Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dzieje Tewji Mleczarza - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieje Tewji Mleczarza - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 331 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KO­TOJN­TI

Li­ścik Tew­ji Mle­cza­rza do au­to­ra

Ku czci mego dro­gie­go, uko­cha­ne­go przy­ja­cie­la reb Szo­łe­ma Alej­che­ma! Oby was Bóg ob­da­rzył zdro­wiem i do­stat­kiem wraz z wa­szą żoną i dziat­ka­mi i oby­ście za­zna­li wie­le ra­do­ści i za­do­wo­le­nia wszę­dzie, do­kąd­kol­wiek się uda­cie i gdzie­kol­wiek się tyl­ko ob­ra­cać bę­dzie­cie, omejn seło!

Ko­tojn­ti – czy­li nie­god­ny je­stem, wi­nie­nem zwró­cić się do was sło­wa­mi pra­oj­ca Ja­ku­ba, któ­re ten po­wie­dział w roz­dzia­le Wa­ji­szłach, gdy udał się na spo­tka­nie bra­ta swe­go Eza­wa, nie przy­mie­rza­jąc… A może to nie taki znów bar­dzo uda­ny przy­kład, to pro­szę was, Pa­nie Szo­łem Alej­chem, aże­by­ście mi tego za złe nie wzię­li, al­bo­wiem ja je­stem so­bie zwy­czaj­nym stwo­rze­niem, wy na­to­miast na pew­no wię­cej ode mnie umie­cie – co tu dużo ga­dać! We wsi, po­żal się Boże, czło­wiek dzi­cze­je. Kto ma tu czas zaj­rzeć do ja­kiejś świę­tej księ­gi czy prze­czy­tać kie­dyś roz­dział Chu­masz z ko­men­ta­rzem Ra­szie­go albo może co in­ne­go? Jesz­cze szczę­ście, że z na­dej­ściem lata zjeż­dża­ją do Bo­jar­ki na let­ni­sko bo­ga­cze z Je­hup­ca, więc moż­na się wte­dy spo­tkać ze świa­tłym czło­wie­kiem i usły­szeć ja­kieś mą­dre sło­wo. Mo­że­cie mi wie­rzyć, że ile­kroć wspo­mi­nam owe dni, kie­dy­ście to sie­dzie­li obok mnie w le­sie i słu­cha­li mo­jej głu­piej ga­da­ni­ny, ra­du­je mnie to tak, jak­bym za­ro­bił Bóg wie ile! Nie wiem, czym po­zy­ska­łem so­bie tyle upodo­ba­nia w wa­szych oczach, że do tak nie­po­zor­ne­go człe­ka jak ja nie tyl­ko li­ści­ki pi­sze­cie, ale na­wet wsta­wi­li­ście moje imię do księ­gi, zro­bi­li ze mnie całe szo­łesz su­des, jak gdy­bym to ja był Bóg wie kto. No, to czy ja istot­nie nie po­wi­nie­nem rzec do was

ko­tojn­ti – czy­li nie­go­dzien je­stem… Praw­dą jest, że je­stem wa­szym przy­ja­cie­lem, i niech mnie Bóg ob­da­rzy choć­by set­ną czę­ścią tego, cze­go ja wam ży­czę! Wi­dzie­li­ście pew­no do­brze, jak to ja wam słu­ży­łem jesz­cze za onych do­brych cza­sów, kie­dy­ście sie­dzie­li w tej du­żej da­czy – pa­mię­ta­cie? Da­łem wam wte­dy krów­kę za pięć­dzie­siąt­kę, któ­ra była war­ta na­wet jako me­cy­ja dla zło­dzie­ja pięć­dzie­siąt pięć. Że co? Że na trze­ci dzień zde­chła? Prze­cież nie ja je­stem temu wi­nien, tak samo, jak nie mo­głem nic po­ra­dzić na to, że ta dru­ga kro­wa, któ­rą wam po­tem na­strę­czy­łem, tak­że zde­chła… Bar­dzo do­brze wie­cie, ile zdro­wia mnie to kosz­to­wa­ło; cho­dzi­łem wte­dy jak bez gło­wy! Czy ja wiem? Zda­wa­ło­by się, że dla was był­bym go­tów od­dać wszyst­ko, co naj­pięk­niej­sze i naj­lep­sze, tak mi Pa­nie Boże do­po­móż i wam rów­nież! Oby zi­ści­ło się na przy­szły rok to, co w świę­tych księ­gach pi­szą: „I wznów na­sze dni jak przed­tem…”

A mnie nie­chaj Bóg po­mo­że w mo­ich za­rob­kach; nie­chaj ze­śle zdro­wie mnie oraz mej szka­pi­nie – nie przy­mie­rza­jąc – i nie­chaj spra­wi, aby moje krów­ki do­iły się ob­fi­cie, iż­bym nadal mógł jak naj­le­piej słu­żyć moim se­rem i ma­słem tak wam, jak i wszyst­kim bo­ga­czom z Je­hup­ca, daj Boże, by szczę­ście sprzy­ja­ło im we wszyst­kich in­te­re­sach i aby Stwór­ca ze­słał im wie­le do­bre­go, ra­do­ści i za­do­wo­le­nia! A wam, za wa­szą fa­ty­gę, za to, że się dla mnie sta­ra­cie, za ten za­szczyt, któ­ry spo­tkał mnie dzię­ki wa­szej księ­dze, po­wia­dam raz jesz­cze: Ko­tojn­ti! Za co na­le­ży mi się aż taki „lisi koł­pak” i dla­cze­go to lu­dzie ca­łe­go świa­ta mie­li się na­gle do­wie­dzieć o tym, że po tam­tej stro­nie Bo­jar­ki, nie­da­le­ko Ana­tew­ki, żyje Żyd, któ­re­go zo­wią Tew­je Mle­czarz? Ale wy pew­no wie­cie, co ro­bi­cie, i ja was ro­zu­mu uczyć nie po­trze­bu­ję; a jak na­le­ży pi­sać, też chy­ba wie­cie sami. A co da­lej, z tą resz­tą zna­czy się, to już po­le­gam na wa­szym szla­chet­nym cha­rak­te­rze i je­stem pew­ny, że wy tam w Je­hup­cu zro­bi­cie dla mnie wszyst­ko w taki spo­sób, aże­bym dzię­ki tej księ­dze zy­skał ja­kąś po­moc w mo­ich za­rob­kach, bo da­li­bóg, że na­wet bar­dzo po­trze­bu­ją­cy je­stem. Mam za­miar po­my­śleć z wolą bożą o wy­da­niu za mąż cór­ki; a jak Wszech­moc­ny – jak wy to po­wia­da­cie – po­da­ru­je jesz­cze tro­chę ży­cia, to może na­wet wy­dam dwie na­raz… Tym­cza­sem bądź­cie mi zdro­wi i miej­cie za­wsze szczę­śli­wy ży­wot, cze­go wam z ca­łe­go ser­ca ży­czy wasz naj­lep­szy przy­ja­ciel

Tew­je

Tak, o naj­głów­niej­szym za­po­mnia­łem. Gdy już skoń­czy­cie tę książ­kę i ze­chce­cie mi prze­słać tro­chę pie­nię­dzy, bądź­cie tak do­brzy i po­ślij­cie je do Ana­tew­ki, na imię tam­tej­sze­go rze­za­ka. Dwa razy ob­cho­dzę tam w zi­mie rocz­ni­cę śmier­ci ro­dzi­ców. Raz je­sien­ną porą przed Po­kro­wem, a dru­gi raz oko­ło nowy-godu, tak że wte­dy – zna­czy się – je­stem mia­stecz­ko­wym Ży­dem. A poza tym to ta­kie zwy­czaj­ne so­bie li­ści­ki mo­że­cie prze­sy­łać pro­sto do Bo­jar­ki na moje imię, któ­re brzmi tak oto: Pie­rie­dat' go­spo­di­nu Te­we­lu Mo­łocz­no­ho, jew­riej.

Na­pi­sa­ne w roku 1905.WIEL­KA WY­GRA­NA

Nie­zwy­kłe wy­da­rze­nie, dzię­ki któ­re­mu Tew­je Mle­czarz, bied­ny Żyd obar­czo­ny mnó­stwem dzie­ci, na­raz uszczę­śli­wio­ny zo­stał w dzi­wacz­nie cu­dow­ny spo­sób, za­słu­gu­je na to, by opi­sać je w księ­dze. Opo­wie­dział o tym wy­da­rze­niu Tew­je, ja zaś prze­ka­zu­ję jego hi­sto­rię sło­wo w sło­wo.

Mej­ki­mi me­ofor dał

Me­asz­pojs jo­rim ew­jojn.

Któ­ry pod­no­si z zie­mi bied­ne­go,

A z ku­rzu wy­wyż­sza ubo­gie­go…

Psalm CXIII, VII.

Je­śli komu są­dzo­na jest wiel­ka wy­gra­na, tra­fia ona pro­sto do domu, tak jak wy to ma­wia­cie: „gra­ją­ce­mu na in­stru­men­cie ge­tyc­kim” – czy­li je­śli komu za­cznie się dziać do­brze, leci mu ze wszyst­kich stron. Nie ma w tym ani spe­cjal­ne­go ro­zu­mu, ani umie­jęt­no­ści. A je­śli dzie­je się, broń Boże, na od­wrót – wte­dy mo­że­cie na­wet pęk­nąć wy­rze­ka­jąc, a po­mo­że to wam jak umar­łe­mu bań­ki. Jak wy to zwy­kle ma­wia­cie: „Na nic się nie zda ro­zum i nie ma żad­nej rady prze­ciw”… złe­mu ko­nio­wi. Czło­wiek tyra, ha­ru­je, choć się tu wy­cią­gnij, o wro­gach Sy­jo­nu nie­chaj to bę­dzie po­wie­dzia­ne, i zdy­chaj!

A na­gle nie wia­do­mo skąd, jak to w księ­gach świę­tych pi­szą: „Ulga i oca­le­nie sprzy­jać będą Ży­dom”… nie mu­szę wam tego chy­ba tłu­ma­czyć, ale zna­cze­nie tych słów jest ta­ko­we: Żyd, „jak dłu­go du­sza ko­ła­cze się w jego pier­siach” – czy­li tęt­ni w nim cho­ciaż­by jed­na żył­ka – nie po­wi­nien tra­cić uf­no­ści w Panu. Do­świad­czy­łem tego i sam prze­ko­na­łem się o tym, w jaki spo­sób Naj­wyż­szy po­kie­ro­wał mną i moim te­raź­niej­szym za­rob­ko­wa­niem. No bo skąd ja ni stąd, ni zo­wąd do sprze­da­wa­nia ma­sła i sera, sko­ro bab­ka mo­jej bab­ki nig­dy nie han­dlo­wa­ła na­bia­łem? Do­praw­dy war­to, że­by­ście wy­słu­cha­li tej hi­sto­rii od po­cząt­ku do koń­ca. Usią­dę so­bie na chwil­kę, o tu­taj, obok was na tra­wie, i nie­chaj ko­nik so­bie tym­cza­sem nie – co po­żu­je, jak wy to ma­wia­cie: „du­sza wszel­kie­go, co żyje” – czy­li zwie­rzę też jest two­rem bo­skim.

Sło­wem, było to w cza­sie Sza­wu­ot, czy­li oko­ło Zie­lo­nych Świąt. Żeby wam nie skła­mać, mo­gło to na­wet być jaki ty­dzień, dwa przed świę­ta­mi, a może, ha? A może na­wet parę ty­go­dni po Sza­wu­ot. Nie za­po­mnij­cie, że od tego cza­su mi­nę­ło już po­wo­lut­ku, aże­by wam to do­kład­nie po­wie­dzieć, ni mniej, ni wię­cej niż cały rok i jesz­cze jed­na śro­da, czy­li aku­rat lat dzie­więć albo dzie­sięć, a może jesz­cze z na­wiąz­ką. By­łem wte­dy, jak mnie oto wi­dzi­cie, wca­le nie ten Tew­je co te­raz; to zna­czy, że by­łem na­wet ten sam Tew­je, a jed­nak nie ten sam. Jak wy to zwy­kli­ście ma­wiać: „Ta sama Jen­ta, tyl­ko w in­nym czep­ku”. A co to zna­czy? To zna­czy, że by­łem – oby was Bóg tym nie do­świad­czył – nę­dza­rzem, ja­kie­go świat nie wi­dział. Cho­ciaż je­śli ze­chce­my to samo roz­wa­żyć z od­wrot­nej stro­ny, to i dziś jesz­cze da­le­ko mi do mia­na bo­ga­cza. To, cze­go mnie bra­ku­je, aże­by do­rów­nać Brodz­kie­mu, mo­że­my so­bie obaj ży­czyć za­ro­bić w prze­cią­gu ca­łe­go lata aż po świę­to Su­kot, ale w po­rów­na­niu z tym, jak wio­dło mi się kie­dyś, to już dzsiaj – zna­czy się – je­stem za­moż­nym Ży­dem. Po­sia­dam wła­sne­go ko­ni­ka i fur­man­kę, parę kró­wek – bez uro­ku – i prócz tych jesz­cze jed­ną, któ­ra się lada dzień ocie­li. Jest – oby nie zgrze­szyć – ser, ma­sło i świe­ża śmie­ta­na co­dzien­nie, z wła­snej pra­cy. Al­bo­wiem wszy­scy ha­ru­je­my i nikt nie próż­nu­je. Moja żona, aby żyła jak naj­dłu­żej, doi kro­wy; dzie­ci dźwi­ga­ją bań­ki, zbi­ja­ją ma­sło, a ja sam, jak wi­dzi­cie, wy­jeż­dżam co dzień rano na targ, za­glą­dam do każ­dej da­czy w Bo­jar­ce, wi­du­ję się z tym, z owym, z naj­bar­dziej po­waż­ny­mi go­spo­da­rza­mi Je­hup­ca. Czło­wiek po­ga­wę­dzi tro­chę z ta­kim je­go­mo­ściem i po­czu­je, że też jest kimś na tym bo­żym świe­cie, a nie – jak wy to ma­wia­cie – ku­le­ją­cym kraw­cem. A zwłasz­cza gdy nad­cho­dzi so­bo­ta – wte­dy to ja do­praw­dy je­stem ist­nym kró­lem. Za­glą­dam do księ­gi świę­tej, od­ma­wiam roz­dział Chu­masz, tro­chę Tar­gum, Te­hi­lim, Pe­rek, to, tam­to, owo, bo ja wiem?… Pa­trzy­cie na mnie, pa­nie Szo­łem Alej­chem, i my­śli­cie so­bie pew­nie: „E, ten oto Tew­je to prze­cież do­praw­dy Żyd, co to ko­to­ryj nie jest zgo­ła ża­den kiep!"…

Sło­wem, o czym to ja za­czą­łem opo­wia­dać? Tak, otóż by­łem wte­dy, zna­czy się, z bo­ską po­mo­cą, nie lada bie­da­kiem i umie­ra­łem z gło­du wraz z żoną i dzieć­mi trzy razy dzien­nie prócz wie­cze­rzy – oby się to żad­ne­mu Ży­do­wi nie przy­tra­fi­ło. Ha­ro­wa­łem jak wół, cią­gną­łem – niech to wam wsty­du nie przy­nie­sie – pe­łen wóz klo­ców z lasu na sta­cję za dwa zło­ci­sze dzien­nie, a w do­dat­ku nie co dzień. I z tego mia­łem utrzy­mać taki dom żar­ło­ków – oby zdro­wi byli – ma­jąc jesz­cze, nie przy­mie­rza­jąc, ko­ni­ka na wy­ży­wie­niu, któ­ry nie chce ro­zu­mieć tego, co Ra­szi wy­ja­śnia, i żąda co dzień świe­że­go ob­ro­ku, bez żad­nych wy­krę­tów. Coż czy­ni Pan Bóg? Jest prze­cież – jak to wy mó­wi­cie – „kar­mią­cy i ży­wią­cy wszyst­kich” – czy­li rzą­dzi tym świa­tem mą­drze i ro­zum­nie; wi­dząc, że ja się tak mę­czę, by zdo­być ten kęs chle­ba, po­wia­da do mnie tak: „Ty pew­no my­ślisz, Tew­je, że jest już »po za­koń­cze­niu wszyst­kie­go« – czy­li na­stał ko­niec świa­ta? Nie­bo się na cie­bie zwa­li­ło? Fe! Je­steś wiel­kim głup­cem! Zo­ba­czysz, że sko­ro tyl­ko taka bę­dzie wola bo­ska, prze­zna­cze­nie od­wró­ci się w mig na lie­wo kru­gom i blask za­ja­śnie­je we wszyst­kich za­kąt­kach". Dzie­je się to wła­śnie tak, jak my to mó­wi­my w Une­ta­na To­kef „Kto wy­wyż­szo­ny zo­sta­nie, a kto po­gnę­bio­ny” – czy­li kto bę­dzie jeź­dził brycz­ką, a kto ma­sze­ro­wał na piech­tę. Naj­głów­niej­sze to uf­ność – bi­to­chen. Każ­dy Żyd po­wi­nien ufać; nie wol­no mu tra­cić uf­no­ści w Panu. Tyl­ko że co? Że tym­cza­sem czło­wiek się mę­czy? Otóż to wła­śnie! Prze­cież dla­te­go je­ste­śmy Ży­da­mi na tym świe­cie i jak to wy mó­wi­cie: „Ty nas wy­bra­łeś spo­śród wszyst­kich na­ro­dów” – czy­li toż nie dar­mo cały świat nam za­zdro­ści… Wzglę­dem cze­go ja to mó­wię? Wzglę­dem tego, jak to Pan Bóg nie­mal cu­da­mi i ob­ja­wie­nia­mi po­kie­ro­wał moim lo­sem. Mo­że­cie po­słu­chać.

I na­stał dzień, w któ­rym je­cha­łem so­bie let­nią porą o zmro­ku, przez las. Wra­ca­łem do domu już bez klo­ców, gło­wa – na­chy­lo­na ku zie­mi, na ser­cu po­nu­ro i cięż­ko. Bied­na szka­pi­na le­d­wo plą­cze no­ga­mi, choć ty ją po­sie­kaj. „Wlecz się – po­wia­dam – nie­szczę­śni­ku, do gro­bu wraz ze mną. Wiedz i ty, co zna­czy post w dłu­gi let­ni dzień, sko­ro masz za­szczyt słu­żyć u Tew­ji w po­sta­ci ko­nia!” Do­oko­ła pa­nu­je ci­sza. Każ­dy świst bata roz­brzmie­wa od­gło­sem po le­sie. Słoń­ce za­pa­da, dzień wy­ga­sa. Cie­nie drzew cią­gną się – dłu­gie jak ży­dow­ski go­łes. Ściem­nia się, na du­szy robi się smęt­nie. Róż­ne my­śli i roz­wa­ża­nia wła­żą do gło­wy, roz­ma­ite po­sta­cie lu­dzi daw­no zmar­łych zja­wia­ją mi się przed ocza­mi. Wtem przy­po­mi­nam so­bie o domu – och i jej! W izbie sza­ro i ciem­no, dzie­cia­ki – oby zdro­we były – gołe i bose, wy­pa­tru­ją – bie­dac­twa – ojca nie­do­raj­dy, a nuż przy­wie­zie świe­ży bo­chen chle­ba, a może na­wet ka­wał buł­ki. A ona, moja sta­ra, zrzę­dzi pew­no, jak to zwy­kle ko­bie­ta: „Trze­ba mi było dzie­ci mu ro­dzić i jesz­cze sied­mio­ro w do­dat­ku! Choć weź, oby mnie Pan Bóg nie uka­rał za te sło­wa, i wrzuć je żyw­cem do rze­ki”. Do­brze to wy­słu­chi­wać wciąż ta­kiej ga­da­ni­ny? Prze­cież jest się tyl­ko czło­wie­kiem, jak wy to ma­wia­cie: „zwy­czaj­nym bo­ser we­do­gim" i żo­łąd­ka sło­wa­mi na­peł­nić nie moż­na. Sko­ro weź­mie się do ust ka­wał śle­dzia, za­chcie­wa się po­tem her­ba­ty, a do her­ba­ty trze­ba cu­kru, cu­kier zaś – po­wia­da­cie – jest u Brodz­kie­go. „Już bez tego kęsa chle­ba – ma­wia moja żona, oby dłu­go żyła – kisz­ka ja­koś się obej­dzie. Nie szko­dzi. Ale bez szklan­ki her­ba­ty z rana – po­wia­da – je­stem po pro­stu tru­pem; dziec­ko – skar­ży się żona – wy­cią­ga ze mnie wszyst­kie soki!” No, a tym­cza­sem jest się prze­cież Ży­dem na tym świe­cie; Min­cha nie jest wpraw­dzie, jak to wy ma­wia­cie, kozą i nie uciek­nie, ale za­wsze po­mo­dlić się trze­ba. Mo­że­cie so­bie wy­obra­zić, co to za pięk­na mo­dli­twa być może, je­śli wła­śnie wte­dy, gdy trze­ba sta­nąć do Szmo­ne Esrej, ko­nik, jak­by za na­mo­wą sza­ta­na, wy­czy­nia nie­stwo­rzo­ne har­ce. Trze­ba bie­gać za furą, za­cią­gać lej­ce śpie­wa­jąc jed­no­cze­śnie: „Boże Abra­ha­ma, Boże

Iza­aka i Boże Ja­ku­ba". Ład­nie to ja od­mó­wi­łem Szmo­ne Esrej, ha? A tu­taj, jak na złość, człek rna ocho­tę po­mo­dlić się szcze­rze, z ca­łe­go ser­ca, może ja­koś na du­szy lżej' bę­dzie…

Sło­wem, go­nię za wo­zem i od­ma­wiam mo­dli­twę na głos, ze śpie­wem, jak – nie przy­mie­rza­jąc – w bóż­ni­cy przed am­bo­ną; „kar­mią­cy wszyst­kich ży­ją­cych w swej ła­sce” – czy­li Ten, któ­ry kar­mi wszyst­kie swo­je stwo­rze­nia i „speł­nia swe przy­rze­cze­nia wo­bec drze­mią­cych w pro­chu” – czy­li na­wet wo­bec tych, co to leżą głę­bo­ko w zie­mi i pie­ką ob­wa­rzan­ki. Oj, my­ślę so­bie, to­śmy to po­grą­że­ni głę­bo­ko w zie­mi! Oj, to się też czło­wiek na­mi­trę­ży! Nie tak, jak tam­ci, na przy­kład ci bo­ga­cze z Je­hup­ca (o nich to ja mó­wię), co to przez całe lato sie­dzą na let­ni­sku w Bo­jar­ce, je­dzą i piją i opły­wa­ją we wszyst­kie do­stat­ki. Oj, Pa­nie Wszech­świa­ta, za cóż mi się to na­le­ży? Zda­je się, że je­stem ta­kim sa­mym Ży­dem, jak wszy­scy inni. Gwał­tu! Boże je­dy­ny! „Spoj­rzyj na na­szą mękę” – patrz, mó­wię, i za­sta­nów się nad tym, jak to my ha­ru­je­my, i uj­mij krzyw­dy nie­szczę­snych bie­da­ków, al­bo­wiem kto się za nimi wsta­wi prócz Cie­bie? „Ulecz nas, iż­by­śmy uzdro­wie­ni byli” – czy­li ze­ślij nam lek, al­bo­wiem cho­rób i wrzo­dów nam nie brak… „Bło­go­sław nas” – czy­li po­bło­go­sław nas po­myśl­nym ro­kiem; spraw, aże­by był uro­dzaj na wszyst­kie ro­dza­je zbóż: na żyto, psze­ni­cę i jęcz­mień… cho­ciaż, roz­wa­żyw­szy to samo z dru­giej stro­ny, to co mnie, nie­szczę­śni­ko­wi, przyj­dzie z tego? Daj­my na to, na przy­kład, co mo­jej szka­pi­nie po tym, czy owies jest dro­gi, czy tani?…

Ale, fe! Panu Bogu nie za­da­je się żad­nych py­tań, a zwłasz­cza nie robi tego Żyd, któ­ry po­wi­nien wszyst­ko przy­jąć z mi­ło­ścią mó­wiąc przy tym: „i to ku do­bre­mu” – czy­li pew­no taka jest wola boża. „A do­no­si­cie­le” – czy­li a owi „sty­kra­ci”, co to twier­dzą, że nie ma Boga na świe­cie, ład­nie to oni będą wy­glą­da­li, kie­dy przyj­dą tam! Od­cho­ru­ją to z pro­cen­tem, al­bo­wiem On jest Bo­giem „po­ko­nu­ją­cym wro­gów” – czy­li jest do­brym płat­ni­kiem i z Nim żar­tów stro­ić się nie go­dzi. Na­le­ży z Nim po­stę­po­wać po do­bre­mu, pro­sić Go, wo­łać doń: „Wy­słu­chaj gło­su na­sze­go” – czy­li usłysz na­sze wo­ła­nie, „zli­tuj się nad nami” – czy­li miej li­tość nad moją żoną i dzieć­mi, po­nie­waż głod­ne są! „Racz” – czy­li oby taka była wola Two­ja, by uko­cha­ny Twój lud Izra­ela – po­wia­dam – te­raz jak i on­giś w świą­ty­ni, pod­czas gdy ka­pła­ni i le­wi­ci…

Wtem – stój! Ko­nik za­trzy­mał się na­gle. W po­śpie­chu do­koń­czy­łem mo­dli­twy, pod­nio­słem oczy i cóż uj­rza­łem? Dwa cu­dacz­nie dziw­ne stwo­ry nie­zwy­kle odzia­ne lub prze­bra­ne zbli­ża­ją się z prze­ciw­ka. „Ban­dy­ci!” – prze­szło mi przez myśl, ale zmiar­ko­wa­łem się w porę. Fe, Tew­je, je­steś nie­mą­dry! Jak­że to tak! Jeź­dzisz przez ten las już tyle lat, w dzień i w nocy, i aku­rat te­raz przy­szło ci na­gle do gło­wy: „ban­dy­ci!” – Wio! – za­wo­ła­łem i na­braw­szy od­wa­gi zdzie­li­łem ko­ni­ka kil­ka razy po za­dzie, jak gdy­by tu nie o mnie cho­dzi­ło.

– Reb Id! Słu­chaj­cie no, reb Ko­rew! – od­zy­wa się je­den z tych stwo­rów gło­sem nie­wie­ścim i ma­cha do mnie chu­s­tecz­ką. – Za­trzy­maj­cie no się na chwil­kę! Po­cze­kaj­cie mi­nut­kę! Nie ucie­kaj­cie! Nikt wam, broń Boże, ni­cze­go złe­go nie zro­bi!

„Aha! Zły!” – po­my­śla­łem, ale na­tych­miast rze­kłem do sa­me­go sie­bie: „Ty by­dlę w po­sta­ci ko­nia! Skąd rap­tem ni stąd, ni zo­wąd du­chy i dia­bły?” Za­trzy­ma­łem ko­nia i za­czą­łem przy­glą­dać się uważ­niej tym dwom po­sta­ciom. Nie­wia­sty. Jed­na star­sza w je­dwab­nej chu­s­tecz­ce na gło­wie, dru­ga młod­sza w pe­ru­ce. Obie czer­wo­ne jak ćwik i bar­dzo zzia­ja­ne.

– Do­bry wie­czór, skocł kumt – po­wia­dam do nich bar­dzo do­no­śnie i niby to w do­brym na­stro­ju. – Cze­go so­bie ży­czy­cie? Je­śli ma­cie za­miar coś ku­pić, to u mnie nie znaj­dzie­cie ni­cze­go z wy­jąt­kiem bó­lów wnętrz­no­ści – nie­chaj to mo­ich wro­gów do­tknie – lub bó­lów ser­decz­nych na czczy żo­łą­dek, albo za­wro­tów gło­wy, su­chych utra­pień i wil­got­nych zmar­twień, sy­pią­cych się nie­szczęść…

– Sza! Sza! – za­wo­ła­ły ko­bie­ty. – Pa­trz­cie no, jak ten roz­pu­ścił swój ję­zyk! Je­śli kto za­cze­pi Żyda bo­daj sło­wem, już nie jest pe­wien ży­cia! Nie chce­my ni­cze­go ku­po­wać, chcia­ły­śmy was tyl­ko za­py­tać, czy wie­cie może, jak tu zna­leźć dro­gę do Bo­jar­ki?

– Do Bo­jar­ki? – mó­wię niby ze śmie­chem. – To tak samo, jak by­ście mnie za­py­ta­ły, czy ja wiem, że wo­ła­ją mnie Tew­je?

– Ach tak! Wo­ła­ją was Tew­je? Do­bry wie­czór wam, reb Tew­je. Nie ro­zu­mie­my – mó­wią one – co w tym śmiesz­ne­go? Je­ste­śmy nie­tu­tej­sze, z Je­hup­ca je­ste­śmy, i miesz­ka­my tu w Bo­jar­ce na da­czy. Wy­szły­śmy na chwil­kę na spa­cer i ko­łu­je­my już po tym le­sie od sa­miut­kie­go rana! Błą­dzi­my i błą­dzi­my, i w ża­den spo­sób nie mo­że­my tra­fić na wła­ści­wą dro­gę… Tym­cza­sem – po­wia­da­ją – usły­sza­ły­śmy, że ktoś śpie­wa w le­sie. Z po­cząt­ku są­dzi­ły­śmy, że to może – broń Boże – ban­dy­ta; ale jak­że­śmy was z bli­ska zo­ba­czy­ły – po­wia­da­ją – i po­zna­ły, że­ście, dzię­ki Bogu, Żyd, zro­bi­ło nam się nie­co lżej na du­szy. Te­raz zro­zu­mie­li­ście?

– Cha, cha, cha – wca­le ład­ny ban­dy­ta! – po­wia­dam. – Sły­sza­ły­ście może – mó­wię – baj­kę o ży­dow­skim ban­dy­cie, co to na­padł na prze­chod­nia i po­pro­sił go o szczyp­tę ta­ba­ki? Je­śli chce­cie – po­wia­dam – mogę wam opo­wie­dzieć o tym.

– Po­zo­staw­cie – one mi na to – tę baj­kę na kie­dy in­dziej! Wskaż­cie nam le­piej dro­gę do Bo­jar­ki!

– Do Bo­jar­ki? – mó­wię. – Jak­że to tak? Prze­cież to jest wła­śnie dro­ga pro­wa­dzą­ca do Bo­jar­ki. Gdy­by­ście na­wet – po­wia­dam – nie chcia­ły, to mu­si­cie idąc tą dro­gą tra­fić pro­sto do Bo­jar­ki.

– Cze­mu więc nic nie mó­wi­cie? – po­wia­da­ją do mnie ko­bie­ty.

– A cóż mam ro­bić? – od­po­wia­dam. – Krzy­czeć?

– Sko­ro tak – mó­wią one – to pew­no wie­cie tak­że, jak da­le­ko stąd do Bo­jar­ki?

– Do Bo­jar­ki – po­wia­dam – stąd nie­da­le­ko. Kil­ka wiorst za­le­d­wie. To zna­czy – mó­wię – ja­kieś pięć, sześć albo sie­dem wiorst, a może na­wet ca­łych osiem.

– Osiem wiorst? – za­wo­ła­ły obie na­raz, za­ła­ma­ły ręce i omal się nie roz­pła­ka­ły. – Jak to tak, co też wy mó­wi­cie? Czy wy wie­cie, co­ście po­wie­dzie­li? Ba­ga­tel­ka! Po­wie­dzieć so­bie: osiem wiorst?!

– No – rze­kłem – cóż ja mogę na to po­ra­dzić? Gdy­by to ode mnie za­le­ża­ło, to­bym tro­chę skró­cił tę dro­gę. Czło­wiek – mó­wię – wi­nien wszyst­kie­go na tym świe­cie do­świad­czyć. W po­dró­ży zda­rza się nie­kie­dy, że trze­ba – po­wia­dam – wlec się w bło­to pod górę, i to w do­dat­ku w pią­tek, gdy deszcz chlu­pie pro­sto w twarz, ręce gra­bie­ją, ser­ce mdle­je, a wtem – trr­rach! i oś pęka…

– Prze­cież wy mó­wi­cie jak po­my­lo­ny – rze­kły obie ko­bie­ty. – Da­li­bóg, że je­ste­ście chy­ba nie­speł­na ro­zu­mu! Opo­wia­da­cie ja­kieś ba­nia­lu­ki, nie­stwo­rzo­ne rze­czy, baj­ki z ty­sią­ca i jed­nej nocy… My już sił nie mamy po­włó­czyć no­ga­mi; przez cały dzień, prócz fi­li­żan­ki kawy i bu­łecz­ki ma­śla­nej, ni­cze­go nie mia­ły­śmy w ustach, a wy tu za­czy­na­cie opo­wia­dać swo­je dzi­kie hi­sto­rie!

– Sko­ro tak – ja im na to – to co in­ne­go. Uczu­cie gło­du jest mi do­brze zna­ne i, jak to po­wia­da­ją, nikt w tany nie pój­dzie za­miast za­siąść do po­sił­ku! Jest na­wet bar­dzo praw­do­po­dob­ne i mo­gło się zda­rzyć, że ja kawy i ma­śla­nej bu­łecz­ki nie wi­dzia­łem na oczy ład­ne parę lat… – I gdy tak oto mó­wię, sta­je mi na­gle przed ocza­mi fi­li­żan­ka go­rą­cej kawy z mle­kiem ze świe­żą buł­ką ma­śla­ną i jesz­cze wie­le in­nych sma­ko­wi­tych rze­czy… „Ach, ty nie­do­łę­go! – my­ślę so­bie. – Nie in­a­czej, tyl­ko na ka­wie i ma­śla­nym pie­czy­wie wy­cho­wa­ny zo­sta­łeś, co? A ka­wał chle­ba ze śle­dziem nie ła­ska? Cho­ryś może? Ale on, jej­cer horo, bo­daj­by sczezł, jak na prze­kór pod­su­wa mi myśl o ka­wie, jak na złość myśl o buł­kach! Czu­ję za­pach kawy, czu­ję smak ma­śla­nych bu­łe­czek, świe­żych, smacz­nych, oży­wia­ją­cych du­szę!

– Wie­cie wy co, reb Tew­je? – mó­wią do mnie obie nie­wia­sty. – A może by­śmy tak, jak oto sto­imy, wla­zły na wa­szą fur­man­kę, a wy by­ście się po­fa­ty­go­wa­li i za­wieź­li nas, za po­zwo­le­niem, z po­wro­tem do domu, do Bo­jar­ki zna­czy? Co wy na to?

– To jest ta­kie po­rów­na­nie – po­wia­dam – jak „cze­rep stłu­czo­ny”. Ja wra­cam z Bo­jar­ki, a wy chce­cie je­chać do Bo­jar­ki! Jak­że tu przej­dzie kot przez wodę?

– No to co? – od­po­wia­da­ją ko­bie­ty. – Nie wie­cie, co się robi w ta­kim wy­pad­ku? Żyd-lam­den za­wsze so­bie ja­koś po­ra­dzi. Za­wra­ca fur­man­kę i je­dzie z po­wro­tem. Nie bój­cie się, reb Tew­je – po­wia­da­ją – bądź­cie pew­ni, że je­śli z wolą bo­ską Wie­ku­isty spra­wi, iż wró­ci­my do domu w po­ko­ju, wte­dy ży­czy­my so­bie od­cho­ro­wać to, co wy do tego in­te­re­su do­ło­ży­cie.

Ja­koś mó­wią one do mnie tar­gum łoszn! – my­ślę so­bie – ja­koś skry­cie, nie tak jak zwy­kli lu­dzie! – I przy­cho­dzą mi na myśl umar­li, cza­row­ni­ce, du­chy, nie­stwo­rzo­ne rze­czy. Szoj­te ben pi­khołc! – my­ślę so­bie. Cze­mu tkwisz jak ko­łek w miej­scu? Wleź na furę, po­każ ko­nio­wi bata i zmy­kaj, pó­kiś cały! Ale jak­by za spra­wą sza­ta­na wy­rwa­ło mi się nie­chcą­cy z ust:

– Właź­cie na furę!

Le­d­wo usły­sza­ły te sło­wa (nie trze­ba było dłu­go pro­sić), wla­zły do wozu, ja za nimi na ko­zły, wy­kie­ro­wa­łem dy­szel na­zad, za­cią­łem szka­pi­nę, raz, dwa, trzy i pa­szoł! Ale gdzie tam! Ale skąd! Ani się za­czy­na! Nie chce ru­szyć z miej­sca, choć ty go po­ćwiar­tuj! „No – my­ślę – już te­raz ro­zu­miem, co to są za nie­wia­sty… Dia­bli nada­li, aże­bym za­trzy­mał się po­śród dro­gi i wsz­czął po­ga­węd­kę z ko­bie­ta­mi?”… Czy wy to aby poj­mu­je­cie? Z jed­nej stro­ny las, zmrok za­pa­da, smę­tek czło­wie­ka ogar­nia, zbli­ża się ciem­na noc – a tu te dwa stwo­rze­nia – niby to nie­wia­sty… Wy­obraź­nia „pra­cu­je” całą parą. Przy­po­mi­nam so­bie baj­kę o woź­ni­cy, któ­ry sam je­den je­chał przez las i za­uwa­żył wo­rek owsa na dro­dze. Wi­dząc owies nie le­nił się, ze­sko­czył z wozu, wło­żył wo­rek na ple­cy, omal się przy tym nie po­dźwi­gnął, le­d­wo wtasz­czył go na furę i „po­szedł w swój świat” – czy­li po­je­chał da­lej. Od­je­chał nie­ca­łą wior­stę, obej­rzał się na wo­rek – ani wor­ka, ani owsa. Ja­kaś koza leży na fu­rze, koza z bród­ką; chciał ją do­tknąć – a ona wy­sta­wi­ła ję­zyk dłu­go­ści ar­szy­na, wy­bu­chła dziw­nie dzi­kim śmie­chem i zni­kła.

– Dla­cze­go nie ru­sza­cie? – py­ta­ją ko­bie­ty.

– Dla­cze­go nie ru­szam? – po­wia­dam. – Prze­cież wi­dzi­cie, dla­cze­go. Szka­pi­na nie chce mo­dlić się, nie jest w hu­mo­rze.

– Daj­cie jej ba­to­giem – po­wia­da­ją. – Prze­cież ma­cie bat.

– Dzię­ku­ję wam – po­wia­dam – za radę. Do­brze, że mi o tym przy­po­mnia­ły­ście. Całe nie­szczę­ście tkwi w tym – mó­wię – że mój mło­dzie­niec nie lęka się zbyt tych rze­czy. Już tak przy­wykł do bata, jak ja do bie­dy – po­wia­dam do nich niby żar­tem, a trzę­sę się jed­no­cze­śnie jak­by w ata­ku fe­bry.

Sło­wem, co wam tu prze­wle­kać dłu­żej – całe swe zgorzk­nia­łe ser­ce wy­la­łem na bied­ne­go ko­nia. Tak dłu­go się to cią­gnę­ło, póki Pan Bóg nie po­mógł, że ru­szył z miej­sca i „wy­je­cha­li z Re­fi­dim” – czy­li ru­szy­li­śmy przez las pro­sto na­szą dro­gą. Gdy tak oto je­cha­łem, prze­le­cia­ła mi przez gło­wę inna zgo­ła myśl: „Oj, Tew­je, ale z cie­bie by­dlak! Jak to pi­szą w świę­tych księ­gach: »Sko­ro za­czą­łeś pa­dać« – czy­li nę­dza­rzem by­łeś i bie­da­kiem po­zo­sta­niesz. Sko­ro Pan Bóg ze­słał ci taką grat­kę, któ­ra może się przy­tra­fić raz na sto lat, jak­że mo­głeś nie umó­wić się z góry co do ceny, że­byś przy­najm­niej wie­dział,-»jak dro­go ci się to obej­dzie« – czy­li co za to bę­dziesz miał? Je­śli roz­wa­ży­my to pod wzglę­dem spra­wie­dli­wo­ści, a na­wet pra­wo­ści, czy pod wzglę­dem ludz­kie­go po­stę­po­wa­nia, czy też pra­wa ra­bi­nac­kie­go, czy we­dług za­ko­nu, a na­wet nie wia­do­mo we­dług cze­go, nie by­ło­by to wca­le krzyw­dzą­ce, gdy­bym coś na tym za­ro­bił, a może na­wet coś nie­coś uszczk­nął, je­śli już taki traf raz mi się zda­rzył? Za­trzy­maj, głup­cze, ko­nia i po­wiedz im wy­raź­nie, be­ro­cheł bit­cho ha­na­ke­te: czy­li je­śli otrzy­mam od was tyle i tyle – do­brze; o ile zaś nie, po­pro­si­my was ła­ska­wie zejść z fur­man­ki!" Ale na­tych­miast po­my­śla­łem so­bie: „Je­steś do­praw­dy nie­by­wa­łym głup­cem, Tew­je! Czy ty nie wiesz, że skó­ry niedź­wie­dziej nie na­le­ży sprze­da­wać w le­sie? Jak to chłop po­wia­da: Szcze ne spoj­maw, a wże sku­be… czy­li jesz­cze nie zła­pał, a już sku­bie…"

– Cze­mu nie je­dzie­cie nie­co szyb­ciej? – py­ta­ją ko­bie­ty po­sztur­chu­jąc mnie z tyłu.

– A cze­góż wam się tak śpie­szy? – od­po­wia­dam. – Z po­śpie­chu nig­dy nic do­bre­go nie wy­cho­dzi – mó­wię i spo­glą­dam z boku na moje pa­sa­żer­ki. Zda­wać by się mo­gło, że to ko­bie­ty, jak wszyst­kie inne; jed­na w je­dwab­nej chu­st­ce, dru­ga w pe­ru­ce, sie­dzą obok sie­bie, pa­trzą na sie­bie i szep­cą coś mię­dzy sobą.

– Jesz­cze da­le­ko? – py­ta­ją mnie.

– Na pew­no nie bli­żej – po­wia­dam – niż stąd do Bo­jar­ki. Za chwi­lę – mó­wię – bę­dzie góra, po­tem zje­dzie­my w dół, na­stęp­nie po­je­dzie­my zno­wu w górę, a do­pie­ro po­tem – pra­wię – bę­dzie ta wła­ści­wa dro­ga w górę, a już stam­tąd do­pie­ro szlak pro­wa­dzi pro­sto, pro­ściu­teń­ko do Bo­jar­ki…

– Ja­kiś utra­pie­niec! – rze­kła jed­na do dru­giej.

– Kupa nie­szczę­ścia! – od­po­wia­da tam­ta.

– A to ci do­pie­ro do­da­tek do na­szych zmar­twień! – mówi pierw­sza.

– A mnie się wy­da­je, że to cał­kiem zwy­czaj­nie wa­riat! – od­po­wia­da ta dru­ga.

„Na­tu­ral­nie – my­ślę so­bie – że je­stem wa­ria­tem, je­śli po­zwo­li­łem się wo­dzić przez was za nos!”

– Gdzież wy się na przy­kład, daj­my na to, moje miłe nie­wia­sty, ka­że­cie zrzu­cić? – od­zy­wam się do nich.

– Co to zna­czy „zrzu­cić”? Co to za zrzu­ca­nie zno­wu?

– To się tyl­ko tak mówi w na­szym fur­mań­skim ję­zy­ku. Po na­sze­mu zna­czy to: do­kąd ka­że­cie się za­wieźć, gdy – po­wia­dam – przy­bę­dzie­my do Bo­jar­ki z woli bo­skiej i z po­mo­cą Wszech­moc­ne­go w zdro­wiu i ca­ło­ści, je­śli Pan Bóg nie po­ską­pi ży­wo­ta? Jak się to mówi: le­piej dwa razy za­py­tać, niż raz zbłą­dzić.

– Ach, o to wam cho­dzi? Za­wie­zie­cie nas, z ła­ski swo­jej – mó­wią one – do zie­lo­nej da­czy tuż przy rzecz­ce, po tam­tej stro­nie lasu. Wie­cie, gdzie to jest?

– A dla­cze­goż bym nie miał wie­dzieć? – od­rze­kłem. – Znam Bo­jar­kę jak wła­sny dom. Obym po­sia­dał tyle ty­się­cy, ile klo­ców tam za­wlo­kłem. Do­pie­ro ze­szłe­go roku w le­cie do­star­czy­łem dwie mia­ry drze­wa do zie­lo­nej da­czy. Miesz­kał tam wów­czas wiel­ki bo­gacz z Je­hup­ca, mi­lionsz­czyk, któ­ry pew­no po­sia­da swo­je sto, a może na­wet całe dwie­ście ty­się­cy ru­bli.

– On tam te­raz tak­że miesz­ka – od­zy­wa­ją się ko­bie­ty, chi­cho­czą, prze­glą­da­ją się i szep­czą ze sobą.

– Sza – po­wia­dam – „sko­ro bóle i męki cią­ży istot­nie są tak okrop­ne”, to prze­cież może się i cza­sem zda­rzyć, że wy ma­cie z nim ja­kąś stycz­ność, czy też coś wspól­ne­go, i może ze­chcia­ły­by­ście cza­sem prze­mó­wić tam za mnie ja­kieś słów­ko wzglę­dem po­mo­cy dla mnie, za­rob­ku, ja­kiejś pra­cy czy cze­goś in­ne­go w tym ro­dza­ju? Znam – rze­kłem – jed­ne­go mło­dzień­ca, któ­re­mu na imię Isro­el, a po­cho­dzi z na­szych stron i był po pro­stu ni­czym; otóż uda­ło mu się ja­koś do­bić się do tego bo­ga­cza, nie wia­do­mo jak, skąd i gdzie – sło­wem, dziś jest cały ja tobi dam, za­ra­bia może dwa­dzie­ścia ru­bli ty­go­dnio­wo, a może na­wet czter­dzie­ści, czy ja wiem? Lu­dzie mają szczę­ście! Czy, po­wiedz­my, cze­go bra­ku­je, dla przy­kła­du, zię­cio­wi na­sze­go rze­za­ka? Co by z nie­go wy­szło, gdy­by się nie udał do Je­hup­ca? Praw­da, że w prze­cią­gu pierw­szych kil­ku lat po­rząd­nie na­ły­kał się bie­dy, omal nie umarł z gło­du, ale za to te­raz? Oby mnie się tak po­wo­dzi­ło, bez szko­dy dla nie­go! Już przy­sy­ła pie­nią­dze do domu. Chce na­wet za­brać do sie­bie żonę i dzie­ci. Cóż, kie­dy nie po­zwa­la­ją mu tam miesz­kać. To wy się pew­no za­py­ta­cie: jak­żeż on tam miesz­ka? Otóż mę­czy się i już… Sza – po­wia­dam do nich – je­śli czło­wiek żyje, to wszyst­kie­go się w koń­cu do­cze­ka; oto rzecz­ka, a oto da­cza – po­wia­dam i za­jeż­dżam z fa­so­nem, ni­czym go­spo­darz pro­sto dy­sz­lem w ga­nek.

Le­d­wo nas zo­ba­czo­no, wy­bu­chła ra­dość, ucie­cha, krzyk, ha­łas: – Oj, bab­cia! Mama! Ciot­ka! Zgu­ba się zna­la­zła! Mazł tow!… Gwał­tu, gdzie­że­ście były? Cały dzień cho­dzi­li­śmy jak bez gło­wy…. My­śle­li­śmy – wszy – stko się może zda­rzyć – może cza­sem wil­ki, ban­dy­ci, broń Boże! Co się sta­ło?

– To na­wet wca­le ład­na hi­sto­ria. Nic ta­kie­go: za­błą­dzi­ły­śmy w le­sie, za­szły­śmy hen da­le­ko, aż z dzie­sięć wiorst stąd. Na­gle zja­wił się ja­kiś Żyd…

– Jaki Żyd?

– Żyd nie­do­łę­ga z fur­man­ką… Le­d­wo że­śmy go upro­si­ły, aże­by nas za­wiódł do domu… Coś po­dob­ne­go… Jak ja­kiś po­twor­ny sen… Same, bez ochro­ny… To ci zda­rze­nie… To ci przy­go­da… Na­le­ży od­mó­wić mo­dły za oca­le­nie…

Sło­wem, wy­nie­sio­no lam­py na ga­nek, na­kry­to sto­ły i za­czę­to zno­sić go­rą­ce sa­mo­wa­ry, tace z za­sta­wą do her­ba­ty, z cu­krem, z kon­fi­tu­ra­mi, z do­bry­mi omle­ta­mi, ze świe­żym pie­czy­wem ma­śla­nym; zno­szo­no naj­roz­ma­it­sze pach­ną­ce po­tra­wy, naj­droż­sze spe­cja­ły; tłu­ste ro­so­li­ki, pie­czy­ste, dużo gę­si­ny, naj­droż­sze wina i na­lew­ki. Ja sta­łem so­bie z da­le­ka i przy­glą­da­łem się, jak to – bez uro­ku – jada się i pije u bo­ga­czy z Je­hup­ca, oby im czy­jeś złe spoj­rze­nie nie za­szko­dzi­ło. „Wszyst­ko w za­staw od­dać – a bo­ga­czem być!” Zda­wa­ło­by się… Zresz­tą, czy ja wiem? Co tu się wszyst­ko po­nie­wie­ra na zie­mi, co tu się wszyst­ko wy­rzu­ca, star­czy­ło­by dla mo­ich dzie­ci na cały ty­dzień, aż do sa­mej so­bo­ty. Gwał­tu, Pa­nie Wszech­moc­ny, szcze­rze umi­ło­wa­ny! Je­steś prze­cież Pa­nem peł­nym mi­ło­sier­dzia, je­steś po­tęż­nym Bo­giem, do­brym Bo­giem, Bo­giem peł­nym ła­ski i spra­wie­dli­wo­ści, jak­żeż Ty mo­żesz ob­da­rzyć jed­ne­go wszyst­kim, a dru­gie­mu nie dać ni­cze­go? Jed­ne­mu bu­łecz­ki ma­śla­ne, a dru­gie­mu pla­gi egip­skie? A zno­wu chcąc roz­wa­żyć to samo z od­wrot­nej stro­ny – po­my­śla­łem: „E, tam! Głu­piś, Tew­je! Da­li­bóg! Chcesz Jemu do­ra­dzać, jak na­le­ży rzą­dzić świa­tem?” Pew­no, że je­śli On każe tak, po­win­no być tak. Naj­lep­szy do­wód ma­cie, że gdy­by mia­ło być in­a­czej, by­ło­by z pew­no­ścią in­a­czej. Tyl­ko że co? Dla­cze­go wła­śnie nie mia­ło­by być in­a­czej? Otóż od­po­wiem wam: „Nie­wol­ni­ka­mi by­li­śmy” – czy­li wła­śnie dla­te­go je­ste­śmy Ży­da­mi na tym świe­cie. Żyd po­wi­niem żyć z wia­rą i uf­no­ścią; wi­nien wie­rzyć po pierw­sze, że jest Bóg na nie­bie, i po­kła­dać na­dzie­ję w Tym, któ­ry żyje wiecz­nie, wie­rzyć, że wszyst­ko się na pew­no, z bo­żej woli, od­mie­ni ku lep­sze­mu…

– Sza, a gdzie jest ten Żyd? – sły­szę czyjś głos. – Już po­je­chał so­bie ten sa­fan­du­ła?

– Broń Boże! – od­zy­wam się. – Jak­żeż mógł­bym po­je­chać ot tak so­bie, bez po­że­gna­nia. Szo­łem atej­chem – po­wia­dam – do­bry wie­czór wam, bło­go­sła­wie­ni nie­chaj będą ucztu­ją­cy; jedz­cie z Bo­giem i niech wam bę­dzie na zdro­wie!

– Po­dejdź­cie bli­żej – mó­wią mi – cze­mu sto­icie tam po ciem­ku? Niech was przy­najm­niej ogląd­nie­my; chce­my zo­ba­czyć, jak wy­glą­da­cie. Może na­pi­je­cie się tro­chę wód­ki?

– Tro­chę wód­ki? Och – mó­wię – któż by się zrzekł kie­lisz­ka? Jak tam po­wie­dzia­ne jest w Pi­śmie Świę­tym: „któ­re na ży­cie, a któ­re na śmierć” – co Ra­szi wy­ja­śnia tak: – Pan Bóg jest Bo­giem – a wód­ka wód­ką. Le­cha­im! – po­wia­dam i opróż­niam kie­lich. – Daj wam Boże – po­wia­dam – aże­by­ście za­wsze byli bo­ga­ci i za­zna­li wie­le ra­do­ści, wie­le za­do­wo­le­nia i aże­by Ży­dzi – mó­wię – za­wsze Ży­da­mi po­zo­sta­li; aby im Pan Bóg ze­słał zdro­wia i siły, by mo­gli znieść wszel­kie tro­ski i zmar­twie­nia.

– Jak was zo­wią? – za­py­tał mnie sam bo­gacz, do­stoj­ny Żyd w jar­muł­ce. – Skąd Żyd po­cho­dzi? Gdzie miesz­ka? Czym się zaj­mu­je­cie? Je­ste­ście żo­na­ci? Ma­cie może dzie­ci? Ile ich ma­cie?

– Dzie­ci – od­rze­kłem – mam, aby nie zgrze­szyć. Je­śli każ­de dziec­ko jest war­te, jak mi moja Goł­de usi­łu­je wmó­wić, mi­lion – to je­stem bo­gat­szy od naj­po­tęż­niej­sze­go ma­gna­ta w Je­hup­cu. Tyl­ko je­den je­dy­ny nie­do­sta­tek, że bie­da to nie do­sta­tek, że to, co krzy­we, nie jest pro­ste, i że jak tam w Pi­śmie Świę­tym pi­szą: „czy­nią­cy róż­ni­cę po­mię­dzy dniem świą­tecz­nym a po­wsze­dnim” – czy­li kto ma peł­ną kie­sę, nie lęka się bie­sa. Pie­nią­dze wła­ści­wie po­sia­da­ją Brodz­cy – ja zaś mam cór­ki. A je­śli ktoś ma córy, po­wia­da­cie, to do żar­tów nie­sko­ry. No ale nic, Pan Bóg jest oj­cem wzyst­kich lu­dzi. Już On po­tra­fi wszyst­kim rzą­dzić, czy­li On sie­dzi so­bie w nie­bie, a my mę­czy­my się tu­taj na zie­mi. Ha­ru­je­my, dźwi­ga­my klo­ce bo czy mamy inną radę? Jak tam po­wie­dzia­ne jest w Ge­ma­rze: „W miej­scu, gdzie nie ma czło­wie­ka”, śledź też jest rybą i nie wol­no na­rze­kać. Całe nie­szczę­ście tkwi w je­dze­niu. Jak ma­wia­ła moja bab­ka, ołów ha­szo­łem: „Gdy­by gęba się nie otwie­ra­ła, toby gło­wa w zło­to się przy­bra­ła”. Nie miej­cie mi za złe – po­wia­dam – lecz nie ma nic prost­sze­go od krę­tej dra­bi­ny i nic bar­dziej krę­te­go od naj­prost­sze­go przy­sło­wia, zwłasz­cza gdy czło­wiek na czczo od­ma­wia bło­go­sła­wień­stwo: Sze­ha­koł nih­je bi­dwo­roj.

– Niech kto poda temu Ży­do­wi coś do zje­dze­nia! – za­wo­łał bo­gacz. I na­tych­miast zja­wi­ło się na sto­le wszyst­ko, cze­go du­sza za­pra­gnie: ryba i mię­so, pie­czy­ste i ćwiart­ki kury, i żo­łąd­ki oraz wą­trób­ki bez liku i mia­ry.

– Zje­cie coś? – py­ta­ją mnie. – Je­śli tak, to idź­cie umyć ręce.

– Cho­re­go py­ta­ją, zdro­we­mu bez py­ta­nia po­da­ją; ale cóż – po­wia­dam – dzię­ku­ję wam. Nie­co wód­ki – mó­wię – i owszem, ale za­siąść tu – pra­wię – i urzą­dzić so­bie praw­dzi­wą ucztę, pod­czas gdy tam, w domu, moja żona i dziat­ki, oby zdro­we były… je­śli wa­sza do­bra wola…

Sło­wem, do­my­śli­li się pew­no, o co cho­dzi, i da­lej­że pa­ko­wać do wozu każ­dy z osob­na: kto buł­kę, kto ryby, kto pie­czy­ste, ćwiart­ki kury, her­ba­tę i cu­kier, kto gar­nek smal­cu, a kto sło­je z kon­fi­tu­ra­mi.

– To – po­wia­da­ją – za­bie­rze­cie do domu. Bę­dzie to po­czę­stu­nek dla wa­szej żony i dzie­ci. A te­raz po­wiedz­cie, ile też ka­że­cie so­bie za­pła­cić za to, co­ście dla nas zro­bi­li, za fa­ty­gę?

– Też mi – po­wia­dam – waż­na rzecz. A po cóż bym ja miał mó­wić? Na ile bę­dzie wa­sza do­bra wola – mó­wię – i ile bę­dzie­cie uwa­ża­li za słusz­ne, tyle mi za­pła­ci­cie. Ja­koś się po­ro­zu­mie­my, jak wy to mó­wi­cie. O jed­ne­go du­ka­ta mniej, o jed­ne­go wię­cej. Już szkrab gor­szym szkra­bem nie bę­dzie…

– Nie – oni mi na to – chce­my sły­szeć od was, reb Tew­je, chce­my, aże­by­ście po­wie­dzie­li, ile wam się na­le­ży. Nie bój­cie się, nikt was – broń Boże – za to nie ze­tnie.

„Co tu po­cząć? – my­ślę so­bie. – Źle! Za­żą­dać ru­bla był­by grzech, bo a nuż mógł­bym do­stać dwa. Po­wie­dzieć dwa – oba­wiam się, że mogą mnie wziąć za wa­ria­ta. Bo za co na­le­ży mi się tu aż dwa ru­ble?”

– Tro­ja­ka!!! – wy­rwa­ło mi się nie­chcą­cy, a ich wszyst­kich ogar­nął taki śmiech, że się omal pod zie­mię nie za­pa­dłem.

– Nie gnie­waj­cie się – rze­kłem – je­śli wy­psnę­ło mi się nie­od­po­wied­nie sło­wo. Koń o czte­rech no­gach się po­tknie, a co do­pie­ro czło­wiek o jed­nym ję­zy­ku… – jesz­cze bar­dziej się śmia­li; trzy­ma­no się po pro­stu za boki.

– Star­czy tego chi­cho­ta­nia! – ode­zwał się bo­gacz, wy­jął z za­na­drza duży pu­gi­la­res i wy­cią­gnął zeń – ile wam się, na przy­kład, zda­je? Zgad­nij­cie, ile? Całą dzie­siąt­kę! Czer­wo­ną jak ogień, że­bym tak istot­nie był zdrów ra­zem z wami, i po­wia­da do mnie tak:

– To do­sta­je­cie ode mnie, a wy, dzie­ci, daj­cie ze swo­jej kie­sze­ni, ile uwa­ża­cie za sto­sow­ne.

Sło­wem, co wam tu dużo opo­wia­dać – za­czę­ły się sy­pać na stół piąt­ki i trój­ki, i po­je­dyn­cze ru­ble – aż ręce i nogi pode mną za­drża­ły; my­śla­łem, że ze­mdle­ję z wra­że­nia.

– No, cze­go sto­icie? – od­zy­wa się bo­gacz. – Zbierz­cie te parę ru­bli ze sto­łu i jedź­cie z Bo­giem do wa­szej żony i dzie­ci.

– Oby was Bóg w dwój­na­sób wy­na­gro­dził, oby­ście po­sia­da­li dzie­sięć­krot­nie, sto­krot­nie… Oby­ście mie­li wszel­kie­go do­bra oraz za­zna­li wie­le po­cie­chy i za­do­wo­le­nia w ży­ciu! – I zgar­ną­łem obie­ma rę­ka­mi pie­nią­dze. Kto tam li­czył? Kto był w sta­nie? Wpy­cha­łem je do wszyst­kich kie­sze­ni.

– Do­brej nocy wam – rze­kłem – do­bre­go roku, bądź­cie zdro­wi i oby­ście do­cze­ka­li wie­le ra­do­ści, wy i wa­sze dzie­ci, i dzie­ci wa­szych dzie­ci, i cała wa­sza ro­dzi­na – po­wia­dam i idę do mo­jej fur­man­ki.

Wte­dy od­zy­wa się do mnie go­spo­dy­ni, ta, któ­ra mia­ła je­dwab­ną chu­s­tecz­kę na gło­wie:

– Po­cze­kaj­cie na chwil­kę, reb Tew­je. Ode mnie do­sta­nie­cie spe­cjal­ny po­da­ru­nek. Ju­tro, z Bożą po­mo­cą, przy­je­dzie­cie do nas, a ja wam dam kro­wę, któ­ra kie­dyś była bar­dzo do­bra, da­wa­ła aż dwa­dzie­ścia czte­ry szklan­ki mle­ka, a te­raz – na sku­tek złe­go uro­ku – prze­sta­ła da­wać mle­ko; to zna­czy, że moż­na ją doić, ale mle­ka nie daje…

– Oby­ście żyli jak naj­dłu­żej – po­wia­dam – nie mar­tw­cie się o to. U mnie bę­dzie się ją doić i bę­dzie da­wa­ła mle­ko. Moja sta­ra jest, bez uro­ku, taka go­spo­dar­na, że z ni­cze­go kra­je ma­ka­ron, z po­cie­ra­nia ko­niusz­ka­mi pal­ców go­tu­je za­cier­kę, cu­dem przy­rzą­dza po­sił­ki so­bot­nie, a sztur­chań­ca­mi za­miast wie­cze­rzy ukła­da dzie­ci do snu… Nie miej­cie mi za złe – mó­wię – je­śli rze­kłem ja­kieś zbęd­ne słów­ko. Do­brej nocy, do­bre­go roku, bądź­cie zdro­wi – po­wia­dam zmie­rza­jąc w stro­nę wóz­ka.

Pa­trzę, a tu fru­man­ka jest, a ko­ni­ka mego ani śla­du. Och i jej! Bie­da! Nie­szczę­ście! Co za utra­pie­nie! Roz­glą­dam się, pa­trzę na wszyst­kie stro­ny, a „chło­pa­ka nie ma” – czy­li szka­pi­na zni­kła. „No, Tew­je – my­ślę so­bie – to ci do­pie­ro hi­sto­ria, a to do­pie­ro wpa­dłeś!” I przy­cho­dzi mi na myśl baj­ka, któ­rą czy­ta­łem on­giś w ja­kiejś książ­ce o tym, jak to czar­cie ple­mię schwy­ta­ło gdzieś na ob­czyź­nie po­boż­ne­go Żyda, cha­sy­da, zwa­bi­ło do pod­miej­skie­go pa­ła­cu, tam go na­kar­mio­no i na­po­jo­no, po­tem na­gle źli się ulot­ni­li po­zo­sta­wia­jąc go sam na sam z ja­kąś nie­wia­stą. Nie­wia­sta prze­isto­czy­ła się po chwi­li w dra­pież­ne zwie­rzę, zwie­rzę za­mie­ni­ło się w kota, a kot za­mie­nił się w wil­ko­ła­ka… „Uwa­żaj no, Tew­je – rze­kłem so­bie – czy cię tu aby nie wy­strych­nę­li na dud­ka?”

– Co wy tam mru­czy­cie i cze­go się wier­ci­cie tak dłu­go? – za­py­ta­no mnie.

– Cze­go ja się wier­cę? – od­po­wia­dam. – Och i jej! –

mó­wię. – Po co ja w ogó­le żyję na tym świe­cie? Mam szko­dę; moja szka­pi­na…

– Szka­pi­na – oni mi na to – jest w staj­ni. Po­fa­ty­guj­cie się do staj­ni.

Przy­cho­dzę do staj­ni, pa­trzę: a jak­że! Jak je­stem Ży­dem! Mój ka­wa­ler stoi so­bie ład­nie pięk­nie mię­dzy koń­mi bo­ga­czy, moc­no za­ję­ty żu­ciem. Za­ja­da owies, aż się ku­rzy.

– Słu­chaj no – po­wia­dam doń – mój mę­dr­cu! Czas wra­cać do domu; nie wol­no się na­raz do­rwać do żar­cia. Po­wia­da­ją, że zbęd­ny kęs może cza­sem za­szko­dzić…

Sło­wem, le­d­wo go ubła­ga­łem, za­przą­głem – za prze­pro­sze­niem – i po­je­cha­łem do domu oży­wio­ny, we­so­ły, śpie­wa­jąc Me­lech El­jon, nie­zgor­sza pod­chmie­lo­ny. Mój ko­nik tak­że się od­mie­nił; jak­by się ob­lókł w nową skó­rę! Nie cze­kał już na sma­gnię­cia, gnał że aż miło. Do domu przy­sze­dłem dość póź­no, roz­bu­dzi­łem żonę i w ra­do­snym na­stro­ju rze­kłem do niej:

– We­so­łych świąt ci ży­czę, mazł tow ci, Goł­de!

– Co za mazł tow na­gle? – od­rze­kła żona. – Cze­muś taki we­so­ły, mój dro­gi ży­wi­cie­lu? Wra­casz z we­se­la czy z ob­rząd­ku ob­rze­za­nia, moje ty źró­dło zło­to­daj­ne?

– Z we­se­la i ob­rząd­ku ob­rze­za­nia za­ra­zem! Po­cze­kaj, moja mał­żon­ko, a uj­rzysz za­raz skarb – po­wia­dam. – Ale naj­pierw roz­budź dzie­ci, niech i one skosz­tu­ją sma­ko­ły­ków bo­ga­czy z Je­hup­ca…

– Czyś ty zwa­rio­wał, czy osza­lał, czyś nie­speł­na ro­zu­mu, czy po pro­stu bzi­ka do­sta­łeś? Prze­cież mó­wisz – o wro­gach Sy­jo­nu nie­chaj to bę­dzie po­wie­dzia­ne – jak po­my­lo­ny! – mówi żona klnąc, po­mstu­jąc i od­czy­tu­jąc roz­dzia­ły To­cha­cha, jak to zwy­kle ko­bie­ta.

– Baba – po­wia­dam – za­wsze zo­sta­je babą; nie dar­mo rzekł król Sa­lo­mon, że po­śród ty­sią­ca ko­biet ani jed­nej moż­li­wej nie zna­lazł. Całe szczę­ście, da­li­bóg, że nie ma dziś mody na kil­ka żon – po­wia­dam wy­cho­dząc do fur­man­ki; po chwi­li wno­szę do domu wszyst­kie sma­ko­ły­ki, któ­re mi za­pa­ko­wa­no, i sta­wiam je na sto­le. Moja gro­mad­ka uj­rzaw­szy buł­ki i zwę­szyw­szy mię­so na­pa­dła na stół jak sta­do głod­nych wil­ków. Po­czę­ły chwy­tać; ręce drża­ły, zęby żuły i było aku­rat tak, jak w świę­tych księ­gach na­pi­sa­ne jest: „I je­dli” – co Ra­szi ob­ja­śnia: zmia­ta­li jak ta sza­rań­ca. Łzy mi w oczach sta­nę­ły.

– No po­wiedz­że już wresz­cie – ode­zwa­ła się moja po­ło­wi­ca – gdzież to była uczta dla bie­da­ków czy ja­kieś inne przy­ję­cie i cze­go­żeś przy­je­chał taki duf­ny?

– Miej cier­pli­wość – od­rze­kłem – Goł­de, a do­wiesz się wszyst­kie­go. Roz­dmu­chaj – po­wia­dam – sa­mo­war, po­tem za­sią­dzie­my wszy­scy do sto­łu – mó­wię – na­pi­je­my się her­ba­ty, jak się to u lu­dzi wie­dzie, bo czło­wiek – po­wia­dam – tyl­ko raz na świe­cie żyje, a nie dwa razy – mó­wię – zwłasz­cza, że po­sia­da­my już w tej chwi­li wła­sną kro­wę, któ­ra daje dwa­dzie­ścia czte­ry szklan­ki mle­ka dzien­nie. Ju­tro – pra­wię – przy­pro­wa­dzę ją. No, Goł­de – po­wia­dam i wy­cią­gam cały plik sy­gna­cji – cie­ka­we, czy ty po­tra­fisz zgad­nąć, ile pie­nię­dzy po­sia­da­my?

Spoj­rza­łem na moją żonę – sła­nia się, zbla­dła jak trup i sło­wa nie może wy­do­być.

– Bóg z tobą, Goł­de, ser­ce – po­wia­dam – cze­goś się tak zlę­kła? Bo­isz się, czym tego przy­pad­kiem nie ukradł albo nie zra­bo­wał ko­muś? Fe – mó­wię – wstydź się! Już tyle cza­su je­steś żoną Tew­ji, a po­dej­rze­wasz go o coś ta­kie­go? Głup­ta­sku – po­wia­dam – to są ko­szer­ne pie­nią­dze, któ­re uczci­wie za­ro­bi­łem wła­sną pra­cą i ro­zu­mem. Ura­to­wa­łem – mó­wię – dwie isto­ty z wiel­kie­go nie­bez­pie­czeń­stwa – po­wia­dam – i gdy­by nie ja, Bóg wie, co by się z nimi sta­ło!…

Sło­wem, opo­wie­dzia­łem jej o ca­łym zda­rze­niu od alef do tof, jak to Pan Bóg po­kie­ro­wał mną; obo­je za­czę­li­śmy li­czyć pie­nią­dze, li­czy­li­śmy raz i dru­gi raz – i oka­za­ło się, że było tam do­kład­nie dwa razy chaj, czy­li dwa razy po osiem­na­ście i jesz­cze jed­no na do­da­tek, co ra­zem czy­ni, zna­czy się, trzy­dzie­ści sie­dem ru­bli!… Żona aż się roz­pła­ka­ła.

– Cze­mu pła­czesz, głu­pia ko­bie­to?

– Jak­że nie mam pła­kać – ona mi na to – sko­ro łzy same się leją? Kie­dy ser­ce jest prze­peł­nio­ne, oczy za­cho­dzą łza­mi. Oby mi istot­nie tak Pan Bóg do­po­mógł – mówi żona – jak praw­dą jest, że ser­ce mi mó­wi­ło, iż wró­cisz do domu z do­brą wie­ścią. Już nie pa­mię­tam – po­wia­da – tej nocy, kie­dy bab­ka Cejtł, oby prze­by­wa­ła od nas jak naj­da­lej, uka­za­ła mi się we śnie. A dziś leżę i drze­mię, gdy na­gle uj­rza­łam we śnie cały sko­pek mle­ka, peł­ny, peł­niu­sień­ki. Bab­ka Cejtł trzy­ma ów sko­pek za­kry­wa­jąc go far­tu­chem, aże­by – broń Boże – ktoś uro­ku nań nie rzu­cił, a dzie­ci wo­ła­ją: „Mamo, moni”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: