Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik śmierci - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
19 maja 2021
Ebook
36,00 zł
Audiobook
42,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
36,00

Dziennik śmierci - ebook

Jeśli zajrzysz do środka, musisz umrzeć.

Los Angeles, 5 grudnia – trzy tygodnie do Bożego Narodzenia. Angela Wood, mistrzyni sztuki złodziejstwa kieszonkowego, właśnie podlicza swój łup. Sześćset osiemdziesiąt siedem dolarów – całkiem niezły wynik jak na niecałe piętnaście minut pracy.

Kiedy świętuje przy drinku zakończenie pomyślnej dniówki, przypadkiem zauważa, jak jeden z klientów baru traktuje opryskliwie starszego człowieka. Postanawia dać mu nauczkę i kradnie jego elegancką skórzaną aktówkę.

W środku nie ma pieniędzy ani laptopa… niczego wartościowego, w każdym razie dla Angeli. Tylko oprawiony w czarną skórę notatnik, zaskakująco ciężki. Ciekawość zwycięża i w zaciszu swojego mieszkania Angela szybko kartkuje nową zdobycz.

Wtedy zaczyna się najgorszy koszmar jej życia.

To nie jest zwykły dziennik.

Czytasz na własne ryzyko.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8230-141-0
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pierwotnie zamierzałem zadedykować tę książkę pamięci mojej ukochanej Kary Louise Irvine, która we wrześniu 2019 roku odeszła z tego świata, łamiąc moje serce, od tamtego czasu jednak cały świat znalazł się w stanie zagrożenia.

Tak wiele się zmieniło w życiu każdego z nas.

Dlatego chciałbym zadedykować moją powieść nie tylko Karze, ale również pamięci tych wszystkich, którzy przegrali walkę z COVID-19. Nie byliśmy na to przygotowani.

Dla wszystkich innych walka nadal trwa, więc uważajcie na siebie.JEDEN

LOS ANGELES

SOBOTA, 5 GRUDNIA

Do Bożego Narodzenia zostały trzy tygodnie. Okres, który Angela Wood nazywała „wysokim sezonem”, zaczynał się właśnie w tę sobotę. Ulice, centra handlowe, a nawet małe sklepiki były udekorowane sztucznym śniegiem i migocącymi lampkami. Wszędzie roiło się od ludzi skorych do wydawania pieniędzy na idealny prezent. Był to jedyny taki czas w roku, kiedy prawie wszyscy przymykali oko na stan swoich finansów. Oj tam, przecież idą święta, uspokajali się w duchu, po czym rzucali w wir zakupów, pozwalając sobie na taką rozrzutność, jakby ich konta bankowe nie miały dna.

Dla Angeli wysoki sezon oznaczał tłumy szczęśliwych zakupowiczów z wypchanymi portfelami w kieszeniach i torebkach, gdyż w okresie przedświątecznym gotówka na krótko wracała do łask. W dzisiejszych czasach przez resztę roku większość mieszkańców Los Angeles w ogóle nie nosiła przy sobie pieniędzy, nawet drobniaków. Za wszystko płaciło się kartą – bez względu na to, czy ktoś kupował paczkę gum do żucia, czy wydawał fortunę na Rodeo Drive. Era transakcji elektronicznych nastała na dobre. Bez gotówki wszystko było prostsze, chociaż dla sprzedawców czy właścicieli sklepów i tak nie miało to większego znaczenia. Angela jednak nie pracowała za ladą. Nie była właścicielką sklepu, lecz złodziejką kieszonkową, więc popularność transakcji bezgotówkowych nie przynosiła jej korzyści. Owszem, mogła robić użytek z kart kredytowych i smartfonów, które wpadały w jej ręce – i robiła – ale w tej branży przede wszystkim liczyła się gotówka. Dlatego okres przedświątecznych zakupów zawsze wywoływał uśmiech na jej twarzy.

W tym roku postanowiła zacząć wysoki sezon od wizyty na ekskluzywnej ulicy handlowej w Tujunga Village.

Biegnąca prostopadle do Ventura Boulevard, szerokiej arterii w Studio City, Tujunga Avenue leżała na granicy dzielnic Colfax Meadows i Woodbridge Park. Na odcinku zwanym Village, który ciągnął się przez cały kwartał, mieściło się mnóstwo najróżniejszych sklepów, butików, restauracji, barów i kawiarni. Nic dziwnego, że amatorzy zakupów odwiedzali to miejsce przez cały rok, a zwłaszcza w weekendy. W wysokim sezonie ich liczba wzrastała wielokrotnie i teraz na ulicy tłoczyli się zadowoleni ludzie z grubymi portfelami.

Angela wolała pracować po zmroku, jeśli tylko miała taką możliwość, i był to kolejny powód, dla którego uwielbiała okres przedświątecznych zakupów. Żeby obsłużyć niezliczone chmary klientów, większość sklepów przez cały grudzień była otwarta znacznie dłużej niż zwykle. Mając to na uwadze, Angela wyruszyła w stronę Tujunga Village, gdy tylko słońce zaczynało kryć się za horyzontem. Dotarła na miejsce od strony Woodbridge i z zadowoleniem odkryła, że tłum wypełniający ulicę jest dwa razy większy niż przed rokiem.

– Och, jak ja kocham święta – mruknęła do siebie, strzelając knykciami, po czym naciągnęła cieniutkie rękawiczki z czerwonej skóry.

Nad Miastem Aniołów zapadał zmrok i temperatura obniżyła się do ośmiu stopni Celsjusza. Tam, skąd pochodziła Angela, byłby to wyjątkowo ciepły wieczór jak na początek grudnia, jednak w mieście, w którym słońce i upał miały status honorowych obywateli, osiem stopni wystarczyło w zupełności, aby dumni Kalifornijczycy zaczęli przekopywać szafy w poszukiwaniu ciepłej odzieży. Dla kogoś takiego jak Angela zimowe kurtki były błogosławieństwem, ponieważ wiele osób niefrasobliwie wkładało portfele do zewnętrznych kieszeni. Gruba warstwa izolacji termicznej między kieszenią a ciałem stanowiła duże ułatwienie i nawet ktoś, kto nie był zawodowym kieszonkowcem, mógł bez trudu pozbawić niczego nieświadomą ofiarę jej własności. W zatłoczonych miejscach – na ulicy lub w sklepach – ludzie często na siebie wpadali. Uchodziło to za całkiem normalną rzecz, więc opróżnianie cudzych kieszeni stawało się jeszcze łatwiejszym zadaniem. Dla tak wykwalifikowanej specjalistki jak Angela wypełniona po brzegi Tujunga Village, gdzie osiemdziesiąt procent ludzi nosiło grube zimowe kurtki, była jak wielkie stoisko z darmowymi upominkami.

– No to do roboty – powiedziała Angela i wmieszała się w tłum, wodząc dookoła wzrokiem niczym drapieżny ptak, który wypatruje żeru.

Nie doszła nawet do połowy kwartału, a już zdążyła sobie przywłaszczyć trzy portfele. Z łatwością mogłaby ich zwinąć dużo więcej, ale w wysokim sezonie nie miała powodu, żeby „kroić na oślep” – działać bez rozeznania, nie mając większego pojęcia, po co sięga.

Stosowała prostą i nieskomplikowaną metodę – przyglądała się, jak klient płaci za swoje zakupy. W ten sposób zyskiwała dwie ważne informacje. Po pierwsze, łatwo mogła się zorientować, kto ma przy sobie gotówkę, a kto nie. A po drugie, widziała, gdzie kto chowa portfel – w kieszeni kurtki, w kieszeni marynarki czy w torebce. Potem pozostawało jej tylko iść za upatrzoną ofiarą i czekać na dogodny moment. Nigdy się nie spieszyła. Tym razem tylko piętnaście minut zajęło jej osiągnięcie etapu, który nazywała podliczaniem.

Nie pozwalała, żeby chciwość wzięła górę. Już nie. Ten jeden raz, kiedy sobie pofolgowała, okazał się fatalny w skutkach i kosztował ją krótką odsiadkę. Poprzysięgła sobie, że już nigdy więcej nie trafi do więzienia. Teraz obrabiała maksymalnie trzy osoby, a potem sprawdzała łup. Jeżeli był wystarczająco obfity, kończyła pracę. Jeżeli nie, pozbywała się opróżnionych portfeli i wracała na ulicę, żeby odbyć drugą rundę.

Po skończonej robocie ukrywała się w jakimś bezpiecznym miejscu, w którym mogła zrobić bilans dnia. Tutaj za staromodną i zawsze przepełnioną restauracją Vitello’s mieścił się Rendition Room – bar tylko dla wtajemniczonych stylizowany na melinę z czasów prohibicji, którego toaleta nadawała się idealnie do tego celu. Angela zaglądała tam już wcześniej parę razy, ale nigdy lokal nie był tak zatłoczony. Pięć minut czekała w kolejce przed damską ubikacją, zanim mogła wejść do kabiny. Kiedy zamknęła za sobą drzwi i podliczyła łup, okazało się, że ma powód do radości.

Sześćset osiemdziesiąt siedem dolarów za niecałe piętnaście minut pracy, pomyślała, upychając większą część gotówki w staniku. Nieźle jak na pierwszy dzień. Ale do głosu zaczęła dochodzić Lekkomyślna Angela:

– Na ulicy czeka tego dużo więcej – szepnęła jej na ucho. – W jeden wieczór mogłabyś zarobić tyle, co w miesiąc.

Rozsądna Angela od razu odrzuciła ten pomysł.

– Starczy na dziś – oświadczyła kategorycznie. – Może zamiast robić głupoty, postawisz sobie drinka, żeby uczcić owocny wieczór? I tak już jesteś w barze.

Angela dobrze wiedziała, kiedy powinna przestać. Od czasu odsiadki nigdy nie spierała się z wewnętrznym głosem rozsądku.

Ponieważ zakończyła pracę, przed wyjściem z kabiny ściągnęła czarną perukę, która służyła jej za kamuflaż, i wyjęła przyciemnione soczewki kontaktowe. Przy barze panował ścisk i musiała odczekać kilka minut, zanim została obsłużona. Omiotła wzrokiem kartę drinków i zdecydowała się na klasykę – sidecar. Dopisało jej szczęście i gdy tylko odwróciła się od baru z kieliszkiem w ręku, niecałe dwa metry od niej zwolnił się właśnie wysoki jednoosobowy stolik. Szybko do niego podeszła i stanęła przy małym okrągłym blacie.

Popijając koktajl z brandy i likieru pomarańczowego, zaczęła lustrować wnętrze lokalu. Nie, wcale się nie rozmyśliła i nie zamierzała już tego wieczoru wracać do pracy. Po prostu obserwowanie ludzi tak bardzo weszło jej w krew, że nie miało znaczenia miejsce, w którym akurat się znajdowała. To był odruch. Siła przyzwyczajenia. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że to robi. W ciągu dwudziestu sekund zauważyła trzy najłatwiejsze do obrobienia cele, jakie w życiu widziała.

Po prawej cztery stoliki od niej siedzieli dwaj faceci po czterdziestce. Obaj lekko podchmieleni. Ten w okularach trzymał portfel w kieszeni marynarki, którą zdjął i położył zwiniętą na wolnym stołku obok.

Trzy stoliki przed nią dwie dwudziestokilkuletnie kobiety popijały margarity. Ta, która siedziała zwrócona plecami do Angeli, zawiesiła otwartą torebkę na oparciu krzesła.

Przy sąsiednim stoliku po prawej wysoki mężczyzna wpatrywał się w wyświetlacz smartfona. Na podłodze kilkanaście centymetrów od jego stóp stała elegancka skórzana aktówka. Angela nie miała okazji zobaczyć, co się kryje w środku, ale była gotowa się założyć, że jest to coś cennego.

Ludzie chyba nigdy nie nauczą się uważać, pomyślała i lekko pokręciła głową. Właśnie przeniosła wzrok z aktówki na jej właściciela, gdy na wprost niego stanął starszy mężczyzna. Wyglądał na sześćdziesiąt kilka lat i w ręku trzymał szklaneczkę whisky.

– Przepraszam – zagadnął. – Czy nie będzie pan miał nic przeciwko, jeżeli usiądę przy pańskim stoliku? Tłoczno tu dzisiaj.

Wysoki mężczyzna nawet nie zaszczycił go spojrzeniem, wciąż zapatrzony w smartfon.

– Wolałbym nie.

Angela zmarszczyła czoło, jakby się przesłyszała. Starszy jegomość też wyglądał na zaskoczonego.

– Zajmę jedynie mały kawałek stolika – powiedział. – Tylko żeby postawić szklaneczkę. Nie będę panu przeszkadzał.

– Już mi pan przeszkadza – odparł mężczyzna i w końcu uniósł głowę, żeby spojrzeć w oczy rozmówcy. – Proszę sobie poszukać innego miejsca na tę swoją szklaneczkę. Ten stolik jest zajęty.

Starszy pan zaniemówił i stał nieruchomo, nie wiedząc, jak się zachować.

– Powiedziałem, spadaj, dziadku – dodał wysoki facet tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Zszokowany sześćdziesięciolatek obrócił się i odszedł. Angela już miała zaoferować mu miejsce przy swoim stoliku, kiedy jej nierozważna natura znów zabrała głos.

– Ten gość z komórką to kawał fiuta, Angie – usłyszała szept Lekkomyślnej Angeli. – Mogłabyś dać mu nauczkę.

Jeszcze raz zerknęła w stronę stojącej na podłodze skórzanej torby, tymczasem opryskliwy typ ponownie skupił całą uwagę na ekranie smartfona. Dopiła koktajl i przeszła na drugą stronę stolika. Stała teraz za plecami wysokiego faceta. Wyjęła komórkę i przyłożyła ją do ucha, żeby wyglądać na pochłoniętą swoimi sprawami. Kiedy zaczęła udawaną rozmowę, wysunęła nogę w prawo i zaczepiła stopą o pasek skórzanej aktówki.

Mężczyzna zapamiętale stukał w klawiaturę dotykową.

Kontynuując fikcyjną rozmowę, Angela obróciła się w bok i odeszła dwa kroki od stolika. Wyciągnęła szyję i zaczęła się rozglądać po wnętrzu baru, jakby kogoś wypatrywała. Równocześnie miarowym ruchem przyciągała do siebie skórzaną teczkę.

Wysoki facet był zbyt zaabsorbowany swoją komórką, by zauważyć, że aktówka oddaliła się jakieś pół metra od niego. Ale nawet gdyby się zorientował, w barze panował ścisk, więc Angela mogła mu powiedzieć, że przypadkowo zaczepiła nogą o pasek, i zwalić wszystko na niefortunny zbieg okoliczności.

Zrobiła jeszcze jeden krok, konsekwentnie holując po podłodze swój łup i wtedy uśmiechnęło się do niej szczęście. Parę stolików dalej jakiś nieostrożny klient zrzucił na podłogę tacę, na której stało kilka butelek i kieliszków. Głośny brzęk tłuczonego szkła sprawił, że dziesiątki par oczu zwróciły się w tamtą stronę. Mężczyzna ze smartfonem również uniósł głowę, a gdy po kilku sekundach znów spojrzał na wyświetlacz, Angela już wychodziła z Rendition Room z jego własnością ukrytą pod płaszczem. Pięć minut później wracała do domu autobusem linii 237.

Korciło ją, żeby sprawdzić zawartość teczki, ale oparła się pokusie. Chociaż zajęła miejsce na samym końcu, nie wiedziała, czy któryś z siedzących obok pasażerów nie okaże się wścibski.

Podróż z Tujunga Village na południowy kraniec Colfax Avenue, gdzie wynajmowała małe mieszkanie, zajęła jej niewiele ponad czterdzieści pięć minut. Gdy tylko zamknęła za sobą drzwi, zdjęła buty i usiadła na łóżku ze skrzyżowanymi nogami, kładąc przed sobą swoją zdobycz. Nareszcie mogła otworzyć zamek błyskawiczny i zajrzeć do środka, ale kiedy to zrobiła, spotkało ją rozczarowanie.

Sądząc po kształcie i rozmiarze aktówki, a także po jej wadze, Angela była niemal całkiem pewna, że weszła w posiadanie jakiegoś drogiego sprzętu elektronicznego jak laptop albo tablet. Myliła się. Jedynym przedmiotem, jaki znalazła w środku, był duży oprawiony w czarną skórę notatnik. Wydał się jej zaskakująco ciężki, gdy wzięła go do ręki.

– Liczyłam na laptop, a tu zwykły notes? Ale lipa…

Roześmiała się ze swojego niepowodzenia, pocieszając się myślą, że ukradła tę torbę tylko dlatego, żeby utrzeć nosa facetowi z baru.

– Co za gburowaty ćwok – mruknęła, kręcąc głową. – Mam nadzieję, że zwinęłam mu coś ważnego.

Otworzyła notatnik i zaczęła niedbale przewracać kartki. Od razu rzuciły się jej w oczy ciasne linijki starannego odręcznego pisma. Ale nie wszystkie strony były pokryte literami. Na niektórych widniały nieudolne rysunki, Angela jednak nie poświęciła im szczególnej uwagi. Na innych znajdowały się zdjęcia z polaroida przyczepione zszywkami. Kiedy przyjrzała się dokładniej pierwszej z tych fotografii, jej tętno przyspieszyło.

Przerzuciła kartkę i natrafiła na kolejne zdjęcie. Tym razem jej serce na chwilę zamarło. Drżącymi palcami uniosła sztywny arkusik papieru fotograficznego, żeby zobaczyć, czy coś jest napisane na odwrocie albo na kartce pod spodem. Niczego nie znalazła.

– Co to, kurwa, jest? – wyszeptała, gdy jej wzrok przesuwał się w dół strony na słowa zapisane tuż pod zdjęciem.

Zdołała przeczytać jedynie kilka pierwszych linijek, zanim jej ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze.

– O Boże! Coś ty najlepszego zrobiła, Angie? Coś ty, kurwa, zrobiła?DWA

PONIEDZIAŁEK, 7 GRUDNIA

Detektyw Robert Hunter, szef jednostki SO – od słów „szczególnie okrutne”, bo sprawami tego rodzaju zbrodni się zajmowała – wydziału zabójstw, właśnie wrócił po lunchu do swojego biura na czwartym piętrze słynnego Szklanego Domu przy Pierwszej Zachodniej, w którym mieściła się Komenda Główna Policji Los Angeles. Ledwie zamknął za sobą drzwi, kiedy na jego biurku rozdzwonił się telefon. Odebrał po drugim dzwonku.

– Robercie, mówi Susan – rozległ się głos w słuchawce. – Mogę ci zająć chwilę?

Doktor Susan Slater należała do najlepszych specjalistek, jakie można było spotkać w policyjnych laboratoriach kryminalistycznych w całej Kalifornii. Współpracowała blisko z wydziałem zabójstw przy wielu śledztwach.

– Oczywiście – odparł Hunter. – Stało się coś złego?

– Nie jestem pewna. – Slater zrobiła krótką pauzę. – Ale całkiem możliwe.

Zaintrygowany Hunter rozsiadł się wygodnie w fotelu.

– Zamieniam się w słuch.

Sięgnął po leżący przed nim terminarz i przerzucił instynktownie kilka kartek, żeby się upewnić, czy jego wydział nie czeka na wynik jakichś badań laboratoryjnych. Nie było żadnych zaległych ekspertyz.

– To dziwna historia – zaczęła Slater. – Kiedy dziś rano wychodziłam do pracy, jak zwykle zajrzałam do skrzynki na listy. Oprócz ulotek reklamowych, których zawsze nazbiera się trochę przez weekend, znalazłam dużą szarą kopertę. Było na niej moje imię i nazwisko, ale właśnie to wzbudziło moje podejrzenia.

– Nie rozumiem.

– Nie było mojego adresu, znaczków, stempla pocztowego ani danych nadawcy.

– To znaczy, że ktoś doręczył ci przesyłkę osobiście – powiedział Hunter. – Otworzyłaś ją?

– Tak, ale oczywiście z zachowaniem wszystkich koniecznych środków ostrożności. Ktoś przysłał mi notatnik.

– Tak? – Hunter zmarszczył czoło.

– A mówiąc ściślej… jest to pewnego rodzaju pamiętnik.

– Co to za pamiętnik?

Slater znów na chwilę zawiesiła głos.

– Myślę, że ty i Carlos powinniście rzucić na niego okiem.TRZY

Detektyw Carlos Garcia od wielu lat był partnerem Huntera w jednostce SO wydziału zabójstw. Korzystali z tego samego biura – klaustrofobicznej klitki o powierzchni dwudziestu dwóch metrów kwadratowych. Pomieszczenie miało tylko jedno okno, a na jego wyposażenie składało się niewiele więcej oprócz dwóch biurek, ale było całkowicie odizolowane od reszty piętra, na którym mieścił się wydział zabójstw, co przynajmniej zapewniało ochronę przed wścibskimi spojrzeniami i nieustannym gwarem.

Gdy jego partner rozmawiał przez telefon, Garcia siedział przy komputerze i robił porządki w dokumentacji elektronicznej.

– Chcesz się przejechać do laboratorium? – spytał go Hunter, który właśnie odłożył słuchawkę i już sięgał po kurtkę.

Wydział zabójstw policji Los Angeles dysponował ośmioma specjalistycznymi laboratoriami, które wykonywały ekspertyzy na potrzeby różnego rodzaju śledztw. Większość z nich mieściła się w Centrum Kryminalistyki na terenie kampusu Uniwersytetu Kalifornijskiego w Alhambrze, mieście w zachodniej części San Gabriel Valley w hrabstwie Los Angeles.

– Do laboratorium? – Garcia zmrużył oczy i spojrzał na partnera. – Mamy coś do odebrania?

– Nie – odparł Hunter i szybko streścił mu rozmowę, którą przed chwilą zakończył.

– Pamiętnik?

– Tak powiedziała.

– Tylko tyle?

– Dodała jeszcze, że powinniśmy rzucić na niego okiem.

– Wchodzę w to – oświadczył Garcia, wstając z krzesła, i również sięgnął po kurtkę. – Mam słabość do takich zagadek.CZTERY

W poniedziałkowe popołudnie ruch w centrum miasta zaczynał gęstnieć, więc Hunterowi i Garcii zajęło pół godziny pokonanie dziesięciu kilometrów, które dzieliły komendę policji i kampus uniwersytecki w Alhambrze. Detektywi zaparkowali samochód w miejscu zarezerwowanym dla funkcjonariuszy organów ścigania i udali się do siedziby Centrum Kryminalistyki – okazałego czteropiętrowego budynku w południowo-zachodniej części kompleksu. Po dopełnieniu formalności w recepcji weszli po schodach na pierwsze piętro, gdzie mieściło się laboratorium analizy mikrośladów. To właśnie tam doktor Slater umówiła się z Hunterem.

– Wybierasz się na jutrzejszy bal? – zapytał Garcia, kiedy weszli na półpiętro.

– Masz na myśli naszą firmową imprezę świąteczną? – upewnił się Hunter, ale jego mina nie wyrażała entuzjazmu. – A ty?

– Jasne! – Garcia w przeciwieństwie do kolegi wyglądał na podekscytowanego. – Przebiorę się za mikołaja zombie.

– Mikołaja zombie? – powtórzył Hunter i zacisnął wargi. – Poważnie?

– No pewnie! Takie imprezy są straszliwie nudne. Trzeba w nie tchnąć trochę humoru.

– I chcesz tchnąć trochę humoru w imprezę firmową, zakładając kostium mikołaja zombie?

– Jesteś zazdrosny, bo sam nie możesz się przebrać – zripostował Garcia. – Siedzisz na honorowym miejscu obok kapitan Blake, nie?

Hunter przytaknął i przewrócił oczami.

– To dopiero będzie ubaw.

Jego partner zachichotał.

– Nie wątpię.

Laboratorium analizy mikrośladów było jedną z ośmiu sekcji podlegających wydziałowi zabójstw policji Los Angeles. Zgodnie z nazwą jego głównym zadaniem było badanie śladów, które mogły powstać w efekcie fizycznego kontaktu sprawcy i ofiary przestępstwa. Zajmowało się również analizą innych materiałów dowodowych, organicznych lub nie, które zabezpieczono na miejscu zbrodni.

Zatrzymali się przy wejściu i Hunter nacisnął guzik dzwonka. Po kilku sekundach oczekiwania podwójne drzwi rozsunęły się z cichym sykiem.

Swoją powierzchnią laboratorium dorównywało biurom wydziału zabójstw, które zajmowały całe piętro w komendzie głównej. W środku panowała temperatura o kilka stopni niższa od pokojowej, ale i tak było cieplej niż na ulicy. Kilkoro techników kryminalistyki, wszyscy w długich białych kitlach, pracowało przy swoich stanowiskach. W tle słychać było ciche dźwięki kojącej muzyki klasycznej.

– Chodźcie tutaj.

Detektywi obrócili się w stronę, z której dobiegał głos. Susan Slater, siedząca przy mikroskopie niedaleko od wejścia, pozdrowiła ich skinieniem głowy. Była atrakcyjną kobietą po trzydziestce. Miała metr siedemdziesiąt wzrostu, smukłą sylwetkę, wydatne kości policzkowe i zgrabny nos. Długie blond włosy nosiła upięte w kucyk, a delikatny makijaż podkreślał błękit jej oczu.

– Dzięki, że zjawiliście się tak szybko – powiedziała.

– Zaciekawiłaś nas tym tajemniczym wstępem – odparł Garcia z uśmiechem. – No więc, co dla nas masz?

– To, o czym powiedziałam Robertowi przez telefon. – Slater mówiła łagodnym i wesołym tonem, ale jej postawa emanowała wiedzą i doświadczeniem. – W ten weekend ktoś dostarczył przesyłkę do mojej skrzynki na listy. Prawdopodobnie dzisiejszej nocy albo nad ranem. Już sama koperta zwróciła moją uwagę.

– Dlaczego? – spytał Garcia. – Co z nią nie tak?

– Przede wszystkim nie ma na niej adresu ani znaczków pocztowych. Tylko moje imię i nazwisko. Brak też danych nadawcy.

Kobieta sięgnęła po leżącą na biurku obok mikroskopu foliową torebkę na dowody rzeczowe. W środku znajdowała się duża brązowa koperta, na której widniały zapisane odręcznie wielkimi literami dwa słowa: „Susan Slater”.

– Mogę zobaczyć? – odezwał się Hunter.

– Śmiało.

Detektyw chwycił torebkę i obrócił ją tak, żeby jego partner również mógł się przyjrzeć jej zawartości.

– Domyślam się, że już zrobiłaś ekspertyzę daktyloskopijną – mruknął Garcia.

Slater przytaknęła.

– Żadnych odcisków palców oprócz moich.

– A pismo? – zapytał Hunter.

– Same wielkie litery, nic szczególnego. Użyto taniego markera z cienką końcówką. Próby analizowania tuszu i rozpoznawania marki produktu nie mają sensu, bo najprawdopodobniej trafilibyśmy na coś, co można kupić we wszystkich dużych supermarketach.

Hunter pokiwał głową i odłożył kopertę.

– Wspomniałaś też o jakimś pamiętniku, tak?

– Zgadza się – odparła doktor Slater i wskazała w głąb laboratorium. – I tutaj zaczyna się robić poważnie. Chodźcie, pokażę wam.

Detektywi ruszyli za nią, mijając grupkę laborantów zbyt zajętych swoją pracą, by w ogóle zauważyć obecność gości. Gdy dotarli do jednego z zamkniętych pomieszczeń na końcu przestronnej sali, musieli zaczekać, aż Slater wstuka ośmiocyfrowy kod na metalowej klawiaturze obok klamki.

W pomieszczeniu długim na osiem i szerokim na sześć metrów znajdowały się trzy oddzielne stanowiska robocze. Stało na nich pięć monitorów komputerowych i sześć różnych mikroskopów – między innymi skanujące laserowe mikroskopy konfokalne. Przestąpiwszy próg, Hunter i Garcia poczuli, że temperatura obniżyła się jeszcze trochę. Slater podprowadziła ich do biurka na lewo od drzwi.

– Dziś rano, kiedy zajrzałam do skrzynki i wyciągnęłam tę kopertę, niewiele brakowało, a otworzyłabym ją od razu – wyjaśniła. – Nie przypominałam sobie, abym coś kupowała w internecie, ale często zdarza mi się zapominać o takich rzeczach, zwłaszcza jeśli trzeba na nie czekać dłużej niż trzy dni. Poza tym czasami nasz wydział albo inne laboratoria przysyłają mi niezamawiane próbki, odczynniki i różne takie materiały, bo… – wzruszyła ramionami – …po prostu robią takie rzeczy. W każdym razie już miałam rozerwać kopertę, kiedy coś mnie tknęło. Żadne laboratorium w kraju nie doręczyłoby mi takiej przesyłki do domu. Chyba że byłoby to coś bardzo pilnego, ale wtedy ktoś zadzwoniłby do drzwi, żeby przekazać mi ją osobiście, zamiast wrzucać do skrzynki na listy. Dlatego przywiozłam kopertę tutaj i z samego rana zbadałam ją za pomocą trzech różnych skanerów. Zwykłe prześwietlenie rentgenowskie wykazało, że w środku znajduje się notatnik, a testy pod kątem materiałów wybuchowych i substancji toksycznych wypadły negatywnie. Poczułam się jak skończona idiotka, która przez swoją paranoję trwoni pieniądze podatników, i w końcu otworzyłam kopertę. W środku było to. – Slater wskazała na drugą foliową torebkę, w której znajdował się notatnik w czarnej oprawie. – Tylko załóżcie rękawiczki, zanim go wyjmiecie.

Z podajnika wiszącego na ścianie obok drzwi każdy z detektywów wyjął parę niebieskich lateksowych rękawiczek. Jeszcze przed otwarciem torebki foliowej obaj zauważyli, że skórzana oprawa jest grubsza niż w zwykłym notatniku. Zarówno z przodu, jak i z tyłu okładki nie było żadnych zdobień, napisów, tłoczeń ani innych znaków. Zauważyli również, że notatnik jest nietypowo ciężki, choć mógł mieć ze sto dwadzieścia kartek albo niewiele więcej. Patrząc z boku, odkryli, że kartki nie są ułożone równo, ale większość jest pomarszczona, jakby zamokły albo coś między nimi tkwiło.

Detektywi stanęli po obu stronach biurka, a Hunter wyjął notatnik z torebki na dowody, po czym położył go na blacie i otworzył. Wbrew temu, czego mógłby się spodziewać po typowym pamiętniku, na pierwszej stronie nie znalazł danych właściciela. Po wewnętrznej stronie okładki również. Żadnego nazwiska, adresu, numeru telefonu, mejla… niczego.

Wpis na pierwszej stronie także różnił się od tych, które można znaleźć w typowych pamiętnikach. Nie był opatrzony datą czy jakąkolwiek inną informacją odnośnie do czasu powstania. Nie miał również odstępów ani akapitów. Słowa układające się w ciasne linijki tworzyły zbity blok tekstu, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Dobrze przynajmniej, że autor przestrzegał zasad interpunkcji, dzięki czemu dało się oddzielić poszczególne myśli i zrozumieć przekaz. Pisał czarnym tuszem, a tam, gdzie się pomylił, przekreślał słowa albo całe zdania prostą linią. Nie bawił się w używanie korektora, gumki czy żyletki. Miał pochyłe pismo, które wyglądało całkiem schludnie. Słowa układały się w idealnie równe rzędy, co zaimponowało Hunterowi, zwłaszcza że kartki nie były liniowane. Pamiętnik nie mógł być stary, w każdym razie nie na tyle, aby papier zdążył pożółknąć.

Hunter położył dłoń na ręce Garcii, który właśnie sięgał po dziennik, żeby go przekartkować. Spojrzał na pierwszą linijkę tekstu i zaczął czytać.

Nazywała się Elizabeth Gibbs. Urodzona 22 października 1994 roku. Nie żeby mnie obchodziło, jak się nazywały, kim były i jak wyglądało ich życie. Tyle się ich przewinęło, że są już tylko pustymi twarzami, które nikną w mroku. Jedna przeistacza się w drugą, która też ustąpi miejsca kolejnej… i tak w kółko. Ten korowód nie ma końca. Ale moja pamięć już nie jest taka dobra. Zawodzi mnie. Zapominam wiele rzeczy i zdarza mi się to coraz częściej. To jeden z powodów, dla których zdecydowałem się na prowadzenie tego dziennika. Drugi to poczucie pewności. Powinienem był zacząć te zapiski już dawno, kiedy pierwszy raz usłyszałem głosy, ale lepiej późno niż wcale. Próbowałem zapamiętywać fakty, szczegóły minionych wydarzeń, jednak moja pamięć szwankuje coraz bardziej i nie mam co liczyć na poprawę. Po raz kolejny głosy bardzo szczegółowo opisały obiekt. Kobieta. Minimalny wzrost: metr siedemdziesiąt. Włosy: czarne, długie, proste. Oczy: ciemne. Waga: nie więcej niż siedemdziesiąt pięć kilogramów. Rasa: biała. Potrzebowałem tylko pięciu dni, żeby taką znaleźć. To nie było trudne. Tak długo krążyłem za nią po mieście, aż w końcu nadarzyła się okazja i mogłem ją zdjąć. Czas: 3 lutego 2018 roku, godzina 19.30. Miejsce: parking przed Albertsons, Rosecrans Avenue, La Mirada. Zdjęcie: wykonane tej samej nocy kilka godzin po porwaniu.

Hunter przewrócił kartkę. Na odwrocie nie było tekstu. Autor pamiętnika zapisywał kartki tylko z jednej strony. Następna zaczynała się kilkucentymetrową luką, pod którą mieściło się około piętnastu linijek. Dwie maleńkie dziurki u góry strony pozwalały przypuszczać, że coś było w tym miejscu przypięte zszywaczem. Po prawej blisko brzegu ciemniała rozmazana plama, która wyglądała jak zaschnięta krew. Hunter spojrzał na doktor Slater.

– Tu było zdjęcie? – spytał.

– Owszem.

Slater podeszła do innego biurka, z którego wzięła kolejną przezroczystą torebkę na dowody i wręczyła ją detektywowi. W środku znajdowało się małe zdjęcie z polaroidu o rozmiarach sześćdziesiąt dwa na czterdzieści dwa milimetry. Przedstawiało kobietę o długich czarnych włosach, które opadały jej luźno na ramiona. Kobieta wyglądała na dwadzieścia kilka lat, a w jej ciemnych oczach malował się wyraz bezgranicznego przerażenia. Wykrzywiona w płaczliwym grymasie twarz była umazana czerwoną szminką, a łzy zmieszane z tuszem do rzęs naznaczyły jej policzki czarnymi smugami, które ciągnęły się aż do podbródka. Na jasnoniebieskiej bluzce ciemniały plamy potu. W tle widać było nieotynkowaną ścianę z betonowych pustaków.

– Wszystkie są zapakowane – dodała Slater. – Przygotowane do analizy.

Garcia oderwał wzrok od zdjęcia i spojrzał na nią.

– Wszystkie?

– W sumie w dzienniku znalazłam szesnaście takich zdjęć. Szesnaście różnych „obiektów”.

Detektywi już wcześniej zauważyli stosik foliowych torebek piętrzący się na biurku, ale doszli do wniosku, że to dowody z jakichś innych spraw.

– A ta plama na kartce? – spytał Hunter. – Czy to krew?

– Tak – potwierdziła. – Przy każdym zdjęciu znajdował się podobny ślad. Przyjęłam logiczne założenie, że jest to krew ofiary na zdjęciu. Pobrałam wymaz z tego pierwszego śladu i już przekazałam do ekspertyzy DNA. Ale czytajcie dalej. Najlepsze dopiero przed wami.

Hunter położył torebkę ze zdjęciem na blacie obok dziennika i wrócił do zapisków, które zaczynały się pod pustym miejscem na fotografię. Na stronie znajdował się również szkic przedstawiający dużą skrzynię, a pod nim słowo „Drewno”. Na rysunku widniały dokładne wymiary wszystkich elementów.

W przeciwieństwie do poprzedniego obiektu, przy którym zrobił się straszny bałagan, tutaj przygotowanie i dostawa okazały się stosunkowo proste. Bez krwi, tortur i poniżania. Słyszałem, jak głosy mówią wyraźnie: „Musisz pogrzebać ją żywcem”.PIĘĆ

Hunter przerwał czytanie. Jeszcze raz przyjrzał się zdjęciu leżącemu obok dziennika, zanim przeniósł wzrok na doktor Slater.

– Skąd masz pewność, że to nie jest mistyfikacja? – spytał Garcia ze sceptyczną miną.

– Nie marnowałabym waszego czasu. Pozwoliłam sobie sprawdzić jej dane i zdjęcie w bazie osób zaginionych. – Slater uniosła brwi i sięgnęła do kieszeni fartucha, z której wyjęła zadrukowaną kartkę. – Elizabeth Gibbs urodzona dwudziestego drugiego października dziewięćdziesiątego czwartego w Los Angeles. Zamieszkała w La Mirada. Zaginęła czwartego lutego dwa tysiące osiemnastego. Policję zawiadomił jej chłopak, Phillip Miller, z którym wynajmowała dom niedaleko miejsca wspomnianego w dzienniku. Czyli parkingu przy Rosecrans Avenue. Tam też funkcjonariusze biura szeryfa natrafili na jej porzucony samochód, białego nissana sentrę. W środku nie było niczego podejrzanego, żadnych odcisków palców ani śladów. Elizabeth Gibbs nigdy się nie odnalazła. Wciąż figuruje jako zaginiona. Jeśli wam umknęło, data zgadza się z wpisem w dzienniku.

– Tak, zauważyłem – odparł Hunter, w zamyśleniu marszcząc czoło.

– Masz na wydruku nazwisko detektywa, który prowadził tę sprawę? – zapytał Garcia.

Slater znów sięgnęła po kartkę, którą zdążyła już schować do kieszeni.

– Detektyw Henrique Gomez z wydziału poszukiwań osób zaginionych – powiedziała. – Znacie go?

Hunter i Garcia pokręcili głowami.

– Jak zapewne się domyślacie, dokładnie prześwietlono pana Millera, ale miał solidne alibi – dodała Slater.

Garcia z zakłopotaniem podrapał się po czole.

– Zaczynam odnosić wrażenie, że mamy tu do czynienia z ciężkim przypadkiem déjà vu – powiedział. – Jeszcze jeden dziennik, w którym sprawca opisuje swoje ofiary i to, jak zginęły.

Hunter wiedział, że jego partner mówi o Lucienie Folterze – bez wątpienia najgroźniejszym i najbardziej obłąkanym seryjnym mordercy, jakiego ścigali – ale dzięki ich wspólnym wysiłkom Folter zamieszkał na stałe w federalnym zakładzie karnym o maksymalnie zaostrzonym rygorze we Florence w Kolorado.

– To coś zupełnie innego – powiedział.

– Nie mówię, że mamy do czynienia z takim samym przypadkiem – odparł Garcia. – Chodzi mi tylko o to, że ten dziennik przywołuje koszmarne wspomnienia.

– O czym rozmawiacie? – odezwała się zaciekawiona Slater. – Jakie wspomnienia?

– O starej sprawie, nad którą kiedyś pracowaliśmy – wyjaśnił Hunter, ale na tym poprzestał.

Znów pochylił się nad dziennikiem i wrócił do lektury.

Zbudowanie skrzyni, w której miał leżeć obiekt, było proste. Głosy nie podały mi szczegółowych wytycznych co do samej oprawy, więc mogłem ją wykonać wedle własnego uznania. Wystarczyło kilka mocnych desek i paczka gwoździ. Nie musiałem się starać, żeby wnętrze było wygodne. Przygotowanie technicznej strony przedsięwzięcia zajęło mi cały dzień, ale ostatecznie wszystko poszło gładko i bez niespodzianek. Obiekt nigdy nie opuścił miejsca spoczynku – 34°15’16.9”N 118°14’52.4”W.

Garcia otworzył usta ze zdumienia.

– Czy to jest to, o czym myślę?

Hunter poczuł nagły przypływ adrenaliny. Autor pamiętnika zakończył wpis, podając współrzędne geograficzne.

– Tak sądzę – odparł.

Detektywi spojrzeli na doktor Slater, która niemal przepraszająco pokiwała głową.

– Może jestem ciekawska, ale nie chciałam czekać. Wprowadziłam te współrzędne do mapy internetowej.

– No i? – spytał Garcia.

– No i okazało się, że jest to dosyć odludne miejsce wśród zarośli u podnóża gór w parku krajobrazowym Deukmejian Wilderness. Wprawdzie jest tam dość ustronnie, ale da się dojechać autem.

Przez chwilę w laboratorium panowało milczenie.

Garcia dostrzegł wyraz twarzy swojego partnera i odezwał się pierwszy.

– Znam tę minę, Robercie, i wiem, o czym myślisz. Ale zanim pójdziemy z tym do kapitan Blake, żeby poprosić o zgodę na ekspedycję poszukiwawczą, może powinniśmy chociaż zaczekać na wynik ekspertyzy tej plamy krwi. W aktach Elizabeth Gibbs w bazie osób zaginionych na pewno jest próbka jej DNA. Jeśli wynik okaże się zgodny, dostaniemy zielone światło bez dwóch zdań, ale teraz nie mamy nic oprócz zbieżnych dat w jakimś podejrzanym dzienniku. To za mało, żeby szefowa się zgodziła. Wiesz, że na razie nie ma na to szans, zwłaszcza przy tych wszystkich cięciach budżetowych w naszym wydziale.

– Mamy jeszcze zdjęcia – wtrąciła Slater.

– Ale to i tak za mało, żeby kapitan Blake zatwierdziła poszukiwania na jakimś odludziu – odparł Garcia. – Przez te ograniczone środki finansowe jest teraz pod presją, a tego rodzaju akcje pociągają za sobą wysokie koszty. Na miejsce trzeba wysłać całą ekipę z koparką, generatorami, oświetleniem i masą innego sprzętu. Nasza szefowa potrzebuje czegoś więcej niż zapiski w pamiętniku i zdjęcia.

– Racja, ale ekspertyza DNA może trochę potrwać i dobrze o tym wiesz – przyznał Hunter i spojrzał na zegarek. – Nawet jeżeli ma status pilnego zlecenia.

Garcia znów dostrzegł dobrze znany wyraz na twarzy partnera.

– Powiedz, że nie myślisz o tym poważnie – odezwał się półgłosem.

– Dochodzi druga – odparł Hunter. – Powinniśmy dojechać tam na trzecią, najpóźniej na wpół do czwartej, więc do zachodu słońca zostanie nam godzina albo nawet półtorej. Ale jeśli będzie trzeba, możemy kontynuować jutro.

Garcia przyglądał mu się z coraz większym niedowierzaniem.

– Oszalałeś? Susan mówi, że według współrzędnych jest to jakieś miejsce na terenie parku Deukmejian. Byłeś tam kiedyś, nie? To skalisty teren, ziemia jest ubita i pełno w niej kamieni… Pewnie o tym wiesz, ale nawet w optymalnych warunkach doświadczony grabarz potrzebuje około sześciu godzin, żeby wykopać ręcznie dwumetrowy dół. Masz jakieś doświadczenie w machaniu łopatą?

– Jakieś mam.

– Czyli żadne. Zresztą ja tak samo. Prawdopodobnie wykopanie takiego dołu zajęłoby nam obu cały dzień. Jeśli pojedziemy tam sami, będziemy ryć w twardej ziemi całą noc i może uda nam się skończyć jutro wieczorem.

– Masz rację i doceniam twoje argumenty – odparł Hunter. – Ale zapominasz o paru rzeczach.

– Czyżby? O czym?

– Może faktycznie grunt jest tam twardy, ale w miejscu, które nas interesuje, ziemia jest już wzruszona, co znacznie ułatwi nam zadanie. A poza tym widzieliśmy już kilka takich prowizorycznych grobów, które sprawca wykopał, żeby ukryć szczątki ofiary, pamiętasz?

– Jasne że pamiętam.

– Więc zapewne pamiętasz również, że wszystkie te groby były płytkie. Ani razu nie natrafiliśmy na dół, który miałby więcej niż kilkadziesiąt centymetrów, góra metr głębokości. Nie ma odstępstw od tej reguły, a dzieje się tak z tego samego powodu, o którym przed chwilą wspomniałeś. Mianowicie doświadczony grabarz potrzebuje około sześciu godzin, żeby wykopać ręcznie dwumetrowy dół. A ktoś, kto nie ma doświadczenia w machaniu łopatą i kopie w kamienistym gruncie? – Hunter pokręcił głową. – Zajęłoby mu to cały dzień, o ile nie więcej.

Garcia w zamyśleniu podrapał się po podbródku.

– I to pod warunkiem, że kopałby w swoim ogródku – ciągnął Hunter. – Ale mówimy tutaj o parku krajobrazowym. Owszem, jest tam kilka ustronnych miejsc, ale mimo wszystko to teren publiczny. Nikt nie poświęciłby całego dnia na kopanie grobu w miejscu publicznym. Za duże ryzyko. Może kilka godzin, ale na pewno nie cały dzień. Byłbym zaskoczony, gdybyśmy musieli kopać głębiej niż siedemdziesiąt pięć centymetrów.

Garcia nie mógł polemizować z takimi argumentami.

– Skąd weźmiemy łopaty i pozostały potrzebny sprzęt? – spytał.

Hunter spojrzał na doktor Slater, która pokiwała głową.

– Mamy na dole dwie furgonetki ze sprzętem do kopania – powiedziała. – Możecie sobie pożyczyć wszystko, czego wam trzeba.

Garcia energicznie odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy. To przedsięwzięcie było z góry skazane na niepowodzenie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: