Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzień, który zmienił wszystko - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 czerwca 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Dzień, który zmienił wszystko - ebook

Michael Spence niemal z dnia na dzień został wdowcem z pięciorgiem dzieci.

Farmaceuta Walter Mikac w krwawych wypadkach stracił trzy kobiety swojego życia.

James Scott na 43 dni zaginął w wysokich górach, ale najgorsze przyszło, kiedy dopadły go media.

Louisa Hope zajrzała z mamą do kawiarni i przeżyła najstraszniejsze godziny swojego życia.

 

Wydaje ci się, że nie da się podnieść się po takich przejściach? Wszystkich wymienionych tu ludzi, a także innych bohaterów książki Sue Leigh, też nic nie przygotowało na tragedie, z którymi przyszło im się zmierzyć. W ich zwykłym życiu pojawił się jednak dzień, który wywrócił dotychczasowy świat do góry nogami. Czego dokładnie doświadczyli i jak sobie z tym poradzili? Jaką rolę w zmaganiach z traumą odegrali bliscy, dziennikarze żądni informacji, uczestnictwo w postępowaniu sądowym czy w okazaniu ciała w kostnicy? Czy przebyta trauma ich złamała czy pomogła im docenić to, czego wcześniej nie zauważali?

Dziennikarka Sue Leigh też pewnego dnia doznała czegoś potwornego. Dało jej to odwagę, by siąść twarzą twarz z osobami, które zmierzyły się z niewyobrażalnym, a z jej intymnych, do bólu szczerych opisów wyłania się nie tylko rozmiar doświadczonej tragedii, lecz także wskazówki, jak znaleźć w sobie siłę, kiedy nadejdzie najtrudniejszy czas w życiu.

 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66380-85-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wprowadzenie. Patrząc w słońce

WPROWADZENIE

Patrząc w słońce

Dzień, w którym życie wywraca się do góry nogami, zaczyna się na ogół tak jak każdy inny. Otwieramy oczy, wyskakujemy z łóżka, jemy śniadanie, ubieramy się i zaaferowani wychodzimy z domu. Kiedy zamykamy za sobą drzwi, rzadko mamy poczucie, że coś nie gra. Dopiero później, kiedy nadchodzi czas, by opowiedzieć o minionych wypadkach, ich opis zaczyna się od złudnie zwyczajnych czynności, czegoś, co w nowej sytuacji wydaje się wręcz niewiarygodne. Jak to możliwe, że nagły wstrząs pojawił się w dniu, który zaczął się tak niewinnie?

Pod koniec 2014 roku wiadomości aż huczały od dwóch tak niewyobrażalnych wydarzeń, że poruszyły one nawet tych, którzy na co dzień się czymś takim nie interesują¹. Po południu 25 listopada, kiedy w Australii panowała piękna wiosna, podczas meczu krykieta wskutek przypadkowego uderzenia piłką zmarł młody zawodnik Philip Hughes. Natomiast 15 grudnia, przed południem, w jednej z kafejek w Sydney uzbrojony napastnik wziął osiemnaścioro zakładników, z których dwoje – Katrina Dawson i Tori Johnson – zginęło, zanim policja opanowała sytuację.

Philip Hughes założył ochraniacze tak, jak to robił od dzieciństwa. Katrina Dawson opuściła na chwilę swoją kancelarię prawną i zeszła kilka schodków na filiżankę gorącej czekolady. Tori Johnson jak co dzień zajmował się w pracy swoimi obowiązkami. Czy kiedy minęli ostatni zjazd na swojej drodze, stracili szansę na zmianę kursu? Można pomyśleć, że świat ich oszukał, nie podsuwając żadnej wskazówki, żeby właśnie tego dnia zostali w domu. Jeśli bowiem świat – czy też przeznaczenie, szczęście, Bóg, ślepy traf, jakkolwiek to nazwiecie – nie zrobił im tej przysługi, zapewne nie kiwnie palcem także w moim czy waszym wypadku. Wielu wyborów dokonujemy z pełną świadomością, że wpłyną one na nasze życie: decydując się na małżeństwo, posiadanie dzieci czy zmianę pracy. Rozumiemy, że tego typu decyzje mają poważne konsekwencje. Wypadek podczas meczu krykieta i atak na kawiarnię Lindta otwierają nam jednak oczy na to, że wybory, które doprowadziły wspomnianych ludzi do tragedii, dotyczyły kwestii tak drobnych, że ledwo zasługujących na chwilę zastanowienia. Która rodzina mogłaby się spodziewać, że od decyzji, czy wysłać chłopca na zajęcia krykieta, czy może na piłkę nożną, będzie zależało to, jak długo będzie żył? Kto mógłby funkcjonować na co dzień, zastanawiając się w kółko, czy na przykład wyjście na gorący napój z przyjacielem nie jest kwestią życia lub śmierci? Wszyscy bez namysłu dokonujemy podobnych wyborów wielokrotnie w ciągu doby, szczęśliwie nieświadomi, dokąd mogą nas one zaprowadzić.

Nie ma sposobu, by zatrzymać działanie niewidocznych sił ukierunkowanych przez nasze mało znaczące decyzje, i w pewnej chwili dochodzi do zderzenia. Niektóre z czekających nas nieszczęść wchodzą na właściwą trajektorię przez lata, innym zajmuje to minuty. Wyroki losu nie dyskryminują nikogo, czy to bogatych czy biednych, silnych czy słabych. Dość łatwo to uchwycić na poziomie czysto rozumowym, ale pod względem emocjonalnym nagłe zderzenie z rzeczywistością jest trudne do zniesienia. Wydarzenia, które zdominowały wiadomości pod koniec 2014 roku, unaoczniły najważniejszą prawdę związaną z ludzkim życiem, fakt równie wspaniały, co przerażający – nigdy nie wiemy, co nas czeka.

***

Jestem dziennikarką od dwudziestu pięciu lat i obserwowanie tragedii przytrafiających się przypadkowym ludziom, bez jakiegokolwiek ich różnicowania, jest częścią mojej codziennej pracy. Od pierwszych zajęć poświęconych pisaniu wiadomości prasowych na Queensland University of Technology, w których uczestniczyłam w lutym 1991 roku, nie miałam wątpliwości, że to profesja wprost stworzona dla mnie. Uwielbiałam wszystko, co wiązało się z dziennikarstwem: rozmowy z ludźmi, spisywanie ich historii, tworzenie nagłówków, redagowanie, zgłębianie najróżniejszych zagadnień pod presją dedlajnu. Siadywałam w kafejce podczas lunchu z przyjaciółmi, którzy wybrali prawo i księgowość, i myślałam, bardzo z siebie zadowolona, jak nudne wydają się ich zajęcia w porównaniu z moimi. Do dziś nie zmieniłam zdania o dziennikarstwie i doceniam, że mam pracę, która sprawia mi tak dużą przyjemność.

Jako młodej reporterce zlecano mi przedstawianie najróżniejszych wydarzeń i tematów: powodzi, suszy, spraw sądowych, w tym tych o morderstwo, oznak degradacji środowiska, wydawania posiłków dla bezdomnych, atrakcji podczas corocznej wystawy zwierząt w Brisbane, wypadków wśród surferów, skandali sportowych i upadków na scenie politycznej. Szybko się przekonałam, że nie należę do dziennikarzy, których żywiołem jest gonitwa za karetkami albo na miejsca katastrof. Stawanie twarzą w twarz z tragediami lub bólem było nie dla mnie. Pewnej nocy w 1994 roku jako szef redakcji informacyjnej w Channel Nine za pośrednictwem policyjnego skanera radiowego przysłuchiwałam się rozmowom prowadzonym tuż po tragicznej śmierci dwóch strażaków, którzy walczyli z pożarem domu w Gold Coast. Obecny na miejscu tragedii kamerzysta przesyłał ujęcia prosto do siedziby redakcji. Nagrał moment odnalezienia ich ciał. Moim zadaniem było przygotowanie zestawienia najważniejszych fragmentów nagrania dla dziennikarza, który miał się zająć tą historią wcześnie rano. Nie miałam wątpliwości, że dystans, który dzielił mnie od śmierci tych ludzi, był właściwy i że zdecydowanie nie chciałabym go zmniejszyć. Z czasem zaczęłam się skłaniać ku polityce, ponieważ lepiej radziłam sobie z tragediami na scenie politycznej niż z tymi życiowymi.

Przez pierwsze dziesięć lat pracy zawodowej zajmowałam się różnymi tematami, ale, co niewiarygodne, na ogół udawało mi się uniknąć bezpośredniej konfrontacji z prawdziwymi horrorami. Nigdy nie znalazłam się na miejscu wypadku samochodowego przed wycięciem ofiar z wraku pojazdu, co dla wielu młodych dziennikarzy i policjantów jest swego rodzaju chrztem bojowym. Nigdy nie wysłano mnie w strefę działań wojennych. Niezwykle podziwiam kolegów, którzy uprawiają ten rodzaj dziennikarstwa, ponieważ sama nie mam ani odwagi, ani odpowiedniego usposobienia, by się tym zajmować.

Od późnej jesieni 2001 roku, wkrótce po atakach z 11 września, byłam korespondentką z Ameryki Północnej dla Australian Broadcasting Corporation. Nie do końca udało mi się trzymać z daleka od katastrof (wysłano mnie na przykład do Nowego Orleanu, bym relacjonowała zniszczenia po huraganie Katrina), ale przez większość czasu zajmowałam się kwestiami politycznymi związanymi z wojnami w Iraku i Afganistanie, a także zamknięciem Australijczyka Davida Hicksa w wojskowym więzieniu nad zatoką Guantanamo. Przeprowadziłam wywiady z ludźmi, którzy stracili członków rodziny podczas tych wojen, i kilka razy odwiedziłam Guantanamo. Nie było to dla mnie traumatyczne przeżycie, ponieważ w odróżnieniu od ludzi, których spotykałam i obserwowałam, po kilku dniach mogłam wrócić do normalnego życia.

Większość pierwszego dziesięciolecia XXI wieku spędziłam jednak w studiu, prowadząc sztandarowy, wieczorny program telewizji ABC o nazwie 7:30, poświęcony sprawom bieżącym. Jestem dumna z tej pracy i bardzo szanuję swoich kolegów. Zdarza mi się rozmawiać na antenie z ludźmi w najlepszym dniu ich życia, ale częściej chodzi o dzień najgorszy. Mimo że przeprowadzam wywiady z wygodnego i bezpiecznego, klimatyzowanego studia, to stałe obcowanie z nieszczęśliwymi wiadomościami jest dość przykre. Przynajmniej kilka razy w tygodniu pojawiają się historie, które niemal doprowadzają mnie do łez.

W ciągu jednego całkiem zwyczajnego dla nas miesiąca – w marcu 2016 roku – w programie 7:30² zajmowaliśmy się: wykorzystywaniem seksualnym dzieci przez katolickich księży, górnikami umierającymi w mękach na pylicę, mieszkańcami Fidżi po przejściu cyklonu, pensjonariuszami domu opieki wykorzystywanymi przez swoich opiekunów, firmami ubezpieczeniowymi odmawiającymi wypłaty odszkodowania ludziom w tragicznej sytuacji, mimo że ci uczciwie płacili wcześniej składki, nauczycielem tańca wykorzystującym seksualnie dzieci, słynną pływaczką, u której rozpoznano czerniaka, pięciuset robotnikami, którzy nagle stracili pracę w rafinerii ropy naftowej, samobójczym atakiem bombowym w Turcji, studentami porwanymi przez tajską juntę, kobietą, której twarz zmasakrował młotkiem partner, atakiem terrorystycznym na lotnisko w Brukseli, pogarszającym się stanem zdrowia gwiazdy telewizyjnej chorującej na stwardnienie rozsiane. Oczywiście, były też weselsze historie, ale wydaje się, że to te smutne cieszą się większą oglądalnością.

Co dość charakterystyczne, w dniu ataku terrorystycznego, wypadku z dużą liczbą ofiar śmiertelnych czy innego okropnego wydarzenia liczba widzów programu 7:30 niemal zawsze jest wyższa niż zwykle. Katastrofa ciągnie w górę wskaźniki oglądalności. Wydaje się, że ludzi wręcz chorobliwie i nieodparcie przyciąga tragedia, która dotyka innych, podczas gdy sami na co dzień starają się robić co w ich mocy, by osłonić się przed zatrutymi strzałami losu. Zajadają zielone listki, smarują się kremami z filtrem, zapinają pasy, przestrzegają ograniczeń prędkości, rzucają palenie, spacerują godzinę dziennie, montują miękkie podłoże pod drabinkami i huśtawkami, sprzeciwiają się sprzedaży kanapek z masłem orzechowym w szkole, ograniczają picie kawy i ilość tłuszczów nasyconych w diecie, zakładają kaski rowerowe, poddają się obmacaniu, przeskanowaniu i prześwietleniu za każdym razem, gdy dokądś lecą, umieszczają matę przeciwpoślizgową pod prysznicem, ograniczają się do lampki wina dziennie i pozwalają lekarzom regularnie dotykać intymnych części ich ciał, wnikać w nie wziernikiem i je uciskać. Wygląda to trochę tak, jakby obserwowanie nieszczęścia innych miało nas wyposażyć w wiedzę o nowych środkach ostrożności, które moglibyśmy dodać do swojej listy, by uniknąć podobnego losu.

Dobrze wiem, że programy informacyjne nie są lustrem, w którym odbija się rzeczywistość. Są wyjątkowo wybiórcze. (Jak ujął to kiedyś na moich studiach dziennikarskich jeden z wykładowców: „W danym dniu może latać nad ziemią bezpiecznie 99 helikopterów, ale na nagłówki trafi tylko ten jeden, który miał awarię”). Mimo to, informując widzów każdego dnia przez kilka godzin o różnego rodzaju paskudnych zdarzeniach, stałam się lękliwa. W grudniu 2013 roku często leżałam w nocy, myśląc o ludziach, którzy stali się bohaterami wiadomości, a ich życie wywróciło się do góry nogami. W mojej głowie kłębiły się pytania związane z tymi tragediami. Dlaczego właściwie oni? Dlaczego nie ja? Dlaczego nie ktoś, kogo kocham? Kiedy przyjdzie pora na mnie?

Nie mogłam wyzbyć się przerażającego uczucia, że koło fortuny kręci się także dla mnie, a kuleczka, podskakując, przybliża się do przegródki z moim numerem.

***

Na początku 2014 roku zdarzyło się coś, co mocno mnie zmieniło i zwiększyło obawy, że mój limit szczęścia zaczyna się wyczerpywać. W lutym tego roku byłam w ósmym miesiącu ciąży i pewnej nocy obudził mnie ostry ból w boku, któremu towarzyszyło uczucie, że coś jest nie tak. Miałam już jedno dziecko i wiedziałam, że ból, który poczułam, nie ma nic wspólnego ze skurczami porodowymi. Pojechałam do szpitala im. księcia Alfreda w Sydney, a lekarze zaczęli mnie diagnozować. Puls dziecka był w porządku, podobnie jak moje parametry, ale wzięto mnie na obserwację. Pojawiły się przypuszczenia co do zapalenia wyrostka robaczkowego. Po pewnym czasie przyszło do mnie dwóch specjalistów od USG, a kiedy spojrzeli na ekran urządzenia, z ich nagle poszarzałych twarzy natychmiast odczytałam, że coś jest bardzo nie tak.

– Co tam panowie widzą? – zapytałam.

W tamtej chwili odczuwany przeze mnie ból wynosił mniej więcej „trzy” w dziesięciostopniowej skali.

– Nie możemy zobaczyć pani narządów – odpowiedział jeden z nich. – Widok zasłania ciemna substancja.

Nawet ja, z moją szczątkową wiedzą medyczną, wiedziałam, że chodzi o krew. Wkrótce potem pojawił się mój położnik i powiedział coś w stylu:

– Nie wiemy, co się dokładnie dzieje. Wszystko wskazuje na to, że trzeba będzie panią zabrać na blok operacyjny i wydobyć dziecko, a kiedy już ustalimy, o co chodzi, wezwiemy odpowiednich specjalistów.

Uprzedził mnie też delikatnie, że zamiast niewielkiego poziomego nacięcia nad kością łonową, wykonywanego zwykle przy cesarkach, będzie musiał ciąć pionowo, tak by mieć zapewniony wygodny dostęp do wszystkich moich narządów. To zaś pozostawi dużą bliznę.

Poszedł przygotować się do operacji, a kilkanaście minut później niespodziewanie poczułam kompletnie obezwładniający ból. W jednej chwili skoczył z trzech stopni do dziesięciu, a ja miałam poczucie, jakby moje żebra pękały jedno po drugim. Próbowałam nie oddychać, bo najlżejsze poruszenie powodowało rozdzierające cierpienie. Do mojego brzucha wciąż przyczepione było urządzenie monitorujące puls płodu.

– Nie słyszę rytmu serca dziecka – powiedziała w pewnej chwili położna i wcisnęła przycisk alarmowy na ścianie.

Desperacko pragnęłam stracić przytomność, częściowo, by uciec od fizycznego bólu, a częściowo z przerażenia, które mnie ogarnęło. Nie miałam zielonego pojęcia, co się dzieje. Po uruchomieniu alarmu wokół mnie zapanowało coś, co wydało mi się istnym pandemonium, choć pewnie dla personelu medycznego czymś takim nie było. Z tego, co się działo potem, pamiętam już tylko pojedyncze sceny: cierpienie, kiedy personel przekładał mnie na wózek; niezwykle miły gest kogoś, kto sięgnął pod przykrywające mnie prześcieradło i ściskał mnie za rękę, gdy pędziliśmy korytarzem; rytmiczne błyski sufitowych lamp, kiedy pod nimi przejeżdżałam, docierające do moich oczu przez zaciśnięte powieki; moje błagania kierowane do anestezjolożki, by jak najszybciej mnie uśpiła, czemu towarzyszyło uczucie, że jest mi doskonale obojętne, czy przeżyję. Odpowiedziała mi, że zasnę za mniej niż dziesięć sekund i żebym się trzymała.

Ostatnią rzeczą, jaką sobie przypominam, był widok mojego położnika wchodzącego na salę w fartuchu chirurgicznym i kogoś, kto znaczył markerem linię na moim brzuchu, gdzie miało być wykonane nacięcie. Wszystko działo się tak szybko, że ogarnął mnie lęk, iż zaczną ciąć, zanim stracę przytomność.

Kiedy się obudziłam, nie było przy mnie dziecka. Leżałam na plecach w delikatnie oświetlonym pokoju, znajdującym się na oddziale o podwyższonym poziomie opieki medycznej, o czym mi powiedziano z czasem. Czułam, że przez jedno z moich nozdrzy biegnie rurka, co było bardzo niewygodne. Później wyjaśniono mi, że przechodziła ona przez gardło i przełyk do żołądka i za jej pośrednictwem wypompowywano płyn zbierający się w górnej części przewodu pokarmowego. Kolejna rurka wychodziła ze zwojów bandaży na moim brzuchu. Do podwieszonej torebki sączyła się przez nią jakaś brązowa substancja. Jeszcze jedna rurka podłączona była do worka na mocz. W nozdrzach czułam też kaniulę nosową doprowadzającą tlen. Na rękach miałam wenflony, z którymi łączyły się stojące po obu stronach łóżka kroplówki. Moje nogi tkwiły w potwornie ciasnych białych pończochach medycznych. Do lewej dłoni przyczepiono mi plastikowe urządzenie z guzikiem. Szybko się nauczyłam, że naciśnięcie go kilka razy z rzędu sprawia, że zapadam w sen.

Zasnęłam więc raz jeszcze, a gdy znów się obudziłam, koło łóżka czekał mój położnik.

– Gdzie jest dziecko? – zapytałam.

– Znajduje się na oddziale intensywnej terapii noworodków, ponieważ przez pewien czas było niedotlenione. – Następnie wyjaśnił mi, że pękła mi macica.

Przez długi czas nie mogłam się zebrać, by wyguglować coś na ten temat. Kiedy jednak w końcu to zrobiłam, przeczytałam: „Pęknięcie macicy w ciąży jest rzadkim i wyjątkowo poważnym powikłaniem z wysokim wskaźnikiem śmiertelności płodu i matki Krótki czas na podjęcie interwencji medycznej sprawia, że jest jednym z tych powikłań, których lekarze wyjątkowo się obawiają”³.

Położnik powiedział mi, że kiedy otworzył mój brzuch, zobaczył morze krwi. W lewej górnej części macicy było pęknięcie, w którym zmieściłaby się piłka do krykieta. Ponieważ poród odbył się w następstwie uszkodzenia wewnętrznych narządów rodnych, lekarze musieli sprawdzić, czy nie doszło do wystąpienia zmian w mózgu noworodka – na ustalenie tego trzeba było poczekać.

Przy każdych narodzinach pielęgniarki mierzą różne parametry życiowe dziecka i oceniają jego stan w dziesięciostopniowej skali Apgar. Test przeprowadza się bezpośrednio po urodzeniu i powtarza pięć minut później. Moje pierwsze dziecko, urodzone dwa lata wcześniej siłami natury, dostało dziewięć punktów tuż po porodzie i dziesięć podczas powtórnej oceny. Drugie dziecko miało dwa punkty po urodzeniu i trzy po pięciu minutach. Straciłam bardzo dużo krwi – podczas operacji trzeba było przeprowadzić trzy transfuzje – byłam też mocno oszołomiona informacją, że dziecko znajduje się na noworodkowym oddziale intensywnej terapii i że może mieć uszkodzony mózg. Kiedy dwa dni po operacji załamałam się i zaczęłam histerycznie płakać, pielęgniarki się zlitowały i zawiozły mnie na łóżku na tamten oddział, razem z kroplówkami, workami i rurkami. Zobaczyłam wtedy maleństwo otoczone zestawem akcesoriów medycznych. Nasze pierwsze wspólne zdjęcie jest najsmutniejszym obrazem, jaki można sobie wyobrazić. Mojego syna ledwo widać spod różnych medycznych przyrządów, a ja jestem nierozpoznawalna. Do każdego z nas podłączone było tyle sprzętu, że zamiast przytulić dziecko, mogłam tylko leżeć na łóżku obok niego.

Tej nocy miałam okropny sen. Śniło mi się, że zaczynam rodzić i szaleńczo biegam po jakiejś rezydencji, poszukując pokoju, gdzie mogłabym powić dziecko. Wszystkie pomieszczenia były jednak albo zamknięte, albo zajęte i nikt nie mógł mi pomóc. Koło mnie inna kobieta – „seksowna mamuśka” z platynowymi włosami i zgrabnym brzuszkiem – także rodziła, ale znosiła to dzielnie. Zwracałam się do różnych ludzi, w tym do niej, by mi pomogli, ale mówiłam niewyraźnie i nikt nie rozumiał, o co mi chodzi.

Obudził mnie dźwięk mojego głosu w szpitalnej sali. Płakałam i krzyczałam: „Mamusiu, mamusiu, mamusiu!”, a łzy ciekły mi po policzkach. Była to chyba najbardziej druzgocząca chwila ze wszystkich, które w tamtym czasie przeżyłam, gorsza niż odczuwane wówczas ból i lęk. Zostałam zredukowana do żałosnego, dziecinnego stanu, w którym mogłam tylko błagać, by pojawiła się moja mama i mnie uratowała. Nigdy wcześniej nie zwracałam się do własnej matki „mamusiu”. Co ciekawe, mama zadzwoniła do mnie wcześniej tamtego dnia, pytając, czy może przyjechać do mnie z Queensland, ale ja upierałam się, by tego nie robiła, bo nie chciałam być dla niej obciążeniem.

Tymczasem, w jakiś przedziwny sposób, niepojęty dla mojego umysłu, podświadomość wiedziała, że kompletnie straciłam poczucie bezpieczeństwa w świecie, podobnie jak, do pewnego stopnia, poczucie siebie. Oto ja, rzekomo kompetentna, niezależna od innych osoba, byłam niezdolna nie tylko do zadbania o siebie, lecz także o swoje dzieci. Ten sen całkiem mnie rozbił, ponieważ uświadomił mi, że wcale nie jestem kimś, za kogo się uważałam – samowystarczalnym i panującym nad wszystkim człowiekiem. Zdawałam sobie sprawę, że to irracjonalne, ale czułam się zawstydzona i słaba. Przerażało mnie to.

Choć w kolejnych miesiącach wróciłam do zdrowia i okazało się, że mojemu dziecku nic nie jest, to, co wówczas przeżyłam, kojarzyło mi się z wpadnięciem do rwącej rzeki. Bałam się, że nie uda mi się jej przepłynąć. Próbowałam zawrócić, ale nurt był zbyt silny. Momentami traciłam kontrolę i prąd rzeczny porywał mnie ze sobą. W końcu udało mi się dopłynąć na drugi brzeg i wygramolić się z wody, ale słaniałam się ze zmęczenia. Mogłam stamtąd dostrzec punkt, z którego wypłynęłam, ale nie mogłam już tam wrócić. Moje życie wyglądało inaczej z miejsca, do którego dotarłam, niż z tego, z którego wyruszyłam. Świat nie wydawał mi się już tak bezpieczny jak kiedyś, a możliwość śmierci czy katastrofy nagle stała się dojmująco realna. Nie uznawałam ich już za coś odległego, o co nie muszę się na razie martwić.

Tamte przeżycia wyraźnie uzmysłowiły mi kwestie, z którymi stykałam się każdego wieczoru podczas programu: jak radzimy sobie z tym, że życie potrafi nas nagle potwornie zaskoczyć? Co się dzieje, gdy zdarzy się już coś absolutnie nie do pomyślenia? Jak ludzie dotknięci tragedią radzą sobie po niej? Czy jako społeczeństwo odpowiadamy za tych, którzy bezwiednie znaleźli się w centrum wydarzeń i o których reszta ludzi chce się czegoś więcej dowiedzieć? A kiedy już sobie uświadomimy, że nie jesteśmy wcale wyjątkowi, lecz równie bezbronni jak inni, w jaki sposób zmienia to nasze podejście?

Wszyscy doświadczamy żałoby i cierpienia. Jest to część pakietu, który ludzie otrzymują na starcie. Przeraża mnie myśl o nieuniknionej śmierci moich rodziców i o powolnej utracie sprawności, postępującej wraz z wiekiem – ale te perspektywy nie wydają mi się tak straszne jak coś, co nagle wywraca nasze życie. W pracy zawodowej starałam się unikać bezpośredniej styczności z tego rodzaju zdarzeniami, jednak moje przeżycia w 2014 roku, razem z historiami, które później przedstawiałam na antenie, uświadomiły mi, że strategia chowania głowy w piasek jest bezcelowa. To próba ukrywania się przed samym życiem.

Do napisania tej książki skłoniła mnie myśl, co się stanie, jeśli zamiast uciekać, spróbuję zmierzyć się ze swoimi największymi lękami. Czego się nauczę, jeśli spędzę czas z ludźmi, którzy przeżyli coś, co jawi mi się największym z koszmarów, jaki mógłby się przytrafić mnie lub komuś z moich bliskich? Czego mogę się dowiedzieć z najnowszych badań poświęconych sposobom ludzkiego mózgu na radzenie sobie z przeżyciami tego rodzaju? Pisarka Iris Murdoch twierdziła, że moralność jest kwestią uwagi⁴. Dla mnie zwracanie pilnej uwagi na różnego rodzaju tragedie jest jak patrzenie wprost w słońce. Bałam się to zrobić, choć jednocześnie chciałam się dowiedzieć, co się stanie, jeśli nie odwrócę wzroku.

1. Część przemyśleń na ich temat przedstawiłam w artykule: Ordinary Days That Go Disastrously Wrong Rattle Our Sense of Security, „The Australian”, 27 grudnia 2014. http://www.theaustralian.com.au/opinion/ordinarydays-that-go-disastrously-wrong-rattle-our-sense-of-security/newsstory/ea44aa7a1b19d49af5189989d47f3b71

2. Na podstawie archiwum programu 7:30 http://www.abc.net.au/7.30/archives/2016/730_201603.htm

3. https://reference.medscape.com/article/275854-overview

4. Murdoch I., The Sovereignty of Good, Routledge & Kegan Paul, London 1970.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: