Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzień dobry, kochanie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 maja 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dzień dobry, kochanie - ebook

Dwie dusze, które spotykają się, rozstają, odnajdują i…

Prawdziwa miłość pokonuje czas i odległość. Ciepła zabawna, wyjątkowa powieść. Romantyczna jak „Jeden dzień”.

Rzym i Mediolan leżą daleko od siebie, a mimo to uczucie między Agnese i Lorenzem jest niczym ogień, który tli się niewielkim płomieniem, lecz się nie wypala.

Poznali się, będąc jeszcze dziećmi, pewnego upalnego lata w Emilii-Romanii. Od tamtego czasu upłynęło już wiele lat, a beztroskie zabawy ustąpiły miejsca przenikliwym spojrzeniom pełnym pożądania.

Zielonooka Agnese o rudych włosach dużo czasu poświęca nauce, jest uparta i marzy o tym, by zostać lekarzem. Bogaty i czarujący Lorenzo, wychowany pośród luksusów i wygód, pasjonuje się fotografią i kinem. Spędza czas na wystawnych, suto zakrapianych imprezach, uwodząc coraz to inne aktorki i modelki. Mimo to jedynym głosem, jaki chciałby słyszeć podczas samotnych nocy, jest głos Agnese. Ona potrafi słuchać, zna go jak nikt inny i umie czasem porządnie go zganić, ale też obdarzyć ciepłym słowem, nawet wtedy, gdy już świta, a w szpitalu czekają na nią pacjenci. Zostając kardiologiem, poszła za głosem swojego powołania i spełniła marzenie, które towarzyszyło jej od dziecka. Agnese i Lorenzo przemierzają wszystkie etapy życia, wciąż spotykając się i rozstając, kochając się i oddalając się od siebie, aż do momentu, w którym przeznaczenie w końcu postanawia im pomóc...

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-410-8
Rozmiar pliku: 574 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

We­ne­cja

Stra­ciłaby od­dech. Wokół za­pa­no­wałaby ci­sza. Głucha, głęboka ci­sza i złowiesz­cza ciem­ność. Jej dłonie przy­brałyby jesz­cze bled­szy ko­lor, włosy uno­siłyby się de­li­kat­nie­na fa­lach, lek­kie, oświe­tla­ne tym je­dy­nym pro­mie­niem słońca, który padał wte­dy na la­gunę, dzieląc ją ide­al­nie na pół.

Jej ciało wy­nu­rzyłoby się po kil­ku go­dzi­nach, dry­fo­wałoby pod cie­niutką powłoką ak­sa­mit­nej ta­fli: po­bladła twarz, oko­lo­na łagod­ny­mi lo­ka­mi, i zie­lo­ne oczy, tego sa­me­go ko­lo­ru co woda.

Była szósta czter­dzieści osiem i przy­po­mniała so­bie,że słyszała gdzieś o tym, że do większości sa­mobójstw­po­pełnia­nych w północ­nej Eu­ro­pie do­cho­dzi właśnie między czwartą a siódmą rano.

Przy­najm­niej umarłaby młodo, w ele­ganc­kiej su­kien­ce od Ar­ma­nie­go.

• • •

Agne­se spoj­rzała w dół na gęstą, spo­kojną wodę i zro­zu­miała, że nig­dy nie zde­cy­do­wałaby się na skok.

Z dru­giej stro­ny wy­spy Lido, za mętnym kanałem,roz­ciągał się wi­dok na całą We­necję, na ho­ry­zont prze­ry­wa­ny je­dy­nie dzio­ba­mi gon­do­li i na de­li­katną mgłę roz­poście­rającą się na tle różowa­wej łuny wschodzącego słońca. W od­da­li białe mo­torówki, ni­czym ba­let­ni­ce, prze­ska­ki­wały z gracją z jed­nej fali na drugą, uroz­ma­icająckra­jo­braz. Wpa­try­wała się w zgniłe drew­no po­mo­stu za­nu­rzo­ne­go od wieków w tych sa­mych, sta­tycz­nych wo­dach. Właśnie tak się czuła – zgniła wewnątrz i nie­ru­cho­ma na zewnątrz.

Odwróciła się i spoj­rzała na ma­je­sta­tycz­ny bu­dy­ne­kE­xcel­sio­ra: okna z za­ostrzo­ny­mi łuka­mi nawiązującedo sty­lu arab­skie­go, mau­re­tański dzie­dzi­niec z orien­talną fon­tanną i rzu­cająca się w oczy kopuła, która spra­wiała, że przy­po­mi­nał ra­czej budzącą po­dziw ka­tedrę niż luk­su­so­wy ho­tel.

Nadal nie mogła uwie­rzyć, że spędziła tu­taj noc.

Pod­da­nie się w tym kon­kret­nym mo­men­cie byłoby­jak po­go­dze­nie się z porażką, z nie­uchron­nością ko­lei losu, z fi­gla­mi płata­ny­mi przez tra­gicz­ne i okrut­ne prze­zna­cze­nie. Nie pierw­szy raz zda­rzało jej się cier­pieć z po­wo­du mężczy­zny. Choć w grun­cie rze­czy przez całe życie cier­piała wyłącznie z po­wo­du jed­ne­go mężczy­zny.

Ni­cze­go nie pragnęła bar­dziej niż uka­rać go, wzbu­dzić w nim po­czu­cie winy, spra­wić by za nią tęsknił. Sa­mobójstwo? Nie, nie­ste­ty, to nie było dla niej.

Poza tym, jeśli uto­piłaby się w pry­wat­nym ba­se­nie por­to­wym ho­te­lu Excel­sior w cza­sie trwa­nia Fe­sti­wa­lu Fil­mo­we­go, tyl­ko nadałaby mu rozgłosu.

Już wy­obrażała so­bie nagłówki ga­zet: Z miłości rzu­ciła się do wody. Kro­ni­ka sza­lo­nej miłości de­biu­tującego reżyse­rai pani kar­dio­chi­rurg.

W żad­nym wy­pad­ku nie mogła ry­zy­ko­wać przy­czy­nie­nia się do jego suk­ce­su – to było poza dys­kusją. Kto wie, może na­wet uro­niłby kil­ka łez, udzie­lając wy­wia­du ja­kiejś sta­cji te­le­wi­zyj­nej.

Poza tym, co po­wie­działyby na to jej ciot­ki? Całyty­dzień zajęły im przy­go­to­wa­nia mające prze­mie­nićją z brzyd­kie­go kaczątka, ja­kim od za­wsze się czuła,w piękne­go łabędzia o dum­nym spoj­rze­niu i roz­po­star­tych skrzydłach.

• • •

— Prze­pra­szam. Czy pani za­ma­wiała kawę?

Agne­se odwróciła się gwałtow­nie, wcześniej nie za­uważyła obec­ności kel­ne­ra. Do­tarła do ka­wiar­ni półprzy­tom­na, pogrążona w pląta­ni­nie myśli. Ogra­ni­czyła się do przy­tak­nięcia głową i au­to­ma­tycz­nie wsy­pała czte­ry łyżecz­ki­cu­kru do filiżanki. Chłopak odłożył tacę na blat i zaczął się jej przyglądać.

Agne­se pod­niosła wzrok nie­co po­iry­to­wa­na.

— Prze­pra­szam, czy pani jest…?

Odwróciła się, śledząc jego wzrok. Od razu roz­po­znała pla­kat znaj­dujący się za jej ple­ca­mi, wi­docz­ny przez szybę drzwi wejścio­wych ho­te­lu.

Był to pla­kat re­kla­mujący film, jego film.

Szko­da tyl­ko, że to nie ona na nim wid­niała, a ta dru­ga.

— Nie — od­po­wie­działa zde­cy­do­wa­nym to­nem.

Chłopak wyglądał na roz­cza­ro­wa­ne­go.

— W każdym ra­zie jest pani do niej bar­dzo po­dob­na.

Nie­wia­ry­god­ne. W tak próżny sposób, opie­rający się je­dy­nie na po­zo­rach – wy­star­czył kok à la Hep­burn i sty­lo­we oku­la­ry – można było upodob­nić się do tej dru­giej. To fry­zjer ją na to namówił, jak tyl­ko ciot­ka­Au­ro­ra po­wie­działa mu, że Agne­se wy­bie­ra się do We­ne­cji na Fe­sti­wal Fil­mo­wy. Kok miał uczy­nić ją wyjątkową i nad­zwy­czajną, jak sławną ak­torkę ze Śnia­da­niau Tif­fa­ny’ego.

Była tak roztrzęsio­na, że pa­pie­ros wy­sunął jej się z dłoni i mu­siała spuścić wzrok. Za­uważyła, że ob­cas le­we­go buta pękł i głęboka rysa dzie­liła na pół wąską szpilkę po­la­kie­ro­waną na tur­ku­so­wo. Były to dro­gie san­dałki, ku­pio­ne­na po­se­zo­no­wych wy­prze­dażach.

