Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dzień zero - ebook

Data wydania:
3 lipca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dzień zero - ebook

Pierwszy tom ekscytującej serii z Johnem Pullerem.

W Wirginii Zachodniej dochodzi do makabrycznej zbrodni, której ofiarami są pułkownik Matthew Reynolds, jego żona i dwoje nastoletnich dzieci. Śledztwo w tej sprawie prowadzi John Puller, jeden z najlepszych agentów amerykańskiej armii. Wspiera go lokalna detektyw Samantha Cole. W zapierającym dech wyścigu z czasem Cole próbuje ocalić społeczność, w której się wychowała, a Puller stara się zapobiec nadciągającej katastrofie…

Ale czy można zapobiec czemuś, o czym nie wiemy, że nadchodzi?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-271-5961-8
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Chmura pyłu węglowego, którą Howard Reed mimowolnie wciągnął głęboko do płuc, przyprawiła go o chęć zatrzymania furgonu pocztowego na poboczu i zwymiotowania w skarłowaciałą, spaloną słońcem trawę. Ale tylko zakasłał, splunął i opanował nudności. Wdepnął pedał gazu i zjechał na lewo, żeby szybciej wyminąć szereg ciężarówek wypełnionych czarnym pyłem, czekających w kolejce do maszyny wyrzucającej ich ładunek wysoko w powietrze niczym konfetti. Równocześnie powietrze cuchnęło siarką, ponieważ, jak to się często zdarza, w hałdach kopalnianych odpadów został zaprószony ogień. Niesione dymem związki siarkowe reagowały w górnych warstwach atmosfery z tlenem, utleniały się do trójtlenku siarki, po czym reagowały z drobinami pary wodnej, tworząc szczególnie żrącą substancję, która wracała na ziemię w postaci kwaśnego deszczu. Wszystko to stało w jawnej sprzeczności z zasadami ochrony środowiska naturalnego.

Reed zaciskał palce na dźwigniach specjalnego mechanizmu swego osiemnastoletniego forda explorera, któremu pobrzękiwała rura wydechowa i wył poluzowany wał napędowy. Bez trudu utrzymywał jednak wóz na wstędze spękanego asfaltu. Ten furgon był jego osobistym pojazdem, toteż przystosował go tak, by móc nim kierować, siedząc na prawym fotelu i obsługując skrzynki na listy bez wysiadania z szoferki. Specjalnie w tym celu skonstruował system przekładni wyglądających jak firmowy pas transmisyjny. Dzięki nim mógł skręcać koła, hamować i dodawać gazu z prawego fotela auta.

Po tym, jak został wiejskim listonoszem i nauczył się prowadzić furgon, siedząc na miejscu pasażera, zapragnął wybrać się do Anglii, żeby spróbować swoich nowych umiejętności w tamtejszym lewostronnym ruchu drogowym. Wyczytał, że to zróżnicowanie wywodzi się jeszcze z czasów turniejów rycerskich, kiedy stanowiący większość praworęczni zajmowali pozycje po lewej stronie terenu walki, żeby ich broń, lanca bądź miecz, znajdowała się od strony przeciwnika. Niemniej jego żona powtarzała, że jest idiotą i pewnie szybko znalazłby śmierć w obcym kraju.

Minął wzgórze, a raczej miejsce po wzgórzu, które firma Trent Mining & Exploration Company zrównała z ziemią, żeby się dostać do leżących płytko pod powierzchnią bogatych pokładów węgla. W związku z tym znaczne połacie terenu przypominały teraz krajobraz księżycowy, ogołocony z gleby i usłany kraterami. Był to wynik działań z zakresu górnictwa odkrywkowego. Reed wolał je nazywać mianem anihilacji powierzchni.

Znajdował się jednak w Wirginii Zachodniej, gdzie wydobycie węgla zapewniało dobrze płatne miejsca pracy. Nie bardzo mógł protestować po tym, jak jego dom zalała lawina półpłynnych osadów kopalnianych, które przerwały wał zabezpieczający zbiornik. Albo z powodu zatrutej wody w studni, która stała się czarna i zaczęła cuchnąć zepsutymi jajami. Ani też powietrza, które wypełniło się substancjami niezbyt korzystnymi dla zdrowia. Nie skarżył się zanadto na stan jedynej funkcjonującej nerki, zniszczonej wątroby czy płuc z powodu stałego kontaktu z licznymi truciznami. Nie chciał zostać uznany za wroga górnictwa, a tym samym przeciwnika istniejących miejsc pracy. Po prostu nie chciał przysparzać sobie niepotrzebnych zmartwień.

Pojechał dalej starą drogą, żeby dostarczyć ostatnią tego dnia przesyłkę. Była to paczka, której odbiór musiał zostać potwierdzony. Aż zaklął pod nosem, gdy rano odebrał swoją pocztę i znalazł w niej właśnie tę paczkę. Potwierdzenie odbioru oznaczało, że musiał nawiązać kontakt z adresatem. Tymczasem o tej porze myślał już tylko o wizycie w barze Dollar, w którym zawsze w poniedziałki można było dostać kufel piwa za ćwierćdolarówkę. Marzył o tym, żeby zasiąść na swoim wytartym stołku przy końcu mahoniowego kontuaru i odegnać ponure myśli o powrocie do domu, gdzie żona z pewnością poczuje od niego alkohol i rozpocznie czterogodzinną tyradę na temat jego pijaństwa.

Wreszcie skręcił na wysypany żwirem podjazd. Kiedyś była to piękna okolica, zwłaszcza w latach pięćdziesiątych. Teraz trudno ją było nazwać piękną, podobnie jak spotkać tu żywą duszę. Dzieci nie bawiły się na podwórkach, jakby to była druga w nocy, a nie druga po południu. Kiedyś w taki upalny letni dzień dzieciaki biegały pod strumieniami wody wyrzucanymi przez zraszacze do trawy albo bawiły się w chowanego, ale Reed świetnie wiedział, że te czasy minęły bezpowrotnie. Teraz siedziały w klimatyzowanych pomieszczeniach i grały w gry komputerowe tak brutalne i krwawe, że sam zabronił swoim wnukom takiej zabawy w jego domu.

Teraz na podwórzach walały się śmieci i zepsute plastikowe zabawki. Zabytkowe, przeżarte rdzą fordy i dodge’e stały bez kół na pustakach. Tandetne plastikowe okładziny domów obłaziły płatami, każdy drewniany element domagał się malowania, a dachy zaczynały się zapadać, jakby sam Bóg naciskał na nie z nieba. To wszystko składało się na smutny i żałosny pejzaż, który tylko wzmagał ochotę na piwo, jako że Reed świetnie zdawał sobie sprawę, że jego osiedle wygląda bardzo podobnie. Wiedział także, że są ludzie, którzy szybko się bogacą na eksploatacji pokładów węgla. Ale tak się składało, że żaden z nich nie mieszkał w tej okolicy.

Wyjął paczkę z pocztowego pojemnika i ruszył w stronę budynku. Był to nadgryziony zębem czasu piętrowy domek jednorodzinny z tanią winylową okładziną na ścianach. Prowadziły do niego puste w środku sklejkowe drzwi, pomalowane na biało i upstrzone licznymi zadrapaniami. Z boku zauważył skleconą z wiórowych płyt pochylnię dla wózka inwalidzkiego. Krzewy na frontowym trawniku zdziczały zaniedbane, ich gałęzie odkształcały plastikowe arkusze ściennej okładziny. Na żwirowanym placyku na końcu podjazdu stały dwa samochody, kompaktowy rodzinny chrysler oraz najnowszy model lexusa.

Przystanął na chwilę, żeby popatrzeć na to japońskie cacko. Musiało kosztować więcej niż jego roczne przychody. W zamyśleniu musnął palcami po błękitnym metalicznym lakierze karoserii. Zauważył ciemne lotnicze okulary wiszące na wstecznym lusterku. Na tylnym siedzeniu leżała aktówka, obok niej zielona marynarka. Oba pojazdy miały tablice rejestracyjne z Wirginii.

Poszedł dalej, ominął rampę, wybił się na pierwszym betonowym stopniu schodów, jednym susem przeskoczył trzy następne i nacisnął dzwonek. Zza drzwi doleciał go stłumiony melodyjny dźwięk gongu.

Czekał cierpliwie. Minęło dziesięć sekund. Potem dwadzieścia. Poczuł rosnącą irytację.

Zadzwonił po raz drugi.

– Halo?! Poczta! Mam przesyłkę poleconą wymagającą potwierdzenia odbioru.

Jego własny głos, którego prawie nie używał całymi dniami, wydał mu się dziwny, jakby nawoływał ktoś obcy. Popatrzył na trzymany w ręku płaski pakiet formatu A4, do którego był przyklejony pocztowy formularz potwierdzenia.

Daj spokój, jest gorąco jak w piekle, a w barze Dollar pewnie już mnie wypatrują.

Popatrzył na wydrukowane nazwisko adresata i zawołał:

– Panie Halverson?!

Nie znał tego człowieka, choć kojarzył jego nazwisko z wcześniejszych przesyłek. Większość wiejskich listonoszy szybko zaprzyjaźniała się z adresatami ze swojego terenu. Ale Reed się do nich nie zaliczał. Zależało mu tylko na piwie, a nie na rozmowie z klientem.

Zadzwonił po raz kolejny, a następnie zapukał w szybę w drzwiach, dwukrotnie uderzając w nią knykciami prawej pięści. Starł palcami kroplę potu spływającą po spalonej słońcem prawej stronie karku, efekt choroby zawodowej wskutek siedzenia przez cały dzień w otwartym oknie furgonu w promieniach palącego słońca. Pod pachami miał wielkie mokre plamy, które zaczynały śmierdzieć potem. Wyłączał klimatyzację w szoferce furgonu, kiedy siedział przy opuszczonej szybie, gdyż paliwo było za drogie, żeby je niepotrzebnie marnować.

Zawołał głośniej:

– Halo! Poczta! Potrzebuję potwierdzenia odbioru! Jeśli ten list wróci do urzędu, pewnie już nigdy nie dotrze do adresata.

Powietrze falowało w pełnym słońcu. Od samego tego widoku można było dostać zawrotów głowy. Czuł się już na to za stary.

Obejrzał się na dwa samochody na podjeździe. Ktoś powinien być w domu. Cofnął się o krok i rozejrzał na boki, ale nikt nie wyglądał na niego z okien na parterze. Jedno z nich było uchylone, przez co sprawiało wrażenie niepasującego do reszty. Zapukał po raz kolejny.

Wreszcie usłyszał czyjeś kroki. Zwrócił uwagę, że drzwi nie są całkiem zamknięte, lecz uchylone na centymetr. Dobiegające zza nich dźwięki umilkły. Nie miał kłopotów ze słuchem, lecz mimo to nie wyłowił specyfiki odgłosów.

– Poczta! Potrzebne potwierdzenie odbioru! – zawołał.

Oblizał suche wargi. Oczyma wyobraźni już widział w swoim ręku kufel z piwem. Miał ochotę go upić.

Otwórz wreszcie te cholerne drzwi!

– Ma pan zamiar odebrać tę przesyłkę? – zapytał.

Mnie ona gówno obchodzi. Mogę ją zrzucić ze szczytu urwiska, jak już to robiłem wcześniej.

W końcu drzwi uchyliły się nieco szerzej. Reed cofnął się o krok i wyciągając przed siebie kopertę, zapytał:

– Ma pan długopis?

Kiedy nie uzyskał odpowiedzi, zamrugał nerwowo. W otwartych drzwiach nikogo nie było. Dopiero po chwili spojrzał w dół, na miniaturowego collie, który mu się przyglądał. Długi pysk psa i gęsto owłosiony ogon kołysały się na boki. Nie ulegało wątpliwości, że to on nosem uchylił drzwi.

Reed nie był typowym listonoszem. Uwielbiał psy, sam miał dwa.

– Cześć, kolego. – Przykucnął. – Co u ciebie? – Podrapał psa za uchem. – Jest ktoś w domu? A może sam potwierdzisz odbiór tej przesyłki?

Kiedy poczuł pod palcami wilgoć, pomyślał, że pies się obsikał, i szybko cofnął rękę. Ale spojrzał w dół i dostrzegł na palcach coś czerwonego i lepkiego, co zgarnął z sierści collie.

Krew.

– Zraniłeś się, mały?

Obejrzał uważnie psa. Pokrywały go plamy krwi, ale nigdzie nie było widać rany.

– Co jest, do cholery? – mruknął Reed.

Wstał i położył dłoń na klamce.

– Halo?! Jest tu ktoś? Halo?!

Obejrzał się, nie wiedząc, co robić. Jeszcze raz popatrzył na psa, który wbił w niego nieruchome spojrzenie, jak gdyby pełne smutku. Nagle Reedowi wydało się dziwne, że pies ani razu nie szczeknął. Oba jego kundle narobiłyby strasznego rabanu, gdyby ktoś stanął w drzwiach jego domu.

– Cholera! – syknął pod nosem. – Halo?! – zawołał znowu. – Wszystko w porządku?

Pochylił się i zajrzał do domu. W środku było bardzo ciepło, w powietrzu unosiła się nieprzyjemna woń. Gdyby zdołał się oderwać od swoich natrętnych wizji, ten smród musiałby mu się wydać o wiele bardziej nieprzyjemny niż zwykle.

– Halo! Twój pies jest cały zakrwawiony! Wszystko w porządku?

Nieśmiało wszedł do ciasnego holu i wyjrzał zza rogu do niewielkiego saloniku znajdującego się za ścianą.

Chwilę później drewniane drzwi odskoczyły z takim impetem, że aż klamka wybiła głęboką dziurę w ścianie holu, a odłamki szyby roztrzaskały się o brzeg żelaznej poręczy ganku na setki szklanych okruchów. Reed zeskoczył z najwyższego stopnia schodów na ziemię i zakopawszy się w pylistym gruncie, poleciał do przodu, wsparł się na jednym ręku i na kolanach, zwymiotował gwałtownie, choć nie za bardzo miał czym. Potem wstał, na miękkich nogach doszedł do swojego furgonu, kaszląc i krztusząc się od torsji, wreszcie zawył z przerażenia jak człowiek, który nagle popadł w obłęd.

Bo i tak się stało.

Tego popołudnia Reedowi Howardowi nie było dane dotrzeć do jego ulubionego baru Dollar.2

John Puller patrzył na rozległy stan Kansas leżący kilka tysięcy metrów niżej. Przechylił się w stronę okna i spojrzał w dół. Tor podejścia do międzynarodowego lotniska w Kansas City prowadził nad Missouri ku zachodowi, w głąb równin. Pilot musiał zrobić szereg zwrotów przez skrzydło, żeby ustawić maszynę tyłem do nich i wymierzyć nosem w początek pasa startowego. W ten sposób wlatywał nad teren należący do władz federalnych. Konkretnie było to duże więzienie, a raczej cały ich kompleks obejmujący więzienia kryminalne i wojskowe. Tam więc mieli pod sobą kilka tysięcy osób walczących ze świadomością utraty wolności, w wielu wypadkach na zawsze.

Puller zmrużył oczy i osłonił je dłonią od jaskrawego słońca. Przelatywali właśnie nad starym USDB, czyli koszarami karnej jednostki Armii Stanów Zjednoczonych, pospolicie zwanymi Zamkiem. Od ponad stu lat umieszczano tu najgroźniejszych przestępców sił zbrojnych. I choć stary Zamek wyglądał jak średniowieczna twierdza z kamienia i cegły, siedziba nowego USDB przypominała budynek państwowej szkoły średniej. Przynajmniej dopóki się nie zauważyło szeregów czterometrowego siatkowego ogrodzenia otaczającego cały kompleks.

Cywilne więzienie federalne w Leavenworth znajdowało się sześć kilometrów dalej na południe.

W USDB osadzano tylko mężczyzn. Skazane kobiety odsiadywały wyroki w areszcie marynarki w San Diego. Ponadto tutaj przetrzymywano tylko więźniów z wyrokami sądów wojskowych o naruszenie podstawowych przepisów regulaminu wojskowego, odsiadujących kary co najmniej pięciu lat pozbawienia wolności, bądź uznanych za winnych naruszenia zasad bezpieczeństwa narodowego.

Właśnie z tego powodu John Puller przyleciał do Kansas City.

Z szumem wysunęło się podwozie odrzutowca, który zaczął schodzić do lądowania i wkrótce łagodnie osiadł na pasie startowym.

Pół godziny później Puller wsiadł do wynajętego samochodu, wyjechał z parkingu lotniska i skierował się na zachód, w stronę Kansas. Droga prowadziła między zielonymi wzgórzami. Mimo stojącego, rozgrzanego powietrza Puller nie włączył klimatyzacji. Wolał oddychać świeżym powietrzem, nawet gorącym. Miał dokładnie sto dziewięćdziesiąt dwa i pół centymetra wzrostu. Wiedział to dzięki pracodawcy, Armii Stanów Zjednoczonych, która miała zwyczaj precyzyjnie mierzyć swój personel. Ważył sto cztery kilogramy. Według wojskowych standardów stosunku wagi do wzrostu, uwzględniając poprawkę na wiek trzydziestu pięciu lat, miał około pięciu kilogramów nadwagi. Ale nikt by tak nie pomyślał, patrząc na niego. Jeśli miał pod skórą choćby odrobinę tłuszczu, można to było zobaczyć tylko pod mikroskopem.

Tak więc górował wzrostem nad większością żołnierzy, w tym także zwiadowców ze wszystkich jednostek, w których służył. Miało to swoje plusy i minusy. Odznaczał się długimi i bardzo mocnymi mięśniami, dzięki czemu łatwo uzyskiwał przewagę nad przeciwnikiem o standardowym zasięgu rąk, ale jednocześnie stanowił znacznie wyraźniejszy i większy cel od pozostałych.

W szkole średniej miał niezłe wzięcie, w soboty nie musiał szukać sobie partnerki na wieczór. Brakowało mu szybkości oraz zręczności, żeby zrobić karierę w zawodowym futbolu amerykańskim, ale nie był też on przedmiotem jego ambicji. Od wczesnej młodości zależało mu bowiem tylko na jednym: by przywdziać mundur oficera Armii Stanów Zjednoczonych.

Ale tego dnia nie był w mundurze. Nigdy go nie wkładał, udając się z wizytą do USDB. Przemierzał kolejne mile. Minął znak otwierający słynny szlak Lewisa i Clarka. Potem zobaczył niebieski most. Przejechał nim. Tym samym przekroczył granicę stanu Kansas. A konkretnie wjechał do Fortu Leavenworth.

Minął główny punkt kontrolny, na którym szczegółowo sprawdzono jego dane osobowe i spisano numery rejestracyjne samochodu. W końcu wartownik zasalutował chorążemu Pullerowi i powiedział:

– Dziękuję, sir. Może pan przejechać.

I Puller pojechał dalej. Przy dźwiękach płynącego z radia utworu Eminema skierował się na Grant Avenue i obrzucił ciekawym spojrzeniem pozostałości starego Zamku. Zwłaszcza resztki drucianej siatki rozciągającej się ponad całym terenem byłego więzienia. Została tam umieszczona specjalnie po to, by uniemożliwić więźniom ucieczkę helikopterem. Armia starała się brać pod uwagę wszelkie możliwości.

Trzy kilometry dalej zatrzymał się przed bramą USDB. Gdzieś z oddali doleciał głos kolejowej syreny. Z pobliskiego wojskowego lotniska polowego Shermana wzbiła się w powietrze cessna, tępym nosem i kanciastymi skrzydłami ustawiając się pod boczny wiatr. Puller zaparkował auto i wysiadając, zostawił w nim portfel wraz z większością rzeczy osobistych, w tym także służbowego siga P228, znanego powszechnie w wojsku pod nazwą M11. Dokładnie sprawdzał przed startem broń osobistą wraz z zapasowymi magazynkami amunicji. Miał prawo w każdej sytuacji występować z bronią u boku, uważał jednak, że wizyta w więzieniu z pistoletem to nie najlepszy pomysł, nawet jeśli jest zgodny z przepisami. I tak musiałby go zostawić w szafie, ponieważ z oczywistych powodów nie wolno wnosić broni do pomieszczenia, w którym przebywają więźniowie.

Przy bramce wykrywacza metali dyżurował znudzony kadet żandarmerii wojskowej. Wyglądał na świeżo ściągniętego z obozu szkoleniowego rekrutów. Puller okazał swoje prawo jazdy oraz komplet przepustek.

Ogorzały chłopak w służbie żandarmerii wojskowej uważnie obejrzał jego odznakę i legitymację przedstawiającą go jako oficera Wojskowego Wydziału Śledczego, czyli, inaczej mówiąc, agenta specjalnego CID. Centralne miejsce odznaki zajmował przycupnięty orzeł z głową skierowaną na prawo. Wielkimi szponami obejmował górną krawędź tarczy, a dziób odchylał w pozie szykowania się do ataku. Młody żandarm zasalutował, a dopiero potem obrzucił uważnym spojrzeniem wysokiego barczystego przybysza.

– Pan w sprawach służbowych, sir?

– Nie.

– John Puller junior? Czy nie jest pan spokrewniony...?

– Owszem, jestem, ze swoim ojcem.

Chłopak rozdziawił usta ze zdumienia. W Armii Stanów Zjednoczonych krążyły legendy wojenne, a John Puller senior był bohaterem jednej z najbardziej cenionych.

– Tak jest, sir. Proszę przekazać mu wyrazy szacunku, sir.

Puller przeszedł przez bramkę wykrywacza metali i rozległ się głośny pisk. Jak zawsze uruchomił alarm. Z powodu protezy w prawym przedramieniu.

– Tytanowa proteza – wyjaśnił, podciągając rękaw, żeby pokazać bliznę po operacji.

Ale bramka podniosła alarm także na jego lewy staw skokowy.

Żandarm obrzucił go zdumionym wzrokiem.

– Śruby i płytki wzmacniające – rzucił Puller. – Mogę podciągnąć nogawkę spodni.

– Będzie pan łaskaw, sir.

Kiedy po chwili Puller opuścił nogawkę, żandarm mruknął przepraszającym tonem:

– Wypełniam tylko swoje obowiązki, sir.

– Dałbym ci niezły wycisk, gdybyś ich nie wypełniał, szeregowy.

Chłopak zrobił wielkie oczy i zapytał nieśmiało:

– To skutek ran odniesionych w boju, sir?

– Nie myślisz chyba, że sam się postrzeliłem?

Puller chwycił kluczyki samochodowe z pojemnika, do którego wcześniej je włożył, wsunął prawo jazdy i legitymację służbową do kieszonki koszuli, po czym wpisał się do dziennika odwiedzin.

Elektryczny zamek masywnych żelaznych drzwi już brzęczał, więc pchnął je i wszedł do sali odwiedzin. Przy stolikach siedziało trzech innych więźniów przyjmujących gości. Małe dzieci bawiły się na podłodze, podczas gdy ich ojcowie porozumiewali się półgłosem z żonami bądź kochankami. Dzieciom nie pozwalano siadać na kolanach więźniów. Możliwy był tylko jeden uścisk, cmoknięcie w policzek albo podanie dłoni na początku lub na zakończenie odwiedzin. Nie wolno było sięgać do kieszeni ani pod ubranie. Więźniowie i odwiedzające ich kobiety mogli jedynie na krótko spleść palce na stole. Wszystkie rozmowy musiały być prowadzone normalnym tonem. Wolno było korzystać z pióra lub długopisu, ale nie z ołówka czy kredek. Według Pullera ten zapis regulaminu musiał być efektem bałaganu narobionego przez dziecko. Uważał ten zakaz za idiotyczny, ponieważ piórem lub długopisem można wyrządzić większą krzywdę niż ołówkiem czy kredką.

Zatrzymał się przy drzwiach i popatrzył, jak pewna kobieta, wyglądająca na matkę więźnia, czyta mu ustępy z Biblii.

Odwiedzającym pozwalano przynosić ze sobą książki, ale nie wolno ich było przekazywać więźniom, podobnie jak gazet lub czasopism. Nie zezwalano na przynoszenie żywności, można było jednak ją kupić w którymś z wielu automatów. Więźniowie nie mogli sami niczego kupować. Puller uważał, że byłoby to namiastką normalnego życia, a przecież więzienie nie mogło stanowić jego namiastki. Jeśli odwiedzający życzył sobie otwarcia pokoju, w którym odbywało się spotkanie, oznaczało to automatyczny koniec widzenia. Istniał tylko jeden wyjątek od więziennego rygoru: karmienie piersią. Do tego była przeznaczona specjalna sala na piętrze.

Drzwi w drugim końcu sali otworzyły się i wyszedł zza nich mężczyzna w pomarańczowym kombinezonie. Puller zmierzył go uważnym spojrzeniem.

Był wysoki, lecz nie tak bardzo jak on, w dodatku o wiele mniej barczysty. Z rysów twarzy był do niego podobny, ale włosy miał ciemniejsze i dłuższe. I w wielu miejscach przyprószone siwizną. Zarys dolnej szczęki miał tak samo kwadratowy, a nos równie wąski i tak samo przekrzywiony na prawo, do tego duże zęby, dosyć równe. W dodatku wyróżniał się dołkiem w prawym policzku i oczami sprawiającymi wrażenie zielonych w sztucznym świetle, lecz niebieskich w słońcu.

Puller miał takie samo piętno po lewej stronie szyi, skręcające ku karkowi. Ponadto odróżniał się znakami szczególnymi na lewej nodze, prawym ramieniu oraz górnej części klatki piersiowej, zarówno z przodu, jak i z tyłu. Wszystkie były pozostałościami po wrogich obiektach, które z wielkim impetem wbiły się w ich ciało. Tamten mężczyzna nie miał blizn, w tych samych miejscach miał białą i gładką skórę.

Tak więc Puller odróżniał się przede wszystkim bliznami będącymi efektem działania piekielnego żaru, wiatru i wyniszczającego chłodu. Zdawał sobie sprawę, że do jego wyglądu najlepiej pasuje słowo „dziki”. Nie był przystojny. Tym bardziej nie był ładny. W najlepszym razie mógłby uchodzić za atrakcyjnego czy też, prędzej, za interesującego z wyglądu. Ale on nigdy nie oceniał siebie w tych kategoriach. Był żołnierzem, a nie modelem.

Nie objęli się na przywitanie, uścisnęli sobie tylko dłonie.

Drugi mężczyzna uśmiechnął się lekko.

– Miło cię widzieć, bracie.

Bracia Puller zasiedli przy stoliku.3

– Schudłeś? – zapytał Puller.

Jego brat, Robert, odchylił się na krześle do tyłu i założył nogę na nogę.

– Żarcie tutaj nie jest takie dobre jak w lotnictwie.

– Najlepsze jest w marynarce. Armia zajmuje odległe trzecie miejsce. A to dlatego, że lotnicy i marynarze to słabeusze.

– Słyszałem, że dostałeś awans na chorążego. Już nie jesteś sierżantem.

– Ale robota ta sama. Tylko żołd trochę wyższy.

– Zależało ci na tym?

– Zależało.

Zapadła cisza. Puller spojrzał w lewo, na młodą kobietę, która trzymała więźnia za rękę i pokazywała mu jakieś zdjęcia. U stóp matki na podłodze baraszkowały dwa brzdące. Popatrzył z powrotem na brata.

– Co mówią adwokaci?

Robert wyprostował się na krześle. On też zerkał ukradkiem na młodą parę. Miał trzydzieści siedem lat, nie był żonaty i nie miał dzieci.

– Nic już się nie da zrobić. Co u taty?

Puller skrzywił się lekko.

– Bez zmian.

– Odwiedzałeś go?

– W ubiegłym tygodniu.

– Co ci powiedział lekarz?

– To samo, co twoi adwokaci. Niewiele da się zrobić.

– Pozdrów go ode mnie.

– Wie o wszystkim.

W oczach Roberta zabłysły iskry gniewu.

– Jasne. Mogłem się tego domyślać.

Jego podniesiony głos przyciągnął uważne spojrzenie ogorzałego żandarma opartego o ścianę.

Robert dodał więc ciszej:

– Mimo wszystko przekaż mu pozdrowienia.

– Potrzebujesz czegoś?

– Niczego, co mógłbyś mi zapewnić. I nie musisz tak często przyjeżdżać.

– Robię to z własnej woli.

– Z poczucia winy młodszego brata.

– Chciałbyś.

Robert przesunął po stoliku dłoń w jego kierunku.

– Tu nie jest tak źle. To nie Leavenworth.

– Jasne. Ale to nadal więzienie. – Puller pochylił się ku bratu. – Zrobiłeś to?

Robert podniósł na niego wzrok.

– Zastanawiałem się, dlaczego do tej pory nie zadałeś tego pytania.

– Więc pytam teraz.

– Nie mam nic do powiedzenia na ten temat – odpowiedział brat.

– Myślisz, że próbuję cię nakłonić do zeznań? Dostałeś już wyrok.

– Nie, ale jesteś śledczym. Znam twoje poczucie sprawiedliwości. Nie chciałbym cię narażać na konflikt interesów albo przekonań.

Puller odchylił się na oparcie.

– Umiem rozdzielać takie sprawy.

– Jak przystało na syna Johna Pullera. Wiem coś o tym.

– Zawsze traktowałeś to jak balast.

– A nie jest tak?

– Można to nazywać na różne sposoby. Jesteś mądrzejszy ode mnie. Powinieneś już dawno sam do tego dojść.

– Niemniej obaj wstąpiliśmy do wojska.

– Ale ty poszedłeś do szkoły oficerskiej, jak stary. Ja się tylko zaciągnąłem na ochotnika.

– I twierdzisz, że jestem mądrzejszy?

– Jesteś specjalistą w fizyce jądrowej, specem od atomowych grzybków. A ja zwykłym trepem z odznaką śledczego.

– Z odznaką – podkreślił jego brat. – Ja zaś mam szczęście, że jeszcze żyję.

– Nie wykonano tu ani jednego wyroku śmierci od roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego pierwszego.

– Sprawdziłeś to?

– Sprawdziłem.

– Bezpieczeństwo narodowe. Zdrada. Tak, naprawdę mam szczęście, że jeszcze żyję.

– Czujesz się szczęśliwy z tego powodu?

– Może.

– Więc chyba odpowiedziałeś na moje pytanie. Potrzebujesz czegoś? – zapytał znowu.

Robert spróbował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu grymas, który nie zdołał zamaskować miny wyrażającej obawę.

– Niczego nie potrzebuję – odparł matowym głosem, jakby w jednej chwili uszła z niego cała energia.

Puller spojrzał bratu w oczy. Był młodszy od Roberta tylko o dwa lata, przez co byli nierozłączni nie tylko w młodości, lecz także później, gdy obaj już nosili mundury. Ale teraz pojawił się między nimi mur znacznie wyższy od tego, który otaczał to więzienie. I nic nie mógł na to poradzić. Mimo że miał brata przed sobą, odnosił wrażenie, jakby go tu nie było, jakby jego miejsce zajął obcy człowiek w pomarańczowym więziennym kombinezonie, który miał spędzić za kratkami resztę życia. A potem może nawet całą wieczność. Wolał jednak nie poruszać tego tematu.

– Nie tak dawno pewien chłopak stracił tu życie – odezwał się Robert.

Puller słyszał o tym:

– Podejrzewali, że był wtyczką. Na boisku dostał kijem baseballowym po głowie.

– To też sprawdziłeś?

– Sprawdziłem. Znałeś go?

Robert pokręcił głową.

– Jestem na dwudziestce trójce. Nie za bardzo mam czas na nawiązywanie znajomości.

Oznaczało to, że przez dwadzieścia trzy godziny na dobę musiał siedzieć zamknięty w celi, a godzinę przeznaczoną na ćwiczenia też spędzał w samotności, w odosobnionym miejscu.

Pullera to zaskoczyło.

– Od kiedy?

Robert uśmiechnął się.

– A więc jednak nie wszystko sprawdziłeś?

– Od kiedy?

– Od czasu, gdy stłukłem żandarma.

– Z jakiego powodu?

– Za to, że powiedział coś, co mało mnie obchodziło.

– To znaczy?

– Nie musisz tego wiedzieć.

– Dlaczego?

– Zaufaj mi. Sam powiedziałeś, że jestem mądrzejszy. A przecież nie mogą mi bardziej wydłużyć wyroku.

– Miało to coś wspólnego z naszym staruszkiem?

– Lepiej idź już. Na pewno nie chcesz się spóźnić na samolot.

– Mam jeszcze czas. Więc poszło o ojca?

– Nie jesteśmy na przesłuchaniu, braciszku. Nie masz prawa zmuszać mnie do zeznań. Poza tym już od dawna nie możesz mnie postraszyć sądem polowym.

Puller popatrzył na łańcuch skuwający Robertowi nogi w kostkach.

– Dostarczają ci jedzenie przez okienko?

W USDB nie było krat. Tutaj cele były zamykane solidnymi masywnymi drzwiami. Więźniom skazanym na odosobnienie jedzenie dostarczano trzy razy dziennie przez okienko w drzwiach. Znajdowała się w nich jeszcze klapa nad podłogą umożliwiająca skucie więźnia przed otwarciem celi.

Robert skinął głową.

– Pewnie powinienem się cieszyć, że nie zabronili mi całkowicie kontaktów z ludźmi, bo inaczej nie moglibyśmy się widywać.

– Grozili ci?

– Tutaj mówi się wiele rzeczy.

Na jakiś czas zapadła cisza.

Wreszcie Robert powiedział:

– Lepiej już idź. Mam sporo rzeczy do zrobienia. Jestem bardzo zajęty.

– Zobaczymy się jeszcze.

– Nie ma po co. Chyba nie powinniśmy się widywać.

– Przekażę ojcu twoje pozdrowienia.

Wstali i uścisnęli sobie dłonie. Robert szybko podniósł lewą rękę i poklepał brata po ramieniu.

– Tęsknisz za Bliskim Wschodem?

– Nie. I nie znam nikogo, kto by tęsknił, jeśli tam służył.

– Cieszę się, że wróciłeś cały i zdrów.

– Wielu się to nie udało.

– Prowadzisz jakieś ciekawe sprawy?

– Niespecjalnie.

– Trzymaj się.

– Ty też.

Puller uświadomił sobie, że te puste słowa nic nie znaczą, nawet jeszcze zanim wydusił je z siebie.

Odwrócił się do wyjścia. Jak na komendę żandarm podszedł do więźnia.

– Hej, John!

Obejrzał się. Żandarm trzymał masywne łapsko na lewym ramieniu Roberta. Przez chwilę Puller walczył z chęcią zawrócenia, zrzucenia mu tej ręki i popchnięcia go na ścianę. Ale szybko się opanował.

– Tak? – Wymienił z bratem znaczące spojrzenia.

– Nic takiego, stary. Drobnostka. Cieszę się, że wpadłeś.

Szybkim krokiem minął bramkę wykrywacza metali, a żandarm stanął na baczność na jego widok. Zbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz. Telefon zadzwonił, gdy wsiadał do wypożyczonego samochodu. Spojrzał na wyświetlacz.

Dzwonił ktoś z siedemset pierwszej jednostki żandarmerii z Quantico w Wirginii, gdzie został przydzielony jako agent specjalny wydziału dochodzeniowego.

Odebrał połączenie i przycisnął aparat do ucha. Służba wojskowa uczyła każdego mniej mówić, niż słuchać. O wiele mniej.

Odpowiedział krótko:

– Już jadę. – Spojrzał na zegarek i przeliczył w pamięci czasy dojazdów i przelotu. Wziął pod uwagę godzinę przesunięcia czasu w trakcie podróży z zachodu na wschód. – Trzy godziny i pięćdziesiąt minut, sir.

Doszło do jatki na jakimś zadupiu w Wirginii Zachodniej. Wśród ofiar znalazł się pułkownik. Sam ten fakt stał się powodem zaangażowania wydziału śledczego, chociaż Puller nie umiał powiedzieć, czemu sprawę przekazano właśnie siedemset pierwszej jednostce. Ale był żołnierzem. I dostał rozkaz. Musiał go wykonać.

Powinien wrócić samolotem do Wirginii, wziąć swój sprzęt, odebrać pisemny rozkaz, a potem popędzić na pełnym gazie na wskazane zadupie. Jednak chwilowo nie umiał się jeszcze skoncentrować na sprawie zabójstwa pułkownika, skoro wciąż miał przed oczami minę brata. Ten widok wrył mu się w pamięć. W końcu naprawdę miał wprawę w rozdzielaniu spraw od siebie. Ale w takiej chwili nie potrafił się na tym skupić. Z jego pamięci wypłynęły bowiem wspomnienia związane z bratem, ale pochodzące z innych czasów i miejsc.

Robert Puller zrobił błyskawiczną karierę w randze majora sił powietrznych, oddelegowanego do nadzoru arsenału nuklearnego. Szykował mu się awans co najmniej o jedną gwiazdkę, a nawet o dwie. Tymczasem został oskarżony o zdradę, osądzony i zamknięty w USDB aż po kres swojego żywota.

Jednak wciąż był jego bratem. Nawet służba w Armii Stanów Zjednoczonych nie mogła tego zmienić.

Chwilę później Puller uruchomił silnik i wrzucił bieg. Miał wrażenie, że z każdą wizytą w więzieniu zostawia tutaj jakąś cząstkę siebie. Mógł się tylko łudzić, że nadejdzie dzień, kiedy nie będzie miał tu po co wracać.

Nigdy nie afiszował się ze swoimi uczuciami. Nie uronił ani jednej łzy, chociaż zdarzało się, że ludzie wokół niego umierali na polu walki, często w straszliwych męczarniach. Zawsze skupiał się na tym, żeby ich pomścić w równie bezwzględny i okrutny sposób. Nie przystępował do walki, jeśli czuł w sobie niepohamowany gniew, bo to by tylko uwypukliło jego słabości. A słabość była przyczyną porażki. Nie uronił łzy nawet wtedy, gdy jego brat został osądzony za zdradę stanu. Pullerowie po prostu nie płakali.

To była zasada numer jeden.

Mężczyźni z rodu Pullerów zawsze zachowywali spokój i opanowanie, gdyż to zwiększało szanse na zwycięstwo.

To była zasada numer dwa.

Wszelkie pozostałe zasady były już pochodnymi tych najważniejszych.

Zatem John Puller nie był maszyną, ale często dostrzegał, że coraz bardziej ją przypomina.

Poza tym wolał się nie zagłębiać w jakiekolwiek samooceny.

Opuścił teren USDB znacznie szybciej, niż do niego wkroczył. I znacznie szybszy powrót samochodem na wschód miał go wprowadzić w nowe dochodzenie. Z radością witał tę świadomość, tym bardziej że umożliwiała mu oderwanie się od tego jednego jedynego problemu, którego dotąd nie potrafił zrozumieć.

I nad którym nie potrafił zapanować.

Nad sytuacją rodzinną.5

Siedząc na klapie bagażnika swojego służbowego, a więc czarnego chevy malibu i sącząc gorącą kawę z dużego plastikowego kubka, Puller w świetle latarni na parkingu przed siedzibą CID czytał odebrane akta. W tym skrzydle mieściły się wszystkie wydziały dochodzeniowe różnych rodzajów wojsk, między innymi także zespół śledczych marynarki, który stał się niezwykle popularny dzięki serialowi telewizyjnemu. Puller mógł tylko marzyć o rozwiązywaniu kolejnych spraw w ciągu jednej godziny tygodniowo, jak robili to jego rywale na ekranach telewizorów. W świecie rzeczywistym dochodzenia ciągnęły się znacznie dłużej, a czasami w ogóle nie udawało się rozwikłać danej sprawy.

Nieco rozpraszały go dobiegające z oddali odgłosy strzałów. Wiedział, że to oznaka wspólnych ćwiczeń Drużyny Ratowania Zakładników FBI i oddziału szturmowego marines, które o różnych porach dnia i nocy używały ostrej amunicji. Był tak przyzwyczajony do strzelaniny, że ledwie zwracał na nią uwagę i reagował tylko wtedy, gdy pojawiało się realne zagrożenie. Ale jak na ironię strzały w Quantico świadczyły wyraźnie, że dzieje się coś złego.

Odwrócił kartkę w skoroszycie. W zakresie gromadzenia dokumentacji wojsko było tak samo skrupulatne i precyzyjne jak w każdej innej dziedzinie. Miał podaną wielkość pliku, liczbę stron dokumentacji w teczce, liczbę kartek z podziałem na zapisane jednostronnie i dwustronnie, a nawet rejestr oznaczeń kolorowymi kropkami, myślnikami czy potrójnymi ukośnikami. Każdy szczegół służby w terenie określały całe tomy regulaminów. Zalecenia dotyczące prowadzenia Policyjnego Rejestru Żandarmerii zdawały się wręcz nieprawdopodobnie szczegółowe. Ale dla Pullera zawsze najważniejsza była treść zapisków w aktach, a nie ich ściśle określone miejsce w konkretnym zestawie danych.

Matthew Reynolds, jego żona, Stacey, oraz dwoje ich nastoletnich dzieci, dziewczyna i chłopak, zostali zamordowani w wiejskim domu w Wirginii Zachodniej. Zwłoki znalazł listonosz. Na miejscu zjawiła się lokalna policja. Zabity mężczyzna okazał się pułkownikiem wywiadu. Kończył właśnie dwudziestosześcioletnią służbę wojskową i przechodził do sektora prywatnego. Stacjonował w Pentagonie, a mieszkał w Fairfax City, więc Puller nie mógł zrozumieć, co robił z całą rodziną w wiejskim domu w Wirginii Zachodniej. Zanotował to sobie w pamięci jako jedno z najważniejszych pytań, na które trzeba znaleźć odpowiedź. Niewykluczone, że tamtejsi śledczy już ją znali. Był w stanie zaakceptować każdą poszlakę, bo i tak musiał wszystko zweryfikować niezależnie od ustaleń policji.

W końcu zamknął teczkę, włożył ją do aktówki i sprawdził swój sprzęt w bagażniku auta, umieszczony w typowym plecaku amerykańskiej piechoty zawierającym ponad sto różnych kieszeni. Było tam niemal wszystko, co niezbędne do pracy w terenie: jasnoniebieskie rękawiczki lateksowe, latarki, papierowe torby, worki na zwłoki wraz z zestawami naklejek, gotowe do pracy małoobrazkowe aparaty fotograficzne, zielony kombinezon ochrony biochemicznej z kapturem i filtrami powietrza, białe pojemniki na dowody rzeczowe, taśmę mierniczą, linijkę, żółtą taśmę do ogradzania miejsca zbrodni, wydziałowe formularze do opisywania dowodów, zestaw do utrwalania odcisków palców, zestaw do wykrywania śladów prochu strzelniczego, rolkę plastikowej folii, cyfrowy dyktafon, notes do opisu miejsca zbrodni, apteczkę pierwszej pomocy, ochraniacze na buty, termometr lekarski, maseczkę chirurgiczną, kamizelkę odblaskową, scyzoryk i ponad sześćdziesiąt innych rzeczy. Dysponował dwoma pistoletami M11 z dodatkowymi magazynkami, trzynasto- i dwudziestonabojowymi. Oprócz tego woził w bagażniku pistolet maszynowy MP5. W drugiej torbie sportowej trzymał spakowane zapasowe mundury polowe. Na razie zadowalał się koszulą z krótkimi rękawami, swetrem i sportowymi butami, gdyż temperatura nawet w nocy wynosiła około trzydziestu stopni.

Nigdy dotąd nie rozpoczynał w pojedynkę dochodzenia w takiej sprawie. Zazwyczaj towarzyszył mu co najmniej jeszcze jeden agent CID, nie licząc zespołu technicznego. Ta sprawa aż się prosiła o więcej środków. Ale on miał przydzielone zadanie. A w wojsku następnym krokiem mogło być tylko jego wykonanie. W przeciwnym razie trzeba się było liczyć z groźbą postawienia przed sądem wojskowym i z ewentualnością przeniesienia do zakładu karnego.

Wprowadził do nawigatora GPS adres docelowy, zatrzasnął drzwi auta, wdepnął pedał gazu i wyjechał z parkingu centrali w Quantico.

Zatrzymał się tylko raz, żeby skorzystać z toalety i kupić następny kubek czarnej kawy. Do Drake w Wirginii Zachodniej, liczącego 6547 mieszkańców, jak wyczytał na tablicy, dotarł o trzeciej nad ranem. Do wschodu słońca pozostało jeszcze ponad trzy godziny. W końcu się zgubił, gdy GPS doprowadził go do dwupasmowej szosy biegnącej obrzeżami miasta.

Światła reflektorów omiotły szeregi opuszczonych domków jednorodzinnych. Musiało ich być co najmniej sto, zapewne dużo więcej. Wyglądały na zbudowane z prefabrykatów i wznoszone hurtowo w równiutkich rzędach. Wzdłuż pobocza jezdni ciągnął się szereg słupów obciążonych grubymi pękami kabli energetycznych i telefonicznych. Sunąc powoli jedną z ulic tego przymusowego objazdu, Puller nagle zmienił zdanie. Domy wcale nie były opuszczone, przynajmniej część z nich pozostawała zamieszkana. Na frontowych podwórkach stały zaparkowane stare samochody. W kilku oknach paliły się światła, ale z pewnością nie było to oświetlenie elektryczne, najwyżej gazowe lub akumulatorowe. Ujechał jeszcze kawałek, aż wreszcie w świetle jego reflektorów wyłoniła się dziwaczna struktura. Sprawiała wrażenie ogromnej kopuły z lanego betonu wyrastającej z ziemi na skraju lasu.

Co to jest, do cholery?

Pomimo rosnącej ciekawości jechał dalej, chcąc się przekonać, dokąd go zaprowadzi nawigacja. Wreszcie GPS zaktualizował odczyty satelitarne i wskazał właściwą drogę. Puller nie odczuwał zmęczenia. Długa jazda tylko go zrelaksowała i dodała mu sił. Chciał jak najszybciej przystąpić do pracy.

Wcześniej zarezerwował telefonicznie pokój w jedynym motelu w tej okolicy. Pod internetowym anonsem motelu U Annie znalazł kilka zjadliwych uwag zawiedzionych gości, ale nie wziął ich sobie do serca. Wiele razy zdarzało mu się mieszkać w blaszanych barakach na bagnach, gdzie za prysznic musiało służyć wiadro z wodą zawieszone na gałęzi drzewa, a za toaletę dziura wykopana w ziemi, więc każde schronienie o czterech ścianach i szczelnym dachu traktował jak apartament w Ritzu.

Drzwi biura były zamknięte, ale po trzecim naciśnięciu dzwonka uchyliły się ostrożnie. Później, gdy już zaspana starsza pani z włosami w lokówkach, ubrana w znoszony i sprany szlafrok, zameldowała go, stojąc za kontuarem, zapytała z ciekawością, co go sprowadza do miasta.

Obracając w palcach klucz od pokoju, Puller odparł:

– Przyjechałem na wakacje.

Kobieta zaśmiała się serdecznie.

– Sprytny z ciebie okaz, kolego – odparła, lekko sepleniąc z powodu szerokiej szpary między przednimi zębami. Zalatywało od niej nikotyną, czosnkiem i salsą, co tworzyło prawdziwie imponujące połączenie. – I duży. – Zadarła głowę i obrzuciła go taksującym spojrzeniem ze swojej grzędy umieszczonej sto pięćdziesiąt pięć centymetrów nad ziemią.

– Mogłaby mi pani polecić jakiś lokal z dobrym jedzeniem?

Zastosował się do podstawowej zasady w wojsku: najpierw należało sobie zapewnić odpowiedni wikt.

– To zależy – odpowiedziała.

– Od czego?

– Czy nie przeszkadza ci pył węglowy w jajecznicy.

– Nie może być nic gorszego od zużytego paliwa uranowego w porannej kawie. Ale i ono nie dało mi rady.

Zachichotała.

– W takim razie zadowoli cię każdy lokal w mieście. Wszystkie są bardzo podobne do siebie, kochasiu.

Odwrócił się już, gdy jeszcze zapytała:

– Jesteś żonaty?

– A ty szukasz partnera? – zapytał, odwracając się, żeby zajrzeć w jej szparę między zębami odsłoniętą w szerokim uśmiechu.

– Nie tylko ja, kochasiu. Nie tylko. Wyśpij się dobrze.

Puller wyszedł z biura. Sen nie leżał jednak w kręgu jego zainteresowań.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: