Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziedzictwo Bourne'a - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 lipca 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziedzictwo Bourne'a - ebook

 

David Webb, dawny agent o kryptonimie Jason Bourne wykonujący tajne misje dla rządu Stanów Zjednoczonych, wiedzie spokojny żywot jako profesor lingwistyki na Uniwersytecie Georgetown, jednak już niebawem upomni się o niego przeszłość. Gdy na terenie uniwersyteckiego campusu strzela do niego tajemniczy snajper, Webb jedzie do rezydencji przyjaciela i mentora z CIA, Alexa Conklina, licząc, że ten pomoże mu w rozwiązaniu zagadki. Za późno. Conklin oraz psycholog Morris Panov, który pomagał Bourne’owi odzyskać utraconą pamięć, nie żyją. Kilka minut później w domu Conklina zjawia się policja. Wrobiony w morderstwo, były agent musi uciekać nie tylko przed CIA i policją całego świata, ale również niebezpiecznym zabójcą imieniem Chan, który z nieznanego powodu chce go zlikwidować.

Podążając tropem znalezionej w domu Conklina kartki, na której przyjaciel zapisał tajemniczą nazwę „NX 20”, Bourne odkrywa, że śmierć mężczyzn ma związek ze zniknięciem doktora Schiffera prowadzącego tajne badania nad nową bronią biologiczną. Ślady prowadzą do Rejkiawiku, gdzie trwają przygotowania do konferencji poświęconej walce z terroryzmem. Ale nie tylko Bourne wybiera się do stolicy Islandii, na skalistą wyspę leci również Stiepan Spalko, węgierski milioner i prezes międzynarodowej organizacji humanitarnej Humanistas, zaraz za nim zaś grupa czeczeńskich rebeliantów, których szanowany filantrop zwerbował do tajnej operacji.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7659-439-2
Rozmiar pliku: 825 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pro­log

Przy­wód­ca cze­czeń­skich re­be­lian­tów Cha­lid Mu­rat sie­dział nie­ru­cho­mo jak głaz w środ­ko­wym po­jeź­dzie ko­lum­ny prze­dzie­ra­ją­cej się znisz­czo­ny­mi uli­ca­mi Gro­zne­go. Trans­por­ter opan­ce­rzo­ny BTR-60PB na­le­żał do stan­dar­do­we­go wy­po­sa­że­nia ro­syj­skiej ar­mii, więc gru­pa po­jaz­dów nie róż­ni­ła się ni­czym od in­nych, któ­re pa­tro­lo­wa­ły mia­sto. Uzbro­je­ni po zęby lu­dzie Mu­ra­ta je­cha­li dwo­ma po­zo­sta­ły­mi wo­za­mi z przo­du i tyłu kon­wo­ju. Zmie­rza­li do Szpi­ta­la Dzie­wią­te­go – jed­nej z sze­ściu lub sied­miu kry­jó­wek wy­ko­rzy­sty­wa­nych przez Mu­ra­ta, żeby wy­prze­dzać o trzy kro­ki tro­pią­cych go Ro­sjan.

Do­bie­ga­ją­cy pięć­dzie­siąt­ki Mu­rat miał ciem­ną bro­dę, po­sta­wę niedź­wie­dzia i pło­ną­ce oczy praw­dzi­we­go ze­lo­ty. Daw­no temu zro­zu­miał, że rzą­dzić moż­na je­dy­nie że­la­zną pię­ścią. Był świad­kiem, jak Dżo­char Du­da­jew da­rem­nie pró­bo­wał na­rzu­cić pra­wo is­lam­skie­go sza­ria­tu. Wi­dział rzeź, do któ­rej do­szło, gdy wszyst­ko się za­czę­ło – kie­dy za­gra­nicz­ni współ­pra­cow­ni­cy Osa­my bin La­de­na, ma­ją­cy bazę na te­re­nie Cze­cze­nii, na­je­cha­li Da­ge­stan, a na­stęp­nie prze­pro­wa­dzi­li sze­reg za­ma­chów bom­bo­wych w Mo­skwie i Woł­go­doń­sku, za­bi­ja­jąc bli­sko dwie­ście osób. Winą za dzia­ła­nia cu­dzo­ziem­ców obar­czo­no cze­czeń­skich ter­ro­ry­stów, a Ro­sja­nie roz­po­czę­li bom­bar­do­wa­nia Gro­zne­go, ob­ra­ca­jąc w perzy­nę więk­szą część mia­sta.

Za­snu­te tu­ma­na­mi pyłu i dymu nie­bo nad sto­li­cą Cze­cze­nii lśni­ło tak in­ten­syw­nie, że wy­da­wa­ło się ra­dio­ak­tyw­ne. Pło­ną­ce słu­py ropy naf­to­wej wy­strze­li­wa­ły ze­wsząd z po­kry­te­go gru­zem kra­jo­bra­zu.

Cha­lid Mu­rat spo­glą­dał przez przy­ciem­nio­ną szy­bę na mi­ja­ny przez kon­wój spa­lo­ny szkie­let bu­dyn­ku – ma­syw­ną, po­zba­wio­ną da­chu sko­ru­pę, w któ­rej wnę­trzu mi­go­ta­ły pło­mie­nie. Mruk­nął coś pod no­sem i od­wró­cił się do swo­je­go za­stęp­cy, Ha­sa­na Ar­se­no­wa.

– Kie­dyś Gro­zny był mia­stem za­ko­cha­nych. Za­drze­wio­ny­mi bul­wa­ra­mi spa­ce­ro­wa­li ko­chan­ko­wie, na zie­lo­nych skwe­rach mat­ki pcha­ły wóz­ki z dzieć­mi. Wiel­ki cyr­ko­wy na­miot był pe­łen ra­do­snych uśmiech­nię­tych twa­rzy, a ar­chi­tek­ci z ca­łe­go świa­ta piel­grzy­mo­wa­li, żeby obej­rzeć bu­dow­le, któ­re czy­ni­ły Gro­zny jed­nym z naj­pięk­niej­szych miast na zie­mi.

Po­krę­cił gło­wą ze smut­kiem i po przy­ja­ciel­sku klep­nął ko­la­no to­wa­rzy­sza.

– Na Al­la­ha, Ha­sa­nie! – wy­krzyk­nął. – Ro­sja­nie znisz­czy­li w tym mie­ście wszyst­ko, co do­bre i pięk­ne!

Ha­san Ar­se­now ski­nął gło­wą. Był ener­gicz­nym, peł­nym we­rwy męż­czy­zną, dzie­sięć lat młod­szym od Mu­ra­ta. Jak przy­sta­ło na daw­ne­go mi­strza bia­th­lo­nu, miał sze­ro­kie ra­mio­na i wą­skie bio­dra – ty­po­wą syl­wet­kę spor­tow­ca. Kie­dy Mu­rat zo­stał przy­wód­cą re­be­lian­tów, sta­nął u jego boku. Te­raz wska­zał Mu­ra­to­wi zwę­glo­ne szcząt­ki gma­chu z pra­wej stro­ny dro­gi.

– Przed woj­ną – wy­ja­śnił po­waż­nym to­nem – kie­dy Gro­zny był li­czą­cym się ośrod­kiem wy­do­by­cia ropy, mój oj­ciec pra­co­wał tu, w In­sty­tu­cie Naf­to­wym. Dziś za­miast zy­sków z od­wier­tów mamy łuny po­ża­rów za­nie­czysz­cza­ją­cych wodę i po­wie­trze.

Za­mil­kli, przy­glą­da­jąc się ru­inom zbom­bar­do­wa­nych do­mów, uli­com, na któ­rych nie było ni­ko­go prócz lu­dzi i zwie­rząt grze­bią­cych w od­pad­kach. Po kil­ku mi­nu­tach spoj­rze­li na sie­bie, za­smu­ce­ni cier­pie­niem swo­je­go na­ro­du. Mu­rat otwo­rzył usta, żeby coś po­wie­dzieć, ale za­marł, sły­sząc cha­rak­te­ry­stycz­ny dźwięk kul od­bi­ja­ją­cych się od pan­cer­nych płyt trans­por­te­ra. W mgnie­niu oka zro­zu­miał, że zo­sta­li tra­fie­ni po­ci­ska­mi z bro­ni ma­łe­go ka­li­bru, zbyt sła­by­mi, by zdo­ła­ły prze­nik­nąć gru­bą sko­ru­pę po­jaz­du. Jak za­wsze czuj­ny Ar­se­now się­gnął do ra­dio­sta­cji.

– Wy­dam roz­kaz, by ochro­na w pierw­szym i trze­cim wo­zie od­po­wie­dzia­ła ogniem.

Mu­rat po­krę­cił gło­wą.

– Nie, Ha­sa­nie. Za­sta­nów się. Mamy ro­syj­skie mun­du­ry, je­dzie­my ru­skim trans­por­te­rem opan­ce­rzo­nym. Ten, kto do nas strze­la, jest ra­czej przy­ja­cie­lem niż wro­giem. Mu­si­my się upew­nić, żeby nie mieć na rę­kach nie­win­nej krwi.

Prze­jął mi­kro­fon z rąk Ar­se­no­wa i po­le­cił, by kon­wój się za­trzy­mał.

– Po­rucz­ni­ku Go­cza­jew – po­wie­dział przez ra­dio – wy­ślij­cie paru lu­dzi na re­ko­ne­sans. Chcę się do­wie­dzieć, kto nas ostrze­lał, ale ich nie za­bi­jaj­cie.

Ja­dą­cy pierw­szym trans­por­te­rem Go­cza­jew ze­brał lu­dzi za ko­lum­ną po­jaz­dów i ka­zał im utwo­rzyć ty­ra­lie­rę. Ku­ląc się z prze­ni­kli­we­go zim­na, ru­szył po­kry­tą gru­zem uli­cą i pre­cy­zyj­ny­mi ge­sta­mi dło­ni po­słał swo­ich na lewo i pra­wo od miej­sca, z któ­re­go pa­dły strza­ły.

Bo­jow­ni­cy byli świet­nie wy­szko­le­ni – prze­miesz­cza­li się szyb­ko i bez­sze­lest­nie od ka­mie­nia do muru i da­lej do po­wy­gi­na­nych me­ta­lo­wych be­lek, po­chy­le­ni, żeby sta­no­wić jak naj­mniej­szy cel. Nie roz­le­gły się jed­nak żad­ne strza­ły. Sko­czy­li na­przód, by po­ko­nać ostat­ni od­ci­nek, pra­gnąc osa­czyć nie­przy­ja­cie­la i przy­gwoź­dzić go krzy­żo­wym ogniem.

Sie­dzą­cy w środ­ko­wym po­jeź­dzie Ha­san Ar­se­now ob­ser­wo­wał miej­sce, w któ­rym Go­cza­jew ze­brał lu­dzi. Cze­kał kil­ka se­kund na strza­ły, ale te nie pa­dły. Za­miast nich w od­da­li uka­za­ły się gło­wa i ra­mio­na po­rucz­ni­ka. Spoj­rzał w kie­run­ku trans­por­te­ra i po­ma­chał ręką, sy­gna­li­zu­jąc, że te­ren jest za­bez­pie­czo­ny. Cha­lid Mu­rat prze­ci­snął się obok Ar­se­no­wa, wy­siadł z wozu i bez wa­ha­nia ru­szył przez zmro­żo­ne gru­zo­wi­sko.

– Cha­li­dzie Mu­rat! – krzyk­nął ostrze­gaw­czo Ar­se­now, bie­gnąc za swo­im do­wód­cą.

Mu­rat pod­szedł bez prze­szkód do ni­skie­go, czę­ścio­wo zwa­lo­ne­go ka­mien­ne­go muru, zza któ­re­go pa­dły strza­ły. Jego oczom uka­za­ły się ster­ty śmie­ci. Na jed­nej z nich le­ża­ły wo­sko­wa­te zwło­ki, któ­re naj­wy­raź­niej ja­kiś czas temu odar­to z ubra­nia. Na­wet z du­żej od­le­gło­ści odór roz­kła­du był tak sil­ny, że nie­mal zwa­lił ich z nóg. Ar­se­now do­pę­dził to­wa­rzy­sza i wy­cią­gnął pi­sto­let.

Kie­dy Mu­rat do­tarł do muru, jego lu­dzie byli już po dru­giej stro­nie z bro­nią go­to­wą do strza­łu. Wiatr zry­wał się raz po raz, wy­jąc i ję­cząc w ru­inach. Po­nu­re me­ta­licz­ne nie­bo po­ciem­nia­ło jesz­cze bar­dziej i za­czął pa­dać śnieg. Ja­sny puch szyb­ko po­krył buty Mu­ra­ta, oplótł pa­ję­czy­ną jego buj­ną szorst­ką bro­dę.

– Po­rucz­ni­ku Go­cza­jew, zna­leź­li­ście na­past­ni­ków?

– Tak jest, do­wód­co!

– Al­lah pro­wa­dzi mnie we wszyst­kim, więc i te­raz po­kie­ru­je mo­imi kro­ka­mi. Co to za lu­dzie?

– Jest tyl­ko je­den – od­parł Go­cza­jew.

– Je­den?! – wy­krzyk­nął Ar­se­now. – Kto?! Nie wie­dział, że je­ste­śmy Cze­cze­na­mi?!

– Je­ste­ście Cze­cze­na­mi? – ode­zwał się sła­by głos. Zza muru wy­chy­li­ła się bla­da twarz dzie­się­cio­let­nie­go chłop­ca. Na gło­wie miał sta­rą weł­nia­ną czap­kę, na grzbie­cie po­dar­ty swe­ter wło­żo­ny na kil­ka warstw cien­kich kra­cia­stych ko­szul, a do tego po­ła­ta­ne spodnie i duże gu­mo­we ka­lo­sze, któ­re pew­nie zdjął z nóg tru­pa. Cho­ciaż był jesz­cze dziec­kiem, miał oczy do­ro­słe­go; spo­glą­da­ły na świat czuj­nie i po­dejrz­li­wie. Stał, osła­nia­jąc kor­pus ro­syj­skiej ra­kie­ty nie­wy­bu­chu. Za­pew­ne wy­grze­bał ją gdzieś, by wy­mie­nić na chleb. Mógł w ten spo­sób oca­lić ro­dzi­nę przed śmier­cią gło­do­wą. W le­wej ręce trzy­mał pi­sto­let, bo pra­wa koń­czy­ła się na wy­so­ko­ści nad­garst­ka.

Mu­rat na­tych­miast od­wró­cił wzrok, Ar­se­now przy­glą­dał się dzie­cia­ko­wi z uwa­gą.

– To przez minę – wy­ja­śnił ze wzru­sza­ją­cą rze­czo­wo­ścią chło­pak. – Pod­ło­ży­li ją ci dra­nie, ru­scy!

– Chwa­ła Al­la­ho­wi! Dziel­ny mały żoł­nierz! – wy­krzyk­nął Mu­rat, ob­da­rza­jąc go sze­ro­kim roz­bra­ja­ją­cym uśmie­chem. Uśmiech przy­cią­gał do nie­go lu­dzi ni­czym ma­gnes opił­ki że­la­za. – Po­dejdź do mnie! Śmia­ło! – Ski­nął w jego stro­nę, po­ka­zu­jąc pu­ste dło­nie. – Wi­dzisz prze­cież, że je­ste­śmy Cze­cze­na­mi. Jak ty.

– Sko­ro je­ste­ście Cze­cze­na­mi jak ja – spy­tał re­zo­lut­nie mały – cze­mu jeź­dzi­cie ru­ski­mi trans­por­te­ra­mi?

– Znasz lep­szy spo­sób, żeby się ukryć przed tymi wil­ka­mi?

– Mu­rat mru­gnął do nie­go po­ro­zu­mie­waw­czo i ro­ze­śmiał się, wi­dząc, że chło­pak ści­ska giu­rzę¹. – No pro­szę, masz broń uży­wa­ną przez ro­syj­skie od­dzia­ły spe­cjal­ne. Trze­ba na­gro­dzić taką od­wa­gę, praw­da?

Mu­rat ukląkł obok chło­pa­ka i spy­tał go o imię. Kie­dy mały od­po­wie­dział, za­py­tał:

– Wiesz, kim je­stem, Aznor? Na­zy­wam się Cha­lid Mu­rat. Ja rów­nież chcę nas uwol­nić od ro­syj­skie­go jarz­ma. Ra­zem zdo­ła­my tego do­ko­nać, praw­da?

– Nie za­mie­rza­łem strze­lać do bra­ci Cze­cze­nów – oświad­czył Aznor. Wska­zał kon­wój oka­le­czo­ną dło­nią.

– My­śla­łem, że to za­czist­ka. – Tak na­zy­wa­no bru­tal­ne ak­cje pa­cy­fi­ka­cyj­ne prze­pro­wa­dza­ne przez ro­syj­skich żoł­nie­rzy w po­szu­ki­wa­niu lu­dzi po­dej­rze­wa­nych o sprzy­ja­nie re­be­lian­tom. Pod­czas ta­kich ope­ra­cji zgi­nę­ło po­nad dwa­na­ście ty­się­cy Cze­cze­nów, a dwa ty­sią­ce in­nych znik­nę­ło w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach. Ran­nych i tor­tu­ro­wa­nych, oka­le­czo­nych i zgwał­co­nych nikt na­wet nie li­czył. – Ro­sja­nie za­mor­do­wa­li mi ojca i wu­jów. Gdy­by­ście byli ru­ski­mi, za­bił­bym wszyst­kich.

– Jego twarz wy­krzy­wił gry­mas wście­kło­ści i fru­stra­cji.

– Wie­rzę ci – od­rzekł po­waż­nym to­nem Mu­rat. Wsu­nął rękę do kie­sze­ni w po­szu­ki­wa­niu bank­no­tów. Chło­pak we­tknął pi­sto­let za pa­sek, by wziąć pie­nią­dze. Mu­rat po­chy­lił się ku nie­mu i szep­nął kon­fi­den­cjo­nal­nie: – Po­słu­chaj uważ­nie, po­wiem ci, gdzie mo­żesz ku­pić wię­cej amu­ni­cji do swo­jej giu­rzy, że­byś był go­tów na na­stęp­ną za­czist­kę.

– Dzię­ku­ję. – Na twa­rzy Azno­ra uka­zał się sze­ro­ki uśmiech.

Cha­lid Mu­rat szep­nął mu kil­ka słów, a po­tem wy­pro­sto­wał się i zmierz­wił wło­sy ma­łe­go.

– Al­lah z tobą, mały bo­jow­ni­ku! We wszyst­kim, co czy­nisz!

Do­wód­ca Cze­cze­nów i jego za­stęp­ca pa­trzy­li, jak chło­pak gra­mo­li się po gru­zach z kor­pu­sem ra­kie­ty pod pa­chą. Chwi­lę póź­niej wró­ci­li do trans­por­te­ra. Ha­san z od­ra­zą za­trza­snął pan­cer­ne drzwi, od­gra­dza­jąc ich od ze­wnętrz­ne­go świa­ta. Od świa­ta, w któ­rym żył Aznor.

– Nie masz wy­rzu­tów su­mie­nia? Po­sy­łasz dziec­ko na pew­ną śmierć.

Mu­rat zmie­rzył go prze­ni­kli­wym wzro­kiem. Śnieg na jego bro­dzie stop­niał i za­mie­nił się w drżą­ce kro­ple, na­da­jąc mu wy­gląd ra­czej od­pra­wia­ją­ce­go mo­dły ima­ma niż woj­sko­we­go wa­taż­ki.

– Da­łem temu dziec­ku, któ­re musi wy­kar­mić i ubrać, a co waż­niej­sze, obro­nić resz­tę ro­dzi­ny, na­dzie­ję i kon­kret­ny cel. Krót­ko mó­wiąc, wska­za­łem mu po­wód, by żyć.

Roz­go­ry­cze­nie spra­wi­ło, że twarz Ar­se­no­wa na­bra­ła twar­do­ści i po­bla­dła. Jego oczy bły­snę­ły zło­wro­go.

– Ro­syj­skie kule ro­ze­rwą go na strzę­py.

– Na­praw­dę tak są­dzisz, Ha­sa­nie? My­ślisz, że Aznor jest głu­pi? Albo, co gor­sza, lek­ko­myśl­ny?

– Prze­cież to jesz­cze dziec­ko.

– Po­sia­ne ziar­no za­kieł­ku­je w naj­bar­dziej na­wet nie­przy­ja­znych wa­run­kach. Za­wsze tak było, przy­ja­cie­lu. Za­czy­na się od wia­ry i od­wa­gi jed­ne­go, ale wkrót­ce bę­dzie ich dzie­się­ciu i dwu­dzie­stu, set­ka i ty­siąc!

– A tym­cza­sem na­szych lu­dzi mor­du­ją, gwał­cą i biją, gło­dzą i za­my­ka­ją jak by­dło w za­gro­dzie! To nie wy­star­czy, Cha­li­dzie! Nie wy­star­czy na­wet w po­ło­wie!

– Wi­dzę, że nie wy­zby­łeś się jesz­cze mło­dzień­czej nie­cier­pli­wo­ści, Ha­sa­nie. – Chwy­cił to­wa­rzy­sza za ra­mię. – Nie po­win­no mnie to dzi­wić, praw­da?

Ar­se­now za­ci­snął zęby i od­wró­cił twarz, wi­dząc współ­czu­cie w oczach Mu­ra­ta. Płat­ki śnie­gu za­wi­ro­wa­ły wzdłuż uli­cy ni­czym cze­czeń­scy der­wi­sze w eks­ta­tycz­nym tań­cu. Mu­rat ode­brał to jako znak po­twier­dza­ją­cy słusz­ność tego, co zro­bił, i tego, co nie­ba­wem za­mie­rzał po­wie­dzieć.

– Nie trać wia­ry – szep­nął uro­czy­stym gło­sem. – Nie trać wia­ry w Al­la­ha i w tego chłop­ca.

• • •

Dzie­sięć mi­nut póź­niej kon­wój sta­nął przed wej­ściem do Szpi­ta­la Dzie­wią­te­go. Ar­se­now spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Nie­mal punk­tu­al­nie – po­wie­dział. Obaj je­cha­li tym sa­mym po­jaz­dem, wbrew stan­dar­do­wym pro­ce­du­rom bez­pie­czeń­stwa, z uwa­gi na ogrom­ne zna­cze­nie te­le­fo­nu, na któ­ry cze­ka­li.

Mu­rat po­chy­lił się i wci­snął przy­cisk, uru­cha­mia­jąc dźwię­kosz­czel­ną prze­gro­dę od­dzie­la­ją­cą ich od kie­row­cy i czte­rech ochro­nia­rzy sie­dzą­cych z przo­du. Świet­nie wy­szko­le­ni lu­dzie pa­trzy­li przed sie­bie przez ku­lo­od­por­ną szy­bę.

– Sko­ro na­de­szła chwi­la praw­dy, po­wiedz mi, ja­kie masz oba­wy, Cha­li­dzie?

Mu­rat uniósł brwi, jak­by nie poj­mo­wał cze­goś, co Ar­se­now uwa­żał za oczy­wi­ste.

– Oba­wy?

– Nie chcesz, że­by­śmy otrzy­ma­li to, co się nam na­le­ży? Co we­dług Al­la­ha po­win­ni­śmy mieć?

– Krew się w to­bie bu­rzy, przy­ja­cie­lu. Wiem o tym. Wie­lo­krot­nie wal­czy­li­śmy ra­mię w ra­mię. Ra­zem za­bi­ja­li­śmy. Za­wdzię­cza­my so­bie ży­cie, praw­da? Po­słu­chaj uważ­nie. Nie szczę­dzi­łem krwi dla mo­je­go na­ro­du. Jego cier­pie­nie na­peł­nia mnie gnie­wem, któ­ry le­d­wie mogę opa­no­wać. Wiesz o tym le­piej niż kto­kol­wiek inny. Hi­sto­ria uczy, że czło­wiek po­wi­nien się lę­kać tego, cze­go naj­bar­dziej pra­gnie. Kon­se­kwen­cje przed­sta­wio­nej pro­po­zy­cji…

– To nasz plan!

– Tak – zgo­dził się Cha­lid Mu­rat – ale nie wol­no nam za­po­mi­nać o kon­se­kwen­cjach.

– Ostroż­ność! – rzu­cił cierp­ko Ar­se­now. – Za­wsze ta prze­klę­ta ostroż­ność!

– Przy­ja­cie­lu. – Mu­rat się uśmiech­nął, ści­ska­jąc ra­mię to­wa­rzy­sza. – Nie chcę, by wy­pro­wa­dzi­li mnie w pole. Ła­two po­ko­nać lek­ko­myśl­ne­go prze­ciw­ni­ka. Mu­sisz się na­uczyć cno­ty cier­pli­wo­ści.

– Cier­pli­wość! – burk­nął Ar­se­now. – Tam­te­mu chło­pa­ko­wi nie ka­za­łeś być cier­pli­wym. Da­łeś mu pie­nią­dze i wy­tłu­ma­czy­łeś, gdzie ku­pić amu­ni­cję. Na­pu­ści­łeś go na Ro­sjan. Każ­dy dzień zwło­ki po­wo­du­je, że giną ko­lej­ni chłop­cy, tacy jak on. Ty­sią­ce. Od na­szej de­cy­zji za­le­ży przy­szłość Cze­cze­nii.

Mu­rat roz­ma­so­wał kciu­ka­mi po­wie­ki, wy­ko­nu­jąc okręż­ne ru­chy.

– Ist­nie­ją inne spo­so­by, Ha­sa­nie. Za­wsze. Może po­win­ni­śmy roz­wa­żyć…

– Nie ma cza­su. Przy­go­to­wa­no tekst oświad­cze­nia, wy­zna­czo­no datę. Szejk ma ra­cję.

– Tak, Szejk. – Cha­lid Mu­rat po­krę­cił gło­wą. – Cią­gle ten Szejk.

W tym mo­men­cie za­dzwo­nił te­le­fon. Cha­lid Mu­rat spoj­rzał na za­ufa­ne­go to­wa­rzy­sza i spo­koj­nie prze­łą­czył te­le­fon na tryb gło­śno­mó­wią­cy.

– Tak, Szej­ku – ode­zwał się z sza­cun­kiem. – Je­stem z Ha­sa­nem. Cze­ka­my na two­je roz­ka­zy.

• • •

Na pła­skim da­chu, wy­so­ko po­nad uli­cą, na któ­rej sta­nął kon­wój Mu­ra­ta, przy­cza­iła się nie­zna­jo­ma po­stać, opie­ra­jąc łok­cie o ni­ski gzyms. Wzdłuż ka­mien­nej pół­ki le­żał fiń­ski ka­ra­bin snaj­per­ski Sako TRG-41 z czte­ro­tak­to­wym zam­kiem suw­li­wo-ob­ro­to­wym, je­den z wie­lu, któ­re zmo­dy­fi­ko­wał dla wła­snych po­trzeb. Wy­ko­rzy­sta­ne w kon­struk­cji alu­mi­nium i po­li­ure­tan czy­ni­ły broń lek­ką i śmier­tel­nie sku­tecz­ną. Męż­czy­zna miał na so­bie ro­syj­ski ka­mu­flaż pa­su­ją­cy do azja­tyc­kich ry­sów jego twa­rzy. Na mun­dur na­ło­żył lek­ką uprząż z ke­vla­ru wy­po­sa­żo­ną w sta­lo­we kół­ko. W pra­wej dło­ni trzy­mał małe czar­ne pu­deł­ko wiel­ko­ści pacz­ki pa­pie­ro­sów: pi­lot wy­po­sa­żo­ny w dwa przy­ci­ski. Był w nie­zna­jo­mym ja­kiś spo­kój, ro­dzaj aury, któ­ra onie­śmie­la lub bu­dzi gro­zę. Jak­by ro­zu­miał ci­szę, po­tra­fił ją gro­ma­dzić, ma­ni­pu­lo­wać nią i po­słu­gi­wać się jak bro­nią.

W jego ciem­nych oczach cały świat, uli­ca i bu­dyn­ki, na któ­re spo­glą­dał, były ni­czym wię­cej jak sce­ną ak­cji. Li­czył cze­czeń­skich żoł­nie­rzy wy­cho­dzą­cych z trans­por­te­rów. Osiem­na­stu. Kie­row­cy nadal tkwi­li na swo­ich miej­scach, a w środ­ku znaj­do­wa­ło się co naj­mniej czte­rech ochro­nia­rzy z sze­fa­mi.

Kie­dy re­be­lian­ci do­tar­li bez­piecz­nie do drzwi szpi­ta­la, wci­snął gór­ny gu­zik zdal­ne­go de­to­na­to­ra i ma­te­riał wy­bu­cho­wy C4 eks­plo­do­wał. Wej­ście ru­nę­ło. Huk eks­plo­zji wstrzą­snął uli­cą, po­wo­du­jąc, że cięż­kie po­jaz­dy za­ko­ły­sa­ły się na po­tęż­nych amor­ty­za­to­rach. Re­be­lian­ci, któ­rzy byli w re­jo­nie wy­bu­chu, zo­sta­li ro­ze­rwa­ni na strzę­py lub zmiaż­dże­ni spa­da­ją­cym gru­zem. Za­bój­ca wie­dział, że ci, któ­rzy znaj­do­wa­li się głę­biej, w szpi­tal­nym holu, mo­gli oca­leć. Wziął to pod uwa­gę w swo­ich pla­nach.

Cho­ciaż huk pierw­szej eks­plo­zji jesz­cze nie ucichł, a pył nie opadł na zie­mię, męż­czy­zna spoj­rzał na de­to­na­tor i wci­snął dol­ny gu­zik. Roz­legł się ko­lej­ny ogłu­sza­ją­cy wy­buch, a zry­ta po­ci­ska­mi jezd­nia za­pa­dła się z obu stron ma­łe­go kon­wo­ju.

Gdy lu­dzie na dole pró­bo­wa­li za­pa­no­wać nad sy­tu­acją, któ­rą im zgo­to­wał, za­bój­ca się­gnął po sako. Po­ru­szał się ze spo­koj­ną me­to­dycz­ną pre­cy­zją. Ka­ra­bin wy­bo­ro­wy był za­ła­do­wa­ny spe­cjal­ny­mi bez­odłam­ko­wy­mi ku­la­mi naj­mniej­sze­go ka­li­bru, ja­kie moż­na było za­ła­do­wać do tego typu bro­ni. Przez lu­ne­tę z czuj­ni­kiem pod­czer­wie­ni do­strzegł trzech re­be­lian­tów, któ­rzy od­nie­śli je­dy­nie lek­kie ob­ra­że­nia. Wszy­scy bie­gli w kie­run­ku środ­ko­we­go po­jaz­du, krzy­cząc do znaj­du­ją­cych się w nim Cze­cze­nów, żeby wy­sie­dli, za­nim trans­por­ter zo­sta­nie znisz­czo­ny przez ko­lej­ny wy­buch. Za­ma­cho­wiec pa­trzył, jak otwie­ra­ją drzwi z pra­wej stro­ny, wy­pusz­cza­jąc Ha­sa­na Ar­se­no­wa i jed­ne­go z żoł­nie­rzy. W środ­ku zo­stał kie­row­ca i trzech ochro­nia­rzy Cha­li­da Mu­ra­ta. Kie­dy Ar­se­now się od­wró­cił, za­bój­ca uj­rzał jego oczy, do­strzegł twarz skrzy­wio­ną wy­krzy­cza­nym roz­ka­zem. Prze­su­nął lufę płyn­nym wy­ćwi­czo­nym ru­chem, na­pro­wa­dza­jąc ce­low­nik na udo męż­czy­zny. Na­ci­snął spust. Ar­se­now chwy­cił się za lewą nogę, krzyk­nął i padł na zie­mię. Je­den z ochro­nia­rzy pod­biegł do nie­go i od­cią­gnął go w bez­piecz­ne miej­sce. Dwaj po­zo­sta­li szyb­ko usta­li­li, skąd padł strzał. Prze­bie­gli uli­cę i wpa­dli do bu­dyn­ku, w któ­rym przy­cza­ił się za­bój­ca.

Kie­dy trzej ko­lej­ni wy­bie­gli ze szpi­ta­la bocz­nym wyj­ściem, za­ma­cho­wiec odło­żył sako. Ob­ser­wo­wał te­raz wy­co­fu­ją­cy się trans­por­ter z Cha­li­dem Mu­ra­tem. Za ple­ca­mi usły­szał tu­pot nóg bo­jow­ni­ków pę­dzą­cych scho­da­mi, zmie­rza­ją­cych do jego kry­jów­ki na da­chu. Nie spie­sząc się, przy­piął do bu­tów kol­ce z ty­ta­nu i ko­run­du. Na­stęp­nie się­gnął po ku­szę z kom­po­zy­tu i wy­strze­lił lin­kę, ce­lu­jąc w słup elek­trycz­ny za środ­ko­wym po­jaz­dem. Po­cią­gnął, żeby spraw­dzić, czy się pew­nie trzy­ma. Krzy­ki sta­wa­ły się co­raz gło­śniej­sze. Re­be­lian­ci byli pię­tro ni­żej.

Pierw­szy trans­por­ter skrę­cił w jego stro­nę, pró­bu­jąc ob­je­chać ogrom­ne bry­ły be­to­nu, gra­ni­tu i ma­ka­da­mu od­rzu­co­ne siłą wy­bu­chu. Za­bój­ca do­strzegł sła­by błysk dwóch płyt szkła two­rzą­cych przed­nią szy­bę. Był to je­den z pro­ble­mów, z któ­ry­mi Ro­sja­nie nie zdo­ła­li so­bie po­ra­dzić: ku­lo­od­por­na szy­ba była tak cięż­ka, że trze­ba było ją umie­ścić w dwóch ra­mach. Je­dy­nym czu­łym punk­tem trans­por­te­ra był cien­ki pa­sek me­ta­lu łą­czą­cy obie pły­ty.

Chwy­cił so­lid­ne me­ta­lo­we kół­ko uprzę­ży i przy­piął się do na­prę­żo­nej liny. Re­be­lian­ci wpa­dli na dach i sta­nę­li w od­le­gło­ści trzy­dzie­stu me­trów od nie­go. Do­strze­gł­szy za­bój­cę, od­wró­ci­li się, żeby otwo­rzyć ogień. Ru­szy­li w jego stro­nę, po­ty­ka­jąc się o cien­ką me­ta­lo­wą lin­kę roz­cią­gnię­tą ni­sko nad po­wierzch­nią da­chu. Po­wie­trzem wstrzą­snę­ła ko­lej­na eks­plo­zja ła­dun­ku C4, któ­ry umie­ścił tam po­przed­niej nocy.

Nie obej­rzaw­szy się, żeby oce­nić znisz­cze­nia, za­bój­ca jesz­cze raz spraw­dził lin­kę, a na­stęp­nie sko­czył z da­chu. Ze­śli­zgnął się w dół, uno­sząc nogi tak, by kol­ce na bu­tach tra­fi­ły w spo­je­nie mię­dzy pły­ta­mi przed­niej szy­by. Te­raz wszyst­ko za­le­ża­ło od pręd­ko­ści i kąta ude­rze­nia. Gdy­by choć nie­znacz­nie chy­bił, szy­ba by wy­trzy­ma­ła, a on sam zła­mał­by nogę.

Siła ude­rze­nia spra­wi­ła, że za­drża­ły mu ko­la­na. Po­czuł szarp­nię­cie krę­go­słu­pa, gdy kol­ce z ty­ta­nu i ko­run­du prze­bi­ły spo­je­nie ni­czym me­ta­lo­wą pusz­kę, a po­zba­wio­ne pod­par­cia szy­by wgię­ły się do we­wnątrz. Wpadł do trans­por­te­ra, wbi­ja­jąc do środ­ka ku­lo­od­por­ne szkło. Ka­wa­łek ude­rzył kie­row­cę w szy­ję, nie­mal od­ci­na­jąc mu gło­wę. Za­bój­ca sko­czył w lewo. Ochro­nia­rza na przed­nim sie­dze­niu obry­zga­ła krew kie­row­cy. Się­gał po broń, ale na­past­nik ujął jego gło­wę w po­tęż­ne dło­nie i zła­mał kark, za­nim tam­ten zdą­żył wy­strze­lić.

Dwaj po­zo­sta­li, sie­dzą­cy na od­chy­la­nych fo­te­lach za kie­row­cą, za­czę­li strze­lać na oślep, lecz za­ma­cho­wiec za­sło­nił się cia­łem kie­row­cy, któ­re przy­ję­ło kule. Zza pro­wi­zo­rycz­nej osło­ny od­dał dwa strza­ły bro­nią ochro­nia­rza, tra­fia­jąc w czo­ła obu jego ko­le­gów.

Po­zo­stał mu je­dy­nie Cha­lid Mu­rat. Przy­wód­ca Cze­cze­nów otwo­rzył drzwi kop­nia­kiem i wy­krzy­ki­wał coś wście­kle do swo­ich lu­dzi. Za­bój­ca rzu­cił się na nie­go, po­wa­la­jąc po­tęż­ne­go męż­czy­znę, jak­by był szczu­rem wod­nym. Mu­rat ugryzł go z ca­łej siły, nie­mal po­zba­wia­jąc ucha, lecz nie zro­bi­ło to na nim wra­że­nia. Spo­koj­nie i me­to­dycz­nie, nie­mal ra­do­śnie, oplótł szy­ję cze­czeń­skie­go wa­taż­ki i pa­trząc mu w oczy, we­pchnął kciuk w chrząst­kę pier­ście­nio­wa­tą dol­nej czę­ści krta­ni. Gar­dło Mu­ra­ta wy­peł­ni­ła krew, du­sząc go i po­zba­wia­jąc siły. Za­trze­po­tał rę­ka­mi, tłu­kąc za­bój­cę po twa­rzy i gło­wie. Na próż­no. To­nął we wła­snej krwi. Po chwi­li płyn wy­peł­nił jego płu­ca, a od­dech stał się cięż­ki i ury­wa­ny. W koń­cu zwy­mio­to­wał czer­wo­ną po­so­ką, a oczy prze­krę­ci­ły mu się w oczo­do­łach.

Opu­ściw­szy bez­wład­ne cia­ło, za­bój­ca prze­lazł na przed­nie sie­dze­nie, wy­rzu­ca­jąc drzwia­mi zwło­ki kie­row­cy. Włą­czył bieg i na­ci­snął pe­dał gazu, za­nim któ­ryś z oca­la­łych re­be­lian­tów zdą­żył za­re­ago­wać. Trans­por­ter ru­szył na­przód ni­czym wy­ści­go­wy koń wy­pusz­czo­ny z bram­ki, pod­ska­ku­jąc na gru­zie i as­fal­cie. Chwi­lę póź­niej znik­nął Cze­cze­nom z oczu, wjeż­dża­jąc w lej po eks­plo­zji.

Zna­la­zł­szy się pod zie­mią, za­bój­ca włą­czył wyż­szy bieg, kie­ru­jąc po­jazd w wą­ski ka­nał bu­rzo­wy po­sze­rzo­ny przez Ro­sjan, któ­rzy za­mie­rza­li go wy­ko­rzy­stać do prze­pro­wa­dze­nia za­ska­ku­ją­ce­go ata­ku na po­zy­cje re­be­lian­tów. Po­sy­pa­ły się iskry, gdy pan­cer­ne osło­ny otar­ły się o za­krzy­wio­ne be­to­no­we ścia­ny. Mimo to był bez­piecz­ny. Za­koń­czył re­ali­za­cję swo­je­go pla­nu, tak jak go roz­po­czął: z ze­gar­mi­strzow­ską pre­cy­zją.

• • •

Po pół­no­cy ciem­ne chmu­ry od­pły­nę­ły. Cięż­kie od pyłu po­wie­trze ustą­pi­ło miej­sca czer­wo­na­wej po­świa­cie, któ­rej peł­ga­ją­ce świa­tło raz po raz prze­ry­wa­ły tlą­ce się pło­mie­nie.

Po­środ­ku sta­lo­we­go mo­stu sta­li dwaj męż­czyź­ni. W dole, środ­kiem rze­ki, prze­su­wa­ły się zwę­glo­ne szcząt­ki tej nie­ma­ją­cej koń­ca woj­ny.

– Za­da­nie wy­ko­na­ne – po­wie­dział pierw­szy. – Cha­lid Mu­rat zo­stał usu­nię­ty w spo­sób, któ­ry od­bi­je się gło­śnym echem.

– Nie spo­dzie­wa­łem się ni­cze­go in­ne­go, Cha­nie – od­rzekł dru­gi. – Swo­ją do­sko­na­łą re­pu­ta­cję w du­żym stop­niu za­wdzię­czasz za­da­niom, któ­re ci zle­ci­łem. – Męż­czy­zna był wyż­szy od za­bój­cy o do­bre dzie­sięć cen­ty­me­trów. Sze­ro­ki w ra­mio­nach, o dłu­gich no­gach. Je­dy­ną rze­czą, któ­ra psu­ła jego wy­gląd, była dziw­nie szkli­sta i po­zba­wio­na wło­sów skó­ra z le­wej stro­ny twa­rzy i szyi. Wi­dać było, że jest uro­dzo­nym przy­wód­cą i że le­piej z nim nie za­dzie­rać. Spra­wiał wra­że­nie czło­wie­ka, któ­ry czu­je się rów­nie swo­bod­nie na wiel­kich sa­lo­nach wła­dzy i w świe­tle re­flek­to­rów, jak i w ciem­nych za­uł­kach ro­ją­cych się od ban­dy­tów.

Chan nadal my­ślał o tym, co zo­ba­czył w oczach ko­na­ją­ce­go Mu­ra­ta. Każ­dy umie­ra­ją­cy pa­trzył in­a­czej. Chan wie­dział, że tak musi być, bo ży­cie każ­dej ofia­ry było wy­jąt­ko­we, a cho­ciaż wszy­scy zgrze­szy­li, znisz­cze­nia wy­wo­ła­ne grze­chem spra­wia­ły, że róż­ni­li się je­den od dru­gie­go ni­czym nie­po­wta­rzal­ne płat­ki śnie­gu. Co kry­ło się w oczach umie­ra­ją­ce­go Mu­ra­ta? Nie był to lęk. Do­strzegł w nich ra­czej zdzi­wie­nie. Gniew i coś wię­cej, coś głęb­sze­go. Smu­tek, że nie zdo­łał do­pro­wa­dzić do koń­ca dzie­ła swo­je­go ży­cia. Po­my­ślał, że ana­li­za ostat­nie­go spoj­rze­nia za­wsze po­zo­sta­je nie­peł­na. Czy kry­ło się w nim prze­czu­cie zdra­dy? Czy Mu­rat wie­dział, kto zle­cił prze­pro­wa­dze­nie za­ma­chu?

Spoj­rzał na Stie­pa­na Spal­kę, któ­ry trzy­mał pę­ka­tą ko­per­tę z pie­niędz­mi.

– Two­ja za­pła­ta – po­wie­dział Spal­ko. – Plus pre­mia.

– Pre­mia? – Wzmian­ka o pie­nią­dzach przy­wró­ci­ła go do rze­czy­wi­sto­ści. – Nie było mowy o pre­mii.

Spal­ko wzru­szył ra­mio­na­mi. W czer­wo­na­wej po­świa­cie księ­ży­ca jego po­li­czek i szy­ja lśni­ły jak krwa­wa masa.

– Zli­kwi­do­wa­nie Cha­li­da Mu­ra­ta było dwu­dzie­stym pią­tym zle­ce­niem, któ­re dla mnie wy­ko­na­łeś. Je­śli chcesz, na­zwij to po­da­run­kiem z oka­zji okrą­głej rocz­ni­cy.

– Jest pan nie­zwy­kle szczo­dry, pa­nie Spal­ko. – Chan we­tknął ko­per­tę do kie­sze­ni, nie za­glą­da­jąc do środ­ka. Gdy­by to zro­bił, oka­zał­by złe ma­nie­ry.

– Pro­si­łem, że­byś mó­wił mi Stie­pan. Ja zwra­cam się do cie­bie Chan.

– To co in­ne­go.

– Jak to?

Chan stał w mil­cze­niu, chło­nąc ota­cza­ją­cą ich ci­szę. Ci­szę, któ­ra gro­ma­dzi­ła się w nim, czy­niąc go wyż­szym i szer­szym w ra­mio­nach.

– Nie mu­szę tego panu tłu­ma­czyć, pa­nie Spal­ko.

– Daj spo­kój. – Jego roz­mów­ca wy­ko­nał po­jed­naw­czy gest. – Nie je­ste­śmy ob­cy­mi ludź­mi. Mamy wspól­ne ta­jem­ni­ce bar­dzo in­tym­nej na­tu­ry.

Mil­cze­nie za­czę­ło na­ra­stać. Gdzieś na przed­mie­ściach Gro­zne­go wy­buch roz­świe­tlił noc. Do­le­cia­ła ich ka­no­na­da ręcz­nej bro­ni ma­szy­no­wej ni­czym dźwięk dzie­cin­nych pe­tard.

W koń­cu Chan się ode­zwał:

– W dżun­gli na­uczy­łem się dwóch rze­czy, od któ­rych za­le­ży ży­cie i śmierć. Po pierw­sze, na­le­ży po­le­gać wy­łącz­nie na so­bie. Po dru­gie, trze­ba prze­strze­gać naj­drob­niej­szych kon­we­nan­sów, bo zna­jo­mość wła­sne­go miej­sca w świe­cie jest je­dy­ną rze­czą, któ­ra od­róż­nia na­sze po­stę­po­wa­nie od anar­chii pa­nu­ją­cej w dzi­czy.

Spal­ko ob­ser­wo­wał go dłuż­szą chwi­lę. W oczach Cha­na od­bi­ja­ło się nie­spo­koj­ne mi­go­ta­nie po­ża­rów, na­da­jąc mu dzi­ki wy­gląd. Wy­obra­ził go so­bie w dżun­gli jako ofia­rę nie­do­stat­ku, chci­wo­ści i wy­uz­da­nej żą­dzy krwi. Azja Po­łu­dnio­wo-Wschod­nia była od­ręb­nym świa­tem. Bar­ba­rzyń­skim, mo­ro­wym ob­sza­rem, na któ­rym obo­wią­zy­wa­ły spe­cy­ficz­ne pra­wa. Chan nie tyl­ko prze­żył, ale tak­że świet­nie so­bie po­ra­dził, co Spal­kę za­wsze in­try­go­wa­ło.

– Wo­lał­bym, żeby łą­czy­ła nas re­la­cja przed­się­bior­ca–klient.

Chan po­krę­cił gło­wą.

– Śmierć ma cha­rak­te­ry­stycz­ną woń. Czu­ję ją od pana.

– A ja od cie­bie. – Na twarz Spal­ki wkradł się po­wol­ny uśmiech. – Za­tem zga­dzasz się, że łą­czy nas coś szcze­gól­ne­go.

– Je­ste­śmy ludź­mi wie­lu se­kre­tów, czyż nie? – skwi­to­wał Chan.

– I kul­tu śmier­ci. Obaj ro­zu­mie­my jej moc. – Spal­ko ski­nął po­ta­ku­ją­co gło­wą. – Mam to, o co pro­si­łeś. – Wy­cią­gnął czar­ną tecz­kę.

Chan spoj­rzał mu w oczy. Po­zor­na życz­li­wość Spal­ki za­bar­wio­na była pro­tek­cjo­nal­no­ścią, któ­rą Chan uwa­żał za nie­zno­śną. Z uśmie­chem przy­jął ob­ra­zę, ukry­wa­jąc wście­kłość za nie­prze­nik­nio­ną ma­ską twa­rzy. Na­uczył się tego daw­no temu. W dżun­gli ode­brał tak­że inną lek­cję: po­dej­mo­wa­nie dzia­łań pod wpły­wem chwi­li, a czę­sto sil­nych emo­cji, zwy­kle pro­wa­dzi­ło do błę­dów, któ­rych nie dało się na­pra­wić. Cier­pli­we ocze­ki­wa­nie, aż sil­ne emo­cje opad­ną, było klu­czem do sku­tecz­nej ze­msty. Wziął tecz­kę i otwo­rzył do­ssier. W środ­ku zna­lazł po­je­dyn­czą kart­kę cien­kie­go pa­pie­ru z trze­ma krót­ki­mi aka­pi­ta­mi wy­dru­ko­wa­ny­mi gę­stą czcion­ką oraz zdję­ciem przy­stoj­ne­go męż­czy­zny. Po­ni­żej fo­to­gra­fii wid­nia­ło na­zwi­sko: Da­vid Webb.

– To wszyst­ko?

– Dane ze­bra­no z wie­lu źró­deł. – Gład­ka od­po­wiedź Spal­ki upew­ni­ła Cha­na, że tam­ten wcze­śniej ją prze­ćwi­czył.

– To on?

Spal­ko ski­nął gło­wą.

– Nie ma żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Przy­najm­niej do tej pory.

Są­dząc po roz­bły­skach wy­bu­chów, wy­mia­na ognia po­now­nie się wzmo­gła. Do­le­cia­ły ich sal­wy moź­dzie­rzy, któ­re wy­wo­ła­ły deszcz ognia. Księ­życ przy­brał jesz­cze głęb­szą czer­wo­ną bar­wę.

Chan zmru­żył oczy, nie­na­wist­nie za­ci­ska­jąc dłoń w pięść.

– Nig­dy nie zdo­ła­łem wpaść na jego ślad. Są­dzi­łem, że nie żyje.

– W pew­nym sen­sie jest mar­twy – od­parł Spal­ko.

• • •

Pa­trzył, jak Chan prze­cho­dzi na dru­gą stro­nę mo­stu.

Wy­cią­gnął pa­pie­ro­sa i za­pa­lił, wcią­ga­jąc dym w płu­ca i nie­chęt­nie go wy­pusz­cza­jąc. Kie­dy męż­czy­zna o azja­tyc­kich ry­sach twa­rzy znik­nął w mro­ku, Spal­ko się­gnął po ko­mór­kę i wpro­wa­dził za­gra­nicz­ny nu­mer.

– Otrzy­mał do­ssier – rzu­cił do te­le­fo­nu, gdy tyl­ko usły­szał głos po dru­giej stro­nie li­nii. – Wszyst­ko go­to­we?

– Tak, pro­szę pana.

– Świet­nie. Roz­pocz­niesz ope­ra­cję o pół­no­cy two­je­go cza­su.Roz­dział 3

Zna­na mię­dzy­na­ro­do­wa or­ga­ni­za­cja hu­ma­ni­tar­na Hu­ma­ni­stas Ltd. mia­ła swo­ją cen­tra­lę w Bu­da­pesz­cie, na za­chod­nim zbo­czu zie­lo­ne­go Wzgó­rza Gel­ler­ta, z któ­re­go roz­cią­gał się pięk­ny wi­dok na sto­li­cę. Stie­pan Spal­ko spo­glą­dał przez ogrom­ne pa­no­ra­micz­ne okno, wy­obra­ża­jąc so­bie, że Du­naj i całe mia­sto leżą u jego stóp.

Ob­szedł ma­syw­ne biur­ko i usiadł w obi­tym ta­pi­cer­ką fo­te­lu na­prze­ciw pre­zy­den­ta Ke­nii o twa­rzy czar­nej jak wę­giel. Po obu stro­nach drzwi sta­li ke­nij­scy ochro­nia­rze z rę­ka­mi sple­cio­ny­mi na ple­cach i pu­stym wy­ra­zem twa­rzy ty­po­wym dla pra­cow­ni­ków rzą­do­wych wy­ko­nu­ją­cych wspo­mnia­ną funk­cję. Po­nad nimi na ścia­nie wid­niał pła­ski re­lief przed­sta­wia­ją­cy zie­lo­ny krzyż na otwar­tej dło­ni, po­wszech­nie zna­ne logo Hu­ma­ni­stas. Pre­zy­dent na­zy­wał się Jomo i na­le­żał do Ki­ku­ju – naj­więk­sze­go ple­mie­nia swo­je­go kra­ju. Był też bez­po­śred­nim po­tom­kiem Joma Ke­ny­at­ty, pierw­sze­go pre­zy­den­ta re­pu­bli­ki. Po­dob­nie jak jego sław­ny przo­dek, no­sił mia­no Mzee, jak w ję­zy­ku su­ahi­li okre­śla­no po­wszech­nie sza­no­wa­ne­go star­sze­go. Na sto­li­ku mię­dzy nimi stał bo­ga­to zdo­bio­ny osiem­na­sto­wiecz­ny srebr­ny ser­wis do her­ba­ty. Do fi­li­ża­nek na­la­no czar­ny na­par, a na owal­nej gra­we­ro­wa­nej tacy sta­ran­nie uło­żo­no kru­che cia­stecz­ka i małe ka­nap­ki. Męż­czyź­ni roz­ma­wia­li ze sobą spo­koj­ny­mi przy­ci­szo­ny­mi gło­sa­mi.

– Nie wiem, jak po­dzię­ko­wać za szczo­drość, któ­rą pan i pań­ska or­ga­ni­za­cja nam oka­za­li – po­wie­dział Jomo. Sie­dział wy­pro­sto­wa­ny i sztyw­ny, jak­by kij po­łknął, lek­ko od­su­nię­ty od wy­god­ne­go plu­szo­we­go opar­cia fo­te­la. Upływ cza­su i prze­ciw­no­ści losu po­zba­wi­ły jego twarz wi­tal­no­ści, któ­rą od­zna­cza­ła się za mło­du. Jego lśnią­ca skó­ra przy­bra­ła sza­ry od­cień. Rysy miał na­pię­te, stward­nia­łe od tru­dów i nie­złom­ne­go upo­ru. Krót­ko mó­wiąc, przy­po­mi­nał wo­jow­ni­ka, któ­ry zbyt dłu­go wal­czył w ob­lę­żo­nym mie­ście. Nogi miał złą­czo­ne, a ko­la­na ugię­te do­kład­nie pod ką­tem dzie­więć­dzie­się­ciu stop­ni. Trzy­mał na nich dłu­gie lśnią­ce pu­deł­ko z drew­na bu­bin­ga o nie­re­gu­lar­nym fa­li­stym usło­je­niu. Nie­mal nie­śmia­ło wrę­czył ka­set­kę Spal­ce.

– To dla pana. Ze szcze­rym bło­go­sła­wień­stwem ludu ke­nij­skie­go.

– Dzię­ku­ję, pa­nie pre­zy­den­cie. Jest pan dla nas zbyt ła­ska­wy – od­rzekł wspa­nia­ło­myśl­nie go­spo­darz.

– To ra­czej pan oka­zał ła­ska­wość – za­opo­no­wał Jomo, z na­pię­ciem ob­ser­wu­jąc, jak Spal­ko otwie­ra pu­deł­ko. W środ­ku znaj­do­wa­ły się spłasz­czo­ny owal­ny ka­mień i nóż.

– Do­bry Boże, czy to ka­mień gi­tha­thi?

– Tak, pro­szę pana – przy­tak­nął z wy­raź­nym za­do­wo­le­niem Jomo. – Po­cho­dzi z wio­ski, w któ­rej się uro­dzi­łem. Z kia­my, do któ­rej nadal na­le­żę.

Spal­ko wie­dział, że Jomo ma na my­śli radę star­szych. Gi­tha­thi miał ogrom­ną war­tość dla człon­ków ple­mie­nia. Kie­dy do­cho­dzi­ło do spo­ru, któ­re­go rada nie po­tra­fi­ła roz­strzy­gnąć, skła­da­no przy­się­gę na ka­mień gi­tha­thi. Spal­ko ujął rę­ko­jeść noża wy­rzeź­bio­ną z kar­ne­olu. On tak­że speł­niał ry­tu­al­ne funk­cje. W przy­pad­ku spo­rów na śmierć i ży­cie ostrze roz­pa­la­no do czer­wo­no­ści, a na­stęp­nie kła­dzio­no na ję­zy­kach ad­wer­sa­rzy.

O wi­nie lub nie­win­no­ści roz­strzy­ga­no na pod­sta­wie stop­nia, w ja­kim po­kry­ły się bą­bla­mi.

– Je­stem cie­kaw, pa­nie pre­zy­den­cie – pod­jął Spal­ko z lek­ko szel­mow­skim uśmie­chem – czy to gi­tha­thi po­cho­dzi z pań­skiej kia­my czy nja­my?

Jomo się ro­ze­śmiał. Po­mruk do­cho­dzą­cy z głę­bi krta­ni spra­wił, że jego małe uszy za­drża­ły. Ostat­nio rzad­ko się śmiał. Wła­ści­wie nie pa­mię­tał, kie­dy mu się to zda­rzy­ło.

– Wi­dzę, że sły­szał pan o taj­nych ra­dach. Świet­nie zna pan na­szą tra­dy­cję i oby­cza­je.

– Hi­sto­ria Ke­nii jest dłu­ga i krwa­wa, pa­nie pre­zy­den­cie. Je­stem prze­ko­na­ny, że mo­że­my z niej wy­cią­gnąć wie­le cen­nych nauk.

Jomo ski­nął gło­wą.

– Zga­dzam się z pa­nem. Pra­gnę po­wtó­rzyć, że nie wy­obra­żam so­bie, w ja­kim sta­nie znaj­do­wa­ła­by się na­sza re­pu­bli­ka, gdy­by nie pań­scy le­ka­rze i ich szcze­pion­ki.

– Nie ma szcze­pion­ki na AIDS. – Głos Spal­ki był ci­chy, ale sta­now­czy. – Współ­cze­sna me­dy­cy­na może ogra­ni­czyć cier­pie­nia i licz­bę zgo­nów za po­mo­cą od­po­wied­nich le­karstw, ale roz­prze­strze­nia­nie się cho­ro­by może sku­tecz­nie ogra­ni­czyć je­dy­nie kon­se­kwent­ne sto­so­wa­nie pre­zer­wa­tyw lub wstrze­mięź­li­wość.

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście. – Jomo pe­dan­tycz­nie wy­tarł usta. Nie­na­wi­dził tego, że ko­lej­ny raz musi ko­ła­tać o po­moc do czło­wie­ka, któ­ry oka­zał już taką szczo­drość wszyst­kim Ke­nij­czy­kom. Nie miał jed­nak wy­bo­ru. Epi­de­mia AIDS dzie­siąt­ko­wa­ła lud­ność jego kra­ju. Ro­da­cy cier­pie­li i umie­ra­li. – Po­trze­ba nam wię­cej le­karstw. Uczy­nił pan bar­dzo wie­le, by ulżyć cier­pie­niom mo­je­go kra­ju, ale ty­sią­ce lu­dzi nadal cze­ka­ją na pań­ską po­moc.

– Pa­nie pre­zy­den­cie – za­czął Spal­ko, po­chy­la­jąc się w stro­nę Ke­nij­czy­ka. Jego gło­wę oto­czy­ły wpa­da­ją­ce przez wy­so­kie okna pro­mie­nie słoń­ca, na­da­jąc jej nie­mal nad­na­tu­ral­ny blask. Świa­tło od­sło­ni­ło rów­nież lśnią­cą, po­zba­wio­ną po­rów skó­rę z le­wej stro­ny twa­rzy. Ta jaw­na de­mon­stra­cja ka­lec­twa za­szo­ko­wa­ła Joma. – Hu­ma­ni­stas jest go­to­wa wró­cić do Ke­nii z dwu­krot­nie więk­szą licz­bą le­ka­rzy i le­karstw. pod wa­run­kiem że pan… rząd… zro­bi swo­je.

Jomo zro­zu­miał, że Spal­ko nie pro­si o or­ga­ni­zo­wa­nie wy­kła­dów na te­mat bez­piecz­ne­go sek­su i roz­pro­wa­dza­nie pre­zer­wa­tyw. Od­wró­cił się gwał­tow­nie i wy­pro­sił z po­ko­ju dwóch ochro­nia­rzy. Kie­dy za­mknę­li za sobą drzwi, po­wie­dział:

– To przy­kra ko­niecz­ność w na­szych nie­spo­koj­nych cza­sach. Nie­kie­dy jed­nak czu­ję się zmę­czo­ny tym, że nig­dy nie je­stem sam.

Spal­ko od­po­wie­dział uśmie­chem. Zna­jo­mość hi­sto­rii Ke­nii i tam­tej­szych oby­cza­jów ple­mien­nych uchro­ni­ła go przed po­ku­są zlek­ce­wa­że­nia pre­zy­den­ta, co mo­gło­by się przy­da­rzyć ko­muś in­ne­mu. Oj­czy­zna Joma mia­ła ogrom­ne po­trze­by, ale on sam z pew­no­ścią nie po­zwo­li się wy­ko­rzy­stać. Ki­ku­ju byli dum­nym lu­dem, a duma była dla nich tym waż­niej­sza, że prócz niej nie mie­li nic in­ne­go.

Spal­ko otwo­rzył po­jem­nik na cy­ga­ra. Po­czę­sto­wał Joma ku­bań­ską co­hi­bą i wziął dru­gie cy­ga­ro dla sie­bie. Wsta­li, za­pa­li­li i prze­szli do okna po dy­wa­nie.

– Pięk­ny wi­dok – pod­jął Spal­ko, spo­glą­da­jąc na spo­koj­ną toń Du­na­ju lśnią­cą w pro­mie­niach słoń­ca.

– To praw­da – przy­tak­nął Jomo.

– Nie­zwy­kle spo­koj­ny. – Spal­ko wy­pu­ścił z ust siny ob­łok aro­ma­tycz­ne­go dymu. – Trud­no się po­go­dzić z roz­mia­ra­mi cier­pie­nia w in­nych czę­ściach świa­ta. – Po­wie­dziaw­szy to, od­wró­cił się do Joma. – Pa­nie pre­zy­den­cie, wy­świad­czył­by mi pan wiel­ką przy­słu­gę, gdy­by na sie­dem dni dał pan moim lu­dziom nie­ogra­ni­czo­ny do­stęp do prze­strze­ni po­wietrz­nej swo­je­go kra­ju.

– Nie­ogra­ni­czo­ny?

– Że­by­śmy mo­gli swo­bod­nie przy­la­ty­wać i od­la­ty­wać, lą­do­wać bez żad­nych od­praw cel­nych. Bez pro­ce­dur imi­gra­cyj­nych ani kon­tro­li. Żeby nic nas nie spo­wal­nia­ło.

Jomo udał, że się za­sta­na­wia. Wy­dmuch­nął dym co­hi­by, ale Spal­ko wie­dział, że pa­le­nie nie spra­wia mu przy­jem­no­ści.

– Mogę dać panu tyl­ko trzy – od­parł w koń­cu. – Gdy­bym się zgo­dził na wię­cej, lu­dzie za­czę­li­by ga­dać.

– Bę­dzie mu­sia­ło nam to wy­star­czyć, pa­nie pre­zy­den­cie.

– W rze­czy­wi­sto­ści cho­dzi­ło mu o trzy dni. Mógł się upie­rać przy sied­miu, lecz w ten spo­sób po­zba­wił­by Joma jego dumy. Był­by to głu­pi i kosz­tow­ny błąd, zwa­żyw­szy na to, co się mia­ło wy­da­rzyć. W każ­dym ra­zie, dzia­łał w bran­ży pro­mu­ją­cej wza­jem­ną życz­li­wość, a nie nie­chęć. Wy­cią­gnął rękę na znak zgo­dy, a Jomo po­dał mu swo­ją su­chą, zgru­bia­łą od od­ci­sków. Spal­ko lu­bił jej do­tyk. Do­tyk dło­ni ro­bot­ni­ka, czło­wie­ka, któ­ry nie boi się jej po­bru­dzić.

• • •

Kie­dy Jomo i jego świ­ta ode­szli, przy­szła pora na opro­wa­dze­nie po fir­mie Etha­na He­ar­na, jego no­we­go pra­cow­ni­ka. Spal­ko mógł zle­cić to za­da­nie któ­re­muś ze swo­ich asy­sten­tów, ale chlu­bił się tym, że oso­bi­ście trosz­czył się o to, by wszy­scy nowi mo­gli się po­czuć w sie­dzi­bie Hu­ma­ni­stas jak w domu. He­arn był in­te­li­gent­nym i ener­gicz­nym mło­dzień­cem, któ­ry pra­co­wał wcze­śniej dla Eu­ro­cen­ter Bio-I Cli­nic, po dru­giej stro­nie mia­sta. Zaj­mo­wał się z po­wo­dze­niem zbie­ra­niem fun­du­szy i miał licz­ne ko­nek­sje w krę­gach eu­ro­pej­skiej eli­ty i fi­nan­sje­ry. Spal­ko uznał go za czło­wie­ka elo­kwent­ne­go, uj­mu­ją­ce­go i zdol­ne­go do em­pa­tii – krót­ko mó­wiąc, uro­dzo­ne­go pra­cow­ni­ka or­ga­ni­za­cji hu­ma­ni­tar­nej, do­kład­nie ta­kie­go, ja­kie­go po­trze­bo­wał do tego, by Hu­ma­ni­stas Ltd. cie­szy­ła się do­sko­na­łą re­pu­ta­cją. Prócz tego na­praw­dę po­lu­bił He­ar­na. Przy­po­mi­nał mu jego sa­me­go z cza­sów, gdy był mło­dy, przed wy­pad­kiem, któ­ry spo­wo­do­wał po­pa­rze­nie po­ło­wy twa­rzy.

Opro­wa­dził He­ar­na po sied­miu pię­trach biu­ra, na któ­rych ulo­ko­wa­ły się la­bo­ra­to­ria i dzia­ły zaj­mu­ją­ce się gro­ma­dze­niem da­nych sta­ty­stycz­nych po­trzeb­nych do zbie­ra­nia fun­du­szy, co sta­no­wi­ło siłę na­pę­do­wą ta­kich or­ga­ni­za­cji jak Hu­ma­ni­stas Ltd. Po­ka­zał mu tak­że dział księ­go­wo­ści, za­opa­trze­nia, za­so­bów ludz­kich, or­ga­ni­za­cji po­dró­ży i utrzy­ma­nia fir­mo­wej flo­ty pry­wat­nych od­rzu­tow­ców i sa­mo­lo­tów trans­por­to­wych, stat­ków i he­li­kop­te­rów. Ostat­nim punk­tem pro­gra­mu był de­par­ta­ment roz­wo­ju, gdzie na He­ar­na cze­kał jego nowy ga­bi­net. Po­miesz­cze­nie było pu­ste z wy­jąt­kiem biur­ka, fo­te­la ob­ro­to­we­go, kom­pu­te­ra i kon­so­li te­le­fo­nicz­nej.

– Po­zo­sta­łe me­ble zo­sta­ną do­star­czo­ne za kil­ka dni – wy­ja­śnił Spal­ko.

– Nie ma pro­ble­mu, pro­szę pana. Po­trze­bu­ję je­dy­nie kom­pu­te­ra i te­le­fo­nów.

– Po­wi­nie­nem pana ostrzec – do­dał Spal­ko – że cza­sa­mi pra­cu­je­my do póź­na. Nie je­ste­śmy jed­nak po­two­ra­mi. Do­star­czo­ną ka­na­pę bę­dzie moż­na roz­ło­żyć i za­mie­nić w wy­god­ne miej­sce do spa­nia.

He­arn uśmiech­nął się sze­ro­ko.

– Pro­szę się nie mar­twić, pa­nie Spal­ko. Je­stem do tego przy­zwy­cza­jo­ny.

– Mów mi Stie­pan. – Uści­snął dłoń mło­de­go męż­czy­zny. – Wszy­scy tu­taj tak się do mnie zwra­ca­ją.

• • •

Kie­dy za­dzwo­nił te­le­fon, dy­rek­tor Cen­tral­nej Agen­cji Wy­wia­dow­czej przy­lu­to­wy­wał ra­mię ma­lo­wa­ne­go cy­no­we­go żoł­nie­rzy­ka – bry­tyj­skie­go pie­chu­ra z okre­su ame­ry­kań­skiej woj­ny o nie­pod­le­głość. W pierw­szej chwi­li chciał go zi­gno­ro­wać, po­zwa­la­jąc, by dzwo­nił bez koń­ca. Wie­dział, kto do nie­go te­le­fo­nu­je, ale wca­le nie miał ocho­ty usły­szeć, co ma mu do po­wie­dze­nia jego za­stęp­ca. Lin­dros był prze­ko­na­ny, że szef wy­słał go na miej­sce zbrod­ni, bo ofia­ry były waż­ny­mi pra­cow­ni­ka­mi Agen­cji. Czę­ścio­wo miał ra­cję. Praw­dzi­wym po­wo­dem było jed­nak to, że dy­rek­tor nie po­tra­fił się do tego zmu­sić. Myśl o tym, że uj­rzy twarz mar­twe­go Ale­xa Con­kli­na, była zbyt trud­na do znie­sie­nia.

Sie­dział na stoł­ku w swo­im warsz­ta­cie w piw­ni­cy – ma­łym, ide­al­nie zor­ga­ni­zo­wa­nym po­miesz­cze­niu peł­nym szu­flad i schow­ków – za­mknię­tym świe­cie, do któ­re­go nie mie­li wstę­pu żona i dzie­ci, gdy u nie­go no­co­wa­ły.

Jego żona, Ma­de­le­ine, we­tknę­ła gło­wę przez otwar­te drzwi piw­ni­cy.

– Kurt, te­le­fon – po­wie­dzia­ła zu­peł­nie nie­po­trzeb­nie.

Wy­jął ko­lej­ne cy­no­we ra­mię z drew­nia­ne­go pu­deł­ka z czę­ścia­mi fi­gu­rek i przyj­rzał mu się uważ­nie. Grzy­wa si­wych wło­sów za­cze­sa­nych na bok sze­ro­kie­go, wy­pu­kłe­go czo­ła nada­wa­ła mu wy­gląd mę­dr­ca, je­śli nie pro­ro­ka. Chłod­ne błę­kit­ne oczy po­zo­sta­ły czuj­ne i wy­ra­cho­wa­ne, ale ką­ci­ki ust ule­gły po­głę­bie­niu, ukła­da­jąc się w gry­mas wiecz­ne­go na­dą­sa­nia.

– Sły­szysz mnie, Kurt?

– Nie je­stem głu­chy! – Pal­ce fi­gur­ki były lek­ko ugię­te, jak­by dłoń wy­cią­ga­ła się po coś nie­zna­ne­go i nie­okre­ślo­ne­go.

– Od­bie­rzesz czy nie?! – za­wo­ła­ła w dół.

– Nie twój pie­przo­ny in­te­res! – od­krzyk­nął gwał­tow­nie. – Idź do łóż­ka! – Chwi­lę póź­niej usły­szał ci­chy od­głos za­my­ka­nych drzwi. Cze­mu w ta­kich chwi­lach nie zo­sta­wi go w spo­ko­ju? – po­my­ślał z gnie­wem. Byli mał­żeń­stwem od trzy­dzie­stu lat, więc po­win­na wie­dzieć.

Wró­cił do pra­cy, przy­mie­rza­jąc ra­mię do tu­ło­wia, łą­cząc czer­wień z czer­wie­nią i wy­bie­ra­jąc osta­tecz­ną po­zy­cję. W ten spo­sób dy­rek­tor CIA ra­dził so­bie z sy­tu­acja­mi, nad któ­ry­mi nie miał kon­tro­li. Ba­wił się w Boga ze swo­imi mi­nia­tu­ro­wy­mi żoł­nie­rzy­ka­mi, ku­pu­jąc ich i tnąc na ka­wał­ki, by póź­niej od­two­rzyć po­now­nie w po­zy­cjach, któ­re mu naj­le­piej od­po­wia­da­ły. Tu­taj, w za­mknię­tym świe­cie piw­ni­cy, któ­ry sam stwo­rzył, spra­wo­wał kon­tro­lę nad wszyst­ki­mi i wszyst­kim.

Te­le­fon nie prze­sta­wał dzwo­nić me­cha­nicz­nym mo­no­ton­nym sy­gna­łem. Dy­rek­tor zgrzyt­nął zę­ba­mi, jak­by ten dźwięk był nie­wy­mow­nie do­kucz­li­wy. Do­ko­na­li nie­zwy­kłych rze­czy w cza­sach, gdy on i Alex byli mło­dzi! Pod­czas ope­ra­cji w Ro­sji nie­mal skoń­czy­li na Łu­bian­ce. Ucie­ka­li przez mur ber­liń­ski, wy­kra­da­li se­kre­ty Sta­si, prze­świe­tli­li zbie­ga z KGB w kry­jów­ce CIA w Wied­niu i od­kry­li, że jest po­dwój­nym agen­tem.

Przy­po­mniał so­bie śmierć Bern­da, któ­ry przez wie­le lat był ich kon­tak­tem, i współ­czu­cie, z ja­kim po­in­for­mo­wa­li żonę, że za­opie­ku­ją się jego sy­nem, Die­te­rem. Że za­bio­rą go do Ame­ry­ki i sfi­nan­su­ją na­ukę w col­le­ge’u. Zro­bi­li, jak obie­ca­li, i zo­sta­li na­gro­dze­ni za swo­ją hoj­ność. Die­ter nig­dy nie wró­cił do mat­ki. Za­miast tego za­czął pra­co­wać dla Agen­cji. Wie­le lat był sze­fem Dy­rek­to­ria­tu Na­uki i Tech­no­lo­gii, do­pó­ki nie zgi­nął w wy­pad­ku mo­to­cy­klo­wym.

Co się sta­ło z ich daw­nym ży­ciem? Ode­szło wraz z Bern­dem i Die­te­rem, a te­raz tak­że z Ale­xem. Jak mo­gło się tak szyb­ko prze­ro­dzić w prze­lot­ne wspo­mnie­nie? Bez wąt­pie­nia spa­ra­li­żo­wał go upływ cza­su i cię­żar od­po­wie­dzial­no­ści. Był sta­rym czło­wie­kiem. Tak, pod pew­ny­mi wzglę­da­mi miał wię­cej wła­dzy, ale daw­ne śmia­łe przed­się­wzię­cia i we­rwa, z jaką on i Alex po­ru­sza­li się w świe­cie ta­jem­nic, zmie­nia­jąc losy państw, ob­ró­ci­ły się w po­piół i zo­sta­ły roz­sy­pa­ne przez wiatr.

Za­ci­snął pięść, ro­biąc ka­le­kę z cy­no­we­go żoł­nie­rzy­ka. Do­pie­ro wów­czas zde­cy­do­wał się pod­nieść słu­chaw­kę.

– Słu­cham, Mar­tin.

Lin­dros od razu wy­czuł znu­że­nie w gło­sie sze­fa.

– Czy do­brze się pan czu­je, pro­szę pana?

– Nie, do cho­le­ry! Nie! – Dy­rek­tor służb wy­wia­dow­czych wła­śnie tego pra­gnął. Ko­lej­nej oka­zji do wy­ła­do­wa­nia gnie­wu i fru­stra­cji. – Jak mogę się czuć w ta­kich oko­licz­no­ściach?!

– Przy­kro mi, pro­szę pana.

– Wca­le nie – od­parł uszczy­pli­wie. – Nie może być ci przy­kro. O ni­czym nie masz po­ję­cia. – Spoj­rzał na zgnie­cio­ną fi­gur­kę żoł­nie­rzy­ka, my­śląc o mi­nio­nej chwa­le. – Cze­go chcesz?

– Pro­sił pan, żeby go na bie­żą­co in­for­mo­wać.

– Na­praw­dę? – Szef oparł gło­wę na dło­ni. – No tak, chy­ba masz ra­cję. Cze­go się do­wie­dzia­łeś?

– Trze­ci wóz na pod­jeź­dzie Con­kli­na na­le­ży do Da­vi­da Web­ba.

Czu­łe ucho dy­rek­to­ra za­re­je­stro­wa­ło ton gło­su Lin­dro­sa.

– Ale?

– Ale on sam ulot­nił się jak kam­fo­ra.

– Oczy­wi­ście, jak mo­gło­by być in­a­czej.

– Nie­wąt­pli­wie tam był. Psy pod­ję­ły trop, po­dą­ża­jąc za za­pa­chem z wnę­trza jego sa­mo­cho­du. Ślad urwał się nad stru­mie­niem.

Dy­rek­tor Cen­tra­li Wy­wia­du za­mknął oczy. Ale­xan­der Con­klin i Mor­ris Pa­nov zo­sta­li za­strze­le­ni, a Ja­son Bo­ur­ne roz­pły­nął się w po­wie­trzu kil­ka dni przed glo­bal­nym szczy­tem po­świę­co­nym ter­ro­ry­zmo­wi, któ­ry już te­raz na­zy­wa­no mię­dzy­na­ro­do­wym spo­tka­niem stu­le­cia. Za­drżał. Nie zno­sił par­tac­twa, ale Ro­ber­ta Alon­zo-Or­tiz, sze­fo­wa Rady Bez­pie­czeń­stwa Na­ro­do­we­go, była pod tym wzglę­dem jesz­cze gor­sza, a to wła­śnie ona or­ga­ni­zo­wa­ła ten show.

– Ja­kieś dane ba­li­stycz­ne? Eks­per­ty­zy kry­mi­na­li­stycz­ne?

– Będą ju­tro rano – od­rzekł Lin­dros. – Bar­dziej nie dało się ich przy­ci­snąć.

– FBI i inne agen­cje…

– Już ich od­su­ną­łem. Mamy czy­ste pole.

Dy­rek­tor wes­tchnął głę­bo­ko. Do­ce­niał ini­cja­ty­wę swo­je­go za­stęp­cy, lecz nie zno­sił, gdy mu prze­ry­wa­no.

– Wra­caj do pra­cy – burk­nął szorst­ko i ci­snął słu­chaw­kę na wi­deł­ki.

Dłu­go pa­trzył na drew­nia­ne pu­deł­ko z czę­ścia­mi fi­gu­rek, wsłu­chu­jąc się w od­dech domu. Od­dech przy­po­mi­na­ją­cy sta­re­go czło­wie­ka. De­ski trzesz­cza­ły zna­jo­mo, jak głos do­bre­go przy­ja­cie­la. Ma­de­le­ine za­pew­ne przy­go­to­wy­wa­ła so­bie fi­li­żan­kę go­rą­cej cze­ko­la­dy, któ­ra po­ma­ga­ła jej za­snąć. Do­le­cia­ło go szcze­ka­nie cor­gi są­sia­dów. Z ja­kie­goś po­wo­du, któ­re­go nie po­tra­fił­by na­zwać, wy­da­ło mu się bar­dziej ża­ło­sne, bo­le­sne i peł­ne za­wie­dzio­nej na­dziei niż za­zwy­czaj. W koń­cu się­gnął do pu­deł­ka i wy­cią­gnął sza­ry kor­pus żoł­nie­rza z okre­su woj­ny se­ce­syj­nej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: