Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Dziennik. Pamiętniki z życia literackiego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik. Pamiętniki z życia literackiego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 753 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WCZE­ŚNIEJ­SZE NO­TAT­KI

15 maja 1848

Od je­de­na­stej trzy­dzie­ści do pią­tej trzy­dzie­ści O je­de­na­stej trzy­dzie­ści roz­po­czął się po­chód kor­po­ra­cji. Trwał pół­to­rej go­dzi­ny. Po­dob­no było dwie­ście ty­się­cy lu­dzi. Na­strój po­waż­ny. Krzy­cza­no: „Niech żyje Pol­ska! Niech żyje or­ga­ni­za­cja pra­cy! Niech żyje Lo­uis Blanc! Niech żyje La­mar­ti­ne! Niech żyje re­pu­bli­ka de­mo­kra­tycz­na!” To­wa­rzy­szy­łem temu po­cho­do­wi od uli­cy des Ca­pu­ci­nes do Izby De­pu­to­wa­nych. Oko­ło pięć­dzie­się­ciu żan­dar­mów sta­ło na mo­ście. Wo­ła­li: „Niech żyje Pol­ska!” i bra­ta­li się z lu­dem. In­nych roz­sta­wio­no po­mię­dzy ko­lum­na­mi Izby. Nad­cią­ga­ją­ce de­pu­ta­cje po­zo­sta­wia­ły swo­ich de­le­ga­tów u wej­ścia, same zaj­mu­jąc miej­sce w ogrom­nym ogo­nie, cią­gną­cym się aż do ro­gat­ki Ma­ine. Oko­ło trzech ty­się­cy lu­dzi w ko­szu­lach, w kasz­kie­tach, gwar­dzi­ści na­ro­do­wi z ar­ty­le­rii i in­nych bro­ni, wy­żsi ofi­ce­ro­wie w zło­tych epo­le­tach, wie­le osób z ozna­ką swe­go klu­bu na ka­pe­lu­szach i czap­kach. Ogrom­ne cho­rą­gwie. Kil­ka ko­biet. Do­wód­cy tych niby puł­ków za­chę­ca­li wszyst­kich wo­kół, żeby przy­łą­czy­li się do nich.

Wśród trzech ty­się­cy zgro­ma­dzo­nych na pla­cu za Izbą wiel­kie oży­wie­nie. „Znaj­dzie­my się tam za dwa ty­go­dnie!” – wo­łał ja­kiś ro­bot­nik, wska­zu­jąc na gmach. Mó­wio­no, że są ar­ma­ty, woj­sko: dzie­sięć ty­się­cy lu­dzi. Po­msto­wa­no na pierw­szy i dru­gi pułk gwar­dii, „tych bo­ga­tych dud­ków”, jak po­wie­dział ktoś z tłu­mu. Prze­wod­ni­czą­cy klu­bów prze­ma­wia­li do ludu. Od­dział Gwar­dii Na­ro­do­wej stał przed za­mknię­tą bra­mą. Krzyk: „Precz z ba­gne­ta­mi!” Gwar­dzi­ści zdję­li ba­gne­ty. Ktoś za­wo­łał: „Otwórz­cie, bo bę­dzie­my sztur­mo­wać!” De­le­ga­ci jesz­cze nie we­szli. Ja­kiś czło­wiek z per­so­ne­lu wspiął się na bud­kę straż­ni­czą; pró­bo­wał coś po­wie­dzieć, ale za­głu­szo­no go. Była pierw­sza trzy­dzie­ści.

Od dru­giej dwa­dzie­ścia do trze­ciej czter­dzie­ści pięć Po­chód za­trzy­mał się na bul­wa­rze, cią­gnąc jesz­cze pla­cem de la Con­cor­de i mo­stem. Lu­dzie we­szli na dzie­dzi­niec Izby, bra­ma była sze­ro­ko otwar­ta. Po dro­dze mi­ja­li od­cho­dzą­cych gwar­dzi­stów na­ro­do­wych. Żan­dar­me­ria na mo­ście sta­ła z ka­ra­bi­na­mi od­wró­co­ny­mi kol­bą do góry; wty­ka­li stem­ple do ar­mat, żeby po­ka­zać, że nie są na­bi­te. Nie­któ­rzy wspiąw­szy się na ob­mu­ro­wa­nia rzu­ca­li ga­łąz­ki przy­wód­com ludu.

O dru­giej dwa­dzie­ścia zna­leź­li­śmy się na pla­cu za Izbą. Wiel­ka bra­ma była otwar­ta, wej­ście do bu­dyn­ków tak­że; klu­by i kor­po­ra­cje ze swy­mi cho­rą­gwia­mi sta­ły na dzie­dziń­cu; kil­ku gwar­dzi­stów i ofi­ce­rów żan­dar­me­rii zbie­ra­ło się do odej­ścia. Lu­dzie w ka­pe­lu­szach, z kar­ta­mi klu­bów, prze­ma­wia­li do ludu.

Na­gle za­fa­lo­wa­ło od stro­ny Izby. Pa­no­wie Bar­bes, Lo­uis Blanc i Al­bert sta­nę­li na pa­ra­pe­cie okna, żeby prze­ma­wiać. Pierw­szy za­brał głos Bar­bes. „Izba uchwa­li – po­wie­dział – że lud do­brze przy­słu­żył się oj­czyź­nie, i zgo­dzi się, aby przede­fi­lo­wa­ły przed nią klu­by”. Roz­le­gły się wów­czas okrzy­ki, że de­fi­lo­wać mają wszy­scy. Po­tem Lo­uis Blanc oświad­czył, że lud jest nie­śmier­tel­ny etc. Oba prze­mó­wie­nia przy­ję­to okla­ska­mi. Słoń­ce świe­ci­ło pio­no­wo nad gło­wa­mi tych ty­się­cy wo­ła­ją­cych: Woj­na! Woj­na!

Sły­sza­łem, jak na dzie­dziń­cu trzech ofi­ce­rów żan­dar­me­rii mó­wi­ło, że są za Bar­be­sem, a je­śli zja­wi się ich puł­kow­nik, do­sta­nie sza­blą w brzuch.

Lud wcho­dził już do Izby. We­szli­śmy przez drzwi z le­wej stro­ny, scho­da­mi do góry, po­tem w dół, i zna­leź­li­śmy się we­wnątrz, na pra­wo od mów­ni­cy.

Wi­dok był nie­zwy­kły. Lud za­peł­niał try­bu­ny; po­zo­sta­ło już tyl­ko kil­ka pań. De­pu­to­wa­ni w licz­bie oko­ło sze­ściu­set – naj­mniej licz­ni z cen­trum – byli spo­koj­ni i god­ni. Zresz­tą nikt nie zdo­łał­by już opu­ścić sali; tłum za­my­kał wszyst­kie wyj­ścia. Ławy były pu­ste. Po­ni­żej mów­ni­cy, w pe­ry­sty­lu jak gdy­by dzie­lą­cym ją od ław de­pu­to­wa­nych, tło­czył się, po­py­chał i krzy­czał pstry tłum. Ofi­ce­ro­wie ar­ty­le­rii z Gwar­dii Na­ro­do­wej, ar­ty­le­rzy­ści, stra­ża­cy, gwar­dzi­ści, lu­dzie w blu­zach, w sur­du­tach, w ko­szu­lach (cho­rą­gwie, ga­łąz­ki; żad­nej bro­ni) prze­krzy­ki­wa­li się w ogłu­sza­ją­cym wrza­sku.

Na try­bu­nie pre­zy­dium p. Bu­chez w oto­cze­niu pa­nów z trój­ko­lo­ro­wy­mi opa­ska­mi; za nim wyż­szy ofi­cer ar­ty­le­rii z Gwar­dii Na­ro­do­wej. Bu­chez po­ru­szał swo­im dzwon­kiem, ale nie było go sły­chać. Oko­ło pięt­na­stu osób spie­ra­ło się o wej­ście na mów­ni­cę. Pod nią oży­wio­ne gru­py de­le­ga­tów klu­bów, wśród nich Hu­bert Bar­be-Ro­uge. Lud nie opusz­czał sali, mimo próśb kil­ku oby­wa­te­li: „Po­zwól­cie nam przy­najm­niej ob­ra­do­wać! – Nie, nie, chce­my zo­stać, nie pój­dzie­my”.

Ławy i try­bu­ny za­peł­nia­ły się. Dwie try­bu­ny za­czę­ły się chwiać. Bu­chez i inni wo­ła­li: „Zejdź­cie, oby­wa­te­le, try­bu­ny się za­wa­lą!” Ze­szli do sali po pa­ra­pe­tach okien. Krzy­cze­li: „Bar­bes! Bar­bes!”

Bar­bes – bla­dy, oczy za­pad­nię­te, do­stoj­ny, wia­ra Chry­stu­sa na twa­rzy, fu­lar w ręce, sur­dut za­pię­ty na wszyst­kie gu­zi­ki – wszedł na try­bu­nę i po­wie­dział: „Oby­wa­te­le, gło­suj­my przez akla­ma­cję, że lud przy­słu­żył się oj­czyź­nie i przede­fi­lu­je w po­rząd­ku ze swy­mi cho­rą­gwia­mi”. Mil­cze­nie i bez­ruch de­pu­to­wa­nych; krzy­ki i po­ru­sze­nie wśród ludu, bra­wa. Lud tyle samo my­śli o spo­koj­nej de­fi­la­dzie, co o tu­rec­kim suł­ta­nie. „Oby­wa­te­le, żą­dam, aby bo­ga­cze opła­ci­li na rzecz ludu po­da­tek w wy­so­ko­ści mi­liar­da”. Dłu­gie bra­wa ludu; bez­ruch i mil­cze­nie de­pu­to­wa­nych. W tej sa­mej chwi­li roz­le­gły się trąb­ki na po­bud­kę. Bu­chez: „Oby­wa­te­le, trą­bią na po­bud­kę! – Trą­bią na po­bud­kę – po­wia­da Bar­bes – żą­dam gło­so­wa­nia przez akla­ma­cję, że kto­kol­wiek otrą­bi po­bud­kę, znaj­dzie się poza pra­wem i zo­sta­nie uzna­ny za zdraj­cę oj­czy­zny! – Bra­wo!” Bra­wa ludu, mil­cze­nie Izby. Krzyk: „Do rze­czy! O Pol­sce! – Dla Pol­ski! – mówi Bar­bes. – Fran­cja po­win­na śpie­szyć z po­mo­cą wszyst­kim uci­ska­nym lu­dom”. Przy każ­dym zgła­sza­nym przez sie­bie wnio­sku Bar­bes po­chy­lał się, żeby usły­szeć, co mó­wią sto­ją­cy ni­żej. Hu­ber­ta już nie było. Ktoś krzyk­nął prze­raź­li­wie: „Roz­wią­za­nie Izby! Izba jest roz­wią­za­na!”

W ści­sku, o ja­kim nie mia­łem do­tych­czas po­ję­cia, zdo­ła­li­śmy wyjść z Izby. Prze­szli­śmy przez salę ob­rad, gdzie lu­dzie w ko­szu­lach czy­ta­li ga­ze­ty. W jed­nym z ko­ry­ta­rzy uj­rze­li­śmy Hu­ber­ta Bar­be-Ro­uge po­środ­ku oży­wio­nej gru­py. Ja­kiś czło­nek klu­bu przy­niósł li­stę Rzą­du Tym­cza­so­we­go. Usły­sze­li­śmy na­zwi­ska: Ra­spa­il, Bla­nqui, Ca­bet, Bar­bes.

Wy­szli­śmy. Kor­po­ra­cje były jesz­cze na dzie­dziń­cu.

Na scho­dach Izby, od stro­ny mo­stu, gę­sto od żan­dar­mów. Gwar­dia Na­ro­do­wa wy­peł­nia­ła most i plac de la Con­cor­de.

Był to 24 lu­te­go po raz wtó­ry… ale chy­bio­ny!

Od dzie­sią­tej do pół­no­cy

O dzie­sią­tej Pa­ryż oso­bli­wie wy­glą­dał. Ilu­mi­na­cja na pla­cu Ven­dôme. Uli­ca Sa­int-Ho­no­ré w ko­lo­ro­wych świa­tłach. Wszy­scy w bra­mach. Oży­wio­ne gru­py na ro­gach ulic. Gwar­dzi­ści na­ro­do­wi zaj­mo­wa­li pla­ce, prze­bie­ga­li uli­ce, przy­jaź­nie roz­pę­dza­li zgro­ma­dzo­nych. Sły­chać było krzy­ki obu­rze­nia pod ad­re­sem Bar­bèsa i po­zo­sta­łych. Mó­wio­no, że są aresz­to­wa­ni. Wszyst­kie ulicz­ki pro­wa­dzą­ce ku na­brze­żom były ob­sta­wio­ne; na na­brze­żach tak­że roz­pę­dza­no lu­dzi. Na dwu­dzie­stu pe­ro­ru­ją­cych ro­bot­ni­ków za Bar­be­sem było dwóch. Nie­mal wszę­dzie po­ru­sze­nie. Gwar­dia Na­ro­do­wa zaj­mo­wa­ła plac przed Ra­tu­szem. W po­bli­żu Luw­ru krzy­ki: „Roz­cho­dzić się!” Na pla­cu przed Ra­tu­szem żan­dar­me­ria ma­sze­ro­wa­ła przy­spie­szo­nym kro­kiem skan­du­jąc w życz­li­wych in­ten­cjach: „Precz z Ca­be­tem, Bla­nqu­im i Bar­bèsem!” Zda­wa­ło się, że za­pa­no­wał spo­kój.1851

Gru­dzień

W wiel­kim dniu Sądu Osta­tecz­ne­go, kie­dy wszyst­kie du­sze sta­wią się do­pro­wa­dzo­ne przez po­tęż­ne anio­ły, któ­re pod­czas roz­pra­wy będą spać jak żan­dar­mi, z pod­bród­kiem na bia­łych rę­ka­wicz­kach, skrzy­żo­wa­nych na gar­dzie sza­bli; kie­dy Bóg Oj­ciec z dłu­gą bia­łą bro­dą, taki, ja­kim go ma­lu­ją człon­ko­wie Aka­de­mii na skle­pie­niach ko­ścio­łów, za­py­taw­szy mnie wpierw, co czy­ni­łem, za­py­ta po­tem, co wi­dzia­łem – a więc o to wszyst­ko, w czym współ­uczest­ni­czy­łem ocza­mi – tak bez wąt­pie­nia ode­zwie się do mnie: „Isto­to, któ­rą stwo­rzy­łem ludz­ką i do­brą, czyś wi­dzia­ła przy­pad­kiem przy ro­gat­ce Com­bat, pod­czas walk by­ków, pięć wiel­kich wy­gło­dzo­nych psów, roz­szar­pu­ją­cych kła­mi bied­ne­go, sta­re­go, chu­de­go i bez­bron­ne­go osła? – Nie­ste­ty, Pa­nie, od­po­wiem, wi­dzia­łem rzecz gor­szą: za­mach sta­nu”.

„A więc sta­ło się: re­wo­lu­cja!” – oświad­czył wcho­dząc do nas p… de

Bla­mont, ku­zyn Bla­mont, przy­ja­ciel na­sze­go ku­zy­na de Vil­le­deu­ila, były gwar­dzi­sta, obec­nie kon­ser­wa­ty­sta, sól z pie­przem, wście­kły i ast­ma­tycz­ny. Była ósma rano. Zwy­kłym so­bie ge­stem za­ci­ska­jąc sur­dut na brzu­chu, jak za­ci­ska się pas, szyb­ko się po­że­gnał i z dziel­ni­cy No­tre-Dame-de-Lo­ret­te po­śpie­szył z trium­fal­ną no­wi­ną do wszyst­kich zna­jo­mych do­mów w Sa­int-Ger­ma­in, gdzie le­d­wie się obu­dzo­no.

Pod­sko­czy­li­śmy. Szyb­ko na uli­cę! Spodnie, trze­wi­ki i cała resz­ta, i na dół! Afi­sze na rogu uli­cy oznaj­mia­ły po­rzą­dek mar­szu. Po­środ­ku na­szej Sa­int-Geo­r­ges od­dzia­ły za­peł­nia­ły gmach „Le Na­tio­nal”.

Żeby do­stać się do na­sze­go stry­ja, prze­szli­śmy przez Cour des Comp­tes et Le­gion d'hon­neur. Pe­wien pułk roz­ło­żył się tam jak na bi­wa­ku; ka­ra­bi­ny usta­wiw­szy w ko­zły, ma­nier­ki z wi­nem i mię­si­wa roz­mie­ściw­szy na ław­kach, uczto­wa­li pu­blicz­nie i po pre­to­riań­sku, z we­so­łym ser­cem, pi­ja­ni nocą i po­ran­kiem. Kie­dy prze­cho­dzi­li­śmy, je­den z ko­złów za­wa­lił się, źle usta­wio­ny przez tych dziel­nych hu­la­ków. Szczę­ściem ka­ra­bi­ny nie wy­pa­li­ły: nie bra­ły udzia­łu w fe­cie i nie były pi­ja­ne.

Wino i mię­so, sło­na ob­fi­tość ma­ją­ca po­bu­dzić do po­lo­wa­nia te bo­ha­ter­skie ban­dy: pięk­ny to był ob­raz i na dłu­go po­zo­stał mi w pa­mię­ci. Ja­sno świe­cą­ce słoń­ce, słoń­ce Au­ster­litz, na czas za­mó­wio­ne i nie­za­wod­ne, tak­że sta­wi­ło się w swo­im zło­tym mun­du­rze. Po­mię­dzy ma­nier­ka­mi był tu na pew­no zdję­ty z gwoź­dzia i krwa­wią­cy ję­zyk Cy­ce­ro­na – re­li­kwia wol­no­ści ukry­ta wśród mię­sa jak re­li­kwie św. Mar­ka. Jesz­cze dłu­go po­tem prze­cho­dząc obok be­czek, usta­wio­nych na chod­ni­ku w po­bli­żu piw­ni­cy ja­kie­goś sprze­daw­cy wina, za­da­wa­łem so­bie py­ta­nie, czy spo­łe­czeń­stwo może zo­stać ura­to­wa­ne. Ale becz­ki po­wo­li spusz­cza­no po sznu­rze do piw­ni­cy i uświa­do­mi­łem so­bie, że jesz­cze nie­ry­chło…

Sta­ra odźwier­na na­sze­go stry­ja przy uli­cy Ver­neu­il mia­ła go­to­wą łzę w oku sowy: „Po­wie­dzia­łam panu, żeby tam nie szedł! Za­trzy­ma­li go w me­ro­stwie X dziel­ni­cy. Pan się upie­rał; a mó­wi­łam prze­cież…” Ru­szy­li­śmy do ko­szar przy quai d'Or­say. Sły­sze­li­śmy, że są tam wszy­scy z me­ro­stwa. Bra­ma była za­mknię­ta. Za po­li­cjan­ta­mi stał szyl­dwach z sza­blą. Po­wie­dzie­li: „Już ich tam nie ma! – A gdzie są? – Nie wie­my”. Zaś szył­dwach: „Z dro­gi!”

Je­stem pe­wien, że za­ma­chy sta­nu uda­wa­ły­by się jesz­cze le­piej, gdy­by ze spe­cjal­nych miejsc, lóż, stall moż­na je było do­kład­niej wi­dzieć, nic a nic nie tra­cąc. Ten za­mach sta­nu omal nie oka­zał się chy­bio­ny; ośmie­lił się nie wziąć pod uwa­gę pa­ry­skich gu­stów i roz­cza­ro­wał ga­piów. Zro­bio­no go ci­cha­czem, bez bi­cia w bęb­ny; ode­gra­no szyb­ko, w jed­nym ak­cie. Lu­dzie le­d­wo zdo­ła­li usiąść. Po­wie­dział­bym, że nas, cie­kaw­skich, mia­no tu za nic. Na­wet w naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­cych chwi­lach sta­ty­ści strze­la­li do okien, chcia­łem po­wie­dzieć: do wi­dow­ni; co zaś naj­gor­sze, za­po­mnie­li, żeby nie ła­do­wać bro­ni. Je­stem pe­wien, że to omal nie ze­psu­ło wszyst­kie­go. Na­wet ja, któ­ry uwa­ża­łem, że sztu­ka jest kiep­ska, ale bę­dąc do­brze wy­cho­wa­nym kry­ty­kiem pa­trzy­łem cier­pli­wie, jak po­li­cjan­ci ko­pią w pierś lu­dzi; jak ki­ra­sje­rzy, z pi­sto­le­ta­mi w dło­ni, na okrzyk: „Niech żyje Re­pu­bli­ka!”, szar­żu­ją bied­ne małe ba­ry­ka­dy z de­sek, czę­sto wznie­sio­ne przez jed­ne ręce; jak aresz­tu­je się de­pu­to­wa­nych, okła­da­jąc ich pię­ścia­mi – na­wet ja tedy, któ­ry oglą­da­łem to wszyst­ko z nie­po­ko­jem i gniew­nym ser­cem, z odro­bi­ną bez­sil­nej wście­kło­ści i z wiel­kim wsty­dem, nie­my wszak­że jak karp, omal nie za­czą­łem gwiz­dać, kie­dy u koń­ca uli­cy No­tre-Dame-de-Lo­ret­te prze­cho­dzą­ca obok mnie ko­bie­ta do­sta­ła kulę od sza­se­rów z Vin­cen­nes, któ­rzy z uli­cy Laf­fit­te po­lo­wa­li na prze­chod­niów.

Wśród wszyst­kich afi­szów, któ­re 2 grud­nia i w dni na­stęp­ne po­kry­ły mury, ogła­sza­jąc nową tru­pę, jej pro­gram, za­ję­cia, głów­nych wy­ko­naw­ców ról cha­rak­te­ry­stycz­nych oraz nowy ad­res dy­rek­to­ra, któ­ry z Pa­ła­cu Eli­zej­skie­go prze­niósł się do Tu­ile­rii, za­bra­kło jed­ne­go; nie po­ja­wił się zgo­ła, choć był po­wi­nien, cze­go Pa­ryż nie do­my­ślił się zresz­tą. Od tego bra­ku nie za­chwiał się ani ład ży­wio­łów, ani po­rzą­dek rze­czy. A prze­cież nie był to afisz zwy­czaj­ny: miał oznaj­mić świa­tu i Fran­cji, przy po­mo­cy jed­nej li­te­ry i dwóch cyfr, W18.., że po­ja­wi­ło się dwóch no­wych pi­sa­rzy: Ed­mund i Ju­liusz de Gon­co­urt.

Dużo to jed­nak ob­cho­dzi re­pu­bli­ki, któ­re chcą być ce­sar­stwa­mi, czy ra­czej lu­dzi, któ­rzy mają dłu­gi i gwiaz­da im sprzy­ja!

Dru­kar­nię Ger­dèsa oto­czy­ły od­dzia­ły; Ger­dès drżał: W 18.., to przy­wo­dzi­ło na myśl 18 Bru­ma­ire'a. Więc Ger­dès, któ­ry dru­ko­wał i „Re­vue des Deux Mon­des”, i W18.., ci­snął pacz­kę na­szych afi­szów do ognia. Dla­te­go uka­za­li­śmy się 5 grud­nia bez nich, ale ze zmia­na­mi w roz­dzia­le po­li­tycz­nym: zda­niem na­sze­go wy­daw­cy pół roku wcze­śniej po­czy­ni­li­śmy nie­bez­piecz­ne alu­zje do do­ko­na­nych już fak­tów.

W 18.. uka­za­ła się za­tem; na­sze pierw­sze dzie­cię tak wy­chu­cha­ne, wy­piesz­czo­ne, książ­ka, nad któ­rą pra­co­wa­li­śmy rok, wciąż po­pra­wia­jąc, nie­do­sko­na­ła, ska­żo­na nie­ja­kim na­śla­do­wa­niem Gau­tie­ra, ale, jak na pierw­sze dzie­ło, ory­gi­nal­na aż do dzi­wac­twa; de­biut nie przy­no­szą­cy wsty­du, po­nie­waż w za­rod­ku za­wie­rał wszyst­kie moż­li­wo­ści na­sze­go ta­len­tu, wszyst­kie tony na­szej pa­le­ty, tro­chę na­zbyt jesz­cze za­ak­cen­to­wa­ne i moc­ne. Pierw­sze sło­wo na­sze­go scep­tycz­ne­go cre­do zo­sta­ło po­wie­dzia­ne i, jak na nas przy­sta­ło, po­wie­dzia­ne z uśmie­chem.

Bied­na W 18..! po­ja­wi­ła się w ład­nej chwi­li! Sym­fo­nia my­śli i słów pod­czas tego od­trą­bio­ne­go po­lo­wa­nia.

Ale pew­ne­go ran­ka Rose przy­nio­sła nam przy­pad­kiem „Les Débats”. Ed­mund krzyk­nął do mnie: Ja­nin w wy­cze­ki­wa­nym fe­lie­to­nie, swo­im pierw­szym fe­lie­to­nie po 2 grud­nia, mó­wił o nas, tyl­ko o nas i do nas wszyst­ki­mi ję­zy­ka­mi; był to miód i ró­ża­ne cier­nie, chłosz­czą­ca iro­nia i po­waż­ne, peł­ne sza­cun­ku prze­ba­cze­nie, pre­zen­ta­cja na­szej mło­do­ści, któ­rą tłu­ma­czył i któ­rej ści­skał rękę. Fe­lie­ton sta­no­wił obłęd­ne po­mie­sza­nie na­szej książ­ki i wo­de­wi­lów dnia, In­dy­ka z tru­fla­mi p. Va­rin i Nie­śmier­tel­nych ro­puch pp. Cla­irvil­le i Du­ma­no­ir, gdzie Ja­nin pi­sał o wszyst­kim w związ­ku z nami i o nas w związ­ku ze wszyst­kim. Roz­sa­dza­ła nas ra­dość; ra­dość, któ­ra z du­szy prze­no­si się do cia­ła i da­rzy we­so­ło­ścią fi­zycz­ną; pierw­sza ra­dość li­te­rac­ka, ja­kiej nie za­zna się już póź­niej, tak samo jak unie­sień pierw­sze­go uczu­cia! Ra­dość pierw­szej pi­sar­skiej ko­mu­nii, coś, co po­ry­wa i skrzy­dła daje du­szy; co przy­ku­wa oczy nie czy­ta­ją­ce, ocza­ro­wa­ne, do nędz­nych czcio­nek dzien­ni­ka, gdzie wa­sze na­zwi­sko zda­je się wy­pi­sa­ne zło­ty­mi zgło­ska­mi, piesz­czą­cy­mi spoj­rze­nie jak nic – na­wet naj­pięk­niej­szy przed­miot sztu­ki.

Tego dnia nie cho­dzi­li­śmy, ale bie­ga­li­śmy. Wy­bra­li­śmy się, żeby po­dzię­ko­wać Ja­ni­no­wi, któ­ry przy­jął nas gład­ko, z sze­ro­kim uśmie­chem: „U li­cha – po­wie­dział – tak wła­śnie was so­bie wy­obra­ża­łem!”

Śni­li­śmy. Bu­do­wa­li­śmy zam­ki na lo­dzie. Czu­li­śmy się już wiel­ki­mi ludź­mi, uzbro­je­ni przez Ja­ni­na ostrzem jego pió­ra. Po­chło­nię­ci na­szy­mi ilu­zja­mi na­słu­chi­wa­li­śmy po­wi­tal­nych salw pra­sy. Po­ja­wił się ar­ty­kuł w „Re­vue des Deux Mon­des”, wście­kły, dzi­ki, nie­grzecz­ny nie­mal, pod­pi­sa­ny przez Pont­mar­ti­na, któ­ry prze­kre­ślał nas nie­od­wra­cal­nie, przy­ozda­biał oślą czap­ką i od­pra­wiał z epi­te­tem: „Va­dius z pa­lar­ni”. No, no, po­wie­dzie­li­śmy so­bie, nie bę­dzie­my mieć let­nich wro­gów.

W koń­cu, kie­dy roz­li­czy­li­śmy się z Du­mi­ne­ray­em, je­dy­nym wy­daw­cą pa­ry­skim, któ­ry ośmie­lił się wziąć w ko­mis na­szą bied­ną ata­ko­wa­ną książ­kę, oka­za­ło się, że sprze­da­li­śmy oko­ło sześć­dzie­się­ciu eg­zem­pla­rzy.

Szcze­gól­ny krew­ny zja­wił się u nas w mie­siąc przed pu­bli­ka­cją W18.., nasz ku­zyn, czy coś w tym ro­dza­ju. Pew­ne­go ran­ka dzwo­nek: wcho­dzi czło­wiek po­waż­ny, któ­re­go le­d­wo mo­że­my roz­po­znać. To był on wła­śnie. Ro­śli­śmy, jak ro­sną dzie­ci w jed­nej ro­dzi­nie, któ­re spo­ty­ka­ją się przy­pad­kiem i przy­jaź­nią na wa­ka­cjach – u jego stry­ja, mar­ki­za de Vil­le­deu­il. Jesz­cze był cał­kiem mały, a już uda­wał męż­czy­znę. Wy­rzu­co­no go z Ly­ceé Sta­ni­slas. Ma­jąc lat szes­na­ście opo­wia­dał mi przy obie­dzie o or­giach, a ja tyl­ko sze­ro­ko otwie­ra­łem oczy. Ma­jąc lat osiem­na­ście za­brał się już do li­te­ra­tu­ry i ro­bił ko­rek­ty swe­mu pro­fe­so­ro­wi hi­sto­rii, Yano­skie­mu. Do­szedł­szy do dwu­dzie­stu zo­stał re­pu­bli­ka­ni­nem. Miał bro­dę i po­glą­dy; no­sił spi­cza­sty ka­pe­lusz ko­lo­ru zwię­dłych li­ści, mó­wił „moje stron­nic­two”, pi­sał w „Li­ber­té de Pen­ser”, ogła­szał strasz­li­we ar­ty­ku­ły prze­ciw­ko In­kwi­zy­cji i po­ży­czał pie­nią­dze fi­lo­zo­fo­wi Ja­cqu­es. Mó­wio­no, że jego oj­ciec, któ­ry słu­żył w In­diach, do­stał tam uda­ru sło­necz­ne­go. Pier­re-Char­les, hra­bia de Vil­le­deu­il, wy­glą­dał na dzie­cię tego uda­ru.

Spo­ty­ka­my się więc, na­wią­zu­je­my na nowo sto­sun­ki. Jako po­wód swo­jej wi­zy­ty po­da­je nam ja­kąś księ­gę bi­blio­gra­ficz­ną, do któ­rej trze­ba mu dwóch współ­pra­cow­ni­ków. Po­tem z wol­na wy­nu­rza się ze swo­jej czar­nej bro­dy, bla­gu­je, pod­bi­ja bę­ben­ka, szar­żu­je i w tym tań­cu, zdra­dza­ją­cym całą jego dzie­cin­ność, zrzu­ca na ko­niec ma­skę i wy­cią­ga do nas rękę. By­li­śmy sami, szu­ka­li­śmy przy­szło­ści, on tak­że. Poza tym ro­dzi­na, je­śli nie roz­dzie­la, za­wsze tro­chę wią­że: w trzech ru­szy­li­śmy w dro­gę do suk­ce­su. Trze­ba po­wie­dzieć, że jemu było wszyst­ko jed­no, czy się wy­bi­je, czy nie.

Pew­ne­go wie­czo­ra, w ka­wiar­ni w po­bli­żu Gym­na­se, dla za­ba­wy wy­my­śla­li­śmy ty­tu­ły ga­zet. „L'Ec­la­ir”, za­wo­łał Pier­re-Char­les i śmie­jąc się cią­gnął: „A może tak za­ło­ży­li­by­śmy ga­ze­tę?” Roz­sta­je się z nami, pę­dzi do li­chwia­rzy, wy­my­śla ry­ci­nę na stro­nę ty­tu­ło­wą – gdzie pio­run go­dzi w In­sty­tut, na chmu­rze zaś są na­zwi­ska: Hugo, Sand, Mus­set – ku­pu­je al­ma­nach Bot­ti­na, przy­go­to­wu­je opa­ski, i le­d­wie prze­brzmiał ostat­ni wy­strzał, „L'Ec­la­ir” wy­cho­dzi. In­sty­tut miał szczę­ście: cen­zu­ra skon­fi­sko­wa­ła ry­ci­nę ty­tu­ło­wą. Je­dy­na to przy­słu­ga, jaką od­da­ła nam cen­zu­ra.1852

Ko­niec stycz­nia

„L'Ec­la­ir, prze­gląd ty­go­dnio­wy li­te­ra­tu­ry, te­atru i sztu­ki” uka­zał się 12 stycz­nia 1852.

I tak oto ba­wi­my się w dzien­ni­ka­rzy. Na­sza ga­ze­ta ma swo­ją re­dak­cję przy uli­cy Au­ma­le, le­d­wie wów­czas zbu­do­wa­nej, na par­te­rze. Ma swe­go wy­daw­cę od­po­wie­dzial­ne­go, któ­ry do­sta­je sto su za pod­pis: jest nim Po­uthier, ma­larz z cy­ga­ne­rii, ko­le­ga Ed­mun­da z li­ceum. Ma swój kie­ru­nek: jest nim ro­man­tyzm czy­sty, nagi, zie­lo­ny i bez do­mie­szek. Ma ogło­sze­nia gra­tis, a na­wet obiet­ni­ce pre­mii: Vil­le­deu­il, któ­ry w in­te­re­sach od­zna­cza się po­dob­ną eks­tra­wa­gan­cją jak w stro­ju – ak­sa­mit­ne ka­mi­zel­ki i zło­te de­wiz­ki, przy­da­ją­ce mu wy­glą­du wło­skie­go księ­cia przy ho­te­lo­wym sto­le – Vil­le­deu­il jako pre­mię za­po­wia­da bal, któ­ry wy­da­je dla abo­nen­tów. Sło­wem, ga­ze­cie nie brak ni­cze­go, prócz abo­nen­tów.

Spę­dza­li­śmy w re­dak­cji dwie albo trzy go­dzi­ny ty­go­dnio­wo wy­pa­tru­jąc, ile­kroć ktoś prze­cho­dził nową i rzad­ko uczęsz­cza­ną uli­cą, abo­nen­ta, pu­blicz­no­ści, współ­pra­cow­ni­ków. Nikt się nie zja­wiał, na­wet rę­ko­pi­sy, rzecz nie­po­ję­ta! na­wet po­eta, co jesz­cze nie­zwy­klej­sze.

Nie­ustra­sze­nie wy­da­wa­li­śmy na­sze pi­smo w próż­ni, z wia­rą apo­sto­łów i złu­dze­nia­mi ak­cjo­na­riu­szy. Vil­le­deu­il mu­siał sprze­dać zbiór Or­don­nan­ces des Rois de Fran­ce, żeby „L'Ec­la­ir” mógł ist­nieć; po­tem od­krył li­chwia­rza, z któ­re­go wy­cią­gnął ja­kie pięć czy sześć ty­się­cy fran­ków. Żad­nych zmian. Świat upie­ra się, żeby nas nie znać. Po ma­la­rzu-wy­daw­cy od­po­wie­dzial­nym przy­szedł nie­ja­ki Cahu, rów­nie fan­ta­stycz­ny, jak jego na­zwi­sko, księ­garz z oko­lic Sor­bo­ny, czło­nek aka­de­mii w Avran­ches; po­tem jesz­cze inny, wy­glą­da­ją­cy jak dzia­dek do orze­chów, były woj­sko­wy z ner­wo­wym ti­kiem, któ­ry to tik po­le­gał na tym, że co chwi­la spo­glą­dał na miej­sce, gdzie mają być epo­le­ty, i pluł przez ra­mię.

Wbi­jam na­zwi­sko Ga­var­nie­go Vil­le­deu­ilo­wi do gło­wy i nie na próż­no: „L'Ec­la­ir” uka­zu­je się z jego li­to­gra­fia­mi.

Z my­ślą o balu abo­nen­tów Vil­le­deu­il wziął od swe­go li­chwia­rza dwie­ście bu­te­lek szam­pa­na; po­nie­waż szam­pan za­czy­nał się psuć, po­sta­no­wio­no za­miast balu urzą­dzić ro­dzin­ne świę­to w lo­ka­lu re­dak­cji. Wszy­scy przy­ja­cie­le pi­sma zo­sta­li za­pro­sze­ni, a więc: Po­uthier, ja­kiś ar­chi­tekt, mar­szand ob­ra­zów i kil­ka in­nych ano­ni­mo­wych osób spo­tka­nych przy­pad­kiem, dwie dziew­czy­ny zgar­nię­te na pu­blicz­nym balu oraz Nadar, któ­ry za­czął ogła­szać w na­szym pi­śmie cykl ka­ry­ka­tur i któ­ry, szu­ka­jąc po­mo­cy w opróż­nia­niu bu­te­lek z szam­pa­nem, za­pro­po­no­wał, żeby otwo­rzyć okien­ni­ce i zwo­ły­wać prze­chod­niów przez okno.

Pew­ne­go dnia wresz­cie na­de­szło za­mó­wie­nie na abo­na­ment, je­dy­ne, ja­kie miał „L'Ec­la­ir”. Abo­nent­ką była ak­tor­ka, śpie­wa­ją­ca w Théâtre-Ly­ri­que. Na­zy­wa­ła się Ro­uvroy. Do­brze ulo­ko­wa­ła te sześć fran­ków: Vil­le­deu­il prze­pu­ścił z nią po­tem nie­złą część swo­ich dwóch mi­lio­nów.

Ruda ko­chan­ka Vil­le­deu­ila imie­niem Sa­bi­na za­py­ta­ła kie­dyś w re­dak­cji: „A ten pan tu­taj, cze­mu jest taki smut­ny?” Od­po­wie­dzie­li­śmy chó­rem: „To nasz ka­sjer!”

Mia­łem dwóch ku­zy­nów.

Je­den na­zy­wał się Ti­mo­léon, mar­kiz de Vil­le­deu­il. Był sy­nem mi­ni­stra Lu­dwi­ka XVI i se­kre­ta­rzem-ad­iu­tan­tem hra­bie­go d'Ar­to­is. Kie­dym go po­znał, był to pięk­ny sta­rzec o bia­łych wło­sach, no­sił olśnie­wa­ją­co bia­łe ba­ty­sty, od­zna­czał się wiel­ko­pań­ską ga­lan­te­rią, minę miał życz­li­wą i wy­nio­słą za­ra­zem, rysy Bo­ur­bo­na, wdzięk Cho­iseu­la i mło­dy uśmiech w to­wa­rzy­stwie ko­biet.

Ten wdzięcz­ny nie­do­bi­tek z cza­sów dwor­skich miał tyl­ko jed­ną wadę: nie my­ślał. Za ma­ską nie kry­ło się nic. Nig­dy nie sły­sza­łem, żeby po­wie­dział sło­wo nie do­ty­czą­ce fak­tu ma­te­rial­ne­go, jak pięk­na po­go­da czy do­bre da­nie. Abo­no­wał „Cha­ri­va­ri” i „La Mode”, któ­re póź­niej opra­wiał.

W sy­pial­ni miał klęcz­nik wy­ście­ła­ny ta­pi­se­rią. Był do­bry z na­tu­ry. Za­pra­sza! swe­go pro­bosz­cza, a po­nie­waż pro­boszcz przy­no­sił róże, nie czuł, że śmier­dzą mu nogi. Miał sta­re li­be­rie, sta­ry po­wóz i sta­re­go Mu­rzy­na, któ­re­go przy­wiózł z ko­lo­nii, gdzie pod­czas emi­gra­cji pro­wa­dził we­so­łe ży­cie i grał wy­so­ko. Ten Mu­rzyn był jak­by czę­ścią XVIII wie­ku i przy­po­mnie­niem jego mło­do­ści.

Cho­dził na mszę, po­ścił, świę­cił Wiel­ka­noc. U koń­ca wiel­kie­go po­stu był bar­dzo roz­draż­nio­ny. Wów­czas ła­jał swo­ich lo­ka­jów.

Gło­so­wał na rząd, któ­ry pod­wyż­sza ren­ty. Za­my­kał się z ku­char­ką, żeby ro­bić ra­chun­ki. Na­zy­wał to pra­cą. Kie­dy przy­jeż­dżał do swe­go zam­ku, cała służ­ba mu­sia­ła ocze­ki­wać go na pod­jeź­dzie.

Lu­bił żar­ty o le­wa­ty­wach. Miał naj­bar­dziej nie­praw­do­po­dob­ne prze­są­dy: wie­rzył na przy­kład, że lu­dziom, któ­rzy chcą oglą­dać księ­życ, wkła­da się do lor­net coś, od cze­go bolą oczy.

Trze­ba mu było w po­bli­żu ko­bie­ty; a po­nie­waż był wdow­cem, spro­wa­dził do domu spo­krew­nio­ne z nim mał­żeń­stwo, żeby mieć to­wa­rzy­stwo.

Miał me­ble z cza­sów Re­stau­ra­cji, fo­te­le wy­ście­la­ne je­dwa­biem, na któ­rych jak­by po­zo­stał cień tur­ba­nu księż­nej d'An­go­ulême.

Kry­ła się w nim zdzie­cin­nia­ła nie­ja­ko wiel­kość. Było to zwie­rzę od­waż­ne, szla­chet­ne, czci­god­ne, zwie­rzę ra­so­we i z ser­cem.

Mój dru­gi ku­zyn na­zy­wał się La­bil­le, a na imię miał Le­oni­das. Co praw­da jego żona, cór­ka bra­ta mego ojca, na­zy­wa­ła się Au­gu­sta. Ten Le­oni­das był to nie­by­wa­ły ka­wał chło­pa. Miał w so­bie coś z mni­cha, z wie­prza, z byka, z ko­zła i sa­ty­ra: ist­na ga­le­ria Far­ne­se.

Spi­sko­wał. Był kar­bo­na­riu­szem i tak da­lej. Ci­skał ognie sztucz­ne pod­czas Mi­sji. Na po­grze­bie Lal­le­man­da po­bił ko­mi­sa­rza po­li­cji. Wy­rzu­co­no go z Fa­kul­te­tu Pra­wa, omal nie ska­za­no na śmierć. Béran­ger był jego bo­giem; de­wi­zą: „Pie­prz­ny żart i Re­pu­bli­ka”. Nie­na­wi­dził zbyt­ku, pa­lił ło­jów­kę, żeby nie zu­ży­wać świec. Lu­bił cho­dzić w blu­zach. No­sił ludz­kość w ser­cu i cią­gle się zło­ścił. Re­pu­bli­ka­nin, a tward­szy niż li­chwa dla chło­pa. W oknie jego mał­żeń­skiej sy­pial­ni nie było fi­ra­nek. Spał ze słu­żą­cy­mi albo je prze­pę­dzał. Lu­bił flej­tu­chy i li­che wino. Był z ludu. Chwa­lił się, że jego oj­ciec po­cho­dzi z ro­dzi­ny od trzy­stu lat ple­bej­skiej, a mat­ka od Ro­ber­ta Bru­ce. Czy­tał Jouy'ego i Woj­nę bo­gów. Wie­rzył w sło­wo dru­ko­wa­ne. Był nie­to­le­ran­cyj­ny i nie­to­wa­rzy­ski. Pi­sał obe­lży­we ano­ni­my do prze­kup­nych, miał w bi­blio­te­ce gip­so­we­go boga – Be­ran­ge­ra – i spał z żoną w po­ko­ju, gdzie bra­kło noc­ne­go sto­li­ka. Syn czło­wie­ka ska­za­ne­go za to, że nie zdjął ka­pe­lu­sza na wi­dok pro­ce­sji, bluź­nił od rana do wie­czo­ra.

Ci dwaj lu­dzie, to były dwie za­sa­dy, dwa bie­gu­ny. Dwa bie­gu­ny spo­łecz­ne, stresz­czo­ne w ty­pach: re­pu­bli­ka­nin i le­gi­ty­mi­sta.

Co za­pa­mię­ta­łem z roz­mo­wy z Ja­ni­nem

„Tra­ge­die?… Nud­ne są te sta­re tra­ge­die!… Ra­chel? po­spo­li­ta ko­bie­ta!… Ak­to­rzy gra­ją wszy­scy tak samo… Ja pi­szę tyl­ko o ak­tor­kach… Je­śli są brzyd­cy, jak Li­gier, to moż­na jesz­cze po­wie­dzieć, że mają ta­lent; w prze­ciw­nym ra­zie ani o nich nie wspo­mnę… Wi­dzi­cie, te­atr po­wi­nien być jak 2 + 2 = 4. I trze­ba ról, ról dla ko­biet. Stąd suk­ces Ma­ze­re­sa. Pan­na Ber­tin przy­szła kie­dyś do mnie, pro­sząc o 500 fran­ków. «Na co? – py­tam. – Żeby prze­spać się z Fech­te­rem, a tyle wła­śnie brak mi do ty­sią­ca»". I Ja­nin się śmie­je. „Coś no­we­go dla pu­blicz­no­ści? Daj­cie spo­kój! Gdy­by «Re­vue des Deux Mon­des» zmie­ni­ła ko­lor okład­ki, stra­ci­ła­by dwa ty­sią­ce abo­nen­tów. Baw­cie się! póź­niej tyl­ko się ża­łu­je, a nie ma już na to cza­su”.

In­nym ra­zem: „Ata­ki Ro­qu­epla­na ani mnie tknę­ły. Co moż­na mi po­wie­dzieć? Że je­stem głu­pi, że je­stem sta­ry, że je­stem brzyd­ki? Nic mnie to nie ob­cho­dzi (…) Kie­dy mó­wią mi jed­nak, że nie znam fran­cu­skie­go, mnie, któ­ry tyl­ko to znam! Nie znam hi­sto­rii ani geo­gra­fii, ale fran­cu­ski! Tak czy in­a­czej nic im nie po­mo­że: cały Pa­ryż bę­dzie na moim po­grze­bie…” I od­pro­wa­dza­jąc nas do drzwi ga­bi­ne­tu: „Do­praw­dy, mło­dzi przy­ja­cie­le, nie trze­ba prze­sa­dzać z su­mie­niem!”

Meu­ri­ce przy­cho­dzi kie­dyś do Du­ma­sa i mówi: „Mu­sisz mi dać trzy­dzie­ści ty­się­cy fran­ków. – Wiesz do­brze, że nie mam na­wet trzy­dzie­stu ty­się­cy su! – Jest na to bar­dzo pro­sty spo­sób. Mój świet­ny oże­nek mogą wziąć dia­bli bez tych pie­nię­dzy: oto one!” I kła­dzie sześć rę­ko­pi­śmien­nych to­mów, któ­re trzy­mał pod pa­chą: „Wy­star­czy, że­byś pod­pi­sał to swo­im na­zwi­skiem, a mam trzy­dzie­ści ty­się­cy fran­ków”. Du­mas po­wia­da, żeby przy­szedł raz jesz­cze. Na­za­jutrz, po prze­czy­ta­niu rę­ko­pi­su, po­ło­żył swój pod­pis. Meu­ri­ce się oże­nił. A książ­ka to Dwie Dia­ny.WO­KÓŁ GA­VAR­NIE­GO

Ogrom­na ko­lek­cja li­stów mi­ło­snych, ku­pio­nych na wagę u skle­pi­ka­rzy; z nich ukła­da pod­pi­sy do swo­ich li­to­gra­fii.

Ruda bro­da. Wło­sy bar­wy ku­rzu. Tik w po­bli­żu ust.

– Nie­na­wi­dzę wzru­szeń, sen­ty­men­tów, wszyst­kie­go, co jest dru­ko­wa­nym ser­cem, co jest ser­cem z pa­pie­ru.

– Chcę po­stę­po­wać do­brze, po­nie­waż pła­ci mi za to wiel­ki pan, a tym wiel­kim pa­nem jest przy­jem­ność do­brej ro­bo­ty.

Scep­tyk, je­śli idzie o po­stęp, na­wet tech­nicz­ny: „Ko­le­je? Cóż to zna­czy, je­śli czło­wiek udzie­się­cio­krot­ni swo­je pra­gnie­nie szyb­ko­ści?”

Po­są­gi grec­kie i ob­ra­zy Ra­fa­ela są dla nie­go do­wo­dem, że nie ma po­stę­pu w sztu­ce.

Przy obie­dzie pije tyl­ko piwo.

Za­czął od ro­bie­nia ry­sun­ków w ze­szy­tach do ma­te­ma­ty­ki.

Jego naj­więk­sza od­ra­za: hi­po­kry­zja.

– Trzy sze­re­gi w mu­zeum: lu­dzie, któ­rzy pa­trzą na ob­ra­zy, lu­dzie, któ­rzy pa­trzą na kie­sze­nie lu­dzi pa­trzą­cych na ob­ra­zy, i lu­dzie, któ­rzy pa­trzą na ręce lu­dzi pa­trzą­cych na kie­sze­nie lu­dzi pa­trzą­cych na ob­ra­zy.

Sta­ry Au­bert idzie do Dau­mie­ra i wi­dzi po dro­dze okrop­ne­go brud­ne­go psa. Za­bie­ra go do Dau­mie­ra, któ­ry mówi, że pies jest od­ra­ża­ją­cy. Ale Au­bert tak go nu­dzi, że Dau­mier zga­dza się w koń­cu na psa. Dau­mier robi swo­je li­to­gra­fie. Au­bert do­pi­su­je do ra­chun­ku: „Pies, 20 fran­ków”.

Bal­zac jadł jak świ­nia. Bli­ski nie­straw­no­ści, z brzu­chem wzdę­tym od żar­cia, na wpół przy­tom­ny, kładł się do łóż­ka. O pół­no­cy bu­dził go słu­żą­cy; wsta­wał, wy­pi­jał kawę i za­pi­sy­wał pa­pier przez dwie go­dzi­ny. Kie­dy ta pierw­sza pra­ca była ukoń­czo­na, wy­cho­dził.

– Po­stać w ka­ry­ka­tu­rze to ry­su­nek dziec­ka. Po dłu­gich stu­diach do­sze­dłem w koń­cu do tego, że po­tra­fię na­ry­so­wać czło­wie­ka jak dzie­się­cio­let­nie dziec­ko. Ale tyl­ko jed­ne­go!

Teo­ria te­atru. Po­dzi­wia Miesz­cza­ni­na szlach­ci­cem i Po­ciesz­ne wy­kwint­ni­sie: do­sko­na­łe far­sy umow­ne. Lubi tyl­ko kon­wen­cję: „Do­bre sztu­ki to ta­kie, któ­re oglą­da się nie za­po­mi­na­jąc ani na chwi­lę, że to gra, że rzecz dzie­je się na sce­nie”. Chce wi­dzieć prak­ty­ka­ble i ma­lo­wa­ne płót­no. Le­d­wie po­ja­wi się świa­tło księ­ży­ca, ilu­zja, dio­ra­ma, bęc! wszyst­ko na nic. Obrzy­dze­nie do ko­lo­ry­tu lo­kal­ne­go, to­le­dań­skich kling etc.

Pro­wa­dził sta­le ze­szy­ty, gdzie no­to­wał swo­je po­my­sły ma­te­ma­tycz­ne za­czy­na­jąc od pierw­szej kart­ki, a wszyst­ko inne w od­wrot­nym po­rząd­ku, od ostat­niej.

Dys­kre­cja w od­da­wa­nych przy­słu­gach.

Wer­sy­fi­ka­cja jest tym dla po­ezji, czym dys­cy­pli­na dla od­wa­gi.

– Pa­no­wie – po­wie­dział kie­dyś No­dier, oży­wio­ny u koń­ca obia­du – dam wam przy­kład ze­psu­cia rzą­du: pan La­iné, któ­ry ucho­dzi za naj­cno­tliw­sze­go z mi­ni­strów, przy­słał mi na Nowy Rok bank­not pięć­set­fran­ko­wy za przy­chyl­ny ar­ty­kuł w na­szych ga­ze­tach.

– Ode­słał pan bank­not? – pyta p. Le­pre­vost.

– Nie – od­po­wia­da No­dier – ale na­pi­sa­łem ar­ty­kuł prze­ciw­ko nie­mu.

Sprzecz­ka mię­dzy pa­nią Sand i Clésin­ge­rem.

Pani Sand: Po­sta­ram się, żeby wszy­scy do­wie­dzie­li się o pana po­stę­po­wa­niu…

Clésin­ger: A ja wy­rzeź­bię pani dupę. Wszy­scy ją po­zna­ją.

Sier­pień 1852

Za­sta­ję Ja­ni­na wciąż we­so­łe­go, oży­wio­ne­go, mimo po­da­gry do­ku­cza­ją­cej mu w no­dze: „Kie­dy mego dziad­ka bra­li na gi­lo­ty­nę, miał po­da­grę w obu no­gach. Nie skar­żę się zresz­tą: to dzie­sięć lat ży­cia! Nie by­łem nig­dy cho­ry, co zaś się ty­czy mę­skich spraw – do­rzu­ca z uśmie­chem – to jesz­cze je­stem do­bry”.

Po­ka­zu­je nam list Wik­to­ra Hugo przy­wie­zio­ny przez pan­nę Thu­il­lier. „Smut­no tu… pada, jak­by pa­da­ły łzy”. Dzię­ku­je Ja­ni­no­wi za jego fe­lie­ton o ume­blo­wa­niu, mówi, że książ­ka uka­że się za mie­siąc, że prze­śle mu ją w ko­szy­ku na ryby albo w ol­strze pi­sto­le­tu. „Za­pew­ne Bo­na­par­te skre­śli mnie po niej z Aka­de­mii… po­zo­sta­wiam panu mój fo­tel”.

„Pa­ris” za­czy­na wy­cho­dzić 22 paź­dzier­ni­ka 1852. To pierw­szy dzien­nik li­te­rac­ki od stwo­rze­nia świa­ta. Pi­sze­my do nie­go pierw­szy ar­ty­kuł.1853

Sty­czeń

Re­dak­cja „Pa­ris” mie­ści­ła się wpierw przy uli­cy Laf­fit­te 1, na par­te­rze, obok re­stau­ra­cji „Ma­ison d'Or”. Po kil­ku mie­sią­cach prze­nio­sła się na uli­cę Ber­gére, nad re­dak­cję „l'As­sem­blee Na­tio­na­le”.

Oso­bli­wo­ścią na­szej re­dak­cji był ga­bi­net Vil­le­deu­ila, któ­ry na za­sło­ny i obi­cie ścian użył czar­ne­go ak­sa­mi­tu la­mo­wa­ne­go srebr­ną ta­śmą ze swe­go sa­lo­nu przy uli­cy To­ur­non; w tym ga­bi­ne­cie – śnie gra­ba­rza, któ­ry zo­stał mi­lio­ne­rem – Vil­le­deu­il za­ba­wiał się stra­sze­niem sa­me­go sie­bie, pi­jąc poncz przy zga­szo­nych świe­cach. Po­grze­bo­we wnę­trze, gdzie bra­kło tyl­ko cia­ła nie­bosz­czy­ka, było naj­święt­szym przy­byt­kiem re­dak­cji. W są­sied­nim okra­to­wa­nym po­miesz­cze­niu znaj­do­wa­ła się kasa z ka­sje­rem Le­bar­bier, wnu­kiem ry­sow­ni­ka z XVIII wie­ku, któ­re­go zna­leź­li­śmy, jak Po­uthie­ra, w głę­bi­nach cy­ga­ne­rii i któ­ry już się pysz­nił na­szy­mi sta­ry­mi bu­ci­ka­mi, choć jesz­cze były na na­szych no­gach.

W sa­lo­ni­ku urzę­do­wał ucie­ki­nier z „Cor­sa­ire”, któ­ry pro­wa­dził re­dak­cyj­ną kuch­nię. Był to czło­wie­czek o żół­tych wło­sach i okrą­głym oku jet­ta­to­re; męt­ny li­te­rat, po­dej­rza­ny dzien­ni­karz: on tyl­ko i Vil-le­mes­sant zdo­ła­li wy­mknąć się z sie­ci, w któ­rą zło­wio­no wszyst­kich le­gi­ty­mi­stycz­nych dzien­ni­ka­rzy po 2 grud­nia; w re­dak­cji za­wsze zda­wał mi się uchem po­li­cji.

Był oj­cem ro­dzi­ny i oj­cem Ko­ścio­ła, gło­sił do­bre oby­cza­je, że­gnał się zna­kiem krzy­ża, jak czło­wiek za­gu­bio­ny wśród ban­dy hul­ta­jów, ale w ga­da­niu świństw szedł da­lej niż kto­kol­wiek z nas. Jemu to – o iro­nio! – po­wie­rzo­no pi­sa­nie Pa­mięt­ni­ków pani Sa­qui.

Przy sto­le w wiel­kim sa­lo­nie zja­wia­li się co dzień re­dak­cyj­ni by­wal­cy: Mur­ger ze swo­im płacz­li­wym spoj­rze­niem, afo­ry­zma­mi Cham­for­ta z szyn­ku i po­kor­nie przy­po­chleb­nym wy­ra­zem pi­ja­ka; Scholl z lor­gnon przy oku i am­bi­cją, żeby od na­stęp­ne­go ty­go­dnia mieć pięć­dzie­siąt ty­się­cy fran­ków rocz­ne­go do­cho­du – z po­wie­ści w dwu­dzie­stu pię­ciu to­mach; Ba­nvil­le z bia­łą twa­rzą pier­ro­ta i pta­sim fal­se­tem, by­stry w pa­ra­dok­sach, zgrab­nie kre­ślą­cy syl­wet­ki lu­dzi; Karr z ogo­lo­ną gło­wą ga­ler­ni­ka, za­wsze w to­wa­rzy­stwie Ga­tay­esa o gło­wie cie­lę­cia na pik­ni­ku; chu­dy i brud­ny chło­pak o spa­da­ją­cych wło­sach i twa­rzy ona­ni­sty, któ­ry na­zy­wał się Eg­gis i miał bar­dzo za złe Aka­de­mii; nie­unik­nio­ny De­la­age, wszę­do­byl­stwo wcie­lo­ne w czło­wie­ka i ba­nal­ność ści­ska­ją­ca dło­nie, cia­sto­wa­ty, lep­ki, na­tręt­ny, cały jak z życz­li­we­go ślu­zu; For­gu­es, zim­ny po­łu­dnio­wiec, po­dob­ny do chiń­skich lo­dów na go­rą­co, któ­ry z miną dy­plo­ma­ty przy­no­sił draż­li­we ar­ty­ku­li­ki na­dzia­ne szpil­ka­mi; Lo­uis Enault zdob­ny w swo­je man­kie­ty, w swo­ją opa­słość i przy­mil­ny wdzięk śpie­wa­ka ro­manc.

Be­au­vo­ir try­skał na wszyst­kie stro­ny ni­czym pia­na z bu­tel­ki szam­pa­na, dow­cip­ny, roz­mow­ny; mó­wił, że za­bi­je peł­no­moc­ni­ka swo­jej żony, i sy­pał za­pro­sze­nia­mi na uro­jo­ny obiad.

Ga­if­fe za­gar­nął ka­na­pę, gdzie drze­miąc spę­dzał całe go­dzi­ny. Bu­dził się tyl­ko po to, by opo­wie­dzieć, że gwał­tem wy­darł se­kre­ta­rzo­wi swo­jej mat­ki ostat­nie dwa­dzie­ścia fran­ków na kwia­ty dla ja­kiejś ak­tor­ki, albo też za­cze­piał Ve­ne­ta, któ­ry plą­tał się w od­po­wie­dziach, grzązł i po­grą­żał się co­raz bar­dziej, w mia­rę jak Ga­if­fe iro­nicz­ny­mi cio­sa­mi roz­bi­jał jego fra­ze­olo­gię. A kie­dy już wszy­scy wy­szli, przy­kle­jał się do Vil­le­deu­ila, za­sia­dał do jego obia­du w „Ma­ison d'Or” albo wy­cią­gał z nie­go dwa­dzie­ścia fran­ków, co od­mie­nia­ło go cał­ko­wi­cie: był to już Ga­if­fe wie­czor­ny – Ru­bem­pré ku­lis.

Po­środ­ku tej ban­dy Char­les wy­da­wał po­le­ce­nia, bie­gał, go­nił, pę­dził na­pa­wa­jąc się swo­ją waż­no­ścią, próż­ny jak dziec­ko, do­stoj­ny jak mi­ni­ster i dum­ny, jak­by już był sa­mym Gi­rar­di­nem. Po­nie­waż dzien­nik nie miał abo­nen­tów, żył pro­jek­ta­mi, wciąż wy­my­ślał coś no­we­go; co dzień od­kry­wał nowy sys­tem ogło­szeń, pre­mii, oso­bę, na­zwi­sko, któ­re za ty­dzień mia­ły mu za­pew­nić dzie­sięć ty­się­cy abo­nen­tów.

A jed­nak dzien­nik chwy­cił: nie przy­no­sił pie­nię­dzy, ale na­ro­bił ha­ła­su. Był mło­dy i nie­za­leż­ny. Miał li­te­rac­kie po­glą­dy. Było w nim jak­by świa­tło 1830 roku, żar i pło­mień lu­dzi wal­czą­cych. Żad­ne­go po­rząd­ku, żad­nej dys­cy­pli­ny; nikt z za­sa­dy nie trosz­czył się tu o abo­na­men­ty i abo­nen­tów. Ja­kiś blask, roz­mach, brak ostroż­no­ści, od­wa­ga, dow­cip, od­da­nie ide­ało­wi, złu­dze­nia, tro­chę sza­leń­stwa, tro­chę śmiesz­no­ści: taki był ten dzien­nik, w któ­rym nig­dy – i w tym jego oso­bli­wość i chwa­ła – nie dba­no o in­te­res.

Phi­li­pon – mówi Ga­var­ni – ma cie­ka­wy zbiór mo­de­li z ko­lo­ro­wa­nej glin­ki, któ­re słu­ży­ły Dau­mie­ro­wi do wszyst­kich jego ka­ry­ka­tur po­li­ty­ków; te mo­de­le, wy­ko­na­ne z wiel­kim ta­len­tem, Dau­mier sprze­dał Phi­li­po­no­wi po 15 fran­ków sztu­ka.

Oj­ciec Ter­rie­na – tego sa­me­go, co pi­sze w „Pa­ris” o spo­rcie an­giel­skim – był pod­czas Ter­ro­ru do­wód­cą fre­ga­ty „Cno­ta”, któ­ra wio­zła do Ir­lan­dii ma­ry­na­rzy i ga­ler­ni­ków i mia­ła na po­kła­dzie gi­lo­ty­nę z ma­ho­niu, do ści­na­nia głów kur­czę­tom.GA­VAR­NIA­NA

Ka­ry­ka­tu­ry fan­ta­stycz­ne.

– Ro­bi­łem ry­sun­ki la­wo­wa­ne – mówi Ga­var­ni – ak­cen­to­wa­ne pió­rem. Pra­sa po­li­tycz­na: prze­kup­ka z wiel­kim ko­szem na kwia­ty, peł­nym ma­te­ria­łów po­li­tycz­nych. Ta prze­kup­ka trzy­ma­ją­ca się pod boki mia­ła dwa tor­sy; i dwie gło­wy: jed­na zwró­co­na ku dru­giej, jed­na py­sku­ją­ca na dru­gą. Po­je­dy­nek: dwa wa­le­ty, kier i karo, trzy­ma­ją na smy­czy, moc­no za­ci­śnię­tej na szyi, dwóch czło­wiecz­ków, któ­rzy chcą rzu­cić się na sie­bie. Po­środ­ku ko­bie­ta, Opi­nia Pu­blicz­na, sma­ga czło­wiecz­ków bi­czem, na któ­rym na­pis: „Tchó­rze!”

– Zro­bi­łem też Karę śmier­ci: rzeź­nicz­ka, przy niej dwa ce­brzy­ki, je­den pe­łen ma­łych głów, dru­gi ma­łych ciał. Rzeź­nicz­ka trzy­ma w jed­nej ręce czło­wiecz­ka, w dru­giej wiel­ki nóż ku­chen­ny. Oświe­tla­ją ją dwie lam­py okry­te aba­żu­ra­mi, a pło­mień tych lamp to dwie bia­łe po­sta­ci ko­biet: jed­ną jest Oskar­że­nie, wska­zu­ją­ce pal­cem czło­wie­ka, dru­gą Obro­na o pro­szą­co zło­żo­nych rę­kach. W dole tłum ma­łych po­sta­ci przy­mie­rza ubra­nia tych z ce­brzy­ka, żeby zo­ba­czyć, czy są w sam raz. Phi­li­pon wziął ten ry­su­nek. Prze­ro­bił go i dał pod­pis: Fra­nço­ise Roy­ale.

– W Lon­dy­nie zro­bi­łem dla „Pup­pet Show” Po­wsta­nie w Ir­lan­dii. Po­ka­za­łem Ir­lan­dię jako wiel­ki łan zbo­ża; tyle tyl­ko, że za­miast kło­sów były piki; po­li­ce­man jako Eol, z wy­dę­ty­mi po­licz­ka­mi, dmie na ten łan, któ­ry chwie­je się i kła­dzie.

– Nie ma­cie po­ję­cia, czym jest ma­te­ma­ty­ka i jak może po­rwać. Mu­zy­ka to naj­mniej ma­te­rial­na ze sztuk; a prze­cież trze­ba, żeby fale dźwię­ku do­tar­ły do ucha. Ma­te­ma­ty­ka jest jesz­cze bar­dziej po­etycz­na niż mu­zy­ka: to mu­zy­ka liczb!

Ma pie­częć z na­pi­sem: „Co ma wi­sieć, nie uto­nie”, de­wi­zę z fron­to­nu zam­ku w *** (pro­win­cja ba­skij­ska, gdzie uro­dził się Hen­ryk IV). Kie­dy bu­do­wa­no za­mek, nie było rzeź­bia­rza w oko­li­cy. Pe­wien rzeź­biarz hisz­pań­ski, któ­ry uciekł z Hisz­pa­nii po­peł­niw­szy mor­der­stwo, wy­rzeź­bił fron­ton, po­ło­żył na nim na­pis i zdję­ty tę­sk­no­tą za kra­jem wró­cił do Hisz­pa­nii, gdzie go po­wie­szo­no.

– Zna­la­złem bar­dzo pro­sty spo­sób, żeby umo­ral­nić spo­łe­czeń­stwo.

Ka­rzę tyl­ko i wy­łącz­nie za kłam­stwo. Zło­dziej wy­pi­sze na swo­im ka­pe­lu­szu: „Je­stem zło­dziej”. I tak ze wszyst­kim.

Gau­tier idzie z uli­cy Tour-d'Au­ver­gne do re­dak­cji „Le Temps”, żeby zro­bić ko­rek­tę ar­ty­ku­łu: otwar­ta ró­żo­wa ko­szu­la, sza­re spodnie, zie­lo­ne pan­to­fle.

We wrze­śniu nad mo­rzem, w Veu­les, z gra­fi­kiem Le­roy i jego żoną. Le­roy to wiel­ki drą­gal, ciem­ne wło­sy, po­tęż­ny głos; naj­do­sko­nal­szy wzór re­pu­bli­ka­ni­na, jaki może zro­dzić lek­tu­ra „Le Si­éc­le”, kla­sycz­ny wróg księ­ży i kró­lów; wiel­ka przy tym i po­czci­wa dzie­cin­ność, zaś pod po­zo­ra­mi siły i okru­cień­stwa coś z głup­stwa Pana Pru­dhom­me; żona wo­dzi go za nos.

Żona: mi­nia­tu­ra pani Ro­land, mała, ner­wo­wa, dys­tyn­go­wa­na, o wiel­kich pięk­nych czar­nych oczach; eg­zal­ta­cja re­pu­bli­kań­ska, bra­ter­stwo; mę­ska wola w kru­chym cie­le; miła, ale z odro­bi­ną oschło­ści mieszcz­ki. Naj­lep­sze w świe­cie mał­żeń­stwo, je­śli po­mi­nąć ata­ki za­zdro­ści żony i spo­ry na te­ma­ty gra­ma­tycz­ne, jed­ną z ulu­bio­nych roz­ry­wek tego sta­dła.

Veu­les jest za­kąt­kiem cza­ru­ją­cym, ma­low­ni­czym wgłę­bie­niem wśród skał. Nie­ste­ty jest tu głod­no, żyw­no­ści nie do­sta­je. Zda­rza­ją się da­nia zło­żo­ne wy­łącz­nie z szy­jek i łap ka­czych oraz de­se­ry z dwóch śli­wek na czte­ry oso­by. Spę­dzi­li­śmy w Veu­les mie­siąc, nad mo­rzem, wśród zie­le­ni, gło­du i gra­ma­tycz­nych kłót­ni, i wra­ca­my nie­mal po­róż­nie­ni z oboj­giem Le­roy z po­wo­du kra­ba, któ­re­go mój brat roz­dep­tał bez­li­to­śnie.

Lu­dzie z Veu­les mają swo­je miej­sce na skal­nym wy­brze­żu, gdzie zbie­ra­ją się, żeby po­ga­dać; na­zy­wa­ją to miej­sce: Łgarz.

Le­roy wy­brał so­bie na pej­zaż pe­wien wą­wóz i tam spę­dza­li­śmy z nim część dnia (…) Przy­jaź­nił się z Ja­cque'em i Mil­le­tem, opo­wia­dał nam o nich.

Mil­let, chłop z oko­lic Cher­bo­ur­ga. Kie­dy jako dziec­ko wra­cał z mia­sta, gdzie wi­dział ob­raz­ki, za­bie­rał się do ry­so­wa­nia; wciąż pro­sił ojca o ołów­ki. Na­ry­so­wał mię­dzy in­ny­mi gło­wę umar­łe­go i po­boż­ne wi­ze­run­ki wzię­te z mo­dli­tew­ni­ka bab­ki. Za­pro­wa­dzo­no go do na­uczy­cie­la ry­sun­ku w Cher­bo­ur­gu, któ­ry obej­rzaw­szy ry­sun­ki Mil­le­ta, po­wie­dział do ojca: „To zbrod­nia po­zo­sta­wiać na wsi ta­kie dziec­ko!” Mia­sto wy­zna­czy­ło mu nie­wiel­ką pen­syj­kę, dzię­ki cze­mu mógł wstą­pić do pra­cow­ni De­la­ro­che'a.

Przez cały rok w Bar­bi­zo­nie. Ko­chan­ka: praw­dzi­wa chłop­ka w chłop­skiej spód­ni­cy. Tro­je dzie­ci, w tym jed­no ka­le­kie, bez nóg. Jego ko­bie­ta nie umie ani czy­tać, ani pi­sać. Kie­dy Mil­let wy­jeż­dża, po­ro­zu­mie­wa­ją się umó­wio­nym sys­te­mem zna­ków. Pew­ne­go razu on i Ja­cque w Bar­bi­zo­nie; ko­szą­cy chło­pi pod­śmie­wa­ją się z nich: „Ech, ci pa­ry­ża­nie!” Mil­let pod­cho­dzi, pyta, jak się to robi, czy trud­no jest ko­sić – chy­try dow­cip wie­śnia­ka; po­tem bie­rze kosę i tnie z ca­łym roz­ma­chem, le­piej od ko­sia­rza.

Ja­cque, syn na­uczy­cie­la z Châlon-sur-Sa­ône. Pięć lat w woj­sku. Pod­czas ob­lę­że­nia An­twer­pii ksią­żę Or­le­ań­ski ro­bił prze­gląd wojsk; wi­dzi in­te­li­gent­ną twarz po­śród tych wszyst­kich pro­sta­ków i mówi: „Do­brze cię kar­mią, mój wol­ty­że­rze? – Nie, Wa­sza Wy­so­kość. – Ale je­steś za­do­wo­lo­ny? – Nie, Wa­sza Wy­so­kość”. Ksią­żę zwra­ca się do ofi­ce­ra: „Ten czło­wiek wy­glą­da mi roz­trop­nie, trze­ba coś zro­bić dla nie­go, mia­no­wać go ka­pra­lem… – Nie je­stem am­bit­ny, Wa­sza Wy­so­kość”. Tam zna­lazł ma­te­riał do swo­ich Mi­li­ta­ria­nów.

Ja­cque spę­dził dzień z pań­stwem Le­roy w Veu­les. Jest to męż­czy­zna bla­dy, chu­dy, za­wsze w ka­pe­lu­szu na gło­wie – przy je­dze­niu, przy ma­lo­wa­niu, etc… – i to jest wszyst­ko, co ma ze sobą; w kie­sze­ni mały szki­cow­nik z kil­ku li­nia­mi: pla­ny te­re­nu, któ­re ro­bił w cią­gu ty­go­dnia mar­szu.

Ten za­baw­ny ry­sow­nik, do­bry akwa­for­ci­sta, mistrz w świń­stwie, oświad­cza ucze­nie, że po­dzi­wia i sza­nu­je tyl­ko pry­mi­ty­wów, brzy­dzi się wszel­ką umie­jęt­no­ścią, bie­gło­ścią, spo­so­ba­mi, a więc wszyst­kim, co sta­no­wi o jego nie­wiel­kim, ale au­ten­tycz­nym ta­len­cie. Ten po­dziw dla ide­ału, któ­ry jest ne­ga­cją li­nii, ko­lo­ru, du­cha, każ­dej rze­czy wresz­cie bę­dą­cej przed­mio­tem po­szu­ki­wań szko­ły no­wo­cze­snej – wy­jąw­szy pana In­gre­sa – wy­da­je mi się, przy ca­łej uda­wa­nej skrom­no­ści, do­sko­na­łym spo­so­bem znisz­cze­nia De­camp­sa i ca­łej resz­ty.

Ma­la­rze, któ­rych wi­du­ję, dzie­lą się na dwie kla­sy, to pew­na: jed­ni po­dob­ni są do wy­ele­gan­to­wa­nych i ha­ła­śli­wych ro­bot­ni­ków, dru­dzy do zło­śli­wych i mru­kli­wych wie­śnia­ków. Ja­cquc na­le­ży do wie­śnia­ków; w jego oso­bie na­wet, w ka­pe­lu­szu, sur­du­cie jest coś z chło­pa wy­stro­jo­ne­go na nie­dzie­lę albo na po­grzeb żony.

Pani Le­roy idzie spać; wów­czas Ja­cque po­rzu­ca Hi­ma­la­je es­te­ty­ki i zni­ża się do bar­dziej ludz­kich i cie­ka­wych te­ma­tów. Mówi nam o pro­sty­tu­cji jak czło­wiek, któ­ry na przed­mie­ściach, gdzie jest naj­uboż­sza i naj­bar­dziej lu­do­wa, szedł z le­ka­rzem od domu do domu, ba­da­jąc rzecz de visu i de tac­tu.

Veu­les, 7 wrze­śnia

Przez wiel­ką łąkę pły­nie stru­myk ja­sny jak gór­ska woda; je­den jego brzeg po­ra­sta­ją wiel­kie drze­wa i małe wierz­by. Pły­nie ło­ży­skiem ze żwi­ru, wśród któ­re­go tu i ów­dzie wi­dać zie­lo­ne i czar­ne ka­my­ki, odłam­ki ce­gły, otwar­te, per­ło­we sko­ru­py mał­ży, ka­mycz­ki bia­łe, żół­te, w słoń­cu wy­glą­da­ją­ce jak kro­ple gdań­skiej wód­ki. Uno­szo­ne słom­ki wska­zu­ją bieg wody. Zie­lon­ka­wym mchom trze­ba ca­łych dni, żeby prze­su­nę­ły się o trzy sto­py. Od cza­su do cza­su w stru­my­ku błę­kit­na­wo od­bi­ja­ją się pa­sma nie­ba. U jed­ne­go z brze­gów mo­czy się po­ła­ma­ny ko­cio­łek z wap­nem w środ­ku.

Po dru­giej stro­nie łąki stru­myk gra­ni­czy z ka­mien­nym mur­kiem, pod­wyż­szo­nym drew­nia­nym pło­tem; we­wnątrz nie­wiel­ki ogró­dek – tro­chę bzu, tru­skaw­ki o wiel­kich li­ściach, wy­my­ka­ją­cych się przez płot ra­zem z ga­łąz­ka­mi po­rze­czek. Na stru­my­ku kład­ki, gdzie zja­wia się cza­sem ko­gut z czer­wo­nym grze­bie­niem.

A w głę­bi nie­usta­ją­ce tik-tak mły­na, któ­ry wpra­wia w ruch wodę.

Przy pla­cu Mau­bert i uli­cy Mo­uf­fe­tard bal zło­dziei i zło­dzie­jek; dziew­czy­ny od je­de­na­stu do szes­na­stu lat. Za­chwy­ca­ją­cy po­ryw w oso­bli­wym tań­cu. Sa­mo­władz­two po­li­cji; ko­bie­ty: pan pre­fekt to Pan Bóg dla nich! Lęk, sza­cu­nek; gar­dzą tro­chę niż­szy­mi ran­gą: po­wia­da­ją, że oni z nich żyją. Do szes­na­stu lat wszel­kie za­wo­dy: sprze­da­ją w Ha­lach zie­lo­ne orze­chy, ryby, kra­by, a wie­czo­rem, na pu­stych uli­cach, pa­pier li­sto­wy. Mają ko­chan­ków na utrzy­ma­niu; wszyst­kie les­by i wszyst­kie z sy­fem; opła­ca­ją ro­dzi­ców za po­wie­dze­nie przy­ja­ciół­ce, że pra­cu­ją, gdy wy­szły na uli­cę ustrze­lić klien­ta; śpią z oj­ca­mi, któ­rzy wy­cią­ga­ją je z wię­zie­nia; le­czo­ne po­ta­jem­nie w Sa­int-La­za­re; za­mknię­te w aresz­cie z dzieć­mi do­bie­ra­ją się do nich: „To ci się po­do­ba?” W szes­na­stym roku ży­cia do­sta­ją kar­tę, przed­miot dumy; ma­rzą o tym, żeby wresz­cie zo­sta­ły za­re­je­stro­wa­ne, i li­czą dni, aż to na­stą­pi; zda­rza się na­wet, że same ro­bią so­bie kar­ty dla wła­snej sa­tys­fak­cji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: