Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik roku chrystusowego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 października 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziennik roku chrystusowego - ebook

Ta książka wywoła zamieszanie.

W trzydziestym trzecim roku życia Jarosław Iwaszkiewicz wdaje się w romans, pisze wiersze i dużą część Kochanków z Werony. Gogol wydaje świeżo ukończone Martwe dusze. Jacek Dehnel zaś swój rok chrystusowy tuż po północy rozpoczyna obejrzeniem Kubrickowskiego Lśnienia.

Obrosły religijną symboliką, trzydziesty trzeci rok życia upływa Dehnelowi z jednej strony prozaicznie – remontuje kuchnię, gotuje, chodzi na zakupy, na pocztę, spotyka się ze znajomymi, z przyjaciółmi, chadza na koncerty, czyta książki – ale i w sposób charakterystyczny dla pisarza: opisuje swą pracę nad felietonami, opowiadaniami i nad nową powieścią, Matką Makryną. Poza tym spotkania autorskie, odczyty, wywiady, rozdania nagród, ploteczki z literackiego świata, barwne podróże.  Autor nie stroni też od komentowania otaczającej go rzeczywistości, dając upust swojemu publicystycznemu temperamentowi. Niektórzy mogą się obrazić…

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2378-9
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1 maja 2013

Mój rok chrystusowy zaczęliśmy tuż po północy oglądaniem Kubrickowskiego Lśnienia, niemalże rówieśnego: miało premierę dwadzieścia dwa dni po moich narodzinach, zestarzało się od tego czasu chyba mniej niż ja. Albo podobnie. Tu i tam, czy to w grze aktorki, czy w plastikowych rekwizytach, widać jednak naiwność, której dziś nikt by nie przepuścił na ekran, nikt z Kubrickiem włącznie.

Być może tak właśnie powinno się zaczynać rok chrystusowy: horrorem.

Tłumacząc Wielkiego Gatsby’ego – niedługo trafi do księgarń – natrafiłem na kawałek, który zapamiętałem sobie z myślą o tym dzienniku: Miałem trzydziestkę – konstatuje nagle Nick Carraway. – Przede mną otwierała się złowroga, groźna droga nowej dekady. Trzydziestka – zapowiedź dekady samotności, przerzedzająca się lista nieżonatych znajomych, przerzedzające się zapasy w teczce entuzjazmu, przerzedzające się włosy. I wiek chrystusowy, pochodzący z tradycji religijnej, i ta trzydziestka, wzięta – podobnie jak wszystkie kryzysy czterdziestkowe, pięćdziesiątkowe, sześćdziesiątkowe – z naszego uwikłania w system dziesiętny, oznaczają mniej więcej to samo: pożegnanie z pierwszą młodością. A może z młodością w ogóle, raz na zawsze. Czas pierwszych podsumowań, kiedy nie można być już tylko młodym i obiecującym, w którym trzeba zacząć obietnice spełniać. Przynajmniej część z nich.

Dawniej ludzie żyli krócej; psalmista mówi (a właściwie śpiewa, plumkając na jakimś instrumencie w antyk szarpanym), że miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt, i dodaje pocieszająco: lub, gdy jesteśmy mocni, osiemdziesiąt; połowa życia u Dantego to trzydzieści pięć lat i kiedyś wiek chrystusowy był mniej więcej półmetkiem właśnie. Dziś to raczej zakończenie pierwszego etapu niż zamknięcie pierwszej połowy; według niektórych naukowców długość życia tak nam się wydłuża, że już urodzili się ludzie, którzy dożyją lat stu pięćdziesięciu. Nie wiadomo, czy im tego należy zazdrościć – wszak inni naukowcy spodziewają się raczej, że kompletne zatrucie Ziemi wszystko nam poskraca, a my jesteśmy ostatnim pokoleniem długowiecznych, ba, być może pierwszym, które na tę długowieczność już się nie załapie. Więc za mną może i więcej niż półmetek.

***

Rano puściłem sobie znalezisko z YouTube’a sprzed paru miesięcy: film z pochodu pierwszomajowego w roku 1980. Kiedy na oddziale położniczym w Gdańsku lekarz odchodził od łóżka mojej matki (nagłe przebicie pamięci: dziennikarka, relacjonująca z dziesięć lat temu jeden ze strajków, dramatycznym głosem: Pielęgniarki opuściły łóżka chorych!) i zostawiał ją z położną, mówiąc, że sam musi iść na pochód, w Warszawie to właśnie kręcono: transparenty SYNOWIE PUŁKU Z NARODEM I PARTIĄ, PZPR NIECH ŻYJE, POKÓJ, Lenin wykonany techniką przecierki przez jakiegoś magistra sztuk plastycznych, trybuna obita czerwonym materiałem; na trybunie w otoczeniu swoich pretorianów sam Gierek, z czerwoną kokardą wpiętą w klapę garnituru, przyjmuje kwiaty od gimnastyczek ustawionych w piramidę jak na obrazie Celnika Rousseau. Tam matka skurcze odczuwa, a pod trybuną uczniowie, zupełnie nielansiarscy, dziołchy w strojach ludowych, chłopaki chojraki takoż, harcerki i harcerze, tam matce akuszerka nadaje tempo i przeć każe, a pod trybuną jadący wkrótce do Moskwy olimpijczycy w czerwonych dresach, tam matka w pocie czoła, a pod trybuną kwiat aktorstwa warszawskiego, a może i ogólnopolskiego, część w empirowych sukniach i huzarskich szamerunkach, część w garniturach; co za obsada: Holoubek, Łapicki, Łomnicki, wszyscy, nawet jeśli nie z serca uśmiechnięci, to odgrywający uśmiech nad wyraz przekonująco w mistrzowskiej etiudzie Uśmiech w pochodzie.

Urodziłem się o 11.05, co wiem, bo kiedyś zobaczyłem przechowywane pieczołowicie w szufladzie dwie medyczne bransoletki: jedną założoną 1 maja 1980 na przegub mojej ręki, drugą – na przegub ręki Maćka, mojego brata wcześniaka, już w stanie wojennym, 5 lutego 1982. Urodziłem się w święto o 11.05, więc właściwie powinienem się całe życie byczyć (zwłaszcza że w dodatku jako Byk przecież), ale było to jednak święto pracy, i najwyraźniej tym się bardziej przejąłem.

Przez całe wczesne dzieciństwo uważałem pierwszomajowe pochody, czerwone i biało-czerwone flagi wiszące wzdłuż całej Grunwaldzkiej, podniosłe marsze i atmosferę uroczystą (w mieście; w domu przecież tego święta nikt nie obchodził) za oczywistą oprawę moich urodzin, za urodzin właściwe świętowanie. Przykre było jedynie to, że 5 lutego, w dzień świętej Agaty, nikt nie fetował podobnie mojego brata. Moi rodzice dla sprawiedliwego wychowania synów powinni byli raczej przenieść się do Stanów, gdzie obchodzi się wówczas Dzień Pogodynki, albo do Meksyku, na Święto Konstytucji. To byłaby dla Maćka niejaka rekompensata, choć niewystarczająca jednak, bo PRL-owskie pierwsze maje – zwłaszcza z taką obsadą – trudno pobić.

***

Wszystko to zresztą nie aż tak odległe. Niedawno poczta wyświetliła mi nagłówek artykułu z imperium medialnego Wirtualnej Polski, dział Facet: Kochanek idealny to ten, który urodził się w niedzielę. I podtytuł: Sprawdź, jak dzień tygodnia, w którym się urodziłeś, może wpłynąć na Twoją aktywność seksualną facet.wp.pl. Pomyślałem sobie, że znowu jakieś najnowsze badania amerykańskich naukowców, ale nie: Niezwykłą zależność pomiędzy dniem, w którym przyszliśmy na świat, a naszym potencjałem seksualnym odkrył duet: astrolog Kazimierz Olszewski i chirolog Alyona Olszewska. Wróżbici na podstawie przepowiedni Wyroczni Apollina zbudowali horoskop, z którego dowiesz się o swoich predyspozycjach do spraw łóżkowych. W sumie „wróżbici i Wyrocznia Apollina” nie znaczą ani mniej, ani więcej niż „amerykańscy naukowcy” (acz „chirolog Alyona” ma w sobie pewien powab brzmieniowy).

Byłem niemal pewien, że nie urodziłem się w niedzielę, Alyona i Kazimierz mogli mieć dla mnie zatem jakieś przykre wieści, ale co mi tam, kliknąłem na artykuł. I na zegar z kalendarzem w prawym dolnym rogu ekranu – gdzie, popykując, miesiąc po miesiącu, doszedłem do maja 1980. 1 maja, czwartek. W czwartek rodzą się osoby z dużym potencjałem. Jeśli odpowiednio wykorzystają swoje możliwości, mają szansę osiągnąć status kochanka idealnego. Wielkimi plusami są pewność siebie i fantazja, przypisana osobom urodzonym tego dnia. Dlatego pokazuj, na co cię stać, a sukces gwarantowany. Tego żadnemu facetowi (nawet nie wp.pl) nie trzeba powtarzać. Zresztą, zanim się doklikałem do maja 1980, miałem już w głowie prezent pocieszenia, że była to prawie niedziela, bo dzień świąteczny, a wtedy świętowany szczególnie hucznie, z odciąganiem ginekologów od łóżek rodzących, z wręczaniem im (ginekologom, nie rodzącym) flag na drzewcach i, bo ja wiem, goździków, kwiatków jakichś plastikowych czy czego tam jeszcze... Czwartek wystarczył. Ale przecież chodziło o co innego: zamiast znaleźć odpowiednią stronę internetową, „jaki to dzień”, z całą historią rozpisaną na dni tygodnia, pykałem sobie. I przewijałem kolejne miesiące lat dwutysięcznych, lat dziewięćdziesiątych, osiemdziesiątych, co potrwało zawstydzająco prędko (przez moje zwinne palce, przez moje krótkie życie?): studia−szkoła−Okrągły Stół−Czarnobyl−stan wojenny. I tyle. Nic właściwie. Nic mojego, w tym przyspieszeniu, w tych skojarzeniach (daty kojarzą się z historią powszechną, nie własną).

Niby mało – a jak gęsto; ilekroć zaczynałem pisać dziennik, przerażało mnie to, co przeraża i teraz: obfitość. Nie mam miary w rejestrowaniu własnego świata. Bohaterów mogę zamknąć we właściwie, powiedzmy, skrojonym świecie: dostają tyle wolności, ile trzeba, i tyle precyzji w opisach, ile to konieczne; nie przekazuję całego ich dnia, od rana do wieczora, lecz jedynie węzły życia, które prowadzą ich przez fabułę. Co innego ze sobą: nie wiem, co mnie prowadzi przez fabułę życia, które nieistotne spotkanie okaże się kiedyś – choćby i w krótkiej, 365-dniowej perspektywie tych planowanych zapisów roku chrystusowego – jednak istotne, ba, ważące na całym życiu, a które z pozoru ważne – zupełnie niewarte odnotowania.

Widziałem, jak puchnie ten plik – w początkach czerwca 2013, w ciągu miesiąca, zebrało się sto już pięćdziesiąt tysięcy znaków, więcej niż cała Matka Makryna, którą on and off męczę od paru lat, a solidniej od dobrego półrocza. Jednak nieustannie mam poczucie, że czegoś zapomniałem, coś pominąłem, jakiś pyłek, zdanie, zdarzenie. Bywa, że cały dzień albo kilka. I szperam, cofam się, uzupełniam; jednak napór nieprzebranych rzeczy świata tego jest porażający, trochę jakbym robił Borgesowską mapę globu wielkości całego globu.

A z drugiej strony mam poczucie zupełnego kretynizmu tego wysiłku, bo jest to niewątpliwie wysiłek pisarski, niewiele mniejszy niż pisanie powieści (już teraz Matka Makryna leży odłogiem, zastanawiam się, czy nie przeniosę jej na kolejny rok) – czemu moje życie miałoby kogokolwiek interesować, czemu warto przekazywać to doświadczenie? Czy nie okaże się koszmarnie nudne, nawet jeśli z Pietią, przyjaciółmi i dwiema redaktorkami zdołam mozolnie tekst odparować, okroić, przetrzebić? Sam z trudnością, z wielką trudnością czytam dzienniki, nawet te wybitne (w operach zresztą też przeskakuję recytatywy). Czasem planuję porzucić, ale znów wracam i znów mam kaca moralnego, że jakiegoś kolejnego drobiażdżku nie odnotowałem. Może dlatego, że „rok chrystusowy” nigdy nie powróci, nie będę mógł tego zamysłu nigdy powtórzyć. Ale wiem też, że w ogóle żaden rok nie powróci, że wszystkie niezapisane zdarzenia i rozmowy przepadną, że rzeczywistość jest przede wszystkim niepowracalna, że to jej cecha najsilniejsza. I ty, miła czytelniczko, lub ty, czytelniku nieprzykry, przeznaczasz swój niepowracalny czas w roku 2015, 2016 czy w którym tam jeszcze na czytanie o moim niepowracalnym roku, roku chrystusowym, trwającym pomiędzy 1 maja 2013 a 1 maja 2014. Zastanów się poważnie, czy piszesz się na tę wymianę?2 maja

Wychowałem się – uświadomiłem to sobie dopiero niedawna – w rodzinie, w której trwała wojna religijna: wieloletnia, dogłębna, sięgająca samej istoty postrzegania świata. Owszem, zawsze wiedziałem, gdzie przebiega granica: na dziecku, na mnie (a raczej: na mnie i moim bracie, ale, mam wrażenie, na mnie to się jakoś bardziej skupiało, a walka była intensywniejsza; może dlatego, że mój brat był zawsze introwertyczny, a ja wygadany). Po jednej stronie religia po mieczu, uosabiana przez mojego ojca, i religia po kądzieli, uosabiana najbardziej przez matkę mojej matki. Kiedyś powiedziałbym naiwnie – bo do takich rozróżnień jesteśmy wszyscy przyzwyczajani – że ze strony ojca byłem katolikiem, a ze strony matki ateistą, ale dziś wiem, że to wcale nie tak.

Po pierwsze dlatego, że ojciec rodzonym katolikiem był dopiero w trzecim pokoleniu: Dehnelowie, a wcześniej de Neelowie, byli hugenotami, przyjechali do Polski właśnie dlatego, że katolicy ich długo i pracowicie prześladowali. Dopiero mój prapradziadek, August Wilhelm, powstaniec styczniowy, przyjął katolicyzm uwiedziony jego PR-em, który chwacko łączył go z polskością i patriotyzmem, a innowierczość ze zdradą (co oczywiście głupie niepomiernie, bo papież poprzednie powstanie gromko potępił, za co romantycy pod jego adresem powtarzali najgorsze wyrazy po kilka razy). August Wilhelm był zresztą, jak sama nazwa wskazuje, z linii zniemczonej bardzo i protestanckiej, a spolonizował się dlatego, że rodzice odumarli go wcześnie i wychowywał się z mocno patriotycznymi kuzynami. I to pewnie kuzyn o polskich imionach Bolesław Walery wciągnął go do powstania styczniowego (w którym sam zresztą zginął) – tyle że Bolesław Walery był członkiem protestanckiego konsystorza w Warszawie. Ale katolicki PR był PR-em nader skutecznym i August Wilhelm przeszedł. I ożenił się z Wierusz-Kowalską, katoliczką. Ale jeszcze ich córka poszła za lutra, Rotherta, a syn pojął Tracewiczównę, po matce Heurichównie (a może i po ojcu, nie wiem) kalwinkę. Po kądzieli ojciec jest z Bobolich, gdzie oprócz jego dziadka, endeka i „jedynego goja w handlu bławatnym w Warszawie” (być może jest związek między pierwszym a drugim), oraz znanego świętego byli jeszcze Mucho, a Mucho to spolszczeni i skatolicyzowani Tatarzy (Mucho bowiem, jak i Mucha, Muszyńscy i inni, nazywają się tak nie od much, ale od Muhammada, o czym mało kto dziś wie i pamięta), więc typowa polska mieszanka etniczno-religijna.

Linia mojej matki była równie wymieszana: dziadek Karpiński poza krwią zubożałej szlachty z dzisiejszych wschodnich Kresów, niegdyś z Polski centralnej, z wszystkich tych krzyżujących się ze sobą nieustannie zagrodowych Karpińskich i opłotkowych Głowackich, gdzie wujowie żenili się z siostrzenicami, a bratankowie – z młodszymi od siebie ciotkami, miał domieszkę Ormian po matce, Julii z Modzelewskich. Przede wszystkim jednak czworo młodych Karpińskich, brat i trzy siostry, zostało w czasie rewolucji komunistami, bo Lenin obiecywał wolną Polskę – dziewczynki rysowały w zeszytach orła białego w okowach i świętą Jadwigę, a potem latały na zebrania organizacji; ośmioletni Zypcio wyśledził je kiedyś i też musiał zostać zaprzysiężony na komunistę, bo wsypa groziła zesłaniem na białe niedźwiedzie. Później im to w różnych okresach życia przechodziło lub nie. Genia w latach trzydziestych wysyłała ojcu ze studiów kartkę wielkanocną ze słowami: Wiesz, ojcze, że jest to sprzeczne z moim światopoglądem, ale życzę Ci radosnych Świąt Wielkiej Nocy. Irka popierała stan wojenny i na jakiś czas kompletnie pokłóciła się z bratem o Jaruzelskiego. Jasia w latach dziewięćdziesiątych (i XX wieku, i swoich) przyznała rację bratowej, mówiąc: Wiesz, doszłam do wniosku, że Rosja jednak nigdy nie była przyjaciółką Polski. Zygmuś zaś walczył w powstaniu warszawskim w AK, jego pierwsza żona – w AL (zginęła zresztą), nie przyznał się do końca życia, co robił w czasie wojny. Wiadomo, że pracował dla Kedywu, ale dopiero rok temu, przy okazji wizyty w Muzeum Powstania, dowiedziałem się, że na początku okupacji – tuż przed rokiem chrystusowym, nawiasem mówiąc – był w WiN-ie. Dziwny splot polityczny. Tak czy owak, do śmierci był, o ile mi wiadomo, kompletnie niewierzący, acz nieantyklerykalny chyba. Babcia to jeszcze silniejsza mieszanka – jej dziadkowie po kądzieli, Broklowie, byli katolikami, wcześniej, sądząc z nazwiska, może protestantami, nie wiem; Wanda Broklowa pochodziła – taka się dziwność przechowała w pamięci rodzinnej – z rodziny jaćwieskiej, więc pogańskiej, ale my przecież wszyscy wyjściowo z pogan, z czcicieli jakichś bóstw siedzących w drzewie, w barci, pod kamieniem, targających za stopę w zimnym brodzie. Chowana w klasztorze, więc katoliczka, tego się trzymajmy, nie gmerając w pogańskiej pamięci, czy niepamięci raczej. Z kolei zięć Wandy, Iwan Karnauchow, był po matce z protestantów, bo z Niemców bałtyckich, po ojcu z kozackich prawosławnych. Kiedy Walerian Karnauchow i Irena z Broklów postanowili zalegalizować swoje nieślubne dziecko, musieli wziąć ślub w jakiejś religii, a że jedno miało już ślub katolicki, drugie prawosławny, to poszli do kalwinów, którzy byli wtedy ponoć znani z pomagania w takich opresjach.

Wszystko to jednak nie ma najmniejszego wpływu na rzeczywistą wojnę religijną w moim domu, tę, której linia frontowa przechodziła przeze mnie – i mojego brata, a jednak przeze mnie bardziej, również dlatego, że to ja byłem starszy i pierwszy wchodziłem na linię strzału, dorastałem do linii zadawania pytań i ważenia argumentów obu stron. Przez całe lata wydawało mi się – naiwnie, powtórzę, bo takie proste dychotomie sączy nam się do głów w tym kraju przepołowionym Wisłą i wieloma innymi ciekami na „Solidarność” i komunę, PO i PiS, Zachód i Wschód, feministyczno-pedalską frakcję żydowską i moherowo-brunatną kruchtę smoleńską – wydawało mi się, że rodzina mojego ojca jest katolicka, a rodzina mojej matki ateistyczna. Dziś widzę ten podział zupełnie inaczej: rodzina mojego ojca jest więcej kościelna, rodzina mojej matki raczej chrystusowa, a zatem kościelna w żadnym razie być nie może.

***

Nie sposób w Polsce, kraju rozdartym i kiepsko zszytym, nie natrafić na powracające nieustannie strzępy tego samego sporu, tego Kozaka i Tatarzyna, co za łeb trzyma i nie puszcza, bo cała ziemia i każdy jej mieszkaniec w tym klinczu. Jedni mówią: wina jest taka, kara jest taka, zawinili, niech zostaną ukarani. Są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli. Nie ma zmiłowania, jest trybunał, a my w nim jesteśmy sędziami: pan, pani, pan pod oknem, ja, wszyscy sądzimy i sądźmy, amen. W książce takiej a takiej na stronie takiej a takiej jest na to paragraf, jest na to paragraf, i kara jest bezapelacyjna. Mamy specjalistów od zadawania innym pokuty, żalenia się na cierpienia i prześladowania, tropicieli drzazg we wszystkich dookoła oczach, z wielopokoleniowym doświadczeniem i tropiący do niewiadomoktórego pokolenia. Rzucić kamieniem? Będą do tego pierwsi, mają w torebce zawczasu przygotowane, w siatce nylonowej, w siatce materialnej, w teczce-aktówce-dyplomatce, po kieszeniach mają, w abundancji, rozmaite minerały, te, które lecą daleko, i te, które lecą blisko, ale za to zadają dotkliwsze straty. Skały osadowe, wulkaniczne i metamorficzne, całe gabloty Muzeum Ziemi PAN w tych torebkach mają, od piasku i żwirku po głazy polodowcowe z moreny czołowej. Ich modlitwa brzmi: „Twoja wina, twoja wina, twoja bardzo wielka wina”.

Drudzy, jak mają walnąć, to wolą we własne piersi. Jak wymagać, to od siebie. Walą pewnie słabiej, bo nie mają kamienia ani w kieszeni, ani w torebce, najwyżej chleb. Policzek mają spuchnięty, i jeden, i drugi, od miłowania nieprzyjaciołów swoich tak puchnie i puchnąć nie przestaje. Nieprzyjacioły są bowiem krzepkie. Według tych pierwszych ci drudzy są chamy i kanalie, bo własne gniazdo kalają, we własnej – acz zbiorowej – legendzie przeczystej dopatrują się nieczystych zagrań. Znają każdy sęk na belce w swoim oku. I każdego żałują. Kajają się po grobach, po miejscach męczeństwa, kwiatek zaniosą i świeczkę, i ogarek obcemu, czyli diabłu, a nie tylko swojemu. Czepliwi są pod swoim własnym, domowym adresem. I nie będzie dla nich żadnego zmiłowania.

Jeśli pierwszych nazwę kościelnymi, a drugich chrystusowymi, nie znaczy to wcale, że linia ta przebiega zgodnie z podziałem na wierzących i niewierzących, katolików i niekatolików. Może zatem lepiej by było powiedzieć, że pierwsi są faryzeuszami. Są uczeni w piśmie, mają paragrafy, przepisy, przed oczami tylko cudzy grzech, który wytropią w skrzynce pod łóżkiem, stojącym w zamkniętym pokoju za drzwiami zasuniętymi szafą trzydrzwiową z lustrem i dostawką.

Faryzeusz i Chrystus siedzą w każdym z nas – napisawszy, przestraszył się tego zdania, bo mógłby je usłyszeć w kościele, gdyby do niego jeszcze chadzał, ale niech tam, nawet spod ołtarza czasem słowo prawdy się wymsknie, zwłaszcza w trakcie czytań – i w każdej z tych frakcji polskich. Są faryzejki feministki, jest ruch faryzejski-frakcja gejowska, jest lewicowa jaczejka-faryzejka, brylująca na łamach poczytnych pism i pokazująca palcem, kto winien i jaka powinna go spotkać słuszna kara z rąk nie bóstwa może, ale z rąk mitycznego „uświadomionego społeczeństwa”, które jest, oczywiście, ubóstwione, nieomylne i w sądach swych najsprawiedliwsze. I są rozmaici katolicy i inni wierzący (choć tych, z powodów historycznych, u nas niewielu), którzy jednak nie odrzucili Chrystusa i biją się w pierś własną, nie tylko w niedzielę, gestem tak pustym, że dudni, którzy ofiarowują swoje cierpienie, jeśli ktoś im w ten pierwszy policzek przyłoży. Którzy, jeśli ktoś im krzywdę zrobi, wzruszają ramionami i zastanawiają się, czy sami tej osobie kiedyś nie zrobili krzywdy.

Była to jedna z pierwszych nauk etycznych, które odebrałem od mojej babki, matki mojej matki, a ona odebrała ją od swojej matki, czyli trwa to już ze sto lat, a pewnie i więcej. To szukanie w sobie winy, jeśli inny wobec nas zawinił. Podejrzewam, że niejeden psycholog zakląłby tu szpetnie, bo jest to droga do ciągłego samoobwiniania, frustrująca, psychologicznie niszcząca chyba: nie dość, że dostajemy po grzbiecie od drugiego, to jeszcze sami siebie drugi raz po tym grzbiecie grzmocimy za jakieś dawne prawdziwe albo nieprawdziwe winy. Ale też nie o to chodzi w metodzie Chrystusa, żeby było psychologicznie zdrowo, to jest radykalny projekt etyczny, nie bierze jeńców.

Taką w każdym razie dostałem naukę, sześcioletni czy ośmioletni, czy dziewięcioletni – nie wiem, ale pamiętam, że była dla mnie ogromnie ważna, że przejąłem się nią dogłębnie, i myślałem nad nią długo, i dalej przecież myślę. I stosuję. Nie zawsze, niestety, a może na szczęście, ale stosuję, o co mi Pietia czasem suszy głowę. Inna sprawa, że jak ze mnie najgorszy faryzeusz wychodzi, to też mi suszy. I było tych nauk wiele, a wszystkie z tego samego ducha. W tym sensie babcia była najprawdziwszą chrześcijanką, choć do kościoła nie chodziła, księdza po kolędzie przyjmowała, „żeby sobie pogadać”, ale bez spoufalania się zbędnego, i żeby nieodmiennie poedukować go w kwestii koszmarnego gustu producentów świętych obrazków. Kościół przez tyle stuleci zamawiał najlepszą sztukę u najlepszych artystów, a wy naprawdę musicie drukować te wylizane monidła? Z podobną życzliwą obojętnością przyjmowała wizyty tej pani ze świadków Jehowy, co to chce mnie nawrócić. Zresztą te „Strażnice” tak samo kiczowate. Nie była też wyłącznie chrześcijanką; jak przystało na dziewczynkę z lewicującego domu, od dziecka czytała poza Biblią różne książki – podebrane ojcu Pożegnanie jesieni w wieku lat dwunastu – i oprócz Chrystusa miała wielu innych nauczycieli. Trochę greckich stoików, trochę Buddę w jego zeuropeizowanej, powierzchownej wersji, trochę Schopenhauera, swojego oliwskiego sąsiada w przestrzeni, choć nie w czasie. Odrzucała nieuginalne prawo i zasady na rzecz człowieka, wiedząc – również z własnego doświadczenia, być może głównie z własnego doświadczenia – o jego słabościach. Skłonna była wybaczyć wszystkie przekroczenia prawa, które nie skutkowały cudzą krzywdą, miała za złe każdą krzywdę, nawet jeśli była zgodna z prawem. Od rzeczy dużych po małe. Mimo ostrych przepisów Pracowniczych Ogródków Działkowych nie wycinała wielkiej kępy pokrzyw w rogu ogrodu, bo – choć pokrzywy są chwastem i, jak uschnięta sykomora, nie rodzą żadnego owocu – rodziły się tam, żyły i wykluwały całe pokolenia motyli.

W polskim „wyrozumiałość” łączy się z „rozumem”, a to była bardzo rozumna kobieta, więc, co za tym idzie, wyrozumiała.

***

Napisałem o niej całą książkę, ale teraz powtarzam. Nie tylko dlatego, że przecież nie każdy czytał Lalę, ale i dlatego, że moje rozumienie Chrystusa jest jej rozumieniem Chrystusa. Może nie jeden do jednego, może z jakimś przesunięciem, ale jednak.

Nie traktowała go jak bóstwa, nie modliła się, nie spowiadała. Jej formą spowiedzi, tak mi się wydaje po latach, było opowiadanie historii o własnym życiu, historii, w których siebie nie oszczędzała ani nie wybielała, w których przyznawała się do krzywdzenia innych. Zresztą, spowiedź powszechna – ale prawdziwa, nie z formułki (jest żydowski dowcip o takiej spowiedzi, kiedy z okazji jakiegoś święta Hirsz klepie w recytacji kolejne grzechy z formułki: zabijałem, kradłem, oszukiwałem i przy ...cudzołożyłem... ożywia się i mówi: O, tak, cudzołożyłem!) – wydaje mi się prawdziwsza niż ta za krateczką, objęta tajemnicą, gdzie brudy pierze się we własnym konfesjonale. Stanąć przed innymi i wyznać – o, to jest coś. To jest odwaga cywilna. I ona tak właśnie opowiadała: nam, znajomym, czasem zupełnie obcym ludziom. Jeśli po tylu latach pisania pozwalam sobie na taki wylew mówienia o – między innymi, ale jednak – sobie, to chyba za sprawą jej przykładu.

Zatem: nie chodziła do spowiedzi i nie traktowała Chrystusa jako bóstwa, a to z powodu Pisma, z powodu zagwozdki etycznej, która była dla niej absolutnie nie do pogodzenia z wizją sprawiedliwości. Moja świętej pamięci babcia nie wierzyła bowiem w boskość Chrystusa z powodów etycznych, z oburzenia. Z oburzenia na mord na dzieciach. Porzuciła religię, kiedy katecheta zbył jej pytanie: Czemu Maria i Józef, wiedząc, że Herod wymorduje wszystkie dzieci w Betlejem, uciekli do Egiptu, nikogo nie zawiadamiając? Odpowiedział, że tak było bezpiecznie, że w przeciwnym razie żołnierze nie zatrzymaliby się w miasteczku, wyrzynając dzieci, walcząc z matkami, kopiąc je, smagając, przetrząsając bety w kołyskach, wdzierając się z nagim mieczem do komórek, na stryszki, w zakamarki, zmywając krew z pancerzy, wycierając ostrza, tylko polecieliby dalej i zabili Pana Naszego Jezusa Chrystusa. Ale to oczywiście jest odpowiedź człowieka, który może i zakłada boską wszechmoc i dobro niezmierzone, ale w głębi serca w nie zbytnio nie wierzy, bo też i trudno wierzyć w obie te własności boskie, kiedy się widzi świat dookoła. Dopuszczenie do rzezi niewiniątek z powodów konspiracyjnych jest etycznie nie do przyjęcia dla każdej rozgarniętej nastolatki. Pal licho bezgrzeszność Matki Boskiej, która jest wówczas nie do obronienia, ale przede wszystkim nie do obronienia jest samo bóstwo (że Betlejem oznacza tu wszelką krzywdę niewinnego, z majaczącymi wówczas na horyzoncie obozami i egzekucjami na czele, dopowiadać nie trzeba).

Co innego, gdyby przyjąć, że Chrystus był człowiekiem, którego nie broniły ani cherubiny, ani serafiny, ani cud ze zbożem – kto z was, drodzy katolicy, wie, o jaki cud chodzi, hę? – który tylko ma granice, wzgardzony, obnażony, śmiertelny, który jest ciałem, a słowem tylko o tyle, że przetrwał w słowach, w opowieści, w książce, a właściwie w czterech książkach i kilku późniejszych dodatkach. Był małym, mądrym chłopcem, obdarzonym tak chorobliwą empatią i dobrocią, że – pomimo wpadek tu i tam, kiedy poniosła go pycha albo kiedy i w nim wykiełkował mały faryzeusz – opowiedział ludziom wizję świata, w której nawzajem siebie nie krzywdzą; w której współodczuwanie jest ważniejsze niż przepisy i prawa.3 maja

Nie jest moją intencją spieranie się z teologami. Nie jestem teologiem, nie jestem uczony w Piśmie, najwyżej uczony na całkiem innych pismach (pierwsze słowo, które sam przeczytałem w wieku czterech lat z kawałkiem, to nazwa tygodnika „Antena”, ale nie o takie pisma mi chodzi, tylko o książki, o książki innych niż Chrystus, a wcale nie gorszych duchowych przewodników), nie posiadłem specjalistycznej teologicznej wiedzy ani warsztatu, nie jestem biblistą, jedynie czytam sobie czasem Biblię, co wynika nie tyle z protestanckich korzeni, ile ze zwykłych literackich nawyków wracania do klasyki. Wszystko, co tu piszę o Chrystusie, jest wynikiem mojego czytania czterech książeczek pod tytułami: Ewangelia według Mateusza, Ewangelia według Jana, Ewangelia według Łukasza, Ewangelia według Marka, z ewentualnymi dodatkami z Dziejów Apostolskich. Wszyscy teologowie, księża i wierzący mogą zatem całkowicie odrzucić to, co piszę, jako bajania zwykłego czytelnika, który nie korzysta z nadbudowy, a wraca do bazy, do tekstów. I czyta o ich bohaterze, żydowskim chłopaku z Nazaretu, urodzonym w Betlejem, pochodzącym z dobrej, acz podupadłej rodziny królewskiej, którego matka zalegalizowała panieński brzuch ślubem z niejakim Józefem. To jego historia mnie obchodzi, jego słowa, nauki, jego wątpliwości. To, że wymyślił sobie niemożliwy model świata, w którym ludzie będą dla siebie dobrzy w stopniu nienaturalnym, w stopniu kłócącym się z łaknącym zwierzęciem, co w nas siedzi, i to, że – stosując wyobraźnię i siatkę pojęć właściwe społeczeństwu, w którym się wychował, z wszechmocnym a jedynym bóstwem, z prawami i przepisami, którym częściowo podlegał, częściowo zaś je odrzucał – próbował ten model jakoś przekazać innym. Choć, dodajmy, w zetknięciu ze wspomnianą siatką pojęć model mocno się wykrzywiał, dochodziło do tarć i sporów, bowiem w społeczeństwie, które żyło drobiazgowymi przepisami, regulującymi każdą dziedzinę ludzkiego życia, powiedzenie, że naczelne przykazanie to przykazanie miłości, było większym jeszcze skandalem niż „Róbta, co chceta” Owsiaka (i podobnie zresztą było opacznie rozumiane). Gdyby Owsiak z „Róbta, co chceta” na ustach wskrzeszał dziewczynki i rozmnażał chleb i ryby, dzisiejsi faryzeusze dostaliby na jego punkcie zdecydowanie potężniejszej obsesji. Kara śmierci wprawdzie zniesiona, ale coś by się znalazło.

Zatem: piszę tu nie o Waszym, chrześcijanie, bóstwie wcielonym, ale o Jezusie Chrystusie, bohaterze książek, złożonych dość jednak przypadkowo w całość publikowaną od dawna pod wspólnym tytułem Nowy Testament, którą mam zamiar sobie przez nadchodzący rok chrystusowy powtarzać. Do czego – i do powtarzania sobie, i do pisania o – jak każdy czytelnik, mam prawo.

***

Dziwnym zbiegiem okoliczności dwie godziny po napisaniu tego, co powyżej, czytam w Innym życiu Romaniuka, monumentalnej biografii Iwaszkiewicza: Tytuł ulubionej gazety ojca: „Gazeta Polska”, stał się pierwszym słowem, jakie odczytał samodzielnie Jarosław Iwaszkiewicz. „Jeszcze do dziś – pisał w 1964 roku – mam w oczach krój czcionek, format pisma i wyraz twarzy mojego rodzica, gdy wieczorami czytywał ten dziennik, w którym pisali najświatlejsi ludzie tamtych brzemiennych w skutki czasów”. Ja też, oczywiście, pamiętam krój czcionek „Anteny”, brudną czerń druku, druku maszynowego przecież, nie komputerowego, na równie brudnym, tanim papierze gazetowym, jakiego już się w Polsce chyba nie produkuje – i brudną zieleń tytułu (wydaje mi się, że kolor tytułu się zmieniał z numeru na numer w ramach pewnej ograniczonej, brudnej gamy, ale może to złudzenie; numer, z którego odczytałem tytuł, był jednak z pewnością zielony). Nikt mi nie uwierzył, że czytam – w końcu tytuł znałem i tak, ale po cóż miałbym się chwalić, że przeczytałem, skoro nie przeczytałem? Kazano mi – kazała mi z pewnością babcia Lala, to też pamiętam – przeczytać jakieś inne słowo, a ja pracowicie – bo składając literę do litery, a zatem to pierwsze brzmiało: A. N. An. T. Ant. E. Ante. N. Anten. A. Antena! – przeczytałem i to inne, a ona wychyliła się przez okno, przez lufcik w lewym oknie salonu, i przez ten lufcik krzyknęła z pierwszego piętra do ogrodu: Jacuś nauczył się czytać. Było – jeśli mogę wnioskować po zapamiętanym świetle i kolorze zieleni za oknem – pełne lato, może wczesna jesień. Wieczór, bo słońce było już za lasem, ale w powietrzu jeszcze jasno i szarozłoto. Sierpień? Wrzesień? Cztery lata i cztery miesiące, cztery lata i pięć miesięcy? Nie więcej, bo pisałem, mając cztery i osiem miesięcy: tak stoi bykami (krzywymi) na jakimś rysunku, który podpisałem nie tylko imieniem, ale i wiekiem, jak niektórzy dawni malarze.

***

W wieku chrystusowym Iwaszkiewicz zostaje sierotą (był półsierotą, a teraz to się dopełnia). Romaniuk pisze: Negatywny bilans osiągniętego wieku chrystusowego jeszcze bardziej pogłębił fakt osobistej tragedii. 29 maja 1927 roku zmarła matka pisarza (a zatem wiek chrystusowy może mieć bilans sam w sobie, a nie tylko być bilansem dotychczasowego życia i prognostykiem na przyszłość). Jest też mężem i ojcem (wkrótce podwójnym, bo żona w ciąży), wżenił się w pieniądze Lilpopów i niebawem wprowadzi się do budowanego w Stawisku dworzyszcza. W listach pisze, że marzy o małym, spokojnym mieszkanku, gdzie mógłby pisać (jako współwłaściciel takiego właśnie mieszkanka marzę o domu, w którym mógłbym zmieścić książki, ale to może temat na inny dzień), a żona go pogania: Nie masz pojęcia, jak ja chciałabym, żebyś dużo, szalenie dużo pisał; żebyś pracował jak Balzac! Mam dla ciebie szalone ambicje nie tylko jakościowe, ale i ilościowe, wydaje mi się, że mógłbyś o wiele więcej pisać. Pietia mi wprawdzie nakłada blokadę internetową na te portale, na których tracę najwięcej czasu, ale w rolę Balzaka mnie nie pcha, zresztą obaj wiemy, jak Balzak skończył i wcale sobie tego dla mnie nie życzymy.

Ale wracam do Iwaszkiewicza, bo w tym 1927 roku jest i romans, co zresztą nie powinno w jego przypadku dziwić, tam co rok, to prorok, tym razem jakiś niemiecki dwudziestolatek, Karl Schefold. Iwaszkiewicz jedzie do Heidelbergu w ramach dość kuriozalnego przedsięwzięcia międzynarodowego, ogólnoeuropejskiego, czyli Kulturbundu. Kulturbund działa na styku polityki, towarzystwa i kultury, czyli jest bytem bardzo z naszych czasów: zjeżdża się za państwowe pieniądze i debatuje o niczym; been there, done that, got the T-shirt. Tu zatem pełne zrozumienie z mojej strony, wspólnota – lekkiego, dodajmy – losu delegata, wysyłanego nie wiadomo za bardzo po co na jakieś międzynarodowe hece i festiwale. Ale Schefold to inna sprawa, Jarosław się zakochuje – a przynajmniej ma na niego ochotę, bo to studencik, w dodatku bardzo ładny. W biografii jest zdjęcie: Iwaszkiewicz w wielkim palcie, przerośnięty tym paltem, wygląda jak mastodont, obok ulicą idzie wąsacz, a za wąsaczem Schefold, bez płaszcza, w opiętej marynarce. Twarz, jeśli sądzić po rozmytej fotografii, miała wdzięk gruszki klapsy. Więc albo złe zdjęcie, albo zły gust Iwaszkiewicza, albo zły gust epoki (straszny przedziałek!), albo wdzięk, który na kliszy nie wychodzi.

Schefold był od Georgego, więc tym razem „co rok, to prorok” rzeczywiście z prorokiem, z siwym dziadygą rozsiewającym miazmaty „wzniosłej, męskiej przyjaźni” i „oczekiwania na Przewodnika”, z hakenkrojcami na okładkach pism, z fascynacją Wielką Rzeszą. Biedny Iwaszkiewicz za tym bardzo ładnym studencikiem (ze strasznym przedziałkiem) poleci na „wycieczkę”, a nawet „pielgrzymkę”, pieszo, do grobów cesarskich w Spirze. Chodzą po górach, lasach, parkach, dolinkach, recytując sobie wiersze Goethego. Strasznie się trzeba było w międzywojniu narobić, żeby przelecieć niemieckiego dwudziestolatka.

Przy okazji zachwyca się zamkiem w Heidelbergu, a jest się czym zachwycać. I ja mam to zachwycenie w sobie, w pamięci, gdzieś „z połowy życia”, bo w Heidelbergu byłem z wycieczką szkolną właśnie jako szesnasto- czy siedemnastolatek: doskonale pamiętam jesienny – bo też to jesień była, jak u Iwaszkiewicza – Neckar płynący w dolinie, domy w polewie z ciepłego, żółtego światła, zrujnowany zamek z czerwonawego kamienia, puste okna w ocalałej z którejś wojny potiomkinowskiej fasadzie, za którą nie ma nic.

Wyjeżdża, wraca, pultając się z Schefoldem w jakichś niepewnościach romansowych; ale pisze. Donosi żonie: Oto mój plan: wróciłem do Heidelbergu i piszę!! „R i J” leje się ze mnie jak siusiu i przychodzą nieoczekiwane pomysły: to będzie dzieło mojego życia. Mam przed sobą najpiękniejszy widok, jaki można sobie wyobrazić i piszę – to wszystko. Oraz: Napisałem dwa wiersze, najlepsze, jakie w życiu napisałem, oraz kawał „R i J”. Jestem tak wzruszony tym przypływem, że prawie do łez. Skończył potem Kochanków z Werony, sztuka wyszła nakładem „Skamandra”, zrobiła klapę w Narodowym i zeszła z afisza po siedmiu spektaklach. Wylała się jak siusiu nad Neckarem, spłynęła do Wisły. Tak to bywa z dziełami projektowanymi jako dzieła życia.

Łysiał już wtedy – ta linia idzie od jednego ucha do drugiego, przecinając głowę na pół; ale wciąż miał bardzo pełne, pięknie wykrojone usta, których można mu zazdrościć. Podobnie jak Stawiska.

***

Nie wierzę w zło czyste i osobowe (w Szatana, w Księcia Świata Tego czy jak go sobie nazwiemy), bo wydaje mi się, że całe znane nam i nieustannie poznawane zło świata, od drobnych ludzkich podłości po koszmarne medialne relacje z najokrutniejszych wojen – jest do wyjaśnienia w całości naszym własnym, wewnętrznym złem. Odrzucenie zła bowiem wymaga tak radykalnego przewrotu, takiego przymuszenia się, zmagania, walczenia nawet z tym, co najbardziej naturalne, zwierzęce, siedzące w najciemniejszych zakamarkach mózgu, móżdżku i szyszynki, co odziedziczone po małpach, psach, stułbiach, po naszych praszczurach szczurach i praprzodku planktonie, wymaga operacji tak sprzecznej z naszymi instynktami, że dostępna jest tylko mistykom. A i to częściowo. Wielu świętych, jak wczytać się w dostępne relacje, to dość antypatyczne piły. Mój rodzinny święty, Andrzej Bobola¹, był na przykład koszmarnym cholerykiem, wykarmionym na kontrreformacyjnym fanatyzmie.

Nie wierzę zatem w Księcia Ciemności, nie zarobi na mnie katolicki tabloid „Egzorcysta”, który – przekartkowałem toto ostatnio – mógłby kandydować o palmę pierwszeństwa w ogłupianiu chyba tylko z nieodżałowanymi kampowymi „Skandalami” („Deszcz mózgów spadł na Haiti”; „Tragiczna matka urodziła gałkę oczną”; „Nie spałam z Kaszpirowskim – mówi czarownica zionąca cebulą” etc.).

Ale gdybym wierzył, sądziłbym, że w drodze do Damaszku Szaweł nie został wcale nawrócony i zgoła z kim innym miał spotkanie, z podstępnym, oślizgłym wężem, że światłość, która oślepiła Szawła, została przyniesiona przez Niosącego Światło, przez Lucyfera. Ten, który trzymał szaty przy kamienowaniu, podrzędny, fanatyczny Żydo-Rzymianin, w pół drogi między ciemiężonym a ciemiężącym, folksdojcz, który sam nie wyciąga pistoletu z kabury i nie strzela, ale przyprowadzi uciekinierów na posterunek gestapo, był materiałem nie tylko na nawrócenie, ale i na głębsze, bardziej pomysłowe wciągnięcie w tryby zła. Siedzi okrakiem na barykadzie, kołysze się, nie wiadomo, gdzie padnie, na co wypadnie.

I wtedy, w drodze do Damaszku, Lucyfer go lekko popycha. Ej, Szawle, Szawle – powiada – zamiast pocić się przy tych kamienowaniach (jest gorąco, jak to w Judei; ściągają szaty, żeby mieć swobodę ruchu przy egzekucji, bo to ciężka, zbiorowa praca, czyn społeczny, wolontariat katowski, ale i po to, żeby się jeszcze bardziej nie zgrzać), przejmij to całe przedsiębiorstwo. Jesteś pół-Rzymianinem, znasz biurokratyczne metody, umiesz zarządzać na sposób imperialny: zadbać o doktrynę, konsolidować, ustanawiać filie. I Szaweł przejmuje. Szaweł romanizuje tę bezładną zbieraninę ludzi, którzy chcieli być dobrzy, którzy przyjęli szaleńczą etyczną doktrynę, co to każe rezygnować ze swojego, miłować, nadstawiać policzka, przyjmować upokorzenia i prześladowania, i przerabia ją w instytucję. W znakomicie działające przedsiębiorstwo Faryzeusz i S-ka. Oczywiście, nie on jeden, to jest tylko pierwsza iskra, za nim idzie wielu kolejnych, Szatan nie próżnuje, a dróg do Damaszku w każdej epoce mnóstwo. Edykt tolerancyjny, potem zaprowadzenie religii państwowej, gromadzenie pieniędzy, budynków, dóbr, wznoszenie ogromnego korpusu praw – a zarazem udowadnianie, że liczy się Prawo, nie Miłość, że człowiek jest dla szabasu, a nie szabas dla człowieka, jak mówił szaleniec Chrystus – pozwoliło na całkowite wrogie przejęcie, jak to się mówi w języku spółek.

Ci, którzy usiłowali z owym przejęciem walczyć, byli wkomponowywani w instytucję i stopniowo pacyfikowani. Jak mało czasu minęło między wstrząsem młodego Franciszka a budową wielkiego, bogatego kościoła Franciszkanów w Krakowie i tylu innych pysznych franciszkańskich świątyń; jak szybko Franciszek trafił na dwudziestokaratowe złocone ołtarze (gdzie wygląda jak Moskwa−Pietuszki, a takie właśnie mam wydanie, w imitacji skóry i z ozdobnymi tłoczeniami!). Albo, przeciwnie, odrzucani jako heretycy i bądź to paleni na stosie, jak Hus, bądź to, jak Luter, zaciekle zwalczani. To Szaweł w tej opowieści byłby prawdziwym złoczyńcą, gorszym od Judasza, którego apologię tak pięknie przeprowadził Borges. No, ale nie wierzę w zło osobowe, nie jestem stałym czytelnikiem czasopisma „Egzorcysta”, więc muszę tę opowieść o kuszeniu – zakończonym sukcesem kuszeniu – w drodze do Damaszku uznać za literacką fikcję. Wniosków jednak odrzucać nie muszę. I nie odrzucam.5 maja

Odkąd zaczął się remont kamienicy i okna zastawiono nam rusztowaniami, siatkami i foliami, coraz chętniej wychodzimy z domu. Przedpołudnie z Antonią, moją angielską tłumaczką, i Miłoszewskimi – on pisze (zwłaszcza kryminały), ona robi adaptacje teatralne, wspólnie mają prześliczne dziecko, kumulujące w sobie ponoć najgorsze cechy małego sadysty i manipulatora. Blond loczki, szirlejka w wersji męskiej.

Pietia przez pół drogi do Łazienek wściekły, bo włożyłem jego dawne spodnie: kupione w nieistniejącej już chyba firmie „Snob”, z beżowo-złotej obiciówki w esy-floresy.

– Mężczyzna w twoim wieku – powiedział już w domu, patrząc na mnie krytycznie zza monitora – nie może sobie pozwolić na noszenie takich spodni.

– Ale to są twoje spodnie, sam je kupiłeś!

– Ale miałem wtedy dwadzieścia lat. Dwa-dzie-ścia!

Więc jest źle, więc mężczyzna w wieku chrystusowym nie może jednak nosić spodni w esy-floresy, choć może – jak wiemy z amerykańskich ekranizacji biblijnych opowieści – nosić długie włosy, sandały i szatę do ziemi.

Pierwsze słowa Antonii brzmiały:

– O, jakie masz spodnie! Wyglądasz jak Scarlett O’Hara, która uszyła sobie suknię z zasłon!

W połowie spaceru poczułem się tak fatalnie, że z trudem dojechałem do domu. Zaczęło się chorowanie na jakiś tradycyjny osłab generalny.7 maja

Kamienica jest trzy razy starsza ode mnie, w tym roku kończy sto lat i z tej okazji ją remontujemy. Tak to wygląda symbolicznie, bo faktycznie było inaczej: dopiero po paru latach walk, po paru latach naszego zaangażowania w zarząd, obserwowaniu demokracji bezpośredniej w działaniu, a raczej w całkowitym braku działań, udało nam się przeforsować podwyższenie funduszu remontowego, zaciągnąć kredyt, zmienić administratora, znaleźć ekipę, ustalić setkę szczegółów, aż po najmniejsze drobiazgi (bo na przykład wybranie na klatkę schodową sześciu takich samych lamp, które nie powodowałyby bólu zęba i nie kosztowały majątku, to zadanie dla Kapitana Planety, Batmana i Supermana razem wziętych; jeśli istnieje jakieś piekło designu, to są nim sklepy z oświetleniem).

Jest w tej mojej skłonności do remontowania – która znajdzie kiedyś może kulminację w podniesieniu z ruiny jakiegoś starego kościółka, młyna czy dworu, ale na razie Pietia pozwolił mi kupić sobie zabytek, wyłącznie gdybym nieoczekiwanie wygrał multimiliony, wtedy mogę sobie spełniać marzenia – jakaś nuta głębsza niż potrzeby estetyczne, jest tam osobista wojna wypowiedziana przemijaniu, entropii, rozpadowi, czy jak to sobie jeszcze nazwiemy. Znacznie mniej wysiłku i czasu trzeba, żeby rozbić młotkiem gzyms, niż go stworzyć, znacznie szybciej pali się kartkę, niż ją zapisuje. A ja stoję twardo po stronie zapisywania, nie palenia, remontowania, nie burzenia, choć przecież mam świadomość, że za pięćdziesiąt, sto czy dwieście lat i tak tego gzymsu, i tak tej kartki nie będzie.

Tu opowieść Borysa o bibliotekarzu z Narodowej: w latach dziewięćdziesiątych, tuż po denominacji, przyszedł do Narodowej pan menel i przyniósł w ręku zapisany papier nutowy. Bibliotekarzowi ciarki przeszły po plecach, bo od razu zorientował się, że to rękopis Voltaire’a, który poza filozofowaniem pisał także przecież rozmaite utworki. Ile pan za to chce? Milion – padła lakoniczna odpowiedź. Wszyscy się zbiegli, następują naszeptywane rozmowy, bo milion to dużo, choć zważywszy obiekt, niezupełnie od czapy; jeden tylko człowiek zorientował się, że chodzi o milion przeddenominacyjny, czyli stówkę, którą pan menel z wdzięcznością przyjął i od razu wyciągnął zza pazuchy jakiś rękopis Telemanna oraz parę stron któregoś z synów Bacha. Skąd pan to ma? − zapytał kustosz, wstrząśnięty. E, tam przy śmietniku na Marszałkowskiej taki stos rzucili – pokazał ręką półtora metra od podłogi – ja to tylko parę kartek wyjąłem. W bibliotece alarm, wszyscy na wyprzódki lecą pod wskazany adres, ale MPO już zrobiło swoje. Jak się okazało, pod tym adresem mieszkał jakiś pułkownik UB, który swego czasu przeszedł całą trasę od Lenino po Berlin w gruzach i z tych gruzów sobie wyciągnął spory kawał jednej z bibliotek. Po jego śmierci rodzina wszystko wywaliła, ostały się tylko te kartki, które pan menel wyciągnął na łapu-capu. Co przepadło – nikt nie wie.

***

Biskup gdański Leszek Sławoj Głódź usiłował swego czasu na fali kościelnego odzyskiwania wyrwać kawał parku oliwskiego, parku mojego dzieciństwa zresztą, ale w zamian za odstąpienie od roszczeń przytulił spory teren „na cele sakralne” za symboliczny jeden procent wartości. Teraz zrobiła się mała chryja, bo biskup hoduje tam daniele. Poeta Antoni Pawlak, który jest również rzecznikiem miasta Antonim Pawlakiem, wyjaśnił, że być może daniele są hodowane na cele sakralne i będą występowały w szopkach. Toć ciekawostka – żłób, w żłobie leży śród pasterzy wiadomo kto, a nad nim wołek, wołek, wołek i osiołek, a także daniel. Dobrze, że biskup nie hoduje hien, to postawiłoby rzecznika Pawlaka w trudniejszym jeszcze położeniu (właśnie tak: postawiłoby go w położeniu; nieszczęsne sprzeczności między frazeologizmami znakomicie pokazują tę rozpaczliwość).

Ale ja widzę tu co innego: Głódź urodził się w Bobrówce pod Jaświłami, pod Mońkami, pod Białymstokiem, musi mieć zagrodę i inwentarz, choćby i daniele. Jest w tym – i nie tylko w tym – typowym przedstawicielem episkopatu. Kiedy patrzy się na transmisje z obrad, niewiele różnią się od prezydiów PZPR-owskich z archiwalnych zdjęć albo od zebrania działaczy PSL-u. Ponoć książę arcybiskup Sapieha już przed wojną mawiał, że „chłopstwo przebrało się w ornaty i biskupów udaje”, w czym zresztą był bardzo daleki od Chrystusowego zrównania wszystkich ludzi, ale tym samym był w tym nieodrodnym synem swojej klasy. I podobnie nieodrodnymi synami swojej klasy są biskupi, którzy na świat poprzychodzili w wiejskich chałupach, bawili się na gumnie, a w butach chadzali tylko do kościoła.

Nie ma w tym, oczywiście, nic złego – ani wiejskie pochodzenie nikogo nie czyni chamem, ani książęca mitra zbawienia nie gwarantuje (zresztą, o ile mi wiadomo, biskupia też nie) – ale mam wrażenie, że duża część polskiego katolicyzmu bierze się właśnie z wiejskości. Ta obsesja na punkcie rodziny, rozrodu, polskości plemiennej... Kazik Bem, protestancki teolog, napisał piękny tekst o tym, że Jezus nie mówi o rodzinie, a jeśli już, to że należy ją porzucić, i że biskupie obsesje okołorodzinne w ogóle nie są z nurtu chrześcijańskiego. To gromadzenie, które idzie w prostej linii od wiejskiego porzekadła, że „kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie” (opowieści M. i T., którzy obaj mają wujów biskupów: powtarzający się motyw walki o siostrzeńca czy bratanka, kiedy kończy lat osiemnaście i rozgląda się za studiami: niechże wstąpi do rodzinnej, w jakimś sensie, firmy, dostanie odpowiednie stanowiska, prebendy, żyć nie umierać). Stoją w jednym rzędzie z peeselowskimi działaczami, kręcącymi lokalne interesiki, pakującymi krewniaków na stanowiska.

Ale ta wiejskość implikuje coś znacznie głębszego i poważniejszego niż nawyczki takie jak hodowanie inwentarza. Chodzi o język. To są ludzie, którzy nie mają – w większości – własnego języka. Ten, w którym się urodzili i wychowali, był nie dość wypolerowany: nie tylko ubogi, ale po prostu gwarowy, chłopski, zatem „gorszy” (choćby i gwara była piękna, a przecież często bywa), nadający się tylko do odrzucenia. Zamiast tamtego dostali w seminariach kościelną nowomowę – proces to bardzo podobny do równoległego przekazywania nowomowy partyjnej ich rówieśnikom, ich kolegom – która stała się ich jedynym językiem. Podobie jest z dżunior prodżekt menedżerami w firmach. Brifują i sendują fajle, bo przed podłączeniem tego języka nie mieli języka własnego; posiadane zasoby były zbyt skromne, żeby mogli posługiwać się nimi swobodnie w pracy, więc przyjmują z dobrodziejstwem inwentarza język cudzy (w tym wypadku również obcy, bo angielski, poddany pobieżnej tylko obróbce w polszczyźnie).

Kiedy czytam listy duszpasterskie, a zdarza mi się to czasami, kiedy widzę biskupów na filmikach w internecie (telewizji w domu nie mam, więc prawie nie oglądam), uderza mnie zawsze zamiana żywego języka na martwe formuły, które nic nie znaczą. Mogliby znaleźć wspólny język z wiernymi, gdyby zaczęli mówić po ludzku, bo ten język jest nieludzki, to mieszanina uproszczonych fraz teologicznych² i politycznego ideolo, wypowiadana nieodmiennie tym samym nosowym tonem, którego chyba uczą się w seminariach albo który uzyskują operacyjnie, przez wszczepienie polipa.

Mówienie po ludzku oznaczałoby jednak odrzucenie pancerza nowomowy, zastanowienie się nad znaczeniem słów – i jako takie jest, oczywiście, niemożliwe, bo podkopywałoby hierarchię, pozycję, wymagałoby sięgnięcia do prawdziwych słów Chrystusa, a nie do tych zmielonych w kościelnych żarnach i przerobionych na lekkostrawną papkę. I nie chodzi mi tylko o ulubiony argument antyklerykałów, czyli „argument z ubóstwa”, że Jezus każe wszystko rozdać ubogim i pójść za nim, a tu biskup jeździ toyotą. Nie. Chodzi o całe mnóstwo innych słów, innych fraz, które skutecznie zatrzymuje pancerz nowomowy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: