Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik chuligana - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziennik chuligana - ebook

Oddaję Państwu w dłonie teksty pisane uczciwie i so¬lidnym atramentem własnych emocji i przeczuć.

Nie kryję sympatii, nie ceregielę się z tymi, których nie poważam.

Niewiele mogę zdziałać, ale jeśli Dziennik chuligana nie pozostawi Was letnimi, jeśli będzie potrafił zapalić i skłonić do działania, to przypnę sobie Państwa emocje do klapy jak najlepsze odznaczenie.

A jeżeli wkurzycie się na mnie i obsobaczycie najgor¬szymi słowami, jeśli uznacie, żem waryjat i człek choler¬ny – to też podskoczę z ukontentowania. Chuligaństwo polega bowiem na płataniu i takich facecji.

Kiedyś miałem dobre maniery i uważałem, że moż¬na nimi wiele zdziałać. Dziś już nie mam czasu na bra¬nie bułki przez bibułkę. Czasami więc zamiast misternej puenty i skrzącego się od wykwintności sylogizmu poja¬wia się „piącha” i przyłożenie z byczka.

Uczciwego chuligana różni jednak od prostaka i cha¬ma wyczucie subtelnej nutki honoru. Chuligan zna swo¬je miejsce w szyku.

Wiedział o tym Andrzej Bobkowski, staram się prze¬strzegać tej zasady i ja.

Nie ma co dużo gadać. Przeczytajcie sami…

Witold Gadowski o sobie:

Jestem człowiekiem w nieustannym ruchu. Uważam się za dziennikarza, reportera opisującego rzeczywistość taką jaka ona jest. Bywam pisarzem, poetą, autorem piosenek, zajmuję się także filozofowaniem i publicystycznym opisem otaczającego mnie świata. Staram się być niezależny i prawdomówny.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-847-4
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

On wrócił

Ziuk Konserwa przez dwadzieścia lat nie żył – no, wcześniej nie żył dłużej, ale ostatnio jakieś dwadzieścia lat – a jak żył, to tylko chwilami i niezauważalnie.

Ot, leżał w trumnie i nie dychał.

Był z nim spokój. Można było uważać, że nie żyje, a nawet jak przejawia oznaki istnienia, to da się je po prostu unieważnić i wymazać z rzeczywistości.

Nikt nie musiał się już martwić jego stanowczym stwierdzeniem:

– Ja teraz nie należę do partii, ja należę do narodu.

To było naprawdę niebezpieczne stwierdzenie.

Ktoś taki musi być uśmiercony – nawet za życia – bo ferment niesie i z kimś takim trudniej będzie kierować tym ciemnym i zabobonnym narodem.

Pewnego dnia jeden z uradowanych nieistnieniem Ziuka po prostu stwierdził:

– Naród jeszcze nie dorósł do tego, aby nas zrozumieć. Musimy więc go dopiero wychować.

Dla nich jasne było, że takie niebezpieczne typy, które oddają się takiemu narodowi, nie tylko nie mogą być dopuszczane do publicznego głosu, ale nie powinny – po prostu – istnieć w ogóle. Przynajmniej w tym zabobonnym i skorym do romantycznych wzruszeń narodzie jest to wysoce niewskazane i szkodliwe. Ten naród i tak ma wystarczająco wyfermentowane w głowie.

Być może kiedyś, kiedy ten narodzik rozpuści się w dojrzalszej, ogólnoeuropejskiej magmie, takie głosy dopuścimy, aby pokazać ich anachronizm i dziejową niekonieczność.

Tak oni myśleli, a że mieli narzędzia, to Ziuka na mary wtrynili i w grobowcu zbiorowej niepamięci zamknęli.

Usilnie mazali go z podręczników, tłukli do głów – już od najwcześniejszej edukacji – pacholęciom i podlotkom, że polskość to taka gorsza europejskość, to takie zacofane przesądy i z tym do świata nie ma co się sposobić.

Ostatecznie byli pesymistami, nie lubili tego „polactwa”, zdawali sobie sprawę, że z tego narodu wiele się nie wykrzesa – ot, należy go trochę w językach podszkolić, aby miał dobrą wyprawkę na emigrację i dobrze służył na eurosalonach.

Europa w międzyczasie zrobiła się czarnobroda i jęła walić pokłony w kierunku Mekki.

Tego nie przewidzieli, ale właśnie mieli się dostosować do kolejnej mądrości etapu, gdy…

Pewnego dnia, bodaj w 2015 roku, Ziuk postanowił coś zmienić.

Po prostu podniósł wieko trumny i wyszedł na polski świat.

Nie bawił się w konwenanse, tylko solidnie zabrał się do roboty. Wysprzątał podwórko, powyrywał chwasty i od razu zrobiło się jaśniej, przestronniej.

Wszyscy poczuli, że nagle wpadło więcej świeżego powietrza.

Tak między Bogiem a prawdą, to jeszcze wiele nie zrobił, ale zapowiedział, że bierze się za porządki. Zapowiedział, że się bierze i… to wystarczyło. Ludzie dali mu siłę.

Ziuk pamiętał, jak nad jego trumną dziwni ludzie odprawiali tajemnicze zabobony. Na kilometr zalatywali nieświeżym potem Stalina, ale skutecznie osaczyli Polaków, ogłupili, wpędzili w kompleksy – przynajmniej tak to wyglądało.

Korowody depczące jego grób wiódł i Adam Michnik, i towarzysz Mariusz Walter, a także hołota pokroju Palikota i innych wynajętych (za ruskie lub niemieckie pieniądze) zbirów.

Palikot pewnego dnia napisał nawet, że Matka Boska objawiła mu się na stacji benzynowej pod Radomiem, a gdy zapytał Ją o pewną posłankę PiS – zbliżoną do kręgów katolickich – to zwymiotowała.

Wcześniej też palikotowe dzieci sikały na cmentarne krzyże.

Całe modne towarzystwo znosiło na grób ucięte kurze łapy, sierść szwabskiego kota, ruskie walonki i odprawiało dziwaczne obrzędy.

To wszystko miało sprawić, że Ziuk na pewno już z grobu nie wstanie.

Uczone profesorki do wynajęcia na wyścigi pisały traktaty o ostatecznej śmierci Ziuka.

Tupali mu nad głową i wznosili modły ku czci wszelkich niechrześcijańskich bóstw, aby tylko Ziuka pogrzebać.

„Czarny Ziuk leży w trumnie

Zły Ziuk już nie oddycha

Obwieszczamy to dumnie

I wszędzie nas słychać”.

Radosna pieśń niosła się daleko poza mury cmentarza.

Nagle jednak nadszedł znak.

Samolot z polskim prezydentem spadł i zarył w ruskim błocie.

Śmierć pokazała, że nie żartuje.

A wtedy, zrazu powoli i niezręcznie, Ziuk wstał z łomotem i na nic zdały się tajemne obrzędy, zaklinanie kur i mroczenie gawiedzi. Na nic bioenergetyczne picie moczu Lenina i Altiero Spinellego…

Ziuk Konserwa wstał, słychać było, jak trzeszczy mu w stawach – zastał się w tej mogile.

Niezgrabnie poszedł przez wioskę, a za nim coraz większa ciżba.

Z każdym krokiem stawał się coraz zręczniejszy i coraz bardziej zdecydowany. Już pod Kielcami widziano, jak kroczy dumnie, lekko i poważnie.

Każdy chciał Ziuka zobaczyć, każdy chciał dotknąć tego, który miał być już tylko wymazaną bajką ze starych zeszytów, a jak Łazarz podniósł się i szedł.

Na ulicy Czerskiej w Warszawie zapanował popłoch.

W powietrzu latały faksy i kopiarki, a na parkiecie leżały omdlałe asystentki.

Wszyscy zastanawiali się nad tym, jak tu wybić ludziom Ziuka z głowy. Alarmistyczne wieści głosiły, że idzie z południa i widziano go już na przedmieściach Radomia.

Na ulicy Wiertniczej w stolycy Mariuszowi Walterowi wytapiało się sadło z karku i spływało wprost w koszulę od Gucciego i dalej… po plecach, aż w miejsce, gdzie zwykle przechowywał swoją polskość.

Bal ucichł, panowało nerwowe oczekiwanie.

Kokaina schodziła w niespotykanych ilościach.

W Warsiawce mówiono, że Ziuk nikogo nie oszczędza, każdego przerobi na swoją modłę.

Jakiś znany reżyser biegł przez Krakowskie Przedmieście, pod spoconą pachą dzierżył świeżą dotację z Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

Szybko miał wypichcić film o Ziuku – zombie, który kogo tylko się dotknie, natychmiast zmienia go w żyjącego umarlaka. Może jeszcze zdąży…

W pałacu prezydenckim Bronisław Komorowski demonstracyjnie odmówił zjadania podwieczorków przy mikrofonach państwowego radia i telewizji.

W kancelarii premiera pani Ewa Kopacz hipnotycznie wpatrywała się w ostatni pasjans stawiany jej przez dyżurną Cygankę.

– Nie jest dobrze – mruczała i serdecznie pociągała papieroska.

Zaczęła znów palić, no ale jakże nie popalać, gdy Ziuk się zbliża.

Sprawdziła wszystko na metr w głąb i już wiedziała: zaklęcia, które dotąd działały na ludzi jak balsam, nagle straciły swoją moc.

Wszystkie kołchoźniki po wsiach trąbiły, że Ziuk nie istnieje, a nawet jak daje dowody swojej realnej obecności, to ma źle w głowie i zarazę przyniesie.

Ta zaraza spowoduje, że wyklną nas w cywilizowanym świecie, obłożą kwarantanną i wyrzekną się takiej Ziukowej Polski, jak wieprza chorego na pryszczycę.

Niestety im głośniej i więcej wrzeszczały transmitujące TVN kołchoźniki, tym bardziej Ziuk się zbliżał.

Dla nikogo nie ulegało już wątpliwości, że idzie na Warszawę.

Nie była to już – co prawda – ta Warszawa z czasów sanacji, osiedlono w niej wielu obcych, wykonujących jedynie profesję „Polaka”, ale jednak i Komorowski, i Kopacz, i reszta „elity” czuła na plecach ciarki księcia Konstantego.

Ziuka widziano już w Rembertowie, niedługo pewnie stanie na moście Poniatowskiego…

Zanim jednak wszedł na most, przystanął, potoczył wzrokiem po swoich szeregach i warknął:

– Myślałem już nieraz, że umierając, przeklnę Polskę. Dziś wiem, że tego nie zrobię. Lecz gdy po śmierci stanę przed Bogiem, będę go prosił, aby nie przysyłał Polsce wielkich ludzi.

Tu badawczo spojrzał na zmrożone miny mężczyzn, którzy go otoczyli i gotowi byli przekroczyć z nim, nawet wpław, Wisłę.

– Polsce nie trzeba wielkich ludzi. Polsce was trzeba, ale jak kraść zaczniecie, jak się zaczniecie swarzyć jak przekupy, to gnój zostanie i z Polski, i z was. Podczas kryzysów – powtarzam – strzeżcie się agentur. Idźcie swoją drogą, służąc jedynie Polsce, miłując tylko Polskę i nienawidząc tych, co służą obcym. – Skończył i usiadł na murku.

W tłumie powstało wielkie poruszenie.

I wielu poczęło odchodzić zawstydzonych, ze spuszczonymi głowami.

Garstka została. I wtedy Ziuk spojrzał im wszystkim prosto w oczy.

– Ja już ten most raz przekroczyłem i śmierć przyniosłem. Drugi raz Pan mi tego nie dozwoli. Musicie tam iść sami i sami sobie dać radę.

I poszli, a Ziuk wrócił i nakrył się nagrobkiem jak kołdrą.

Może teraz dadzą mu dłużej pospać. Zasłużył.Zamiast wstępu

Jak to wszystko potoczy się dalej?

Czasem wydaje się, że łatwiej jest przejąć władzę w Polsce niż czegoś dla niej dokonać. Ci, którzy dotąd rządzili w Polsce, to cieniutka warstwa nawieziona nad Wisłę jeszcze przez Stalina. Długo trwało, zanim Polacy tupnęli na nich nogą. Stało się i oby zmiana zaszła już bezpowrotnie.

Patrzę na portret Ziuka, który wisi na mojej ścianie i niezmiennie zadaje mi trudne pytania. Oj, gdybym znał na nie odpowiedzi…

I tak od 1989 roku mówi dziad do obrazu.

Zdarzają się jednak takie momenty, że obraz nabiera bardziej pąsowych barw i Ziuk przemawia do mnie swym obcesowym, barwnym stylem:

– A wiesz ty… – ozwał się jednego razu. – Ty, ty! – Znacząco wskazał w moim kierunku. – Ani wojny na dwa fronty prowadzić nie możemy, ani też nie powinniśmy psuć sobie stosunków z sąsiadami – wycedził. – Ty nie siedź tu jak baran i nie temperuj tej swojej maszynki – z niechęcią spojrzał na klawiaturę mojego komputera. – Ty zgoń tu dobrych towarzyszy i konspirować zacznijcie jak Pan Bóg Polakom już dawno przykazał! – Mimo woli wyprężyłem się jak struna. – Ty gamoniu, tak jak moje leguny ino byś se podśpiewywał, że ni z tego, ni z owego była Polska na pierwszego. – Zgromił mnie błyskiem spod krzaczastej brwi.

I tak sobie z Ziukiem od czasu do czasu gwarzę.

Jak tylko do mnie przemówi, to ja łaps za komputer i smażę felieton. Nazbierało się tego sporo.

Ostatnio zaczął mi na Chiny pokazywać.

– Patrz na kitajską stronę. To dopiero cwane bestie. Cicho jadą, a jak już daleko zajechali. – Obudził mnie kiedyś, gdy drzemałem nad niedopitą filiżanką kawy.

– Wszelki duch! – wrzasnąłem.

– Ty nie zaczynaj tu egzorcyzmów, tylko skrobnij o Kitaju i jakie tam mogą być polskie interesa. Sowietom nie ufaj, ale z Ruskimi trza mieć jakąś sztamę, bo inaczej Szwaby nas wykończą. Ale pamiętaj: zawczasu określić możemy, czym będzie Rosja po usunięciu samowładnego rządu. Wyżej łba uszy nie rosną, jak mówi przysłowie rosyjskie, i stosownie do tego demokratyczność przyszłej konstytucji nie przerośnie samego społeczeństwa – dodał zamyślony.

– No to jak w końcu, tak czy tak? – zapytałem skołowany.

– I tak, i tak. Polityka to nie dojenie krowy, tu trza wiedzieć, jak stanąć i kiedy…

Zaintrygowany pytałem, a on jak na złość zamilkł i milczał jak namalowany.

Kiedyś jednak czytałem coś durnego (jak zwykle) w „Gazecie Wyborczej” i wtedy wprost nad uchem mi zabuczał:

– Ja nikomu prawie nie wierzę, a cóż dopiero Niemcom. Muszę jednak grać, bo Zachód jest obecnie parszywieńki. Jeżeli niebawem nie przejrzy i nie stwardnieje, trzeba będzie przestawić się w pracach. To już w 1934 mówiłem, i co… – Głos zawiesił, a ja w nim wyczułem jakby skargę dziecięcą jakąś.

Tego samego dnia, gdy się do snu już układałem, usłyszałem:

– W polityce zagranicznej nasze pole działania jest na wschodzie. Tam możemy być silni. Bezsensownym jest wdawanie się Polski zbyt skwapliwie w stosunki zagraniczne zachodnie dlatego, ponieważ tam nic innego nie może nas czekać, jak tylko włażenie Zachodowi w dupę... i bycie w tej dupie obsrywanym.

No i masz. Znów – prawie do piania kurów – ni na chwilkę oka nie zmrużyłem.

Takie mam z tym moim Komendantem perypetie.

Uprzedzam, nie wieszajcie sobie na ścianach jego portretów, bo będziecie potem ciężko tym doświadczeni.

*

Sto cztery lata temu urodził się Andrzej Bobkowski, pisarz wyjątkowy, osobny i wolny. Nienawidził komunizmu, sobaczył na Europę, a szczególnie na Francję. Przewidział dzisiejszy stan Starego Kontynentu – jego kompletne sflaczenie i bezruch. Ten bezruch znamionuje przerażonego szczura, w którego wpatruje się mordercza kobra.

Bobkowski swojego ulubionego kota nazwał „Chuligan”, a siebie samego określił mianem „Chuligana wolności”.

Z Bobkowskim łączy mnie kilka lat, które spędził na krakowskich Dębnikach. Z tych Dębnik wyniósł smakowite powiedzonko, którym obdarzał kolaborujących z PRL-em pisarzy: „I jak Pan teraz wygląda. Jak ch…j wielbłąda” – napisał w jednej ze swoich polemik z reżimowcami.

Ja zabrałem stamtąd jeszcze kilka powiedzonek, których nikt nie podrobi: „Pani to taki jest książe, co psy wiąże”, albo: „Niech Pani go nie słucha, on Panią wy…cha, on w ten sam sposób wy…chał już dziesięć osób”.

Bobkowski i Czesława Miłosza uważał za solidnie zagazowanego komuną. Nie miał litości dla hipokrytów i słabeuszy. Sam przeżył wiele i w wieku trzydziestu trzech lat uciekł z Europy do… Gwatemali.

Wolał być tam niż oglądać parszywienie kolebki wszystkiego, co było mu drogie i niezbędne.

Tytuł tej książeczki powstał na skutek rozmów – poza światem realnym – z Józefem Piłsudskim (któremu zuchwale przypisałem kilka nowych cytatów, większość jednak pozostawiając kanonicznych i niezmienionych – dla Szanownego Czytelnika pewną zabawą może więc okazać się rozszyfrowywanie, co jest co) i Andrzejem Bobkowskim właśnie.

Jego Szkice piórkiem do dziś są dla mnie wytchnieniem od tego ponowoczesnego bełkotu, który zewsząd mnie otacza.

Oddaję Państwu w dłonie teksty pisane uczciwie i solidnym atramentem własnych emocji i przeczuć.

Nie kryję sympatii, nie ceregielę się z tymi, których nie poważam.

Niewiele mogę zrobić, ale jeśli Dziennik chuligana nie pozostawi Was letnimi, jeśli zdoła zapalić Was i skłonić do działania, to przypnę sobie Wasze emocje do klapy jak najlepsze odznaczenie.

A jeżeli wkurzycie się na mnie i obsobaczycie najgorszymi słowami, jeśli uznacie, żem waryjat i człek cholerny – to też podskoczę z ukontentowania. Chuligaństwo polega bowiem na płataniu i takich facecji.

Lubię swoich Czytelników, więc nie cisnę Wam przed oczy chłamu, mizdrzenia się i antyszambrowania za posadkami.

Nie mam jednak zamiaru się Wam podlizywać, bo chociaż jesteście moimi pracodawcami i jako tako żyję z pieniędzy, które płacicie za moje książki, to jednak musicie przyjąć Gadowskiego takiego, jakim jest.

Kiedyś miałem dobre maniery i uważałem, że można nimi wiele zdziałać. Dziś już nie mam czasu na branie bułki przez bibułkę. Czasami więc zamiast misternej puenty i skrzącego się od wykwintności sylogizmu pojawia się „piącha” i przyłożenie z byczka.

Uczciwego chuligana różni jednak od prostaka i chama wyczucie subtelnej nutki honoru. Chuligan zna swoje miejsce w szyku.

Wiedział o tym Andrzej Bobkowski, staram się przestrzegać tej zasady i ja.

Nie ma co dużo gadać. Przeczytajcie sami…Jak pachnie Polska

16 grudnia 2011

Człowiek pochłania świat oczami, jest – jak mawiają Niemcy – augentier (zwierzęciem ocznym), jeśli mu je zawiążemy – słucha, potem dotyka, czuje temperaturę, smakuje i gdzieś tam, na samym końcu, wącha.

Właściwie to biologicznie jesteśmy przeciwieństwami psów, które, jak wiadomo, najpierw wąchają, a dopiero potem widzą, i to niespecjalnie, bo czarno-biało i mało przestrzennie.

Jakby przekornie wobec tego, co napisałem, chciałem zająć się tym najsłabszym, anachronicznym niemalże zmysłem – węchem, rozpoznawaniem zapachów, ale zapachów osobliwych szczególnie – tym, jak pachnie historia.

Pierwszy mój kontakt z poważną Polską nosił zapach pożółkłego kartonu, starej fotografii, na której, wyprężony jak struna, stał mój prawie dwumetrowy dziadek, z ogoloną głową i dwoma małymi brzdącami w marynarskich mundurkach siedzącymi na zgrabnym, antycznym taborecie.

W atelier przedwojennego fotografa ze Skałatu dziadek stał dumnie, z ogoloną na zero głową, w mundurze oficera Korpusu Ochrony Pogranicza i wyglansowanych butach z wysokimi cholewkami. W jego ramię wtuliła się moja babcia, miniaturowa (ledwo metr sześćdziesiąt) Kazimiera z Hołyńskich.

To pożółkłe zdjęcie pachniało szczególnie, tak jakby nadchodząca śmierć w Katyniu i syberyjska tułaczka mojego ojca, jego brata i babci zostawiły na nim swoją niepowtarzalną nutę.

Jako kilkuletni chłopiec, patrząc na tę fotografię, nauczyłem się, że Polska (ta prawdziwa Polska w mundurze, z dziarską miną) pachnie czasem, starym papierem i dostojnością.

Ten sam zapach miały przedwojenne „Płomyki” i „Płomyczki”, na których się wychowywałem, myszkując w przepastnej bibliotece babci.

II Rzeczpospolita również pachniała starym papierem, ale pachniała jakoś tak dostojnie – jak wąsaty Marszałek na Kasztance, jak budowniczowie Gdyni, jak Liga Morska i Kolonialna i pan prezydent Mościcki.

Godzinami mogłem czytać opowieści o bohaterskich legionistach, żołnierzach wojny z bolszewizmem czy o bohaterskim małym Franiu, który nie chciał spać i nie mógł się uspokoić, zanim, w 1920 roku, nie oddał krwi dla polskich żołnierzy.

W szkole podstawowej atakowały mnie sowieckie „Przyjaźnie” i „Kraje Rad” drukowane na śliskim, nieprzyjemnym papierze, który, jak mawiał mój wujek, nie nadawał się nawet do czynności niewymownych…

Pamiętam jeszcze drukowane na gorszym papierze „Krokodiły”, w których roiło się od śmiesznych, wykrzywionych gęb kapitalistów.

Moi rodzice musieli co miesiąc płacić szkole za „dobrowolną” prenumeratę prasy kraju, gdzie „swobodno dyszit cziełowiek”.

Nie lubiłem tego obcego zapachu i papieru, na którym trudno było dorysowywać wąsy Breżniewowi i rogi na łysej glacy Lenina.

Pamiętam też unoszący się w rześkim, grudniowym powietrzu zapach strachu, zapach zaczajonych za węgłem szpicli, gdy 13 grudnia 1981 roku wprowadzili jakiś „stan wojenny”. Dla mnie jakiś, bo miałem wtedy 17 lat, mieszkałem w Zakopanem i podkochiwałem się w swoich licealnych koleżankach, a o polityce wiedziałem tylko tyle, że trzeba się od niej trzymać z daleka.

Podobały mi się jednak czerwone, rozbrykane litery „solidarycy”, tak inne od szarości gazetowych doniesień z kolejnych zjazdów partii. Napisałem je więc na bloku, farbą ukradzioną od sąsiada.

Pół godziny później w moim domu byli esbecy – śmierdzieli niemytymi ciałami i starym potem, zmagazynowanym w ich szarych garniturach i płaszczach.

Już na studiach poznałem zapach gazu, dymu i ancla, nawąchałem się przykładanych do ust „blondynek” (białych milicyjnych pał).

Końcówka lat osiemdziesiątych odłożyła się w mojej pamięci tłustym zapachem farby olejnej, drukarskich chemikaliów i rozpuszczalnika.

Potem napłynęły pierwsze zapachy naszych plakatów w wyborach 1989 roku.

Kleiliśmy je wszędzie, radośnie, z umazanymi po łokcie rękami.

Nowa Polska pachniała świeżym lakierem, dobrym papierem i heidelbergami, pierwszymi offsetami, z których schodziły zdjęcia „naszych”.

W następnych miesiącach przyszło terminowanie w „Czasie Krakowskim”, dyżury w drukarni, zapach wódki pitej z drukarzami i ołowianych kaszt. Wychodziliśmy wtedy jeszcze na „typo” (typografii). Wspomnienia o zecerach, metrampażach i panu Zenku, gońcu, który na nocny dyżur przynosił ohydną vistulę.

Potem mam już w głowie tylko zmieszany bukiet zapachów, jakie niosły ze sobą kolejne wybory, premierzy i prezydenci.

Dziś polska ulica zaczyna pachnieć tak, jak w czasach wczesnego Jaruzelskiego, jakimś takim nieokreślonym smrodem zgnilizny, stagnacji i konformizmu.

Niby pełne perfumerie, ludziom żyje się dostatniej, a mój niepoprawny nos łowi te same, znane mi już, wonie.

Czasem zastanawiam się, czy tak właśnie pachnie wstyd, poczucie wstydu, jakie towarzyszy karierze robionej kosztem prawdy – tak jakoś zalatuje mi dziś od „gwiazd” dziennikarstwa.

Lepsze kosmetyki, Zachód, świat otworem, a oni pachną tamtym Tumanowiczem, Stefańskim, Barańskim, Falską.

Jakiś cholerny, zdradliwy zapach…

No i ludzie znów noszą na sobie tę samą woń co wtedy, zapach wycofania, ucieczki w prywatność i, co tu dużo mówić – niechęci przed wychylaniem się.

Mój doświadczony nos mówi mi jednak jeszcze jedno – tak pachnie zawsze przed zmianą, przed otwarciem nowych drzwi czasu, przed kolejnym skokiem historii.

Gdybyż ten nos mógł jeszcze łowić przyszłe obrazy, hmm… ale, jako się rzekło na wstępie, powonienie jest ślepe jak kret.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: