łatwo pokonać lekkomyślnego przeciwnika. Musisz się nauczyć cnoty cierpliwości.
– Cierpliwość! – burknął Arsenow. – Tamtemu chłopakowi nie kazałeś być cierpliwym. Dałeś mu pieniądze i wytłumaczyłeś, gdzie kupić amunicję. Napuściłeś go na Rosjan. Każdy dzień zwłoki powoduje, że giną kolejni chłopcy, tacy jak on. Tysiące. Od naszej decyzji zależy przyszłość Czeczenii.
Murat rozmasował kciukami powieki, wykonując okrężne ruchy.
– Istnieją inne sposoby, Hasanie. Zawsze. Może powinniśmy rozważyć…
– Nie ma czasu. Przygotowano tekst oświadczenia, wyznaczono datę. Szejk ma rację.
– Tak, Szejk. – Chalid Murat pokręcił głową. – Ciągle ten Szejk.
W tym momencie zadzwonił telefon. Chalid Murat spojrzał na zaufanego towarzysza i spokojnie przełączył telefon na tryb głośnomówiący.
– Tak, Szejku – odezwał się z szacunkiem. – Jestem z Hasanem. Czekamy na twoje rozkazy.
• • •
Na płaskim dachu, wysoko ponad ulicą, na której stanął konwój Murata, przyczaiła się nieznajoma postać, opierając łokcie o niski gzyms. Wzdłuż kamiennej półki leżał fiński karabin snajperski Sako TRG-41 z czterotaktowym zamkiem suwliwo-obrotowym, jeden z wielu, które zmodyfikował dla własnych potrzeb. Wykorzystane w konstrukcji aluminium i poliuretan czyniły broń lekką i śmiertelnie skuteczną. Mężczyzna miał na sobie rosyjski kamuflaż pasujący do azjatyckich rysów jego twarzy. Na mundur nałożył lekką uprząż z kevlaru wyposażoną w stalowe kółko. W prawej dłoni trzymał małe czarne pudełko wielkości paczki papierosów: pilot wyposażony w dwa przyciski. Był w nieznajomym jakiś spokój, rodzaj aury, która onieśmiela lub budzi grozę. Jakby rozumiał ciszę, potrafił ją gromadzić, manipulować nią i posługiwać się jak bronią.
W jego ciemnych oczach cały świat, ulica i budynki, na które spoglądał, były niczym więcej jak sceną akcji. Liczył czeczeńskich żołnierzy wychodzących z transporterów. Osiemnastu. Kierowcy nadal tkwili na swoich miejscach, a w środku znajdowało się co najmniej czterech ochroniarzy z szefami.
Kiedy rebelianci dotarli bezpiecznie do drzwi szpitala, wcisnął górny guzik zdalnego detonatora i materiał wybuchowy C4 eksplodował. Wejście runęło. Huk eksplozji wstrząsnął ulicą, powodując, że ciężkie pojazdy zakołysały się na potężnych amortyzatorach. Rebelianci, którzy byli w rejonie wybuchu, zostali rozerwani na strzępy lub zmiażdżeni spadającym gruzem. Zabójca wiedział, że ci, którzy znajdowali się głębiej, w szpitalnym holu, mogli ocaleć. Wziął to pod uwagę w swoich planach.
Chociaż huk pierwszej eksplozji jeszcze nie ucichł, a pył nie opadł na ziemię, mężczyzna spojrzał na detonator i wcisnął dolny guzik. Rozległ się kolejny ogłuszający wybuch, a zryta pociskami jezdnia zapadła się z obu stron małego konwoju.
Gdy ludzie na dole próbowali zapanować nad sytuacją, którą im zgotował, zabójca sięgnął po sako. Poruszał się ze spokojną metodyczną precyzją. Karabin wyborowy był załadowany specjalnymi bezodłamkowymi kulami najmniejszego kalibru, jakie można było załadować do tego typu broni. Przez lunetę z czujnikiem podczerwieni dostrzegł trzech rebeliantów, którzy odnieśli jedynie lekkie obrażenia. Wszyscy biegli w kierunku środkowego pojazdu, krzycząc do znajdujących się w nim Czeczenów, żeby wysiedli, zanim transporter zostanie zniszczony przez kolejny wybuch. Zamachowiec patrzył, jak otwierają drzwi z prawej strony, wypuszczając Hasana Arsenowa i jednego z żołnierzy. W środku został kierowca i trzech ochroniarzy Chalida Murata. Kiedy Arsenow się odwrócił, zabójca ujrzał jego oczy, dostrzegł twarz skrzywioną wykrzyczanym rozkazem. Przesunął lufę płynnym wyćwiczonym ruchem, naprowadzając celownik na udo mężczyzny. Nacisnął spust. Arsenow chwycił się za lewą nogę, krzyknął i padł na ziemię. Jeden z ochroniarzy podbiegł do niego i odciągnął go w bezpieczne miejsce. Dwaj pozostali szybko ustalili, skąd padł strzał. Przebiegli ulicę i wpadli do budynku, w którym przyczaił się zabójca.
Kiedy trzej kolejni wybiegli ze szpitala bocznym wyjściem, zamachowiec odłożył sako. Obserwował teraz wycofujący się transporter z Chalidem Muratem. Za plecami usłyszał tupot nóg bojowników pędzących schodami, zmierzających do jego kryjówki na dachu. Nie spiesząc się, przypiął do butów kolce z tytanu i korundu. Następnie sięgnął po kuszę z kompozytu i wystrzelił linkę, celując w słup elektryczny za środkowym pojazdem. Pociągnął, żeby sprawdzić, czy się pewnie trzyma. Krzyki stawały się coraz głośniejsze. Rebelianci byli piętro niżej.
Pierwszy transporter skręcił w jego stronę, próbując objechać ogromne bryły betonu, granitu i makadamu odrzucone siłą wybuchu. Zabójca dostrzegł słaby błysk dwóch płyt szkła tworzących przednią szybę. Był to jeden z problemów, z którymi Rosjanie nie zdołali sobie poradzić: kuloodporna szyba była tak ciężka, że trzeba było ją umieścić w dwóch ramach. Jedynym czułym punktem transportera był cienki pasek metalu łączący obie płyty.
Chwycił solidne metalowe kółko uprzęży i przypiął się do naprężonej liny. Rebelianci wpadli na dach i stanęli w odległości trzydziestu metrów od niego. Dostrzegłszy zabójcę, odwrócili się, żeby otworzyć ogień. Ruszyli w jego stronę, potykając się o cienką metalową linkę rozciągniętą nisko nad powierzchnią dachu. Powietrzem wstrząsnęła kolejna eksplozja ładunku C4, który umieścił tam poprzedniej nocy.
Nie obejrzawszy się, żeby ocenić zniszczenia, zabójca jeszcze raz sprawdził linkę, a następnie skoczył z dachu. Ześlizgnął się w dół, unosząc nogi tak, by kolce na butach trafiły w spojenie między płytami przedniej szyby. Teraz wszystko zależało od prędkości i kąta uderzenia. Gdyby choć nieznacznie chybił, szyba by wytrzymała, a on sam złamałby nogę.
Siła uderzenia sprawiła, że zadrżały mu kolana. Poczuł szarpnięcie kręgosłupa, gdy kolce z tytanu i korundu przebiły spojenie niczym metalową puszkę, a pozbawione podparcia szyby wgięły się do wewnątrz. Wpadł do transportera, wbijając do środka kuloodporne szkło. Kawałek uderzył kierowcę w szyję, niemal odcinając mu głowę. Zabójca skoczył w lewo. Ochroniarza na przednim siedzeniu obryzgała krew kierowcy. Sięgał po broń, ale napastnik ujął jego głowę w potężne dłonie i złamał kark, zanim tamten zdążył wystrzelić.
Dwaj pozostali, siedzący na odchylanych fotelach za kierowcą, zaczęli strzelać na oślep, lecz zamachowiec zasłonił się ciałem kierowcy, które przyjęło kule. Zza prowizorycznej osłony oddał dwa strzały bronią ochroniarza, trafiając w czoła obu jego kolegów.
Pozostał mu jedynie Chalid Murat. Przywódca Czeczenów otworzył drzwi kopniakiem i wykrzykiwał coś wściekle do swoich ludzi. Zabójca rzucił się na niego, powalając potężnego mężczyznę, jakby był szczurem wodnym. Murat ugryzł go z całej siły, niemal pozbawiając ucha, lecz nie zrobiło to na nim wrażenia. Spokojnie i metodycznie, niemal radośnie, oplótł szyję czeczeńskiego watażki i patrząc mu w oczy, wepchnął kciuk w chrząstkę pierścieniowatą dolnej części krtani. Gardło Murata wypełniła krew, dusząc go i pozbawiając siły. Zatrzepotał rękami, tłukąc zabójcę po twarzy i głowie. Na próżno. Tonął we własnej krwi. Po chwili płyn wypełnił jego płuca, a oddech stał się ciężki i urywany. W końcu zwymiotował czerwoną posoką, a oczy przekręciły mu się w oczodołach.
Opuściwszy bezwładne ciało, zabójca przelazł na przednie siedzenie, wyrzucając drzwiami zwłoki kierowcy. Włączył bieg i nacisnął pedał gazu, zanim któryś z ocalałych rebeliantów zdążył zareagować. Transporter ruszył naprzód niczym wyścigowy koń wypuszczony z bramki, podskakując na gruzie i asfalcie. Chwilę później zniknął Czeczenom z oczu, wjeżdżając w lej po eksplozji.
Znalazłszy się pod ziemią, zabójca włączył wyższy bieg, kierując pojazd w wąski kanał burzowy poszerzony przez Rosjan, którzy zamierzali go wykorzystać do przeprowadzenia zaskakującego ataku na pozycje rebeliantów. Posypały się iskry, gdy pancerne osłony otarły się o zakrzywione betonowe ściany. Mimo to był bezpieczny. Zakończył realizację swojego planu, tak jak go rozpoczął: z zegarmistrzowską precyzją.
• • •
Po północy ciemne chmury odpłynęły. Ciężkie od pyłu powietrze ustąpiło miejsca czerwonawej poświacie, której pełgające światło raz po raz przerywały tlące się płomienie.
Pośrodku stalowego mostu stali dwaj mężczyźni. W dole, środkiem rzeki, przesuwały się zwęglone szczątki tej niemającej końca wojny.
– Zadanie wykonane – powiedział pierwszy. – Chalid Murat został usunięty w sposób, który odbije się głośnym echem.
– Nie spodziewałem się niczego innego, Chanie – odrzekł drugi. – Swoją doskonałą reputację w dużym stopniu zawdzięczasz zadaniom, które ci zleciłem. – Mężczyzna był wyższy od zabójcy o dobre dziesięć centymetrów. Szeroki w ramionach, o długich nogach. Jedyną rzeczą, która psuła jego wygląd, była dziwnie szklista i pozbawiona włosów skóra z lewej strony twarzy i szyi. Widać było, że jest urodzonym przywódcą i że lepiej z nim nie zadzierać. Sprawiał wrażenie człowieka, który czuje się równie swobodnie na wielkich salonach władzy i w świetle reflektorów, jak i w ciemnych zaułkach rojących się od bandytów.
Chan nadal myślał o tym, co zobaczył w oczach konającego Murata. Każdy umierający patrzył inaczej. Chan wiedział, że tak musi być, bo życie każdej ofiary było wyjątkowe, a chociaż wszyscy zgrzeszyli, zniszczenia wywołane grzechem sprawiały, że różnili się jeden od drugiego niczym niepowtarzalne płatki śniegu. Co kryło się w oczach umierającego Murata? Nie był to lęk. Dostrzegł w nich raczej zdziwienie. Gniew i coś więcej, coś głębszego. Smutek, że nie zdołał doprowadzić do końca dzieła swojego życia. Pomyślał, że analiza ostatniego spojrzenia zawsze pozostaje niepełna. Czy kryło się w nim przeczucie zdrady? Czy Murat wiedział, kto zlecił przeprowadzenie zamachu?
Spojrzał na Stiepana Spalkę, który trzymał pękatą kopertę z pieniędzmi.
– Twoja zapłata – powiedział Spalko. – Plus premia.
– Premia? – Wzmianka o pieniądzach przywróciła go do rzeczywistości. – Nie było mowy o premii.
Spalko wzruszył ramionami. W czerwonawej poświacie księżyca jego policzek i szyja lśniły jak krwawa masa.
– Zlikwidowanie Chalida Murata było dwudziestym piątym zleceniem, które dla mnie wykonałeś. Jeśli chcesz, nazwij to podarunkiem z okazji okrągłej rocznicy.
– Jest pan niezwykle szczodry, panie Spalko. – Chan wetknął kopertę do kieszeni, nie zaglądając do środka. Gdyby to zrobił, okazałby złe maniery.
– Prosiłem, żebyś mówił mi Stiepan. Ja zwracam się do ciebie Chan.
– To co innego.
– Jak to?
Chan stał w milczeniu, chłonąc otaczającą ich ciszę. Ciszę, która gromadziła się w nim, czyniąc go wyższym i szerszym w ramionach.
– Nie muszę tego panu tłumaczyć, panie Spalko.
– Daj spokój. – Jego rozmówca wykonał pojednawczy gest. – Nie jesteśmy obcymi ludźmi. Mamy wspólne tajemnice bardzo intymnej natury.
Milczenie zaczęło narastać. Gdzieś na przedmieściach Groznego wybuch rozświetlił noc. Doleciała ich kanonada ręcznej broni maszynowej niczym dźwięk dziecinnych petard.
W końcu Chan się odezwał:
– W dżungli nauczyłem się dwóch rzeczy, od których zależy życie i śmierć. Po pierwsze, należy polegać wyłącznie na sobie. Po drugie, trzeba przestrzegać najdrobniejszych konwenansów, bo znajomość własnego miejsca w świecie jest jedyną rzeczą, która odróżnia nasze postępowanie od anarchii panującej w dziczy.
Spalko obserwował go dłuższą chwilę. W oczach Chana odbijało się niespokojne migotanie pożarów, nadając mu dziki wygląd. Wyobraził go sobie w dżungli jako ofiarę niedostatku, chciwości i wyuzdanej żądzy krwi. Azja Południowo-Wschodnia była odrębnym światem. Barbarzyńskim, morowym obszarem, na którym obowiązywały specyficzne prawa. Chan nie tylko przeżył, ale także świetnie sobie poradził, co Spalkę zawsze intrygowało.
– Wolałbym, żeby łączyła nas relacja przedsiębiorca–klient.
Chan pokręcił głową.
– Śmierć ma charakterystyczną woń. Czuję ją od pana.
– A ja od ciebie. – Na twarz Spalki wkradł się powolny uśmiech. – Zatem zgadzasz się, że łączy nas coś szczególnego.
– Jesteśmy ludźmi wielu sekretów, czyż nie? – skwitował Chan.
– I kultu śmierci. Obaj rozumiemy jej moc. – Spalko skinął potakująco głową. – Mam to, o co prosiłeś. – Wyciągnął czarną teczkę.
Chan spojrzał mu w oczy. Pozorna życzliwość Spalki zabarwiona była protekcjonalnością, którą Chan uważał za nieznośną. Z uśmiechem przyjął obrazę, ukrywając wściekłość za nieprzeniknioną maską twarzy. Nauczył się tego dawno temu. W dżungli odebrał także inną lekcję: podejmowanie działań pod wpływem chwili, a często silnych emocji, zwykle prowadziło do błędów, których nie dało się naprawić. Cierpliwe oczekiwanie, aż silne emocje opadną, było kluczem do skutecznej zemsty. Wziął teczkę i otworzył dossier. W środku znalazł pojedynczą kartkę cienkiego papieru z trzema krótkimi akapitami wydrukowanymi gęstą czcionką oraz zdjęciem przystojnego mężczyzny. Poniżej fotografii widniało nazwisko: David Webb.
– To wszystko?
– Dane zebrano z wielu źródeł. – Gładka odpowiedź Spalki upewniła Chana, że tamten wcześniej ją przećwiczył.
– To on?
Spalko skinął głową.
– Nie ma żadnych wątpliwości.
– Przynajmniej do tej pory.
Sądząc po rozbłyskach wybuchów, wymiana ognia ponownie się wzmogła. Doleciały ich salwy moździerzy, które wywołały deszcz ognia. Księżyc przybrał jeszcze głębszą czerwoną barwę.
Chan zmrużył oczy, nienawistnie zaciskając dłoń w pięść.
– Nigdy nie zdołałem wpaść na jego ślad. Sądziłem, że nie żyje.
– W pewnym sensie jest martwy – odparł Spalko.
• • •
Patrzył, jak Chan przechodzi na drugą stronę mostu.
Wyciągnął papierosa i zapalił, wciągając dym w płuca i niechętnie go wypuszczając. Kiedy mężczyzna o azjatyckich rysach twarzy zniknął w mroku, Spalko sięgnął po komórkę i wprowadził zagraniczny numer.
– Otrzymał dossier – rzucił do telefonu, gdy tylko usłyszał głos po drugiej stronie linii. – Wszystko gotowe?
– Tak, proszę pana.
– Świetnie. Rozpoczniesz operację o północy twojego czasu.Rozdział 3
Znana międzynarodowa organizacja humanitarna Humanistas Ltd. miała swoją centralę w Budapeszcie, na zachodnim zboczu zielonego Wzgórza Gellerta, z którego rozciągał się piękny widok na stolicę. Stiepan Spalko spoglądał przez ogromne panoramiczne okno, wyobrażając sobie, że Dunaj i całe miasto leżą u jego stóp.
Obszedł masywne biurko i usiadł w obitym tapicerką fotelu naprzeciw prezydenta Kenii o twarzy czarnej jak węgiel. Po obu stronach drzwi stali kenijscy ochroniarze z rękami splecionymi na plecach i pustym wyrazem twarzy typowym dla pracowników rządowych wykonujących wspomnianą funkcję. Ponad nimi na ścianie widniał płaski relief przedstawiający zielony krzyż na otwartej dłoni, powszechnie znane logo Humanistas. Prezydent nazywał się Jomo i należał do Kikuju – największego plemienia swojego kraju. Był też bezpośrednim potomkiem Joma Kenyatty, pierwszego prezydenta republiki. Podobnie jak jego sławny przodek, nosił miano Mzee, jak w języku suahili określano powszechnie szanowanego starszego. Na stoliku między nimi stał bogato zdobiony osiemnastowieczny srebrny serwis do herbaty. Do filiżanek nalano czarny napar, a na owalnej grawerowanej tacy starannie ułożono kruche ciasteczka i małe kanapki. Mężczyźni rozmawiali ze sobą spokojnymi przyciszonymi głosami.
– Nie wiem, jak podziękować za szczodrość, którą pan i pańska organizacja nam okazali – powiedział Jomo. Siedział wyprostowany i sztywny, jakby kij połknął, lekko odsunięty od wygodnego pluszowego oparcia fotela. Upływ czasu i przeciwności losu pozbawiły jego twarz witalności, którą odznaczała się za młodu. Jego lśniąca skóra przybrała szary odcień. Rysy miał napięte, stwardniałe od trudów i niezłomnego uporu. Krótko mówiąc, przypominał wojownika, który zbyt długo walczył w oblężonym mieście. Nogi miał złączone, a kolana ugięte dokładnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Trzymał na nich długie lśniące pudełko z drewna bubinga o nieregularnym falistym usłojeniu. Niemal nieśmiało wręczył kasetkę Spalce.
– To dla pana. Ze szczerym błogosławieństwem ludu kenijskiego.
– Dziękuję, panie prezydencie. Jest pan dla nas zbyt łaskawy – odrzekł wspaniałomyślnie gospodarz.
– To raczej pan okazał łaskawość – zaoponował Jomo, z napięciem obserwując, jak Spalko otwiera pudełko. W środku znajdowały się spłaszczony owalny kamień i nóż.
– Dobry Boże, czy to kamień githathi?
– Tak, proszę pana – przytaknął z wyraźnym zadowoleniem Jomo. – Pochodzi z wioski, w której się urodziłem. Z kiamy, do której nadal należę.
Spalko wiedział, że Jomo ma na myśli radę starszych. Githathi miał ogromną wartość dla członków plemienia. Kiedy dochodziło do sporu, którego rada nie potrafiła rozstrzygnąć, składano przysięgę na kamień githathi. Spalko ujął rękojeść noża wyrzeźbioną z karneolu. On także spełniał rytualne funkcje. W przypadku sporów na śmierć i życie ostrze rozpalano do czerwoności, a następnie kładziono na językach adwersarzy.
O winie lub niewinności rozstrzygano na podstawie stopnia, w jakim pokryły się bąblami.
– Jestem ciekaw, panie prezydencie – podjął Spalko z lekko szelmowskim uśmiechem – czy to githathi pochodzi z pańskiej kiamy czy njamy?
Jomo się roześmiał. Pomruk dochodzący z głębi krtani sprawił, że jego małe uszy zadrżały. Ostatnio rzadko się śmiał. Właściwie nie pamiętał, kiedy mu się to zdarzyło.
– Widzę, że słyszał pan o tajnych radach. Świetnie zna pan naszą tradycję i obyczaje.
– Historia Kenii jest długa i krwawa, panie prezydencie. Jestem przekonany, że możemy z niej wyciągnąć wiele cennych nauk.
Jomo skinął głową.
– Zgadzam się z panem. Pragnę powtórzyć, że nie wyobrażam sobie, w jakim stanie znajdowałaby się nasza republika, gdyby nie pańscy lekarze i ich szczepionki.
– Nie ma szczepionki na AIDS. – Głos Spalki był cichy, ale stanowczy. – Współczesna medycyna może ograniczyć cierpienia i liczbę zgonów za pomocą odpowiednich lekarstw, ale rozprzestrzenianie się choroby może skutecznie ograniczyć jedynie konsekwentne stosowanie prezerwatyw lub wstrzemięźliwość.
– Oczywiście, oczywiście. – Jomo pedantycznie wytarł usta. Nienawidził tego, że kolejny raz musi kołatać o pomoc do człowieka, który okazał już taką szczodrość wszystkim Kenijczykom. Nie miał jednak wyboru. Epidemia AIDS dziesiątkowała ludność jego kraju. Rodacy cierpieli i umierali. – Potrzeba nam więcej lekarstw. Uczynił pan bardzo wiele, by ulżyć cierpieniom mojego kraju, ale tysiące ludzi nadal czekają na pańską pomoc.
– Panie prezydencie – zaczął Spalko, pochylając się w stronę Kenijczyka. Jego głowę otoczyły wpadające przez wysokie okna promienie słońca, nadając jej niemal nadnaturalny blask. Światło odsłoniło również lśniącą, pozbawioną porów skórę z lewej strony twarzy. Ta jawna demonstracja kalectwa zaszokowała Joma. – Humanistas jest gotowa wrócić do Kenii z dwukrotnie większą liczbą lekarzy i lekarstw. pod warunkiem że pan… rząd… zrobi swoje.
Jomo zrozumiał, że Spalko nie prosi o organizowanie wykładów na temat bezpiecznego seksu i rozprowadzanie prezerwatyw. Odwrócił się gwałtownie i wyprosił z pokoju dwóch ochroniarzy. Kiedy zamknęli za sobą drzwi, powiedział:
– To przykra konieczność w naszych niespokojnych czasach. Niekiedy jednak czuję się zmęczony tym, że nigdy nie jestem sam.
Spalko odpowiedział uśmiechem. Znajomość historii Kenii i tamtejszych obyczajów plemiennych uchroniła go przed pokusą zlekceważenia prezydenta, co mogłoby się przydarzyć komuś innemu. Ojczyzna Joma miała ogromne potrzeby, ale on sam z pewnością nie pozwoli się wykorzystać. Kikuju byli dumnym ludem, a duma była dla nich tym ważniejsza, że prócz niej nie mieli nic innego.
Spalko otworzył pojemnik na cygara. Poczęstował Joma kubańską cohibą i wziął drugie cygaro dla siebie. Wstali, zapalili i przeszli do okna po dywanie.
– Piękny widok – podjął Spalko, spoglądając na spokojną toń Dunaju lśniącą w promieniach słońca.
– To prawda – przytaknął Jomo.
– Niezwykle spokojny. – Spalko wypuścił z ust siny obłok aromatycznego dymu. – Trudno się pogodzić z rozmiarami cierpienia w innych częściach świata. – Powiedziawszy to, odwrócił się do Joma. – Panie prezydencie, wyświadczyłby mi pan wielką przysługę, gdyby na siedem dni dał pan moim ludziom nieograniczony dostęp do przestrzeni powietrznej swojego kraju.
– Nieograniczony?
– Żebyśmy mogli swobodnie przylatywać i odlatywać, lądować bez żadnych odpraw celnych. Bez procedur imigracyjnych ani kontroli. Żeby nic nas nie spowalniało.
Jomo udał, że się zastanawia. Wydmuchnął dym cohiby, ale Spalko wiedział, że palenie nie sprawia mu przyjemności.
– Mogę dać panu tylko trzy – odparł w końcu. – Gdybym się zgodził na więcej, ludzie zaczęliby gadać.
– Będzie musiało nam to wystarczyć, panie prezydencie.
– W rzeczywistości chodziło mu o trzy dni. Mógł się upierać przy siedmiu, lecz w ten sposób pozbawiłby Joma jego dumy. Byłby to głupi i kosztowny błąd, zważywszy na to, co się miało wydarzyć. W każdym razie, działał w branży promującej wzajemną życzliwość, a nie niechęć. Wyciągnął rękę na znak zgody, a Jomo podał mu swoją suchą, zgrubiałą od odcisków. Spalko lubił jej dotyk. Dotyk dłoni robotnika, człowieka, który nie boi się jej pobrudzić.
• • •
Kiedy Jomo i jego świta odeszli, przyszła pora na oprowadzenie po firmie Ethana Hearna, jego nowego pracownika. Spalko mógł zlecić to zadanie któremuś ze swoich asystentów, ale chlubił się tym, że osobiście troszczył się o to, by wszyscy nowi mogli się poczuć w siedzibie Humanistas jak w domu. Hearn był inteligentnym i energicznym młodzieńcem, który pracował wcześniej dla Eurocenter Bio-I Clinic, po drugiej stronie miasta. Zajmował się z powodzeniem zbieraniem funduszy i miał liczne koneksje w kręgach europejskiej elity i finansjery. Spalko uznał go za człowieka elokwentnego, ujmującego i zdolnego do empatii – krótko mówiąc, urodzonego pracownika organizacji humanitarnej, dokładnie takiego, jakiego potrzebował do tego, by Humanistas Ltd. cieszyła się doskonałą reputacją. Prócz tego naprawdę polubił Hearna. Przypominał mu jego samego z czasów, gdy był młody, przed wypadkiem, który spowodował poparzenie połowy twarzy.
Oprowadził Hearna po siedmiu piętrach biura, na których ulokowały się laboratoria i działy zajmujące się gromadzeniem danych statystycznych potrzebnych do zbierania funduszy, co stanowiło siłę napędową takich organizacji jak Humanistas Ltd. Pokazał mu także dział księgowości, zaopatrzenia, zasobów ludzkich, organizacji podróży i utrzymania firmowej floty prywatnych odrzutowców i samolotów transportowych, statków i helikopterów. Ostatnim punktem programu był departament rozwoju, gdzie na Hearna czekał jego nowy gabinet. Pomieszczenie było puste z wyjątkiem biurka, fotela obrotowego, komputera i konsoli telefonicznej.
– Pozostałe meble zostaną dostarczone za kilka dni – wyjaśnił Spalko.
– Nie ma problemu, proszę pana. Potrzebuję jedynie komputera i telefonów.
– Powinienem pana ostrzec – dodał Spalko – że czasami pracujemy do późna. Nie jesteśmy jednak potworami. Dostarczoną kanapę będzie można rozłożyć i zamienić w wygodne miejsce do spania.
Hearn uśmiechnął się szeroko.
– Proszę się nie martwić, panie Spalko. Jestem do tego przyzwyczajony.
– Mów mi Stiepan. – Uścisnął dłoń młodego mężczyzny. – Wszyscy tutaj tak się do mnie zwracają.
• • •
Kiedy zadzwonił telefon, dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej przylutowywał ramię malowanego cynowego żołnierzyka – brytyjskiego piechura z okresu amerykańskiej wojny o niepodległość. W pierwszej chwili chciał go zignorować, pozwalając, by dzwonił bez końca. Wiedział, kto do niego telefonuje, ale wcale nie miał ochoty usłyszeć, co ma mu do powiedzenia jego zastępca. Lindros był przekonany, że szef wysłał go na miejsce zbrodni, bo ofiary były ważnymi pracownikami Agencji. Częściowo miał rację. Prawdziwym powodem było jednak to, że dyrektor nie potrafił się do tego zmusić. Myśl o tym, że ujrzy twarz martwego Alexa Conklina, była zbyt trudna do zniesienia.
Siedział na stołku w swoim warsztacie w piwnicy – małym, idealnie zorganizowanym pomieszczeniu pełnym szuflad i schowków – zamkniętym świecie, do którego nie mieli wstępu żona i dzieci, gdy u niego nocowały.
Jego żona, Madeleine, wetknęła głowę przez otwarte drzwi piwnicy.
– Kurt, telefon – powiedziała zupełnie niepotrzebnie.
Wyjął kolejne cynowe ramię z drewnianego pudełka z częściami figurek i przyjrzał mu się uważnie. Grzywa siwych włosów zaczesanych na bok szerokiego, wypukłego czoła nadawała mu wygląd mędrca, jeśli nie proroka. Chłodne błękitne oczy pozostały czujne i wyrachowane, ale kąciki ust uległy pogłębieniu, układając się w grymas wiecznego nadąsania.
– Słyszysz mnie, Kurt?
– Nie jestem głuchy! – Palce figurki były lekko ugięte, jakby dłoń wyciągała się po coś nieznanego i nieokreślonego.
– Odbierzesz czy nie?! – zawołała w dół.
– Nie twój pieprzony interes! – odkrzyknął gwałtownie. – Idź do łóżka! – Chwilę później usłyszał cichy odgłos zamykanych drzwi. Czemu w takich chwilach nie zostawi go w spokoju? – pomyślał z gniewem. Byli małżeństwem od trzydziestu lat, więc powinna wiedzieć.
Wrócił do pracy, przymierzając ramię do tułowia, łącząc czerwień z czerwienią i wybierając ostateczną pozycję. W ten sposób dyrektor CIA radził sobie z sytuacjami, nad którymi nie miał kontroli. Bawił się w Boga ze swoimi miniaturowymi żołnierzykami, kupując ich i tnąc na kawałki, by później odtworzyć ponownie w pozycjach, które mu najlepiej odpowiadały. Tutaj, w zamkniętym świecie piwnicy, który sam stworzył, sprawował kontrolę nad wszystkimi i wszystkim.
Telefon nie przestawał dzwonić mechanicznym monotonnym sygnałem. Dyrektor zgrzytnął zębami, jakby ten dźwięk był niewymownie dokuczliwy. Dokonali niezwykłych rzeczy w czasach, gdy on i Alex byli młodzi! Podczas operacji w Rosji niemal skończyli na Łubiance. Uciekali przez mur berliński, wykradali sekrety Stasi, prześwietlili zbiega z KGB w kryjówce CIA w Wiedniu i odkryli, że jest podwójnym agentem.
Przypomniał sobie śmierć Bernda, który przez wiele lat był ich kontaktem, i współczucie, z jakim poinformowali żonę, że zaopiekują się jego synem, Dieterem. Że zabiorą go do Ameryki i sfinansują naukę w college’u. Zrobili, jak obiecali, i zostali nagrodzeni za swoją hojność. Dieter nigdy nie wrócił do matki. Zamiast tego zaczął pracować dla Agencji. Wiele lat był szefem Dyrektoriatu Nauki i Technologii, dopóki nie zginął w wypadku motocyklowym.
Co się stało z ich dawnym życiem? Odeszło wraz z Berndem i Dieterem, a teraz także z Alexem. Jak mogło się tak szybko przerodzić w przelotne wspomnienie? Bez wątpienia sparaliżował go upływ czasu i ciężar odpowiedzialności. Był starym człowiekiem. Tak, pod pewnymi względami miał więcej władzy, ale dawne śmiałe przedsięwzięcia i werwa, z jaką on i Alex poruszali się w świecie tajemnic, zmieniając losy państw, obróciły się w popiół i zostały rozsypane przez wiatr.
Zacisnął pięść, robiąc kalekę z cynowego żołnierzyka. Dopiero wówczas zdecydował się podnieść słuchawkę.
– Słucham, Martin.
Lindros od razu wyczuł znużenie w głosie szefa.
– Czy dobrze się pan czuje, proszę pana?
– Nie, do cholery! Nie! – Dyrektor służb wywiadowczych właśnie tego pragnął. Kolejnej okazji do wyładowania gniewu i frustracji. – Jak mogę się czuć w takich okolicznościach?!
– Przykro mi, proszę pana.
– Wcale nie – odparł uszczypliwie. – Nie może być ci przykro. O niczym nie masz pojęcia. – Spojrzał na zgniecioną figurkę żołnierzyka, myśląc o minionej chwale. – Czego chcesz?
– Prosił pan, żeby go na bieżąco informować.
– Naprawdę? – Szef oparł głowę na dłoni. – No tak, chyba masz rację. Czego się dowiedziałeś?
– Trzeci wóz na podjeździe Conklina należy do Davida Webba.
Czułe ucho dyrektora zarejestrowało ton głosu Lindrosa.
– Ale?
– Ale on sam ulotnił się jak kamfora.
– Oczywiście, jak mogłoby być inaczej.
– Niewątpliwie tam był. Psy podjęły trop, podążając za zapachem z wnętrza jego samochodu. Ślad urwał się nad strumieniem.
Dyrektor Centrali Wywiadu zamknął oczy. Alexander Conklin i Morris Panov zostali zastrzeleni, a Jason Bourne rozpłynął się w powietrzu kilka dni przed globalnym szczytem poświęconym terroryzmowi, który już teraz nazywano międzynarodowym spotkaniem stulecia. Zadrżał. Nie znosił partactwa, ale Roberta Alonzo-Ortiz, szefowa Rady Bezpieczeństwa Narodowego, była pod tym względem jeszcze gorsza, a to właśnie ona organizowała ten show.
– Jakieś dane balistyczne? Ekspertyzy kryminalistyczne?
– Będą jutro rano – odrzekł Lindros. – Bardziej nie dało się ich przycisnąć.
– FBI i inne agencje…
– Już ich odsunąłem. Mamy czyste pole.
Dyrektor westchnął głęboko. Doceniał inicjatywę swojego zastępcy, lecz nie znosił, gdy mu przerywano.
– Wracaj do pracy – burknął szorstko i cisnął słuchawkę na widełki.
Długo patrzył na drewniane pudełko z częściami figurek, wsłuchując się w oddech domu. Oddech przypominający starego człowieka. Deski trzeszczały znajomo, jak głos dobrego przyjaciela. Madeleine zapewne przygotowywała sobie filiżankę gorącej czekolady, która pomagała jej zasnąć. Doleciało go szczekanie corgi sąsiadów. Z jakiegoś powodu, którego nie potrafiłby nazwać, wydało mu się bardziej żałosne, bolesne i pełne zawiedzionej nadziei niż zazwyczaj. W końcu sięgnął do pudełka i wyciągnął szary korpus żołnierza z okresu wojny secesyjnej.