Ob­cas mógł złamać się w każdej chwi­li – przy odro­bi­nie szczęścia stałoby się to dokład­nie w mo­men­cie, w którym on zma­te­ria­li­zo­wałby się w holu.

Ciot­ki wy­pchały jej wa­lizkę ele­ganc­ki­mi su­kien­ka­mi, je­dwab­ny­mi apasz­ka­mi, słomko­wy­mi ka­pe­lu­sza­mi i przede wszyst­kim bu­ta­mi na wy­so­kich ob­ca­sach, których wy­star­czyłoby co naj­mniej na dwie zmia­ny dzien­nie.

— Ko­bie­ta nie może ist­nieć bez swo­je­go pie­de­stału— lubiła po­wta­rzać ciot­ka Au­ro­ra, która właśnie uzy­skała dy­plom ko­sme­tycz­ki i chwa­liła się kom­pe­ten­cja­mi.

Te­raz, gdy kel­ner zwrócił jej uwagę na po­do­bieństwo między nią i ak­torką z pla­ka­tu, za­czy­nała ro­zu­mieć,dla­cze­go dzień wcześniej po wyjściu z mo­torówki zro­bio­no jej tyle zdjęć.

• • •

Kie­dy ją zo­ba­czył, pod­szedł za­sko­czo­ny i za­py­tał:

— Nina, to ty?

Na twa­rzy Agne­se zagościł wy­mu­szo­ny uśmie­chi po chwi­li przy nim po­ja­wiła się ona. Dziew­czy­na o no­gach tak długich, że mu­siała być albo mo­delką albo ak­torką. Miała na so­bie czarną ob­cisłą su­kienkę z je­dwa­biu, którą nosiła, jak­by była to naj­bar­dziej na­tu­ral­na rzecz na świe­cie, cho­ciaż zbliżało się do­pie­ro południe. Oby­dwie były wy­so­kie, smukłe i miały taką samą fry­zurę. Oczy tej dru­giej były jaśniej­sze od oczu Agne­se i miały nie­co podłużny kształt, ale rze­czy­wiście można było do­szu­kać się po­do­bieństwa.

Była jesz­cze piękniej­sza, niż so­bie wy­obrażała.

— Miło mi, Lo­uise.

Agne­se przed­sta­wiła się, po czym jak zwy­kle za­milkła.

Za­wsze tak było. Tyl­ko on po­tra­fił do niej do­trzeć, wywołać uczu­cia, które nią wstrząsały. Był też je­dyną osobą, która po­tra­fiła ją zra­nić, może na­wet wca­le nie mając ta­kie­go za­mia­ru.

W tam­tym mo­men­cie, siedząc nad filiżanką kawy, Agne­se zro­zu­miała, że po­zo­stało jej już tyl­ko jed­no do zro­bie­nia – żyć da­lej.Lo­ren­zo

Stał długo pod stru­mie­niem ciepłej wody. Po­wra­cał ymu w pamięci szczegóły z mi­nio­nej nocy, jej biała szy­ja w mro­ku pa­nującym w po­ko­ju, ciepły głos, nie­co ochrypły od nad­mia­ru al­ko­ho­lu. To pożąda­nie, które zda­wało się ich pochłaniać bez końca.

Kie­dy się obu­dził, ona już nie spała. Pa­trzyła na nie­go,w ci­szy, tymi swo­imi wiel­ki­mi ocza­mi, tak bli­ski­mi.

Trwa­li tak przez kil­ka długich chwil, po­tem on pod­niósł się na­gle z łóżka, przy­po­mi­nając so­bie o Lo­uise. Jej szmin­ka od Dio­ra leżała na półce pod lu­strem ra­zem­ze srebrną bran­so­letką, którą do­stała od nie­go – pew­nie spa­ko­wała wa­liz­ki w pośpie­chu i złości albo spe­cjal­nie­je tam położyła, aby zo­sta­wić po so­bie jakiś ślad w po­ko­ju, w którym jesz­cze dzień wcześniej byli ra­zem.

Wi­dział ją dokład­nie ocza­mi wy­obraźni, jak szła ho­te­lo­wym ko­ry­ta­rzem i płakała, zasłaniając oczy ciem­ny­mi oku­la­ra­mi – w głębi du­szy chy­ba miał na to na­dzieję. Nie należała do osób, które z łatwością pu­blicz­nie oka­zują swo­je emo­cje.

Po­dob­nie Nina, która, jak da­le­ko sięgał pamięcią, rzad­ko po­tra­fiła mówić głośno o tym wszyst­kim, co czuła i myślała.

Na­gle przy­po­mniał so­bie ich pierw­sze wa­ka­cje.Jak bar­dzo się rozzłościła, gdy wy­je­chał bez pożegna­nia. Byli tyl­ko dziećmi. A jed­nak wy­trwała w swo­im po­sta­no­wie­niu. Cza­sem nie­na­wi­dził jej upo­ru.

• • •

Tam­te­go ran­ka Lo­ren­zo nie po­wie­dział ani słowa.

Jed­nak wszyst­ko było wyraźne i oczy­wi­ste. Kie­dy pod­niosła się i bez słowa przy­bliżyła się do nie­go, patrząc mu pro­sto w oczy, zro­zu­miał. Ona wie­działa już o wszyst­kim, jak za­wsze.

— Masz wy­rzu­ty su­mie­nia.

Lo­ren­zo trwał w mil­cze­niu, słowa uwięzły mu w gar­dle, nie mogąc się uwol­nić.

— O czym ty mówisz? Wca­le tak nie jest.

Od­sunął się i pod­szedł do okna.

— Właśnie, że tak! Masz wy­rzu­ty su­mie­nia! Wy­rzu­ty su­mie­nia... Poważnie!

Stał wciąż odwrócony ple­ca­mi, nie był w sta­nie­się po­ru­szyć. Słyszał, jak zbie­rała ubra­nia i stu­kała ob­ca­sa­mi po par­kie­cie. Gdy się odwrócił, Nina była jużw drzwiach.

— Je­steś w niej za­ko­cha­ny?

Lo­uise była chy­ba pierwszą ko­bietą, której po­zwo­lił prze­drzeć się przez mur, który wy­bu­do­wał między sobąi resztą świa­ta.

— Nie wiem — od­po­wie­dział.

Nina przy­gryzła war­gi i nie spusz­czała z nie­go wzro­ku– chciała jesz­cze przez chwilę przyglądać się mu, nimz­de­cy­du­je, czy wie­rzyć jego słowom.

Ale on nie sta­rał się ni­cze­go wy­przeć, więc wy­szep­tała tyl­ko:

— Jeśli ze­chcesz, spo­tka­my się później... w ka­wiar­ni. Będę na cie­bie cze­kać.

Łzy napłynęły jej do oczu, kie­dy wy­cho­dziła.Kaczątka

Jedy­ny­mi przy­ja­ciółmi, ja­kich zdołała so­bie zjed­naćtam­te­go lata w Ro­ma­nii, były kaczątka.

W tam­te wa­ka­cje jej sto­sun­ki z ku­zynką Gildą znacz­nie się zmie­niły.

Pew­ne­go ran­ka, pod­czas gdy bab­cia przy­go­to­wy­wała pia­dinę¹ na obiad i od­grze­wała kawę z mle­kiem na śnia­da­nie, ciot­ka Au­ro­ra po­ja­wiła się w kuch­ni z ko­lo­rową re­klamówką, którą zaczęła wy­ma­chi­wać przed ocza­mi swo­jej, dwu­na­sto­let­niej wówczas, córki – Gil­dy.

— Mam coś dla cie­bie! — wy­krzyknęła pod­eks­cy­to­wa­na, wyciągając z re­klamówki wiśnio­wy ko­stium w białe krop­ki.

Gil­da spoj­rzała na ma­lut­ki ko­stium z lek­kim prze­rażeniem w oczach i spróbowała się prze­ciw­sta­wić:

— Ale mamo… jest za mały, a poza tym tego typu ko­stiu­my są już te­raz nie­mod­ne, ten krój jest trochę prze­sta­rzały…

— Je­steś już pa­nienką, a tyl­ko małe dziew­czyn­ki noszą jed­noczęścio­we ko­stiu­my — od­po­wie­działa ciot­ka Au­ro­ra to­nem nie­znoszącym sprze­ci­wu.

— Ja też chcę dwuczęścio­wy ko­stium — wtrąciła Agne­se, która miała wówczas dzie­więć lat i ani śladu cze­go­kol­wiek, co należałoby zasłaniać. Bab­cia od razu ją uci­szyła:

— Ty się nie spiesz. Na wszyst­ko przyj­dzie czas.

— Będzie pa­so­wał ide­al­nie. Przy­mierz go od razu— po­wie­działa sta­now­czo Au­ro­ra, a wte­dy Gil­da spoj­rzała na ciotkę Clau­dię błagającym o po­moc wzro­kiem.

— Nie patrz tak na mnie, nie je­stem twoją matką. Gdy­by to ode mnie zależało, w ogóle nie ist­niałyby dwuczęścio­we ko­stiu­my.

Ciot­ka Clau­dia jako je­dy­na z całej ro­dzi­ny nie wyszła za mąż i nie miała dzie­ci, co nie­rzad­ko uzna­wałaza powód do dumy, sądząc, że podjęła je­dyną słuszną de­cyzję w życiu. Miała krótko ścięte włosy i wciąż nosiładzwo­ny, mimo iż kończyły się już lata dzie­więćdzie­siąte. Cho­dziła z wier­tarką w kie­sze­ni, ko­chała ogrod­nic­twoi zaj­mo­wała się tymi wszyst­ki­mi pra­ca­mi, które za­zwy­czaj wy­ko­nują mężczyźni. Między in­ny­mi dla­te­go,że w domu nie było mężczyzn.

Agne­se lubiła ciotkę, po­nie­waż była inna i po­tra­fiłają rozśmie­szyć. Gil­da też uwiel­biała ciotkę, choćby dla­te­go, że sta­no­wiła całko­wi­te prze­ci­wieństwo jej mat­ki Au­ro­ry, która z ko­lei była wy­bu­chową mie­szanką ko­bie­cości i zmysłowości. Za każdym ra­zem, gdy do­sta­wała re­pry­mendę, Gil­da wie­działa, że mogła li­czyć na ciotkę Clau­dię, która choćby z prze­ko­ry, za­wsze sprze­ci­wiała się zda­niu sio­stry.

Dla Agne­se je­dyną osobą, która miała rze­czy­wiście coś do ga­da­nia, była bab­cia. To ona do­ko­ny­waławy­borów, co Agne­se, wciąż małej dziew­czyn­ce, wte­dy jesz­cze od­po­wia­dało.

To były czwar­te wa­ka­cje, które spędzała w Ro­ma­nii.Jej pra­dzia­dek wy­bu­do­wał tam dość duży dom, oto­czo­ny nie­wiel­kim kawałkiem zie­mi, i szopę przy­sto­so­wanąna kur­nik. Agne­se uwiel­biała świeże jaj­ka, za­pach spa­le­ni­zny wy­do­by­wający się ze sta­rej ku­chen­ki elek­trycz­nej, mar­mu­ro­we stop­nie, które ochładzały jej sto­py wcze­snym popołudniem, i pia­dinę do­mo­wej ro­bo­ty. W Ric­cio­ne były ka­ru­ze­le, a w Ri­mi­ni lody w rożku, które zależnie od wiel­kości mogły kosz­to­wać do pięciu tysięcy lirów. A przede wszyst­kim była tam jej ku­zyn­ka Gil­da, której obec­ność spra­wiała, że lato było wyjątko­wym okre­sem.

Star­sza od niej o kil­ka lat Gil­da, ru­dowłosa dziew­czyn­ka z dużymi, in­ten­syw­nie brązo­wy­mi ocza­mi i kon­ste­lacją piegów na po­licz­kach, miała sil­ny i zde­cy­do­wa­ny cha­rak­ter. Agne­se po­dzi­wiała ją i chciała spędzać z nią cały swój wol­ny czas.

W cza­sie zimy Gil­da tyl­ko cza­sa­mi przy­jeżdżałają od­wie­dzić i spędzały wte­dy całe popołudnia, grającw kla­sy, skacząc po ko­lo­ro­wych płyt­kach na podwórzuu bab­ci, w sta­rej ka­mie­ni­cy z lat sześćdzie­siątych w dziel­ni­cy Cen­to­cel­le, w Rzy­mie.

Bu­dy­nek zo­stał wy­bu­do­wa­ny przez An­ge­la, pra­dziad­ka Gil­dy, bu­dow­ni­cze­go, ama­to­ra al­ko­ho­lu i nie­zmor­do­wa­ne­go gra­cza kar­cia­ne­go, oraz jej dziad­ka Al­ber­ta, elek­try­ka. Podwórze zo­stało wykończo­ne jako ostat­nie, więc wyłożono je różnymi płyt­ka­mi, ja­kie zo­stały z in­nych po­miesz­czeń. Dla­te­go po­sadz­ka pełna była roz­ma­itych ko­lorów. Go­dzi­na­mi można było ska­kać z jed­nej płytki na drugą. Gdy­by miała siostrę taką jak Gil­da, jej życie­na pew­no byłoby o wie­le lep­sze. Nie­ste­ty, ku­zyn­ka miesz­kała w dziel­ni­cy Sa­la­rio, po dru­giej stro­nie mia­sta. Je­dyną okazję do spo­tka­nia sta­no­wiły wa­ka­cje.

Tam­te­go lata jed­nak Gil­da nie była już taka jak daw­niej.Nie pływała już ra­zem z nią, nie śpie­wała na całe gardło pio­se­nek z Can­dy Can­dy², nie bie­gała za nią po plaży,bawiąc się w ber­ka, nie chciała na­wet bu­do­wać zamkówz pia­sku. Całymi dnia­mi prze­sia­dy­wała pod pa­ra­so­lem, ob­ser­wo­wała, jak ciot­ki grały z bab­cią w kar­ty i cho­wała się przed spoj­rze­nia­mi mężczyzn nieświa­do­ma swe­go roz­bra­jającego piękna.

Jak­by tego było mało, wy­da­wało się, że nad mo­rzemw ogóle nie było dzie­ci w wie­ku Agne­se. Wszy­scy byli albo zbyt duzi, albo zbyt mali. A ona była bar­dzo wy­ma­gająca.

Na podwórzach w po­bliżu ich domu można było spo­tkać je­dy­nie sta­ruszków grających w kar­ty i po­pi­jających czer­wo­ne wino oraz kil­ku star­szych od niej chłopców, ba­wi­cych się w nie­zro­zu­miałe dla niej gry, do których i tak nie była do­pusz­czo­na.

Na szczęście nie bra­ko­wało zwierząt.

Były i kury w kur­ni­ku, i Yoghi, naj­bar­dziej le­ni­wy­pies na świe­cie, i gro­mad­ka małych kaczątek o ciem­no­zie­lo­nym pu­chu i żółtych dzióbkach. Agne­se zna­lazła jew małym la­sku w po­bliżu domu i na­tych­miast po­czuła,że jej po­trze­bo­wały.

Złapała ptasz­ki do wi­kli­no­we­go ko­szy­ka, kusząc kawałkami su­che­go chle­ba na­mo­czo­ne­go w mle­ku, i za­brała ze sobą. Bab­cia nie po­zwo­liła wnieść ich do domu, więc Agne­se zbu­do­wała coś w ro­dza­ju gniaz­da: trochę sian­kai mały da­szek opar­ty na dwóch drew­nia­nych pa­ty­ka­chw­bi­tych w zie­mię. Przy­najm­niej mogły się tam schro­nić przed słońcem. Było ich sie­dem.

Wie­czo­rem, przed pójściem spać, Agne­se li­czyła je od nowa, by upew­nić się, że żad­ne­go z nich nie bra­ku­je. Wszyst­kim nadała imio­na i założyła ko­lo­ro­we opa­ski na łapki, aby móc łatwo je rozróżnić. Opie­ko­wała się nimi z taką uwagą, ja­kiej dotąd nie poświęciła ni­cze­mu in­ne­mu.

Kie­dy ciot­ki za­py­tały, gdzie jest ka­cza mama, Agne­se od­po­wie­działa, że po­rzu­ciła małe i odpłynęła w kie­run­ku dru­gie­go brze­gu rze­ki.

Kłamała, ale uważała, że było to w su­mie nie­win­ne kłam­stwo, które uspra­wie­dli­wiało jej za­cho­wa­nie,a jed­no­cześnie spra­wiało, że nie mu­siała czuć się jak złodziej­ka kaczątek.

• • •

Pew­ne­go ran­ka obu­dziła się krótko przed świ­tem, ogar­nięta dziw­nym prze­czu­ciem.

Przy­go­to­wała śnia­da­nie dla swo­ich pod­opiecz­nych, po­deszła do gniaz­da, zaczęła rozkładać kawałki chle­bai zo­rien­to­wała się, że jed­ne­go z kaczątek bra­ko­wało. Te­goz czer­woną opaską.

Prze­li­czyła je. Rze­czy­wiście: bra­ko­wało Ce­sa­re.

Zaczęła głośno nawoływać, prze­szu­kując oko­licę.

Na­gle usłyszała pisk, a za­raz po nim roz­dzie­rający, przy­du­szo­ny, jed­no­znacz­ny odgłos.

Do­bie­gał zza kur­ni­ka.

Po­biegła tam szyb­ko i zo­ba­czyła nie­wie­le star­sze­go­od sie­bie chłopca rzu­cającego ka­mie­nia­mi w kaczątko.

Ce­sa­re bie­gał roz­pacz­li­wie po ścieżce, próbując uniknąć ciosów, ale deszcz ka­mie­ni spa­dał na nie­go bez­li­tośnie.

Nie­my krzyk uwiązł jej w gar­dle na chwilę przed tym, jak otrzy­mało śmier­tel­ny cios.

Kaczątko upadło na trawę.

— Nie żyje? — za­py­tał chłopiec.

Agne­se aż pod­sko­czyła, słysząc te słowa.

Po­deszła do kaczątka i pogłaskała je tak de­li­kat­nie,jak po­win­no się postępować z rzad­kim i bez­bron­nym stwo­rze­niem. Pi­sklę było jesz­cze ciepłe. Ale już nie od­dy­chało.

— Ja nie chciałem… — wy­szep­tał na­gle wy­stra­szo­ny.

Agne­se uciekła w stronę domu.

Chłopiec ob­ser­wo­wał ją, aż zniknęła mu z oczu,po czym pod­niósł ka­mień, którym ude­rzył kaczątko,i za­uważył na nim plamkę krwi.

Oczy tego chłopca - wiel­kie, ciem­ne, o podłużnym kształcie - miała za­pa­miętać na długo.

• • •

Agne­se wbiegła roztrzęsio­na do swo­je­go po­ko­ju, za­winęła Ce­sa­re w przeście­radło i wyszła. Gdy już miała za­mknąć za sobą drzwi do domu, zo­ba­czyła pra­bab­cię Lisę, drobną i chu­dziutką dzie­więćdzie­sięcio­let­nią ko­bietę siedzącą na ku­chen­nym krześle. Jej białe roz­pusz­czo­ne włosy i równie biała ko­szu­la noc­na były ni­czym chmu­ra światław półmro­ku po­ko­ju.

Spoj­rzała na zmar­twioną twarz dziew­czyn­ki i na za­wi­niątko, które trzy­mała w ręku:

— Co się dzie­je, ko­cha­nie?

Agne­se nie za­trzy­mała się, by od­po­wie­dzieć, za­mknęła drzwi i wy­biegła.

Gdy zna­lazła się przy dro­dze, na dro­go­wska­zie prze­czy­tała nazwę mia­sta Ri­mi­ni i ru­szyła w tę stronę.

Chod­nik był wąski, a po sze­ro­kiej, dwu­pa­smo­wej dro­dze sa­mo­cho­dy pędziły jak sza­lo­ne.

Agne­se po­pa­trzyła pro­sto przed sie­bie, wstęga as­fal­tu zda­wała się nie mieć końca. Nie mogła uwie­rzyć, że to wy­da­rzyło się na­prawdę. Przy­po­mniała so­bie spoj­rze­nie chłopca w mo­men­cie, gdy ude­rzył kaczątko.

Te jego wiel­kie, ciem­ne oczy, pełne prze­rażenia.

Gdy­by ka­mień nie tra­fił w łebek, Ce­sa­re jesz­cze by żył.

Gdy­by wie­działa więcej o życiu i śmier­ci zwierząt, może po­tra­fiłaby przywrócić mu od­dech. Wi­działa to w ja­kimś pro­gra­mie te­le­wi­zyj­nym: ko­bie­ta wy­da­wała się już nieżywa, ale mąż ude­rzył ją kil­ka razy w klatkę pier­siową i znów zaczęła od­dy­chać.

Te­raz było już jed­nak za późno.

Słońce wzno­siło się co­raz wyżej na nie­bie i let­ni skwar przy­kle­jał się do niej z każdej stro­ny.

Pa­nie prze­chodzące chod­ni­kiem spoj­rzały na niąze zdzi­wie­niem.

Nie było to z pew­nością od­po­wied­nie miej­sce na spa­ce­ry dla sa­mot­nej dziew­czyn­ki. W ogóle dziew­czyn­ka w jej wie­ku nie po­win­na prze­cha­dzać się sama.

Ale Agne­se była zbyt upar­ta, aby zre­zy­gno­wać z za­mie­rzo­ne­go przed­sięwzięcia.

Ręce jej się pociły, a ser­ce biło moc­no, z prze­rażeniai z pośpie­chu.

Na­gle ogarnęło ją dziw­ne uczu­cie, które prze­szy­wało całe jej ciało, ból, ja­kie­go nig­dy wcześniej nie czuła,w sa­mym środ­ku most­ka, tak jak­by ktoś położył tam coś bar­dzo ciężkie­go. Od­dech stał się krótszy i to­wa­rzy­szył mu dziw­ny świst roz­noszący się w po­wie­trzu przy każdym kro­ku. Agne­se po­czuła, że nogi ugi­nają się pod nią, a wzrok nie­bez­piecz­nie za­czy­na się roz­my­wać.

Dro­ga zda­wała się przy­bie­rać dziw­ne kształty. Ostat­nią rzeczą, jaką zo­ba­czyła, za­nim upadła na zie­mię nie­przy­tom­na, był nie­bie­ski znak dro­go­wy wska­zujący drogędo cen­trum mia­sta.

• • •

Kie­dy otwo­rzyła oczy, zaczęła od razu szu­kać białego za­wi­niątka, ale nig­dzie go nie wi­działa. Leżała na nie­wiel­kiej ka­na­pie miej­scu, w którym nig­dy wcześniej­nie była. Wy­stra­szo­na po­de­rwała się gwałtow­nie i zo­ba­czyła zbliżającego się do niej ob­ce­go mężczyznęw mun­du­rze.

— Gdzie on jest, co z nim zro­bi­liście?

— Spo­koj­nie, wszyst­ko jest w porządku… Ko­mi­sa­rzu, obu­dziła się!

Inny mężczy­zna, bez mun­du­ru, wy­szedł z po­ko­ju na­prze­ciw­ko.

— Ale gdzie jest Ce­sa­re?

— Ce­sa­re?

Ko­mi­sarz spoj­rzał na dru­gie­go mężczyznę, który właśnie niósł za­wi­niątko z sąsied­nie­go po­ko­ju, wciąż jesz­cze owi­nięte białym przeście­radłem.

Za­py­tał, dokąd się wy­bie­rała, a Agne­se bez wa­ha­nia oznaj­miła:

— Tu­taj. Aby do­nieść o przestępstwie.

Dwaj mężczyźni wy­mie­ni­li spoj­rze­nia, a ich miny spo­ważniały.

— Zabójstwo — dodała od razu dziew­czyn­ka.

Wi­działa to w Fo­rum, jed­nym z ulu­bio­nych pro­gramów bab­ci, w którym roz­strzy­ga­no spo­ry pomiędzy tym, kto popełnił przestępstwo, i tym, kto o nim doniósł.To właśnie z nie­go Agne­se na­uczyła się pew­nych wyrażeń, a z po­mocą bab­ci zaczęła też wy­ra­biać so­bie swo­je zda­nie na te­mat spra­wie­dli­wości.

Ko­mi­sarz spoj­rzał na nią uważnie w ocze­ki­wa­niu­na dal­szy ciąg jej wyjaśnień.

— Zabójstwo mo­je­go kaczątka.

Mężczy­zna posłał znaczące spoj­rze­nie młode­mu funk­cjo­na­riu­szo­wi, który le­d­wo po­wstrzy­my­wał się od śmie­chu.

— A kogo chciałabyś po­zwać za zabójstwo Ce­sa­re?

Agne­se nie od­po­wia­dała, właśnie zdała so­bie sprawę,że nie wie­działa nic o tam­tym chłopcu, nig­dy wcześniej nie wi­działa go w oko­li­cy domu i, przede wszyst­kim, nie znała jego imie­nia. Nie zdążyła dokończyć swo­jej myśli,gdy w drzwiach zo­ba­czyła zdy­szaną ciotkę Clau­dię, a za­raz za nią zmar­twio­ne miny ciot­ki Au­ro­ry i ku­zyn­ki Gil­dy.

Zro­zu­miała, że już nic nie można było zro­bić.

• • •

Ciot­ka Clau­dia pro­wa­dziła sa­mochód, a Agne­se­spoglądała za szybę w mil­cze­niu, trzy­mając za­wi­niątko­na ko­la­nach.

Od kie­dy jej ro­dzi­ce zginęli w wy­pad­ku sa­mo­cho­do­wym na moście au­to­stra­dy pro­wadzącej z Rzy­mu do mia­sta L’Aqu­ila, Agne­se uwiel­biała spędzać czas z sio­stra­mi swo­jej mat­ki, ale w tam­tej chwi­li nie­na­wi­dziła ich, bo unie­możliwiły jej wy­mie­rze­nie spra­wie­dli­wości.

— Wiesz, że szu­kałyśmy cię wszędzie? Mało bra­ko­wało, a bab­cia do­stałaby zawału.

Był ko­niec lat osiem­dzie­siątych i bab­cia, uwiel­biająca śle­dzić naj­now­sze wy­da­rze­nia kry­mi­nal­ne, znała w naj­drob­niej­szych szczegółach całą hi­sto­rię po­rwa­nia Ca­sel­la, osiem­na­sto­let­nie­go chłopca upro­wa­dzo­ne­go przez mafię ka­la­bryjską i prze­trzy­my­wa­ne­go w ja­kiejś gro­cie ma­sy­wu Aspro­mon­te. Jego mat­ka, An­ge­la, przy­kuła się łańcu­cha­mi do krat w oknie po­ste­run­ku po­li­cji na znak pro­te­stu prze­ciw­ko władzom, które nie robiły wy­star­czająco dużo, aby od­na­leźć jej dziec­ko. Bab­cia Ad­ria­na tak wczuła się w rolę odważnej mat­ki, że wysłała ciot­ki na po­szu­ki­wa­nia dziew­czyn­ki do wszyst­kich ko­mend po­li­cji w oko­li­cy, grożąc,że ona sama przy­kuje się łańcu­cha­mi, jeśli jej nie od­najdą.

Gdy do­je­chały do domu, Agne­se poszła do ogro­du położone­go przy sa­mym le­sie i wy­ko­pała dołek. Położyła w nim kaczątko owi­nięte białym przeście­radłem, przy­kryła sta­ran­nie zie­mią i ułożyła ma­lut­ki krzyż z dwóch drew­nia­nych pa­tyczków. U góry krzyża położyła czer­woną opaskę.

Następne­go ran­ka Agne­se zde­cy­do­wała zwrócić wol­ność bra­cisz­kom Ce­sa­re.

Ciot­ka Clau­dia prze­ko­nała ją, że ich dom znaj­do­wał się w le­sie, u źródeł stru­my­ka, który po­tem prze­mie­niał sięw rzekę. Ich mama pew­nie wróci i będzie ich szu­kać.To właśnie ten ostat­ni ar­gu­ment pomógł jej podjąć de­cyzję – w grun­cie rze­czy ona też była prze­ko­nana, że każda mat­ka, prędzej czy później, wróci, by za­brać ze sobąswe dzie­ci.

• • •

W między­cza­sie przy wil­li położonej na­prze­ciw ich domu po­ja­wił się nowy sa­mochód. Piękny, długi,w ko­lo­rze me­ta­licz­ne­go gra­na­tu, ze srebr­nym znacz­kiem z przo­du. Agne­se słyszała, jak ciot­ka na­zy­wała go mer­ce­de­sem, „luk­su­so­wym sa­mochodem, ja­kie­go one nig­dy­nie będą mieć”.

— Sko­ro mają taki dom, mają również taki sa­mochód — spu­en­to­wała ciot­ka Clau­dia, za­wsze go­to­wa po­pi­sać się lo­gicz­ny­mi kon­klu­zja­mi do­tyczącymi czy­ichś dóbr ma­te­rial­nych.

Wil­la miała trzy piętra, we­randę i ogród z an­giel­skim traw­ni­kiem, ale przez cały rok miesz­kał w niej tyl­ko­star­szy pan, którego ciot­ka Clau­dia nie zno­siła, bo lubił po­lo­wa­nia w oko­li­cy i o wscho­dzie słońca bu­dził ją wy­strzałami ze strzel­by.

Nowi sąsie­dzi wzbu­dza­li cie­ka­wość Agne­se. Ko­bie­ta, która wy­siadła z mer­ce­de­sa, za­wsze miała na so­bie biały, ele­ganc­ki płaszcz i ko­lo­ro­we apasz­ki, a pan, który sie­dział za kie­row­nicą, był praw­dzi­wym mężczyzną, nie ta­kim­jak wuj Enzo.

Wuj Enzo, je­dy­ny przed­sta­wi­ciel płci męskiej, jaki pałętał się w ich ro­dzi­nie przez jakiś czas, był oj­cem Gil­dy, ale Agne­se miała go za dziw­ne­go typa. Wi­działa go tyl­ko­raz, miał długie włosy i łysy czu­bek głowy, i ogólnie, rzecz biorąc, przy­po­mi­nał jej jaj­ko na twar­do z brodą.

Pew­ne­go dnia wuj nie­spo­dzie­wa­nie wy­je­chałdo In­dii i od tam­tej pory nie było od nie­go żad­nych wieści. „Złamał ser­ce” ciot­ce Au­ro­rze, jak ma­wiała bab­cia,i po­twier­dził tezę ciot­ki Clau­dii, ja­ko­by mężczy­zna nie byłro­dzi­nie do ni­cze­go po­trzeb­ny.

Au­ro­ra była bez wątpie­nia naj­piękniejszą ko­bietą nie tyl­ko w ich kla­nie, ale też w całej dziel­ni­cy Cen­to­cel­le,w Rzy­mie, i z pew­nością również w tym nie­określo­nym bliżej miej­scu, które Agne­se na­zy­wała Ro­ma­nią.

Miała gładką, różową cerę, za­wsze lek­ko za­czer­wie­nio­ne po­licz­ki, które, gdy się śmiała, jesz­cze bar­dziej na­bie­rały ko­lo­ru, ja­sne, in­ten­syw­nie błękit­ne oczy,roz­miesz­czo­ne ide­al­nie nad zgrab­nym, de­li­kat­nym no­sem, pełne wewnętrzne­go bla­sku, przy­ciągające ni­czym ma­gnes. Długie blond włosy były często za­ple­cio­ne w war­ko­cze.

Nowy sąsiad przyglądał się jej uważnie, gdy tyl­ko zna­lazła się w po­bliżu. W odróżnie­niu od Enza miał za­wsze przy­strzyżone włosy, ogo­loną brodę oraz wy­pra­so­wa­nei wy­per­fu­mo­wa­ne ko­szu­le.

Ciot­ki go­dzi­na­mi za­sta­na­wiały się, czy smu­ga za­pa­chu, jaką za sobą zo­sta­wiał, miała coś z ber­ga­mot­ki, wa­ni­lii, czy może la­wen­dy. W domu nie mówiło się o ni­czym in­nym. Po chłopcu-zabójcy nie było ani śladu.

Aż do pew­ne­go nie­dziel­ne­go popołudnia, które Agne­se spędzała z bab­cią, oglądając se­rial Ca­pi­tol.

Były to wa­ka­cyj­ne powtórki, bab­cia wi­działa je już wszyst­kie zimą, ale tak przy­wiązała się do po­sta­ci, że mogła oglądać je w nie­skończo­ność. Sce­na, którą właśnie oglądały, po­ka­zy­wała dwie wy­ma­lo­wa­ne i ele­ganc­ko ubra­ne ko­bie­ty, które uda­wały przy­ja­ciółki i mówiły so­bie strasz­ne rze­czy.

Ktoś za­pu­kał do drzwi. Dom był już tak sta­ry i zruj­no­wa­ny, że ni­ko­mu nie przyszło do głowy, żeby za­in­sta­lo­wać w nim dzwo­nek.

Bab­cia poszła otwo­rzyć i z początku nie mogła pojąć, cze­go chciał chłopiec, który stał w drzwiach i coś mówił.

Wy­chy­lał się i spoglądał w głąb domu tak, jak­by cze­goś szu­kał, a w rękach trzy­mał małe drew­nia­ne pudełko przy­kry­te je­dwabną chu­s­teczką.

Ad­ria­na usłyszała, że do­cho­dziły z nie­go ja­kieś dziw­ne odgłosy.

— Co to? Co tam masz w środ­ku?

Chłopiec od­krył stwo­rzon­ko ukry­wa­ne pod chu­s­teczką: była to jaskółka, która już na pierw­szy rzut oka nie wyglądała do­brze.

Agne­se po­zo­sta­wała w cie­niu i ob­ser­wo­wała całą scenę z pew­nej od­ległości. W końcu chłopiec ode­zwał się:

— To dla niej. — Wska­zał na Agne­se, która sie­działa nie­ru­cho­mo za ple­ca­mi bab­ci.

Zbliżyła się na kil­ka kroków, za­cie­ka­wio­na za­war­tością pudełka. Gdy zo­ba­czyła małą, wynędzniałą jaskółkę, nie wy­trzy­mała. Wzięła ją od razu do rąk i po­sta­wiła na zie­mi, by móc zo­ba­czyć, na czym po­le­gał pro­blem.Pta­szek cho­dził dość spraw­nie, ale mógł po­ru­szać tyl­ko jed­nym skrzy­dełkiem.

— Wy­da­je mi się, że ma złama­ne skrzydło — po­wie­dział chłopiec. Agne­se zmro­ziła go wzro­kiem:

— To ty mu je złamałeś?

— Agne­se — skar­ciła ją bab­cia.

— Nie, już ją taką zna­lazłem, przy brze­gu ba­se­nu— od­po­wie­dział chłopiec, potrząsając głową.

Zarówno Agne­se, jak i bab­cia były dość za­sko­czo­ne in­for­macją o tym, że nowi sąsie­dzi mają również ba­sen— nie znały ni­ko­go, kto byłby tak bo­ga­ty. Ciot­ka Clau­dia, która w między­cza­sie po­ja­wiła się na pro­gu, sko­men­to­wała:

— Sko­ro mają taki sa­mochód, mają też ba­sen.

— Nie wiem, co mam z nią zro­bić, a ty możesz ją wy­le­czyć — ciągnął da­lej chłopiec, patrząc na Agne­se.

Te oczy, tak wiel­kie i tak ciem­ne, onieśmie­lały ją.

— Do­brze, wezmę ją.

— Je­stem Lo­ren­zo. A ty?

Agne­se po­czuła dziw­ne ukłucie w żołądku, tak jak­by był pu­sty, albo jak­by ktoś trzy­mał go w garści i ciągnął w dół.

Przełknęła ślinę, wzięła głęboki od­dech i od­po­wie­działa:

— Agne­se.Se­kre­ty

Nadeszły chłod­niej­sze dni i nie za­wsze można było iść nad mo­rze.

Gil­da zna­lazła dziew­czyn­ki w swo­im wie­ku, z którymi mogła się bawić, a Agne­se zo­stała wy­klu­czo­na z ich gro­na jako małola­ta i „bek­sa”. Na­zy­wały ją tak, bo po­tra­fiłani z tego, ni z owe­go wy­buchnąć płaczem, z naj­dziw­niej­szych po­wodów. Z ważnych przy­czyn, ta­kich dla których rze­czy­wiście można by było płakać, Agne­se nie płakała.

W tam­tych dniach jed­nak, mimo iż zo­stała wy­klu­czo­na przez ku­zynkę i jej nowe przy­ja­ciółki, nie czuła się osa­mot­nio­na. Jej nowa istot­ka pochłaniała ją całko­wi­cie.

Po szo­ku związa­nym z Ce­sa­re po­sta­no­wiła nie nada­wać jej żad­ne­go imie­nia, mówiła na nią po pro­stu jaskółka albo jaskółecz­ka. Kar­miła ją chle­bem i okru­cha­mi ma­cza­ny­miw mle­ku, a cza­sem w odro­bi­nie ko­gla-mo­gla.

Nie wy­cho­dziła z nią na dwór, bo jaskółka była jesz­cze zbyt słaba. Mogłaby spróbować od­le­cieć i zginęłaby na miej­scu. Po tra­gicz­nym wy­pad­ku z kaczątkiem­bab­cia po­zwo­liła jej trzy­mać w domu tę istotkę,która od cza­su do cza­su próbowała nie­zdar­nie wdra­pać się po scho­dach.

Pew­ne­go dnia ktoś za­pu­kał do drzwi. To zno­wu był on.

— Cze­go chcesz?

— Muszę ci coś po­ka­zać.

— Nie mogę wyjść, opie­kuję się nią — wska­załana jaskółkę, która pod­ska­ki­wała w półmro­ku. Agne­se przy­mie­rzała się już do wejścia z po­wro­tem do domu, gdy­on dodał szep­tem:

— W le­sie. — Tak jak­by wie­dział, że tam­te te­re­ny bar­dzo ją in­te­re­so­wały.

Szli długo, prze­kro­czy­li gra­nicę, za którą dziew­czyn­ka nig­dy się nie za­pusz­czała. Uzgod­niła z ciotką Clau­dią, że nig­dy nie pójdzie da­lej niż do drze­wa cze­reśnio­we­go. W tam­tym miej­scu roślin­ność sta­wała się gęstsza i liście układające się po­nad głowa­mi two­rzyły ciem­no­zie­lo­ny, jed­no­li­ty su­fit, przez który prze­dzie­rało się nie­wie­le światła.

Lo­ren­zo szedł przo­dem, a ona podążała za nimw mil­cze­niu.

— Tędy, tam są po­krzy­wy. Uważaj, tu jest dół.

To on mówił jej, gdzie ma iść, a ona szła posłuszna.Raz po raz pod­no­siła głowę i wpa­try­wała się w su­fit liści i rzad­kie prześwity nie­ba. Chłopak po­wie­dział, że mają dojść do środ­ka lasu, i za­czy­nała myśleć, że las chy­ba nie ma końca.

Po ja­kimś cza­sie jed­nak za­trzy­ma­li się.

— To tu­taj.

Agne­se, sku­pio­na na po­ko­ny­wa­niu krze­wu jeżyny, pod­niosła głowę do­pie­ro wte­dy, gdy usłyszała jego głos.

Lo­ren­zo prze­sunął się i w końcu mogła doj­rzeć to,co do tej pory przed nią ukry­wał: drew­nia­ny ba­rak owi­nięty płasz­czem blusz­czu, z po­chyłym da­chem, ma­lut­kim oknem i me­ta­lo­wy­mi drzwia­mi, gdzie­nieg­dzie po­kry­ty­mi rdzą.

Agne­se trwała przez chwilę w mil­cze­niu, po czym zro­biła kil­ka kroków do przo­du. Lo­ren­zo stał w miej­scu,za jej ple­ca­mi, z za­do­wo­loną miną. Opłacało się dojśćaż tam. Dziew­czyn­ka chwy­ciła za klamkę za­rdze­wiałych drzwi i spoj­rzała na nie­go.

Chłopiec nic nie mówił, je­dy­nie przy­taknął głowąi po chwi­li w po­wie­trzu roz­legł się odgłos żela­za trące­goo drew­no, skrzy­piący i nie­po­kojący huk.

W środ­ku było dość ciem­no. Po chwi­li do­strzegła,że stał tam drew­nia­ny sto­lik, jed­no­oso­bo­we łóżko po­lo­we i coś na kształt małej komódki.

— Po­do­ba ci się?

— Może być — skłamała.

W rze­czy­wi­stości było to naj­bar­dziej ta­jem­ni­cze i fa­scy­nujące miej­sce, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­działa.

— Jest nasz — po­wie­dział, pod­chodząc do okna, po czym lek­ko je uchy­lił. Agne­se po­pa­trzyła na nie­go zdu­mio­na.

— Nasz?

Nig­dy nie po­sia­dała ni­cze­go na własność, oprócz na­kle­jek do al­bu­mu Can­dy Can­dy i ma­skot­ki Hel­lo Kit­ty, które otrzy­mała w pre­zen­cie od mamy przed wy­jaz­dem.

— Skąd wiesz, że nie należy do ni­ko­go?

— Bo już tu­taj byłem. A poza tym jest tu brud­no.

Agne­se ro­zej­rzała się do­okoła. Smu­ga ja­sne­go światła, prze­do­stającego się przez je­dy­ne okien­ko, rozświe­tlała po­miesz­cze­nie. W po­wie­trzu uno­siły się tu­ma­ny ku­rzu. Jego wytłuma­cze­nie było dość prze­ko­nujące.

— Możemy tu przy­cho­dzić, kie­dy chce­my.

— Trze­ba tyl­ko trochę po­sprzątać.

• • •

Na łóżku rozłożyli przeście­radło, które Lo­ren­zo wy­kradł z ko­sza na bie­liznę. Agne­se nig­dy nie udałoby się za­brać cze­goś z domu tak, by bab­cia się nie zo­rien­to­wała.

Chłopak wyniósł z domu po kry­jo­mu ta­le­rzy­ki i filiżanki do her­ba­ty – Ma­rie-Helène, jego mat­ka, była zbyt zajęta, by to za­uważyć. Agne­se robiła w nich ko­gel-mo­gel, ude­rzając moc­no łyżeczką, naśla­dując w tym bab­cię. Spędza­li większość dni w dom­ku i w jego oko­li­cy. Lo­ren­zo miał już je­de­naście lat i uwiel­biał czy­tać ko­mik­sy. Przy­niósł cały stos Mysz­ki Miki i Dy­la­na Doga, a na­wet kil­ka sta­rych nu­merów Texa zna­le­zio­nych w po­ko­ju dziad­ka. Czy­ta­li je w nie­skończo­ność, wymyślając za każdym ra­zem co­raz to now­sze zakończe­nia. Choć Agne­se od­no­siła cza­sem wrażenie,że praw­dzi­wy­mi bo­ha­te­ra­mi w życiu Lo­ren­za byli jego ro­dzi­ce, o których opo­wia­dał nie­praw­do­po­dob­ne hi­sto­rie.

— Wczo­raj dopłynęliśmy z oj­cem aż do trze­ciej boi. Jak tak da­lej pójdzie, tej zimy po­ko­nam go na­wet na ba­se­niew pływa­niu. Umiesz pływać?

Agne­se za­du­mała się, przy­po­mi­nając so­bie chwilę,gdy mat­ka uczyła ją zwy­ciężać strach przed wodą, kil­ka lat wcześniej.

— Ja­sne, że tak.

— Mam na myśli do­brze pływać, na­wet na otwar­tym mo­rzu.

— Ja­sne… — skłamała Agne­se.

— Twój tata cię na­uczył?

— Nie. Moja mama.

— Ale two­ich ro­dziców tu nie ma, jest tyl­ko bab­cia.

Agne­se mil­czała przez dłuższą chwilę, nim zde­cy­do­wała, co od­po­wie­dzieć.

— Wy­je­cha­li w bar­dzo długą podróż. W Ape­ni­ny. Bab­cia mówi, że wrócą, prędzej czy później.

Lo­ren­zo nie do końca zro­zu­miał.

— Faj­nie… Są al­pi­ni­sta­mi?

Przed ocza­mi Agne­se po­ja­wił się ob­raz mat­ki za­wie­szo­nej nad prze­paścią przy skałach, jak prze­cze­su­je so­bie włosy, pod­czas gdy oj­ciec wy­si­la się nie­zmier­nie, pod­ciągając ją na li­nie aż na sam szczyt góry.

— Nie do końca — pod­su­mo­wała chłodno i wróciłado zaczętego przez nie­go wątku. — Ale za trze­cią boją nie jest nie­bez­piecz­nie?

Trze­cia boja znaj­do­wała się za skałami, dużo da­lej niż miej­sce, w którym do­ty­kało się dna, i Agne­se miała całko­wi­ty za­kaz odpływa­nia aż tak da­le­ko sama.

— No co ty. Mój oj­ciec świet­nie pływa i na­wet jak­by miało mi się coś stać, na pew­no by mnie ura­to­wał. Ma kartę ra­tow­ni­ka.

— A co to zna­czy?

— Że prze­szedł spe­cjal­ny kurs, w którym na­uczył się, jak ra­to­wać lu­dzi w nie­bez­piecz­nych sy­tu­acjach.

Agne­se za­sta­no­wiła się głęboko nad jego słowa­mi. Nig­dy wcześniej nie zda­wała so­bie spra­wy, że ist­niały oso­by po­tra­fiące ra­to­wać in­nych. Może oj­ciec Lo­ren­za mógłby pomóc jej ro­dzi­com, gdy­by był tamz nimi. Agne­se wy­obra­ziła go so­bie jako kogoś w ro­dza­ju Su­per­me­na, w nie­bie­skim ko­stiu­mie z czer­woną pe­le­ryną, jak przy­la­tu­je na au­to­stradę i pod­no­si sa­mochód jej ro­dziców na chwilę przed śmier­cio­nośnym zde­rze­niem z ba­rierką.

— Jak urosnę, będę taki jak on. Będę ra­to­wać in­nych lu­dzi i ożenię się z ko­bietą tak piękną i mądrą, jak­mo­ja mama.

— Ro­dzi­ce mo­jej ku­zyn­ki za­wsze się kłócą. Na szczęście te­raz wuj po­je­chał na dru­gi ko­niec świa­ta. Bab­cia po­wta­rza za­wsze „miej­my na­dzieję, że nie wróci”.

— Moi nig­dy się nie kłócą. Tyl­ko raz się po­sprze­cza­li. Kie­dy tu przy­je­cha­liśmy. To dla­te­go chcę stąd wy­je­chać,to miej­sce źle na nich działa.

Agne­se za­uważyła, że się za­chmu­rzył.

— To wy­da­rzyło się tam­te­go dnia… tego dnia z kaczątkiem — mówił da­lej chłopiec.

Agne­se pod­niosła z zie­mi drew­nia­ny pa­tyk i wrzu­ciłago do rze­ki. Myśl o Ce­sa­re była wciąż jesz­cze żywa. Lo­ren­zo pa­trzył, jak gałązka za­nu­rzyła się w wo­dziei po chwi­li wypłynęła na po­wierzch­nię. Po­tem spoj­rzałna dziew­czynkę i za­py­tał:

— Dla­cze­go masz na imię Agne­se?

— Tak na­zy­wała się mama mo­jej pra­bab­ci.

— No właśnie, tak myślałem.

— Dla­cze­go no właśnie?

— Bo to imię dla sta­rusz­ki. Nie pa­su­je do cie­bie.

Dziew­czyn­ka mil­czała. Imię Agne­se nie było pierw­szym, ja­kie przy­cho­dziło jej na myśl, gdy spoglądaław lu­stro.

— A ja­kie imię do mnie pa­su­je?

Lo­ren­zo przyj­rzał jej się dokład­nie, prze­chy­lił jej głowę kil­ka razy, po czym po­wie­dział z pew­nością w głosie:

— Nina. Od dzi­siaj będę mówił na cie­bie Nina.

Agne­se uśmiechnęła się – to było krótkie imię, które do­brze brzmiało.

— Ale nie możesz o tym ni­ko­mu mówić. Tyl­ko ja mogę cię tak na­zy­wać.

Agne­se odwróciła głowę i uj­rzała leżący na zie­mi obok nich ka­myk w kształcie ser­ca: gładki i płaski, o za­okrąglo­nych brze­gach. Na jego po­wierzch­ni wid­niała li­nia prze­chodząca dokład­nie przez sam śro­dek – ide­al­na rysa.To było ser­ce, nie miała co do tego żad­nej wątpli­wości. Pod­niosła go i scho­wała do kie­sze­ni. Po­tem słuchała da­lej, jak Lo­ren­zo czy­tał na głos Dy­la­na Doga.

W grun­cie rze­czy Lo­ren­zo nie był taki zły. Cza­sem robił dziw­ne rze­czy, których Agne­se nie po­tra­fiła pojąć. Przy­bie­gał i, na­wet na nią nie patrząc, wska­ki­wał do lo­do­wa­tej rze­ki, ry­zy­kując, że zro­bi so­bie krzywdę pod­czas lądo­wa­nia na ostrych skałach. Wyłaniał sięz wody do­pie­ro po ja­kimś cza­sie, gdy była już pew­na,że nig­dy więcej go nie zo­ba­czy. Pa­trzył na nią wte­dy, uśmie­chał się i krzy­czał:

— Idziesz?

Nie zdążyła od­po­wie­dzieć, gdy po­ja­wiał się obok nie­ji ciągnął ją za sobą wprost do lo­do­wa­tej wody.

Agne­se za­nu­rzała się i otwie­rała oczy, woda w rze­ce była przej­rzy­sta i nie szczy­pała tak jak ta mor­ska. Pływała pod wodą z otwar­ty­mi ocza­mi tak długo, aż jej ciało przy­zwy­czaiło się do tem­pe­ra­tu­ry. Przy­cho­dziło jej to bez naj­mniej­sze­go tru­du. Lo­ren­zo za­zdrościł Agne­se tej wy­trzy­małości. On po kil­ku chwi­lach mu­siał się wy­nu­rzyć, by na­brać po­wie­trza i, oczy­wiście, za­wsze prze­gry­wał w za­wo­da­chwe wstrzy­ma­niu od­de­chu pod wodą.

• • •

Od dnia, w którym Lo­ren­zo na­zwał ją Niną, coś się w niej zmie­niło. Tak jak­by miała dwie oso­bo­wości albo wymyśloną przy­ja­ciółkę, Ninę, która nie odstępowała jej­na krok. Scho­wała ka­myk w kształcie ser­ca pod łóżkiem, na pamiątkę dnia, w którym na­ro­dziła się Nina.

Od tam­tej pory wszyst­ko zda­wało się mieć kształt serc: liście, ka­mie­nie, chmu­ry, fałdki na przeście­ra­dle, za­ple­cio­ne włosy ciot­ki Au­ro­ry. Po­sta­no­wiła ni­ko­mu o tym nie mówić, za­cho­wać to dla sie­bie, tak jak­by była to jej ma­gicz­na umiejętność, jak­by ona też była jakąś su­per­bo­ha­terką, po­sia­dającą moc od­naj­dy­wa­nia wszyst­kich serc świa­ta. Jesz­cze nie do końca wie­działa, do cze­go mogła służyć ta szczególna moc, ale kto wie, czy kie­dyś nie będzie jej po­trzeb­na.

Tam­te wa­ka­cje minęły nie­zwy­kle szyb­ko. Lo­ren­zo przy­cho­dził pod jej okno i wołał: Nina! Rzu­cała wszyst­ko, czym się zaj­mo­wała, i wy­bie­gała na ścieżkę pro­wadzącą do lasu. Wy­da­wało się, że nikt nie zwra­cał na nich uwa­gi.

Je­dy­nie pra­bab­cia Lisa pew­ne­go dnia za­py­tała ze swo­im cha­rak­te­ry­stycz­nym miej­sco­wym ak­cen­tem (pra­bab­cia była je­dyną osobą, która mówiła jesz­cze w dia­lek­cie):

— Kimże jest Nina, którą ten chłopczyk tak nawołuje?

Agne­se za­cho­wy­wała się, jak­by nig­dy nic, a bab­cia,która zda­wała się wszyst­ko ro­zu­mieć, od­rzekła z ka­mienną twarzą:

— To na pew­no jakaś dziew­czyn­ka, która miesz­kaw oko­li­cy.

Tym­cza­sem ciot­ki były co­raz bar­dziej za­in­te­re­so­wa­ne ro­dziną z na­prze­ciw­ka i pew­ne­go razu, gdy oj­ciec Lo­ren­za, „ad­wo­kat” — jak o nim ma­wiały, przy­wi­tał się z ciotką Au­rorą, bab­cia sko­men­to­wała:

— Im bar­dziej mężczyźni nas ranią, tym bar­dziej je­steśmy do nich przy­wiązane…

Ciot­ka Au­ro­ra oblała się ru­mieńcem i weszła do domu, nic nie mówiąc. Przez jakiś czas po­zo­sta­wały w mil­cze­niu.

— A żona… Jak­by połknęła kij od szczot­ki! — dodała bab­cia.

Agne­se wyrażenie „połknąć kij” słyszała już nie raz, choć nie wie­działa do końca, co ono ozna­czało.

— Na pew­no jest lep­szy od tam­te­go… W In­diachz gi­tarą… Ten przy­najm­niej jest bo­ga­ty.

Nie wia­do­mo kie­dy, sama Agne­se zaczęła dzie­lić ludz­kość na „tych bo­ga­tych” i całą resztę. Bo­ga­ci mie­li mnóstwo cza­su na wa­ka­cje i nig­dy nie byli za­do­wo­le­ni z po­sia­da­nych rze­czy, bo mie­li je od za­wsze. Jak­by żyli na ja­kiejś in­nej pla­ne­cie, gdzie nie trze­ba było pra­co­wać ani się wy­si­lać, a cier­pie­nie zda­wało się ja­kimś od­ległym pojęciem.Lo­ren­zo należał do tej gru­py, bo jego ro­dzi­ce byli bo­ga­ci,a jed­nak nie spra­wiał wrażenia nie­za­do­wo­lo­ne­go.

Uwiel­biał prze­cież ich do­mek w le­sie. Sprzątał go, na­pra­wiał ze­psu­te okna i łatał dziu­ry w da­chu, aby deszcz nie do­sta­wał się do środ­ka.

Któregoś popołudnia za­sko­czyła ich let­nia bu­rza.

Deszcz padał tak in­ten­syw­nie, tak gęsty­mi stru­ga­mi, że frag­ment da­chu za­wa­lił się i nie byli już w sta­nie za­po­biec znisz­cze­niom. Lo­ren­zo próbował na różne spo­so­by za­kryć dziurę kawałkami drew­na, gałęzia­mi, przeście­radłami, ale była już zbyt duża. W końcu i tak prze­mo­kli­do su­chej nit­ki. Wziął ją za rękę i po­bie­gli aż na sam­ko­niec lasu.

Wbie­gli do ogro­du przy wil­li i Agne­se ogarnęło wrażenie, że zna­lazła się w raju. Na zie­lo­nym traw­ni­ku, gdzie­kol­wiek spoj­rzała, rosły krze­wy pełne ko­lo­ro­wych kwiatów, każdy inny. Ciot­ka Clau­dia chy­ba by zwa­rio­wała.

W sa­mym środ­ku ogro­du, na tyłach wil­li ba­sen, który spo­koj­nie pod­da­wał się ule­wie, wciąż nie­zmien­nie błękit­ny. Lo­ren­zo spoj­rzał na pełną za­chwy­tu twarz Agne­se, a ona bez słowa rzu­ciła się do bie­gu i wsko­czyła do wody.

Po kil­ku chwi­lach usłyszała plusk. Lo­ren­zo zna­lazł sięw ba­se­nie za­raz po niej.

Siedząc w tej ciepłej, lek­kiej wo­dzie, Agne­se pomyślała, że gdy­by tyl­ko miała taki ba­sen, spędziłaby w nim całe życie. Spo­między ciem­nych chmur roz­poście­rających się po­nad ich głowa­mi wyj­rzay nieśmiałe pro­mie­nie słońca, które oświe­tlały taflę wody.

Na dnie ba­se­nu coś zabłysnęło w świe­tle. Agne­se za­nu­rzyła się głębiej i, gdy zna­lazła się metr od dna, wyciągnęła rękę. Udało się.

Wy­nu­rzyła głowę z wody, a kro­ple desz­czu padały na jej twarz. Wzięła głęboki od­dech i spoj­rzała na Lo­ren­za.

— Patrz, co zna­lazłam!

Agne­se ob­ra­cała przed­miot w pal­cach. Był to srebr­ny pierścio­nek, bar­dzo pro­sty, z białym bry­lan­tem. Spróbowała wsunąć go na któryś z palców, ale był za duży.

— Je­steś za mała. Daj mi go, będę go trzy­mał, dopóki nie urośniesz.

Agne­se potrząsnęła głową i w tym sa­mym mo­men­cie uj­rzała coś dziw­ne­go.

Przy krze­wie dzi­kiej róży, rosnącym przy ścia­nie domu, sta­li mężczy­zna i ko­bie­ta. Byli złącze­niu w objęciu, usta mie­li moc­no przy­ciśnięte do sie­bie. On w jed­nej dłoni trzy­mał jej ja­sne, roz­pusz­czo­ne włosy, drugą głaskał jej twarz. Tam­ten ob­raz przy­wiódł jej na myśl pewną scenę z se­ria­lu Ca­pi­tol, w której Ju­lie i Ty­ler całowa­li się na oczach Myr­ny. Mat­ka Ju­lie strasz­nie się wściekła. Tyl­ko że te­raz na miej­scu Ju­lie i Ty­lera uj­rzała ciotkę Au­roręi ojca Lo­ren­za.

Agne­se przy­po­mniała so­bie wszyst­ko, co Lo­ren­zo opo­wia­dał o swo­ich ro­dzi­cach, o tym, jak bar­dzo się ko­cha­li, jaką byli ide­alną parą. Szyb­ko zro­zu­miała, że chłopak­nie może ich zo­ba­czyć. Wzięła go za ręce i pociągnęłapod wodę.

W przytłumio­nej ci­szy odgłos grzmo­tu zmie­szał sięz plu­skiem wody. Agne­se trzy­mała Lo­ren­za moc­no za ręcei pa­trzyła na bąbel­ki po­wie­trza wy­do­by­wające się z jego usti z nosa.

Nie był do­bry we wstrzy­my­wa­niu po­wie­trza.

• • •

Chłopiec uwol­nił się z jej rąk, wypłynął na po­wierzch­nię, wziął głęboki od­dech i zaczął kasz­leć.

Agne­se spoj­rzała znów w stronę krze­wu róż i ode­tchnęła z ulgą – pary już tam nie było.

— Osza­lałaś, chciałaś mnie zabić?

— To była tyl­ko za­ba­wa!

— Świet­na — burknął. — Jak się na­zy­wa? Może: kto pierw­szy się uto­pi?

— Byliśmy pod wodą po­nad dwa­dzieścia se­kund.

— Skąd wiesz?

— Li­czyłam.

Lo­ren­zo uspo­koił się, wziął głęboki od­dech, ucie­szył się z no­we­go re­kor­du i od razu po­czuł się le­piej.

— Gdzie jest pierścio­nek?

Agne­se trzy­mała go moc­no w garści przez cały czas, gdy byli pod wodą.

Podała mu go.

— Obie­caj, że mi go od­dasz.

— Obie­cuję.

Następne­go dnia Agne­se cze­kała na nie­go kil­ka go­dzin przed ich drew­nianą chatką, która wyglądała,jak­by prze­szedł przez nią hu­ra­gan. Dla za­bi­cia cza­suw­zięła się za na­pra­wia­nie szkód, ale nie było to łatwe. Po­zbie­rała drew­niane de­ski, które spadły z da­chu, i ułożyła je w rogu, jed­na na dru­giej, myśląc, że on się tym zaj­mie, jak tyl­ko przyj­dzie.

Spoglądając na światło prze­dzie­rające się przez gałęzie wiel­kich brzóz, które przy­po­mi­nały długie, białe ra­mio­na, na chwilę przy­mknęła oczy i zasnęła. Ciepły wiatr i pro­mie­nie słońca dawały przy­jem­ne uczu­cie. W pew­nej chwi­li usłyszała dziw­ny hałas. Tak jak­by coś roz­bi­jało sięo zie­mię, może szkło. Pod­niosła się i po­biegła za­nie­po­ko­jo­na do chat­ki.

W środ­ku był Lo­ren­zo, który z nie­wia­ry­godną złością rzu­cał filiżan­ka­mi do her­ba­ty, tłukąc jedną po dru­giej. Spróbowała go po­wstrzy­mać, ale ode­pchnął ją.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: