Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzieła rozebrane - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 kwietnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
29,90

Dzieła rozebrane - ebook

Skrząca się humorem kontynuacja bestselleru „Passa”. Tym razem Daniel Passent opowiada o swoich najsławniejszy felietonach, kulisach ich powstawania, ich bohaterach, epoce. Nad swoimi tekstami pochyla się z Janem Wróblem, felietonistą młodszym o pokolenie, jednak z równie ciętym, jak Passent, poczuciem humoru. Kto wygra ten pojedynek? Passent czy Wróbel?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7700-119-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JEDNA TRZECIA BOHATERA

Pierwszy felieton – że się pan nadął jak balon. Dla mnie radość.

Radość?

Bo parę lat temu jeden z pańskich kolegów z „Polityki” napisał tak o mnie. Że się jak balon nadąłem.

To pan jest jednym z tych, którzy całe życie pamiętają, co o nich „napisali w gazecie”? Tkwi to w nich jak odłamek i do śmierci to pokazują: „tu, o tu mnie obsmarowali”. Ten felieton o nadęciu faktycznie nadaje się na otwarcie, bo felieton nie znosi koturnów, to zaprzeczenie nadęcia.

Oczymże pisać na warszawskim bruku, żeby na nim nie wylądować?

Felietonem sprzed dwóch tygodni poczuły się obrażone cztery osoby, z tego dwie telefonowały do Rakowskiego, którego widocznie uważają za chłopca do bicia. Ten zaś natarł mi uszu; teraz nie tylko mam nos duży, ale i uszy spuchnięte. Cóż za obyczaje?! Zamiast mnie po tyłku nałożyć – do wychowawcy dzwonią, bo u nas nawet byka po czterdziestce traktuje się jak dziecko, i trzeba je wychowywać. „Nasza inteligencja jest pacyfistyczna, wolnomyślna, wygadana, encyklopedyczna, ciekawska i anarchistyczna” – pisał Ignacy Fik, ale zapomniał dodać, że jest obrażalska.

Jak gdyby nie dość było rozwagi, delikatności i oględności, to jeszcze nazwisk się nie wymienia, taka zapanowała grzeczność. Czytam felieton Toeplitza – mistrza naszego gatunku, o którym mówiono „cudowne dziecko”, kiedy do mnie (bo o mnie nikt tak nie mówił) zwracano się per smarkaczu – felieton o tym, że może ludzie nie chodzą na filmy niektórych reżyserów, bo są złe, a na filmy innych wolą, bo są dobre i do końca niewyeksploatowane, że filmy złe są produkowane zwłaszcza przez „zespół filmowy w Łodzi”, i nie pada ani jedno nazwisko filmowca, ani też nazwa żadnego zespołu.

Jedynym człowiekiem, z którego można się śmiać, którego można kopać, gryźć i nim pomiatać, jest niejaki Passent i jemu też dziś nałożę po ryju. „Doszło do tego, panowie, że muszę z braku przeciwników sam ze sobą dyskutować” – jak pisał Antoni Słonimski.

Otóż ta bulwa nadęta z Polityki, ta rzodkiewka z wierzchu biało-czerwona, a w środku sparciała, ten balon nadmuchany nie helem, nie powietrzem nawet, ale próżnią wypełniony, od pewnego czasu obnosiła się z ogłoszeniem, które ukazało się w prasie 19 czerwca: „W dniu 30 czerwca 1980 w Instytucie Badań Literackich PAN w Sali 103 o godz. 12.30 odbędzie się publiczna obrona rozprawy doktorskiej mgra Piotra Stasińskiego «Poetyka i pragmatyka felietonu w polskiej prasie» (…) ilustrowana analizami trzech jego realizacji: albumy fotograficzne Kazimierza Chłędowskiego, kroniki tygodniowe Antoniego Słonimskiego i felietony Daniela Passenta z Polityki. Promotor: doc. dr hab. Janusz Sławiński…”.

Zamiast spalić się ze wstydu, że jest świnką morską, psem Pawłowa, gorzej – Łajką literacką (która lepiej, żeby nie wróciła na ziemię), ten buc, z właściwą sobie hucpą, zajechał przed Pałac Staszica kosztowną limuzyną (wiadomo, za czyje pieniądze kupiona), nie odkłonił się Mikołajowi Kopernikowi, bądź co bądź naszemu największemu uczonemu, którego teorii nie śmieją podważyć nawet najbardziej niechętne nam ośrodki dywersyjne, zbezcześcił świątynię nauki, przekraczając jej drzwi frontowe, wcale nie dla niego przeznaczone, nie podał ręki popiersiu Stanisława Staszica, tylko udał się wprost do sali 103, żeby usiąść w prezydium, dokąd go nikt nie prosił i gdzie nawet taki spryciarz jak on się nie zmieścił, ponieważ obok prof. Żółkiewskiego trudno się zmieścić.

Usiadł obrażony pośród publiczności, której się nawet nie ukłonił, wpatrując się cały czas w portret Tadeusza Kotarbińskiego, a i głowę dam, że albo myślał, że lepiej by namalował, albo sam korzystniej by w tym miejscu wyglądał. Nie mogąc jednak pogodzić się z tym, że ktoś może wziąć go za zwykłego słuchacza, zaczął odbierać ludziom kwiaty przyniesione dla Piotra Stasińskiego, kiedy ten z magisterskiej larwy pofrunie doktorskim motylem, skromnie nieraz, ale z głębi serca kupione storczyki (primo voto orchidee), które splecione następnie w wieniec własnoręcznie założył na swój pusty łeb, a co się nie nadawało, to deptał, a deptał tak zajadle, jak zazwyczaj depce ludzi, aż litościwa teściowa magistra (wówczas jeszcze) musiała wyprowadzić jego nieletnią dziecinę, żeby pobawiła się z koryfeuszami nauki w kuluarach.

Na tym tle zachowanie Kazimierza Chłędowskiego i trzeba przyznać, że mimo wszystkich zastrzeżeń również Antoniego Słonimskiego, nie budziło zastrzeżeń. Chłędowski, były urzędnik namiestnictwa lwowskiego, który pisał felietony sto lat temu, kiedy Passent ledwo robił pod siebie, ale jeszcze pod siebie nie pisał, i Słonimski, który bądź co bądź sfinansował przewrót majowy, pożyczając Wieniawie na taksówkę, mieli na tyle kindersztuby, żeby się nie pchać między uczonych, skoro obaj nie byli magistrami.

Felietonista Polityki natomiast o istnieniu Chłędowskiego nigdy nie słyszał, a zachowywał się tak, jak gdyby każde jego zdanie umiał na pamięć, zwłaszcza: „Kąsaliście wy, panie hrabio, trzeba i was troszeczkę pokąsać”, i dlatego telefon Rakowskiego zadzwonił dwa razy. Chłędowski, który „fotografował” ludzi, a nie system, gdyż system wówczas był nie nasz – tylko zaborczy, powinien był wbić szczeniakowi do głowy swoją maksymę retuszera, którą miał krótką: „Lepiej obielić aniżeli zaczernić”, i dlatego telefon w redakcji Kraju u Adama ks. Sapiehy nigdy nie dzwonił, chociaż Bell i Popow już kombinowali, a Marconi nawet wykombinował sobie wkrótce Nagrodę Nobla za to właśnie, przez co dziś telefonują obrażeni do MFR.

Podczas uroczystości Passent naruszył nie tylko wszelkie reguły dobrego wychowania, ale i prawa fizyki, zaczął bowiem przez swą próżność unosić się w górę „wciąż wyżej i wyżej, i wyżej”, jak w zapomnianej dziś piosence lotników, ilekroć w rozprawie doktorskiej padały takie nazwiska, jak Prus, Świętochowski, Dostojewski, Tuwim, a nawet Urban, bo już mu było wszystko jedno z tego nadęcia, z tej rozedmy, z tego spurchawienia, tak że nawet nie dotarło doń nazwisko Gogola, autora bądź co bądź znacznego, a wymienionego w związku z opowiadaniem Passenta „Cyceron” (Polityka 1976).

Unosząc się tak wysoko, cwaniak ten udawał, że nie słyszy, iż felieton cofa się obecnie od inteligenckiej walki światopoglądowej do niepoważnej formy mieszczącej aktualne variété, on zaś stosuje dwupiętrową ironię i jest autosatyrycznym kpiarzem, że rozdział o Słonimskim nie bez powodu jest najdłuższy i ma trzy razy tyle przypisów co rozdział o felietoniście Polityki (zaledwie 50), a przede wszystkim całą plejadę prostych skądinąd terminów, dla nieuka jednak niedostępnych, jak: modalność, nadadresat, lektura nielinearna, instytucjonalizacja retoryki kontekstu, satyra prewencyjna, aposiopesis, zabawa autoteliczna, uwewnętrzniona pragmatyka felietonu, polemika implicytna, realistyczne i perswazyjne „my” Słonimskiego, tytuł oksymoroniczny, totum pro parte i pars pro toto, bo chociaż załatwił sobie niejeden wyjazd, to do łaciny nigdy go nie wysłali.

Przekłuta lancetem nauki, jedna trzecia bohatera pracy doktorskiej zaczęła opadać na salę, która słyszała syk, z jakim uchodziła zeń spieniona żółć, jad i szumowina wszelaka. Spadł jednak znów na cztery łapy (które mu w końcu ktoś przetrąci), w sam raz – choć niby przypadkowo – kiedy recenzenci mówili, że jest to praca wybitna, pierwsze w polskim literaturoznawstwie dzieło o felietonie, i to w dodatku na przykładach wybitnych przedstawicieli gatunku. W tym miejscu, za pozwoleniem, doszło do gorszącego incydentu, ponieważ felietonista Polityki zakłócił przebieg obrad, przedzierając się do prezydium, żeby ucałować prof. Michała Głowińskiego, który to powiedział, po gospodarsku, prosto w usta, i było w tym nawet coś pocieszającego, że i ten szakal zdolny jest do odruchu ludzkiego. Inny profesor wzywał nadaremnie milicję, która nie przybyła dzięki znajomościom Passenta w aparacie ścigania i której niespecjalnie zależy na ochronie Głowińskiego. Zawarł te znajomości z MO w trakcie odsiadywania długoletnich, a jakże zasłużonych wyroków, m.in. za gwałt, podczas którego zginął w dodatku kożuch, i za Powiatowy Ośrodek Maszynowy, będący inwestycją wiodącą w województwie ciechanowskim.

Na zakończenie obrony goście udali się na najwyższe piętro Pałacu Staszica celem skonsumowania lampki wina, gdzie zastali jedynie okruchy po ciasteczkach i puste szkło, opróżnione przez nieznanego sprawcę. Felietonista Polityki tymczasem, udając Greka, odepchnął ojca, matkę, teściową i dziecko doktoranta, wdrapał się na profesora Żółkiewskiego, żeby jako pierwszy złożyć zasłużone, zwłaszcza ze swojego punktu widzenia, gratulacje. A że miał gębę pełną ciasteczek, dr Stasiński uprzedził go, że ma nadzieję na ogłoszenie swojej pracy drukiem, ale bez rozdziału o Passencie, który nie przejdzie, i dlatego dopisze rozdział o Nowaczyńskim. Założę się, że teraz felietonista Polityki dyskontuje i ten policzek, paradując bezwstydnie po Nowym Świecie jako ofiara endecji i udając niewiniątko z każdej budki telefonuje do Rakowskiego. Ale tam jest stale zajęte, ponieważ felietonem sprzed dwóch tygodni poczuły się obrażone i da capo…

12 lipca 1980 r.

* * *

Nie boi się pan dzisiaj takiej dawki autoironii? Zakłada ona inteligencję nie tylko piszącego, ale i odbiorcy. Różnie się dzisiaj o tej drugiej mówi.

Im mocniejszy się czuję jako autor, tym swobodniej mogę się sam smagać, wiem, że mi to nie zaszkodzi, tylko pomoże. Głupoty niektórych czytelników nie można przeszacować. Napisałem kiedyś felieton o tym, że Gustaw Holoubek kupił Magdę Zawadzką, ofiarując za nią malowaną ludową szafę. I pojawiły się pretensje – a po co zaraz o tym pisać? Jednak z felietonem jest dzisiaj tak, że czyta go ten, kto chce i kto szuka w felietonach felietonu. Dawniej autoironia była chyba znakiem rozpoznawczym pewnego środowiska, powiedzmy STS-u, Kabaretu Starszych Panów. Środowiskowa zabawa.

Ale napisał pan, że inteligencja jest obrażalska. Była i jest?

Była i jest. Spotykam ludzi, którzy pamiętają, co napisałem o nich trzydzieści, czterdzieści lat temu. Noszą to w sercu. Feliks Falk ma do mnie pretensję (słuszną!), że w pewnym tekście nie wymieniłem go wśród wybitnych osób, z którymi chodziłem do szkoły. A polemiki? Skrytykuje pan kogoś, to zaraz usłyszy, że przeprowadził „histeryczny, furiacki atak”. Andrzej Wajda się nie obraża, tłumaczył mi kiedyś, że recenzje ze swoich filmów ma zamiar czytać na emeryturze, jak już nie będzie kręcił filmów. Atakują go nawet dzisiaj, niedawno Krzysztof Kłopotowski…

Atakuje?

Krytykuje. Ale tak jakoś atakująco, nienawistnie, obsesyjnie. Kłopotowski chce na plecach Wajdy wjechać do raju. Nie wie, że już jest w piekle, polskim piekle. Rozumiem, że można kogoś zaatakować, skrytykować, potępić, ale ile razy? To jakaś obsesja!NIEPOTRZEBNY JUBILEUSZ

Mnóstwo jest w pana felietonach odwołań do dorobku tak poważnego, że aż dech zapiera. Forma lekka, a tu nagle Schumpeter, Mill, Tocqueville…

To trochę dlatego, że jakieś wykształcenie przecież otrzymałem i chciałem się nim popisać. Aczkolwiek również dlatego, że stosowałem fortel. Przygotowywałem się do pisania felietonu.

Rany boskie!

Tak, tak, odrabiałem pracę domową. W rezultacie te felietony, do których się szczególnie przygotowywałem, powstały na poziomie dużo wyższym, niż ja sam reprezentuję. Kiedy czytam tamte teksty po latach, myślę, że są lepsze od ich autora. Cytuję Woltera, a niechby tak mnie pan zapytał, co myślał na podobny temat Rousseau…

A wtedy…

A wtedy musiałbym sprawdzić.

A ja myślałem, że dojdzie do co najmniej manipulacji.

No właśnie do niej by doszło.

Felieton o Wolterze jest o panu, tak nawiasem mówiąc.

Pan kpi czy o drogę pyta? Myślę, że to jest popis erudycyjny, ale tylko o Wolterze.

Lekkość, dowcip, trafność, waga spraw poruszanych pod pozorem żartu, ironia, rola historyczna ni to opozycjonisty, ni to przyjaciela królów, światły i niezależny umysł. O Passencie…

Jeżeli tak, to podświadomie. Wolter miał cechy, które felietoniście muszą imponować. Pisząc o nim, chciałem jednak imponować swoją wiedzą na jego temat, napisać jak najlepszy felieton. Nieźle się napracowałem. Skromny nie jestem, ale taka grzeszna myśl, że jestem reinkarnacją Woltera, nie przyszła mi do głowy.

Dwóchsetlecie śmierci Woltera minęło w atmosferze godności i spokoju, bez zbędnych obchodów. Po pierwsze, po co obchodzić coś, co mało kogo obchodzi? Po drugie, dosyć hałasował za życia, żeby jeszcze był szum po śmierci. Nie żył już, a tłum jeszcze wiwatował przed jego domem, nie wiedząc, że w środku leży trup. Szaleć dla kogoś, kto już ostygł?

Piszę o Wolterze, ponieważ był dziennikarzem. Może się komuś nie podobać, że bierzemy sobie takiego patrona, ale faktem jest, że Wolter nie ostał się ani jako filozof, ani jako poeta, a także nie jako dramaturg czy uczony. Ostał się natomiast jako człowiek, który wszystko komentuje, walczy, angażuje się, a swoje drwiny, kpiny i szyderstwa kieruje dokładnie tam, gdzie chce. Nie ma nic złego w tym, że szydził, ważne z kogo i z czego szydził, a szydził z absolutyzmu Ludwików, z intryg kardynałów, z ciemnoty pasterzy i ich owieczek, czyli z tego, co Francję hamowało.

Publicystą pozostał aż do śmierci, gdyż jeszcze nad grobem jako patriarcha Francuzów angażował się w obronę niewinnie połamanego kołem Jana Calasa. Więc chociaż jubileusz Woltera minął skromnie, my, dziennikarze, możemy go wspomnieć. „Większa część tej twórczości – pisał w jego biografii Maurois – są to jednak pamflety, broszury i dialogi, dzięki którym Woltera (...) można uznać za największego w świecie dziennikarza”. Również Lanson w książce „Wolter” pisze, że „był on niedyskretny jak współczesny dziennikarz”.

Sam będąc przysięgłym szydercą, zasłużył na to, żeby i z niego zakpić. A więc jako dziennikarz pracował w pojedynkę, był to wolny strzelec, pozbawiony zespołu i kierownictwa redakcji, które by nad nim czuwało. Zdaniem współczesnych był zdecydowanie za bardzo wolny i zdecydowanie za bardzo strzelcem. Pozbawiony drogowskazu – błądził. Jak słusznie zwraca uwagę Jerzy Adamski („Sekrety wieku Oświecenia”), nie wiadomo, czy to był właściwie monarchista, czy republikanin. Dopiero kiedy za jego utwory zabrał się Mickiewicz, który z bezczynności przełożył je na polski, nadał tym wierszom nieco bardziej postępowy charakter. Dlatego Mickiewicza czcimy, a Woltera mniej. Gramy go, po teatrach, owszem, ale nie będziemy budowali mu kapliczki.

Poza tym był oportunistą. Jest to ciemna karta zawodu dziennikarskiego. Dość mamy już dziennikarzy uczciwych, żebyśmy sobie zawracali głowę krętaczami. Każda jego sztuka – jak pisał Maurois – „była to mieszanina odrobiny odwagi z wielką ostrożnością”.

W naturze Woltera leżało niezadowolenie, walka, tym bardziej godna potępienia, że osobiście powodziło mu się dobrze. Pochodził z rodziny inteligenckiej i od wczesnej młodości grymasił. Posłany na naukę do jezuitów – nie został jezuitą, a nawet nienawidził swoich nauczycieli przez następne siedemdziesiąt lat, mimo że zawdzięczał im wprowadzenie w świat alfabetu, tabliczki mnożenia i katechizmu. Niczego pożytecznego studiować nie chciał, nawet prawa, nie imał się też stałej pracy etatowej. Z punktu widzenia prawa był pasożytem – wierszyki, komedyjki, facecje, epigramy, pamflety, a do roboty pójść nie chciał. Mając dwadzieścia lat, ten złoty młodzieniec był już ozdobą salonów, w kilka lat później był już na dworze, skąd pobierał rentę, choć – cwaniak – zdrów był jak ryba i dożył sędziwego wieku.

A mimo to narzekał, bo wszystko mu się nie podobało: Bóg, Honor i Ojczyzna – to dla niego nie istniało. Kardynałowie, duchowieństwo, wojsko, ministrowie, dwór, podatki – nic mu się nie podobało. „Mają stworzyć nowy podatek, ażeby mieć za co kupić koronki i materye dla panny Leszczyńskiej. Podobne to jest do małżeństwa słońca, które wywołuje szmer niezadowolenia wśród żab”. Jego ulubiony bohater, Kandyd, mówił, jak „przyjemnie wszystko krytykować, widzieć braki tam, gdzie inni ludzie widzą piękności”. Nawet jeśli pamiętamy, że krytykował z pozycji naonczas postępowych, torował drogę Oświeceniu i burżuazji, to jednak trudno kochać kogoś, kto kochać nie umie, trudno czcić tego, dla kogo nie ma nic świętego. Był to faktycznie paszkwilant i wesz kałamarzowa. Tylko człowiek, który nie ma za grosz instynktu państwowego, może włożyć w usta Kandyda okrzyk: „królowe do kloaki”, i to à propos królowej angielskiej, a więc w newralgicznej sprawie polityki zagranicznej. „To wieczny malkontent – mówi o pewnym dziennikarzu, a faktycznie o sobie – który zarabia mówieniem źle o każdej sztuce i każdej książce! Nienawidzi wszystkiego, co ma powodzenie, jak eunuchy nienawidzą ludzi z wigorem, i to jeden z owych płazów literackich żywiących się błotem i trucizną, zwykła wesz kałamarzowa”.

Jego zamiłowanie do szkalowania posunęło się do tego stopnia, że będąc w Holandii, utrzymywał stosunki z niejaką panią Dunoyer, która nie tylko była niebezpieczną protestantką, ale „utrzymywała się ze sprzedaży paszkwilów” (Maurois), i był nią zafascynowany, dopóki nie poznał jej córeczki, Pimpetty, na którą przerzucił swoje wysiłki.

Środowisko dziennikarskie nie ma powodów do dumy z Woltera, gdyż ta kanalia kpiła nawet z macierzyństwa! Gdyby w jego rączki trafił eksperyment z probówką, to Jan Paweł I miałby już trudny początek pontyfikatu. Oto jak pisał o porodzie z łona matki, która w dodatku była kobietą uczoną: „Tej nocy pani du Châtelet, pracując nad swoim Newtonem, uczuła małą potrzebę. Przywołała swą pokojówkę, która zaledwie zdołała nadstawić fartuch, ażeby pochwycić maleńką dziewczynkę, którą zaniesiono do kołyski”.

Gdyby to był człowiek, który zbłądził, uległ wpływom środowiska, można by nad nim pracować. Ale to był kpiarz z przekonania, z zamiłowania. „Krocz zawsze drogą prawdy, śmiejąc się szyderczo!” – to była jego maksyma.

I jeszcze jedno: stronił od prostych ludzi, nie był związany z ludem. Mało, że był z pochodzenia inteligentem i drobnomieszczaninem, to piął się wyżej, chciał być dużo-mieszczaninem, kochał pieniądze, nieobce były mu lichwa i interesy. Umysł stworzony rzekomo do celów wyższych, a wiedział, z której strony chleb jest posmarowany. Zaludniał sobą dwory i pałace nawet monarchów wrogich Francji, jako to Fryderyka II i Katarzyny Wielkiej. Był do kupienia, ale za duże pieniądze. Kiedy chciano mu wznieść pomnik za życia, czterej królowie ofiarowali datki: rosyjski, polski, duński i pruski, ale nie francuski. „Mam czterech królów, ale muszę jeszcze wygrać partię” – mówił nienasycony.

Dokąd zaprowadziła Woltera taka postawa? Gdzie mu się podobało? Oczywiście – za granicą. W kapitalizmie. Niestety feudalizm mu się nie podobał, a kapitalizm bardzo. Nawet fakt, że znalazł się tam nie z własnej woli, nie otworzył mu oczu. Wystarczyła byle Holandia, a już był zachwycony. Anglii nie mógł się nachwalić. Że tyle jest religii, iż żadna nie dominuje. Że nie ma stanów, a ludzie różnią się tylko posiadaną gotówką (to mu odpowiadało). Że Newton miał pogrzeb królewski. Istnieją poważne przesłanki, by sądzić, że gdyby w kwiecie wieku Woltera istniały Stany Zjednoczone, toby mu się podobały, ponieważ nigdy nie był wrażliwy na wyzysk, rasizm i niedolę ludzi prostych, natomiast imponowały mu interesy: bogactwo, bezbożność i brak poszanowania. Nie zawsze mając odwagę krytykować swój kraj otwarcie, uciekał się do aluzji. Oczerniał stosunki w Paryżu, pisząc o rzekomym Kaszmirze, który oczywiście mało kogo obchodził, zwłaszcza kiedy książkę spalono. Ostatecznie jednak przekonał się, do czego prowadzi zdrada. Fryderyk II powiedział, że wyciśnie z niego sok, a skórkę wyrzuci, i tak postąpił. Katarzyna chciała kupić tylko jego bibliotekę, a Józef II, będąc we Francji, nawet go nie odwiedził. Niech to będzie przestrogą dla naszych korespondentów zagranicznych.

Postawa jego spotkała się z niechętnym stosunkiem władz. Od wczesnej młodości zapoznał się z Bastylią i innymi osiągnięciami monarchii w dziedzinie penitencjarnej. Mimo to po wyjściu żartował dalej. Prosił, aby Jego Wysokość w przyszłości również troszczyła się o jego wyżywienie, natomiast o mieszkanie zadba sam.

Miał jeszcze jedną cechę, tak charakterystyczną dla szyderców, aluzjonistów oraz ironistów wszelkiej maści: był zarozumiały. „Uczyniłem w mojej epoce więcej niż Luter i Kalwin” – mówił. Albo: „Mam dość ich wiecznego powtarzania, że dwunastu ludzi wystarczyło, ażeby poprawić chrześcijaństwo, i mam ochotę dowieść im, że wystarczy jeden człowiek, aby je zniszczyć”.

Nic więc dziwnego, że pewien kardynał w jego powiastce, wykrzykuje: „Nie tylko zdradziłeś religię, ale i państwo”. To zresztą na ogół idzie w parze i za to spotkała Woltera zasłużona kara. Pogrzeb jego odbył się potajemnie, zwłoki bezczeszczono, pocięto na kawałki i rozkradano, ekshumowano, zakopywano i rozwłóczono po świecie. I my nie wracalibyśmy do tego szydercy, gdyby nie pewien fragment, który nam poświęcił: „Wolność pióra – pisał – wprowadzono w Anglii i w Polsce...”.

Na dowód, że miał rację, niniejszy wstrętny felieton mógł się ukazać i niech nam będzie odpuszczony.

9 września 1978 r.JESTEM GŁĘBOKO ZOBOWIĄZANY

Kilka razy pojawia się w pana tekstach uznanie dla sitwy. Tak ten kraj wygląda – ten pomógł temu, ten tamtemu, a ów nie zaszkodził owemu, chociaż mógł. Przepraszam, ale gdzie w tym wszystkim potępienie nepotyzmu? Kolesiostwa?

Felieton o tym, ile ludziom zawdzięczam, był ewidentną krytyką poprzedniego systemu, w którym wszystko trzeba było załatwiać przez kogoś, prawie niczego nie można było po prostu kupić. Wszystko w tym felietonie było prawdą. Wszyscy zawdzięczaliśmy dużo innym ludziom.

Dużo?

Jak na tamte czasy dużo. A czasem i na dzisiejsze czasy. Pierwsze mieszkanko załatwił mi Dariusz Fikus. Dom, w którym mieszkam teraz, wybudowany został na działce, którą dostaliśmy z Agnieszką dzięki przydziałowi. Bez szczególnych znajomości. Prezes spółdzielni w ostatniej chwili dodał tylko: „No dobrze, ale kto zadzwoni w pana sprawie?”. Kogoś na szczęście znalazłem, kto z odpowiedniej wysokości zadzwonił do prezesa. „Kto zadzwoni w pańskiej sprawie?” – to było ulubione powiedzenie Andrzeja Krzysztofa Wróblewskiego, mojego przyjaciela. Bardzo dużo zawdzięczam różnym ludziom, także czytelnikom. Jeden z nich, inżynier Jan Walas, zaprosił mnie z rodziną do Algierii, gdzie pracował, obwiózł nas po Saharze, z przenośną lodówką w bagażniku… Spałem u Beduinów pod gołym niebem. Kiedy mieszkałem w Ameryce, inny czytelnik, Darek Wiatr, zaprosił nas do siebie, do San Francisco. W Polsce znajomym i nieznajomym zawdzięczaliśmy dużo radości, a także usług i dóbr konsumpcyjnych. Świat równoległy wobec świata oficjalnego.

Ale żeby aż taka afirmacja, było nie było, patologii?

Panie Janku, to była ironia.

Polska Ludowa czy pana tekst? Pytanie retoryczne.

Dziękuję żonie znanego tłumacza i intelektualisty za to, że zadzwoniła pod sobie tylko znany adres w Olsztynie i znalazła dla mnie zlewozmywak blaszany, nierdzewny, dwukomorowy, z ociekaczem z prawej strony. Zlewozmywaki takie były kiedyś łatwo dostępne – greckie, austriackie i polskie, ale rozwój budownictwa i remontów wyprzedzał rozwój wanien i zlewozmywaków. Jestem pani szczególnie zobowiązany i jeśli przyjdę po odbiór bez kwiatów, to okażę się ostatnim chamem.

Dziękuję pani znajomemu, a mnie absolutnie obcemu (do wczoraj), inżynierowi N. za to, że nie tylko kupił zlewozmywak, ale jadąc do stolicy, wziął go i przydźwigał własnymi rękoma. Wszystkim, którzy przyczynili się do tego sukcesu, składam tą drogą serdeczne podziękowania.

Dziękując kierowcy ciężarówki PGR w N. za to, że jadąc przez Przasnysz, zgodził się za mniej niż tysiąc złotych zabrać pianino, którego PKS z Warszawy nie chciał przewieźć legalnie za żadne pieniądze, ponieważ nie miałem niczego do przewiezienia do Przasnysza, a pustego kursu nawet za moje pieniądze wykonać nie wolno.

Dziękuję pani doktor od chorób kobiecych, znajomej mojej znajomej, za to, że kiedy mój lekarz był na urlopie, bez badania przepisała mi valium na uspokojenie. Jestem zobowiązany. Przy okazji dziękuję w imieniu drugiego męskiego pacjenta za zaświadczenie, iż nie może latać samolotem. On też jest zobowiązany.

Dziękuję pani magister farmacji, że zechciała przeoczyć pieczątkę ginekologa i sprzedała mi proszki.

Dziękuję uroczej pani Ewie, kierowniczce domu wczasowego na Wybrzeżu, za to, że kiedy nie było już mowy o kupieniu biletu kolejowego do Warszawy, pozwoliła mojemu dziecku przenocować jeszcze jedną noc, żeby mogło odjechać rano, choć był to okres przeznaczony na sprzątanie, a nie dla gości. Jestem naprawdę zobowiązany.

Dziękuję panu kierownikowi w Urzędzie Dzielnicowym za to, że kiedy zostałem okradziony, nie żądał nawet zaświadczenia z milicji, tylko uwierzył mi na słowo, nie kazał odtwarzać wszystkich ukradzionych dokumentów i tym samym uchylił decyzję złośliwej urzędniczki. Jestem panu, panie kierowniku, głęboko wdzięczny.

Dziękuję ślusarzowi i hydraulikowi z naszej spółdzielni mieszkaniowej, że choć nie było to wcale ich obowiązkiem, w każdym razie nie tego samego dnia, zgodzili się za 500 zł przyjść i załatać dziurę w cieknącym bojlerze. Tylko człowiek, któremu woda cieknie na podłogę, jest w stanie zrozumieć, jak głęboko jestem wdzięczny obu panom oraz ich palnikowi acetylenowemu.

Dziękuję pracownikom MPO, zwanym dawniej pracownikami asenizacyjnymi, że po przyjęciu wyznaczonej przez siebie kwoty na jajko wielkanocne przyjeżdżają już po śmieci raz na dwa tygodnie, co zbliża nas poważnie do częstotliwości, jaka widnieje w przepisach.

Dziękuję panu dyrektorowi stacji samochodowej, że mimo półtoramiesięcznego terminu napraw gwarancyjnych wczuł się w sytuację rodziny podmiejskiej dojeżdżającej i wykonał naprawę w ciągu trzech dni. Tylko człowiek, który dojeżdża do pracy i zaznał czaru czterech kółek, a później miał go być pozbawiony na prawie dwa miesiące, jest w stanie docenić moją wdzięczność.

Dziękuję pani ze sklepu monopolowego za to, że kiedy potrzebowałem sto gram spirytusu do zamoczenia truskawek przed smażeniem konfitur – powiedziała mi, gdzie i za jaką walutę go kupić.

Dziękuję nieznajomemu kierowcy stara za to, że zaczął holować mnie służbowym (jak sądzę) wozem w Borach Tucholskich, z dala od telefonizacji i urbanizacji. Tylko człowiek, którego samochód, pełen żony i dzieci, okazał się nagle kupą martwego złomu w najbardziej niepożądanym miejscu, będzie w stanie docenić moje zobowiązanie.

Dziękuję towarzyszom sztuki drukarskiej za to, że kiedy miałem dyżur uwinęli się prędzej niż zwykle z przygotowaniem Polityki do druku, dzięki czemu mogliśmy obejrzeć transmisję meczu Real Madryt – Benfica Lizbona. Tylko kibic, który podczas meczu musi siedzieć w pracy, doceni szczerość tych podziękowań. Dziękuję również w imieniu kolegi Janka monterowi telewizyjnemu za to, że mimo późnej pory i długich przedolimpijskich terminów zgodził się za niewygórowaną opłatą zajrzeć do jego telewizora. Na godzinę przed meczem żadna opłata nie jest wygórowana.

Dziękuję kasjerce teatru dla dzieci za to, że sprzedała mi bilety na dziś, choć przez telefon powiedziała, że miejsc nie ma. Kiedy jednak mimo to przyjechałem z Falenicy na ul. Różaną i kazałem dziecku ładnie prosić – bilety sprzedała, informując jednocześnie, że przez telefon ludzie zawracają głowę. Tylko człowiek, którego dziecko zamęcza, żeby pójść na „Lisa chytruska”, zrozumie, że czuję się naprawdę zobowiązany.

Dziękuję pani telefonistce z międzymiastowej za to, że nie odłożyła słuchawki, tylko wysłuchała wyjaśnienia, a następnie połączyła mnie z potrzebnym numerem. Tylko człowiek, który usiłował z cudzego telefonu dodzwonić się do międzymiastowej, zrozumie mój dług wdzięczności.

Dziękuję ajentowi budki „Rożen – szaszłyki – węgorze” z Trójmiasta za to, że obiecał mi sprzedać 60 dkg węgorza, jak będzie miał, i zobowiązania tego dotrzymał. Tylko gospodarz, który ma mieć gości i nie jest do tego przygotowany gastronomicznie, doceni moją wdzięczność, wyrażoną ustnie i finansowo.

Dziękuję dyrektorowi wydawnictwa za to, że odwołał się od niekorzystnej dla mnie decyzji władz nadrzędnych w sprawie włączenia mojej książki do planu wydawniczego. Dziękuję, że umówił się z drugim zawiadowcą stacji wydawniczej, który obiecał doczepić moją książkę do pociągu jadącego w kierunku stacji Publikacja. Jestem im obu szczerze zobowiązany.

Dziękuję docentowi doktorowi habilitowanemu za w sumie jednak pozytywną recenzję maszynopisu, „po usunięciu wymienionych usterek i przeróbce dwóch ostatnich rozdziałów”. Dziękuję tym bardziej spontanicznie, że docent podłożył mi kiedyś świnię i teraz – mając taką okazję – w ogóle się na mnie za to świństwo nie mścił. Jestem głęboko zobowiązany.

Dziękuję redakcjom, które od czasu do czasu podszczypuję w swoich felietonach, za to, że nie wprowadziły mimo to zakazu druku na swoich łamach moich tekstów. Tylko dziennikarz, który miał wstęp wzbroniony do niektórych redakcji, ponieważ z nimi polemizował, a tym samym zawężał krąg swoich potencjalnych chlebodawców – zrozumie, że nie żartuję, kiedy wyrażam wdzięczność.

Dziękuję mojej własnej redakcji, maszynistkom, gońcom, redaktorom, korektorom i przełożonym za to, że opublikują tę litanię. Kiedy patrzę na Was, nigdy nie zapominam, ile zawdzięczam dobrym ludziom. Tylko dziennikarz, któremu odrzucają co trzeci tekst, doceni, jak wiele zawdzięczamy tym, którzy drukują pozostałe dwa.

10 lipca 1976 r.RYBI SZEPT

Wyjątkowo erudycyjny tekścik! Trudno mi sobie nawet wyobrazić, że ktoś zacząłby dzisiaj felieton od zdania: „Robert Hooker w wydanej ostatnio przez Państwowy Instytut Wydawniczy książce wprowadza podział na epitety klasowe i bezklasowe”. A oś tekstu to zestawienie ze sobą dwóch różnych badań nad kulturą robotniczą.

Wówczas felietonistami byli członkowie elity, świetnie wykształceni. Słonimski, Toeplitz, Kisielewski. Byłem w nich zapatrzony. A i czytelnicy byli przywiązani do poziomu pisma, stanowili wówczas intelektualną warstwę społeczeństwa. Oni już byli „kupieni”. Były to czasy, kiedy w tygodniku ukazywały się pamiętniki Ilji Erenburga i esej Sandauera o młodej poezji, podzielony na trzy odcinki. Dzisiaj już bym się bał napisać taki tekst. Dzisiaj można pisać tylko o gorących książkach.

W pana tekstach nie widać śladu sympatii do klasy robotniczej. Przypomnijmy – przez kilka dekad był pan piórem tygodnika ozdobionego na pierwszej stronie mottem: „Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”. A waszym wydawcą była RSW Prasa, koncern medialny Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Lubiłem socjalistów, ale tych od Towarzystwa Fabiańskiego.

Elita lewicowej inteligencji brytyjskiej.

Socjalizm, ale tweedowy. Klasy robotniczej w ogóle nie znałem. Chyba jedyny robotnik, jakiego znałem, to wzorowy murarz, którego poznałem w podróży służbowej do Wilna. Wszystkie urlopy poświęcał na naprawianie muru kremlowskiego. Podczas mojej wizyty w jego domu tak się rozkrochmalił, że wyjął z szafy i pokazał z dumą parę jugosłowiańskich butów. Chował je dla syna, jak wróci z wojska… W Polsce znałem ludzi, którzy przychodzili coś nam reperować.

Fachowcy z PRL. W wolnym tłumaczeniu – jeźdźcy Apokalipsy.

Rzeczywiście nie znałem robotników. Czerpałem o nich wiedzę od reporterów Polityki, jak Hanna Krall, Zygmunt Szeliga czy Andrzej Krzysztof Wróblewski. Mnie nie ciągnęło w tamtą stronę. Była to strona bardzo egzotyczna. Dobrze się czułem wśród inteligentów, a nie w PKP czy w PKS.

Jak to się wtedy mówiło: „inteligentów pracujących”.

Dziwoląg słownictwa peerelowskiego. Inteligent to ktoś używający swojego wykształcenia w pracy.

Proszę pana redaktora, klasa robotnicza stanowiła przewodnią siłę narodu, a nie inteligencja, chociażby nie wiem jak ciężko pracująca.

Pamiętam to nieco inaczej. Władzy bardzo zależało na poparciu właśnie dziennikarzy, pisarzy, artystów, inżynierów. W każdym razie Polityka była pismem inteligencji i dla inteligencji, chociaż czytelników miała pewno w różnych siłach społecznych, i tych przodujących, i tych nieprzodujących. Takie były wówczas tygodniki – Przegląd Kulturalny, Nowa Kultura, Kultura, Życie Literackie, Tygodnik Powszechny, Polityka – ja jestem z tamtych czasów. To były czasy świetności felietonów – pomimo, a może z powodu cenzury.

Richard Hoggart w wydanej ostatnio przez PIW książce Spojrzenie na kulturę robotniczą w Anglii wprowadza podział na epitety klasowe i bezklasowe. Określenie „bombowe” nie jest własnością żadnej klasy, może być używane przez młodzież różnych środowisk, jest stosunkowo nowe i rozpowszechnione przez środki masowego przekazu. Natomiast nazwa „hipokrytka” (przód bluzki, który ma udawać całą bluzkę) jest pochodzenia robotniczego i w sposób oczywisty wskazuje „istnienie naturalnego instynktu moralnego”. Autor, profesor anglistyki, a od pewnego czasu zastępca dyrektora generalnego UNESCO, napisał swoją książkę z sympatią dla klasy robotniczej i jej kultury, co widać nawet w takim szczególe jak interpretacja słowa „hipokrytka”.

Hoggart przytacza kilka powiedzeń, które jego zdaniem są autentycznie robotnicze, jędrne, rubaszne, a jednocześnie w dobrym tonie: „Nie brakuje kawałka z napoczętego ciasta” (na temat łatwości w nawiązywaniu stosunków przez niektóre zamężne kobiety), „Pieca nie otwiera się dla jednego bochenka” (do kobiety, która oczekuje pierwszego dziecka i zapowiada, że więcej nie będzie miała), „Głód jest najlepszą przyprawą” i inne.

Z kolei przeprowadza autor analizę stereotypu robotniczego w literaturze, od ubolewania: „Jacyż byliby wspaniali, gdyby tylko…”, do pochwały: „Jacyż są wspaniali, po prostu dlatego, że…”; ludzie prości w takich książkach cieszą się na ogół dobrym zdrowiem, krzepą, niewyparzonym językiem, są chropowaci i nieoszlifowani, klną, używają w kółko kilku tych samych słów, nie odznaczają się subtelnością manier ani intelektu, choć w gruncie rzeczy mają dobre serca, zdrowe odruchy i stoją mocno na ziemi.

W naszej literaturze współczesnej, a zwłaszcza w reportażu, spotyka się liczne próby naśladownictwa języka robotniczego i półinteligenckiego, przy czym zabiegiem stosowanym ze szczególnym upodobaniem jest konstruowanie zdań z czasownikiem bądź orzeczeniem na końcu. Autorzy sądzą, że tak mówią ludzie prości. W natrętnie stylizowanej powieści Daniela Bargiełowskiego „Tropem krętym, fałszywym” tak zbudowane jest co drugie zdanie. „Dźwięk syreny w dół leci i w charkocie zapada”. „…gapią się we wrota jasnym chemolakiem świecące”. „Więc się tylko rozsunęli na boki, drzwi otworzyć słusznie skoczyli…”. „Z rok już nie siedział w tym kurwidołku zaplutym, albo może i więcej, i czort wie, co go dziś podkusiło, żeby nagle moczyć wąsa w pilznerze i ból z serca przed szwagrem, Pawełczukiem Antonem, wyrzucać”. „…wrzuca Witerek ot tak, żeby tylko ten dyskurs w monotonny monolog się nie przemienił”.

Chcąc lepiej wprowadzić nas w egzotyczne środowisko prostych ludzi, Bargiełowski pisze językiem sztucznym, którym nie posługuje się żadna społeczność w Polsce. Język ten nie nosi piętna indywidualności autora, co mogłoby usprawiedliwiać taki zabieg stylistyczny, jest to po prostu podręczny słowniczek żargonu, którego autor nie pożałował czytelnikom, zazdroszcząc Hłasce i Nowakowskiemu. Oto niektóre słowa wraz z moją niezręczną próbą ich objaśnienia. Tam, gdzie nie wiedziałem, o co chodzi – stawiałem pytajnik.

Ulęgałki parszywe – dzieci.

Przykosić – tu: zauważyć. Np. „…ulęgałki parszywe przykosiły karetkę”.

Katabas i zatłamsić – unieszkodliwić (?). Np. „Jak do pierdla katabasa wygarną”.

Brzozówkarze – (?) zapewne amatorzy picia wody brzozowej.

Rabociągi – (?) zapewne arystokracja robotnicza.

„Rabociągi stateczne, w szmalu tłustym topione”.

Dżojowy – (?) może od angielskiego joy – radość, dżojowy to „zabawowicz”.

Kotwiarze – (?) może złodzieje, którzy zakotwiczają cudze mienie, ale kto wie, czy nie więźniowie, którzy połykają ostre narzędzia, aby zakotwiczyć się w szpitalu.

Kurwidołek zapluty – pejoratywne określenie miejscowości.

Strzałowi – (?).

Stłuczka – (?) znaczenie dosłowne wykluczam, może zderzenie samochodów.

Palcem zrobiony – nieudany. „Kapitan nie był przecież palcem robiony”.

Nenufar – tu: członek. Np. „Jak weźmie w dwa palce nenufara, to ten flak zgniły od razu do rozmiarów kosmicznych wyrasta”.

Naganiacz – por. Nenufar

Patafian – patrz: Naganiacz

Farmazon – tu: bzdura, „…farmazonów nie zalewajcie”.

Opierniczać – opieprzać

Sukinkot – sukinsyn

Tarantas – (?).

Kurewska maszyna – (?) może tarantas.

Rozgildziajstwo – może niechlujstwo? „Kurewska ta maszyna (…) wasze rozgildziajstwo poczuła…”.

Fujara – patrz patafian. „Taki samarytanin to już Okłosa nie był, żeby (cudzą – DP) fujarę w rękach swych kapitańskich miętosić”.

Ujaić – załatwić kogoś. „…ujają gościa i kogel-mogel mu skręcą”.

Pisarczyki z gazety – dziennikarze.

Nie zawracać tyłka – nie zawracać głowy.

Zetrzeć sobie z tapety – zapomnieć.

Szajs – tu: błoto, glina. „…kiedy woda chlusnęła na grzbiety, oni stali w tym szajsie…”.

Brzana – ryba, tu: ryba-erotomanka; np. w pościeli „tlen łapiąc łapczywie jak brzana, szeptem rybim jęknęła – puść…”

Rzucić połów – rzucić dziewczynę. „Rzucić połów na łóżko”.

Brzanę na płytkach pe-ce-wu postawił – odstawił dziewczynę.

Szmata krwawa – ofiara wypadku. Np. „szmata krwawa, rozmazana w cemencie” jeszcze o życie walczyła.

Obiekt aerodynamiczny – nowa sekretarka.

Wyrokowiec – patrz typ zmyłkowy.

Kmiot – naiwny chłopak. „Wziął kadrowiec kmiota basem surowym”.

Sieczką karmiony – cwany. „Sieczką karmiony tak się znał na cemencie”.

Malety – (?) „miejsce przy maletach kolesiowi ustąpił”.

Szargula – dziewczyna.

Kołdra watą kurwiszonowatą podszyta – dyskwalifikacja moralna właścicielki łoża i kołdry.

Nie mogąc do końca zrozumieć książki Bargiełowskiego, sięgamy raz jeszcze do profesora Hoggarta, który pisze: „Można zobaczyć, że styl jest dziesiątą wodą po Hemingwayu – narrator to twardy byk, któremu słowa przychodzą niełatwo, albo włochata małpa miejska, której wystarczy do minimum redukowany słownik”. Autor wstydzi się zwrotów „mięczakowatych” jako niegodnych stuprocentowego narratora. Po omówieniu powieści pisanych na temat lub dla prostych ludzi Hoggart – niepozbawiony talentu literackiego – ilustruje tę metodę na przykładzie rozpowszechnionych groszowych opowiadań gangsterskich: „Nagle Gruby wbił z całej siły kolano w pachwinę Ziółka. (Pachwina – to słowo jest dla bohaterów powieści Bargiełowskiego zbyt trudne, nasz autor sięgnąłby do kogla-mogla). Ziółek zwinął się z bólu, a wtedy silna pięść Grubego wylądowała na jego twarzy. Trzasnęła pęknięta kość, a krew i ciało przybrały wygląd miazgi rozgniecionego owocu. Ziółek upadł tyłem na kaflową posadzkę, wyrzygując zęby. Gruby na wszelki wypadek postawił nogę na galaretowatej masie, która kiedyś była twarzą Ziółka”.

Jeśli chodzi o brzanę-erotomankę, co szeptem rybim jęknęła – puść, to jej angielski odpowiednik przytoczony u Hoggarta brzmi: „…cały czas biodra jej chodziły jak na sprężynach… oderwała się, a potem zamruczała jak kotka, kiedy przyciągnąłem ją znowu”. Oczywiście takie czy inne słownictwo nie przesądza o wartości utworu, czasem młodzieńcza chałtura może się udać jak Azyl Faulknerowi. Nie jakość utworu mnie interesuje, tylko sposób widzenia prostych ludzi, który jest zapewne skrajną reakcją na przesłodzone wizerunki ludzi pracy, stanowiące drugą skrajność.

Przykłady te nie są dokładnie à propos, ale w sposób wyrazisty ilustrują, że od oryginalności do śmieszności maniery pisarskiej jest tylko jeden krok. Nie jest konieczne, żeby czytali państwo książeczkę Bargiełowskiego, ale byłoby wskazane, żeby on sam zapoznał się z tomem Hoggarta. Może wówczas nie szedłby tropem krętym, fałszywym.

13 listopada 1976 r.SZKLIMY NA ZAKŁAD

Kontakty z „prywatną inicjatywą”?

Nieuchronne. Szewcy, murarze, rymarze, mechanicy – wszyscy ci ludzie ratowali nas przed wieloma kłopotami. Traktowano rzemieślników jako przeżytki kapitalizmu, a przetrwali do końca PRL. Niektórzy byli zamożni. Wezwał mnie dyrektor szkoły, kiedy byłem w gimnazjum, i zapytał: „Chciałbyś mieć motocykl?”. No, chciałbym. „To będziesz udzielał korepetycji M.”. Motocykla na tych lekcjach nie dorobiłem się, ale widziałem klasę finansową państwa M. (zakład fotograficzny przy placu Trzech Krzyży, obok Szpilek).

Imponowała?

Imponowała. Ale ani klasa robotnicza, ani klasa majątkowa nie stały mi się w życiu szczególnie bliskie. Korepetytorem też nie zostałem. Cały pogrzeb na nic.

Warszawa jest zapewne jedyną stolicą, w której stoi pomnik szewca. To zobowiązuje nas i szewców. Poczynimy zatem kilka uwag na temat życia duchowego rzemieślników polskich. Pragniemy dać dowód, że szewc to dla nas nie tylko ćwiek, a malarz to nie jest wyłącznie pijak, który zamiast stołka barowego używa drabiny, lecz że w każdym bojowniku frontu usług dostrzegamy człowieka z całą pajęczyną kompleksów i namiętności. Przez lata obcowania z rzemieślnikami zgłębiam zakamarki ich dusz niczym speleolog, który penetruje coraz ciemniejsze zakamarki jaskini.

Kto raz nurkował w głębię psychologii szewca, ten wie, jak bezduszne jest określenie „usługi dla ludności”, ponieważ słowo „ludność” miało nie zawsze miłe skojarzenia. Biurokrata, co stworzył ten termin, powinien zawisnąć do góry nogami na pomniku Kilińskiego, który jest symbolem cnót drobnej wytwórczości, spychanej na margines zainteresowań.

Na peryferiach Warszawy po dwóch stronach ulicy stoją dwie kuźnie, oddalone od siebie najwyżej o pięćdziesiąt metrów. Jak w jednej odbijają butelkę, to w drugiej widać, co będzie pite. Jak w tej drugiej kują konia, to w tej pierwszej wiadomo, ile wpłynie gotówki. Kucie konia latem – 400 zł, zimą więcej, bo dochodzi gwintowanie. Dwa konie podkuć, plus pół litra i tysiąc złotych diabli wzięli. A ludzie myślą, że chłop nie ma wydatków.

Stare i nowe w tych kuźniach zespawane jest na amen. Symbolem starego jest właściciel kuźni pierwszej. Kiedy jest pijany, to nawet najjaśniejsze iskry, które skaczą od palnika, nie są w stanie rozjaśnić jego zamroczenia. Zamiast za kopyto, chwyta wówczas konia za ogon. Twarz ma czerwoną, a wygląd niechlujny, jak z Rewizora. („Horodniczy: Proszę, ażeby wszystko było przyzwoicie. Szlafmyce powinny być czyste, chorzy zaś lepiej ubrani niż codziennie, niepodobni do kowalów”). Naprzeciwko, w drugiej kuźni, mieści się przyczółek nowego. Szefową jest kobieta, zapewne jedna z nielicznych w Polsce niewiast na kierowniczym stanowisku w resorcie hutnictwa i stali. Ma własny kantorek do pracy umysłowej, budkę zbitą z desek i przytuloną do szopy, w której mieści się kuźnia. Uosobieniem nowego jest także młody kowal. Podobnie jak konie, które podkuwa – jest silny i trzeźwy, ale w odróżnieniu od nich – jest absolwentem szkoły dla kowali i mechaników. Przygarnięty z kraju Kurpiów, od lat mieszka u szefowej w zgodnej symbiozie. Nieraz widać go na ulicy, jak ciągnie ręczny wózek niczym mleczarz, ale zamiast butelek ma aparat do spawania, niezwykle ciężki. Jedna wizyta u klienta kosztuje tyle co kucie konia.

Najbogatsze życie wewnętrzne mają jednak nie kowale, lecz stolarze. Stanowią arystokrację duchową sektora usług, gatunek zanikający, który cieszy się jednak mniejszą opieką niż żubry. Najlepsi z nich są artystami dłuta i holajzy na skalę światową. Gnieżdżą się na ogół w piwnicach albo w budach własnej roboty. Są zazwyczaj po pięćdziesiątce, gdyż ludzi młodych udało się odciągnąć od sfery usług. Pomagałem niedawno stolarzowi z przedwojenną tradycją umieścić ogłoszenie w rubryce „Przyjmę do pracy”. Nie zgłosił się prawie nikt, mimo pensji ponad 7 tys. zł. Inna sprawa, że i kwalifikacje wymagane są wyższe.

Stolarze nie piją codziennie. Ze względu na wiek przestrzegają diety, tylko od czasu do czasu wpadają w trans. Ujawniają wówczas głębię Marii Stuart i przebiegłość królowej Elżbiety. Znam stolarza, który w środku heblowania futryny wyszedł z pracy do swojej oblubienicy (mogłaby być jego córką), u niej zaś na skutek bliżej nieznanej tragedii miłosnej rzucił się z drugiego piętra, pozostawiając robotę na tak długo, jak długo zrasta się miednica po czterdziestce.

Termin i cena u stolarza praktycznie nie istnieją, zaś warunki uzgodnione bywają gwałcone jak traktat wersalski. Stolarz w rozmowie wyciąga rachunki za czynsz, wodę, energię etc. Jest kapryśny, a jego słowo jako rękojmia warte jest tyle co trociny. Sylwetka psychiczna stolarza polskiego wzorowana jest na postaci René, opisanej przez François-René de Chateaubrianda. „Jest to obraz młodzieńca znudzonego przedwcześnie nadmiarem życia, pełnego żądz niespokojnych, których zadowolić nie może. Temperament jego był gwałtowny, charakter niesforny” – tak charakteryzował go wielki polonista Piotr Chmielowski. „Oskarżają mię, że mam upodobania zmienne, że nigdy długo nie mogę zająć się jednym przywidzeniem, że padam ofiarą imaginacji zbyt spiesznie sięgającej do dna przyjemności, oskarżają mię, że mijam zawsze cel, który mógłbym osiągnąć! A ja szukam tylko niewiadomego dobra, którego instynkt ciągle mnie ściga”. (Przekład Boya). Taka nawałnica uczuć miota dziś stolarzem, kiedy struga capy (w miastach mówią „czopy”).

Znam stolarza, który mógłby konserwować Wawel, takie ma złote ręce, a nawet kupić ten zamek dziecku, tyle ma pieniędzy. Rozmawialiśmy kiedyś na ulicy, gdy nie mógł utrzymać się na nogach i padł w błoto, podcięty przez alkohol. Zanik rzemiosła stolarskiego powoduje, że ceny są zawrotne. Pewien marny stolarz z Wołomina (specjalność: wieszanie szafek kuchennych) żąda za popołudnie tysiąca złotych, za metr boazerii 2,5 tys., a za jeden stopień dębowy niewiele mniej. Trudno się dziwić, skoro w Polsce zbudowano w tym roku prawie 50 tys. domków jednorodzinnych, to jest znacznie więcej, niż mamy stolarzy, nie mówiąc o mieszkaniach, które ludzie przerabiają jak źle skrojone sukienki. Wkrótce będą to rzemieślnicy tylko dla wybranych, pozostali będą oglądać ich dzieła w muzeach jak portrety szlachetnie urodzonych pędzla Goi.

Zaprzeczeniem stolarza jest cykliniarz. Współczesne pokolenie cykliniarzy przeżyło rewolucję, jaką było wyeliminowanie cykliny ręcznej przez tarczę pokrytą papierem ściernym i obracaną elektrycznie. Wałek wyeliminował typ cykliniarza osiłka, tak jak wynalazek Gutenberga wykończył kaligrafów-zakonników. Dawniej cyklinowanie odbywało się na kolanach, osłoniętych nakolannikami z kawałków opon. Cykliniarz pracował w tej samej poniżającej pozycji co brukarz. Dzięki maszynie przybrał pozycję pionową, przestał poruszać się na czterech łapach. Dawniej motorem jego pracy był alkohol. Stawiał butelkę pod przeciwną ścianą i zlany potem zmierzał do niej jako do jedynej satysfakcji, po czym przenosił ją pod drugą ścianę. Najbardziej narażoną częścią ciała były kolana i wątroba. Obecnie, ze względu na hałas maszyny, na pierwszej linii frontu są uszy – jak napisano by w raporcie o cykliniarzach, gdyby ten temat godny był ofensywnych dziennikarzy. W dalszej kolejności są oczy i płuca, atakowane przez lakiery do podłóg, tak szkodliwe, że powinny być zakazane. Wątroba spadła na czwartą pozycję.

Życie duchowe cykliniarza jest uboższe, ponieważ hałas i smród uniemożliwiają skupienie. Otuchę czerpie z pieniędzy. Jak państwo wiedzą, „cyklinowanie” i „bezpyłowe cyklinowanie” wypełnia połowę działu ogłoszeń Życia Warszawy. Są to ludzie tak chętni do pracy, że na pierwsze zawołanie zjeżdżają ze swoją maszyną o każdej porze dnia i nocy, gotowi budzić dzieci i starców, byle tylko zacząć jeszcze dziś wieczór. Tajemnica tej podaży jest zrozumiała. Metr kwadratowy cyklinowania i lakierowania od zaraz kosztuje 80-110 zł, z tego robotnik otrzymuje nie więcej niż 30, reszta idzie na lakier, inne koszty i zysk przedsiębiorcy. Podobnie jest u parkieciarzy, którzy płacą robotnikowi najwyżej 300 zł dziennie, a jego dzienną pracę sprzedają za tysiąc.

Nic dziwnego, że panuje pogoń za gotówką i nie ma czasu na życie duchowe. Niczego nie brak: klepki w nowych mieszkaniach, lakierów i ludzi chętnych do ciężkiej, akordowej, ale dobrze płatnej roboty.

Co innego w branży szkieł i luster. Tu odpędzają klienta drzwiami i oknami z braku szkła. Oszklenie dużego okna jest problemem i mówi się „oszklimy na zakład”. Nowicjusze sądzą, że okno będzie zabrane do zakładu, skąd wróci gotowe, tymczasem zamiast jednej dużej – otrzymują dwie szyby mniejsze, z których jedna zachodzi na drugą, i to jest ten zakład. Jednak wizyta u szklarza zawsze jest pouczająca, można się dowiedzieć, że lustro wolno myć tylko wodą, a kwasu solnego nie należy w ogóle wpuścić do domu, bo koniec z lustrem. Patrząc na napis „Luster nie odświeżamy”, można pękać ze śmiechu na widok klientów. Tak jak w bajce Kryłowa:

Gdy małpa siebie w lustrze zobaczyła,

Niedźwiedzia skrycie łapką potrąciła.

„Patrz, mówi ona, mój dobry kumie stary,

Czyj w lustrze może być obrazek tej poczwary?”

20 listopada 1976 r.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: