Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik szpitalnego ochroniarza - ebook

Tłumacz:
Data wydania:
22 maja 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziennik szpitalnego ochroniarza - ebook

"Jeżeli spędza się całe życie czekając na śmierć, można być pewnym przynajmniej jednego: nie będzie się rozczarowanym."

Oleg Pawłow pracował w latach dziewięćdziesiątych jako ochroniarz w moskiewskim szpitalu. W krótkich tekstach opisuje codzienność toczącą się między pielęgniarkami, dozorcami, lekarzami, windziarzami, pacjentami, trupami i odwiedzającymi. Te scenki z życia, okrutne lub pełne czułości, czasem nie do zniesienia, są oddane z chirurgiczną precyzją, zjadliwym humorem i dyskretną empatią. Nieustannie nagabywany, ochroniarz rozdziela awanturników, wyrzuca natrętów, wspiera ciężko doświadczone rodziny; w zetknięciu z cierpieniem walczy, by zachować swoje człowieczeństwo.

Dziennik szpitalnego ochroniarza jest świadectwem głębokiego kryzysu ekonomicznego, społecznego i moralnego, który dotknął Rosję po upadku Związku Sowieckiego: alkoholizm i narkotyki sieją zniszczenie, jest mnóstwo bezdomnych, personel szpitala przeraża swoim okrucieństwem. U Pawłowa bliskość cierpienia i śmierci jest wyrazem chaosu w rosyjskim społeczeństwie tego okresu.

Oleg Pawłow jest laureatem Literackiej Nagrody Europy Środkowej "Angelus" 2017 za tryptyk "Opowieści z ostatnich dni".

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7392-649-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WRZESIEŃ 1994 – LISTOPAD 1995

.

Lekarze reanimatorzy uratowali życie jednemu dzianemu gościowi. Ten z wdzięczności podarował im magnetowid. Jeden na wszystkich, dla całego zespołu, który go ratował. I teraz z oiomu co noc słychać jęki: oglądają pornosy.

Pielęgniarz, chłopaczek niepozorny i nie całkiem zrównoważony, podkarmiał się w izbie przyjęć. Siostry nalały mu wińska, a on po jednej szklance się upił. Po pijanemu – a była późna noc – poszedł na piętro, ni to na internę, ni to na neurologię, zaczął wyrzucać chorych z łóżek i przerażonych ustawiać w szeregu na korytarzu. A oni w ogóle mu się nie sprzeciwiali, dawali się ustawiać. Tylko jeden się pokapował: wyszedł z szeregu i bez słowa dał mu w mordę.

Windziarz Dmitrij Michajłowicz, krótko – Michałycz. W brudnym, obszarpanym kitlu, ale mówi – i bardzo jest z tego dumny – że obcy ludzie biorą go za kogoś z personelu medycznego, prawie za lekarza. Pije i radził się mnie, jako człowieka młodego pokolenia, co ma pić, bo on na współczesnej wódce się nie zna. Mówi, że kupił coś pokątnie i strasznie się zatruł, mało nie umarł. W szpitalu są cztery kondygnacje, na każdej mu choćby po pięćdziesiątce naleją. Można więc powiedzieć, że winda go nie tylko karmi, ale i poi. W windzie też śpi, w nocy. Pracował jako elektryk, niedługo przed emeryturą nabawił się przepukliny i zaczął chodzić za robotą jak po prośbie. Był kimś tam w zajezdni trolejbusowej, pracował jako nocny stróż w szaszłykarni. Razem z nim obsługuje windę jeszcze trzech facetów. Jeden to wierny komunista, dotąd prenumeruje „Prawdę”, mówią, że dusza człowiek, inny zaś to sukinsyn, ale bezpartyjny. Michałycz tym się szczególnie wyróżnia, że chętnie przymawia się o poczęstunek i wcale nie krępuje się poprosić o cukier lub papierosa. To jego naciągactwo bierze się z ciekawości. A za wszystko gorąco dziękuje, tak że człowiek, który dał mu cukru albo papierosa, czuje się prawie zbawcą, prawie bogaczem. Do tego kiedy nie dręczy go pragnienie, czyli już wypił, zakąsił i jest mu dobrze, albo kiedy odpoczywa po wielodniowym ciągu, czyta książki, jak się wyraża – „poznawcze”. Jak się naczyta, lubi wypowiadać myśli i uczone słowa, których nie rozumie, łyka je pewnie jak wódkę, od której tylko dobrze się robi na duszy – tkliwie i smutno. Właśnie przeczytał książkę o kupieckim życiu, o moskiewskich kupcach, jakim oni życiem żyli, i ze zdziwieniem wyciągnął z tego dla siebie wniosek: „Niepotrzebnie bolszewicy rewolucję zrobili, przecież wszyscy wszystko mieli”.

Czasem bezdomni – oficjalnie: „bez określonego miejsca zamieszkania” – umierają podczas dezynsekcji: kiedy wyziębionych, wziętych wprost z ulicy, pakuje się od razu do gorącej wody, zatrzymuje się serce. Ale kto by się tym przejmował. Człowiek czy trup – szpitalowi wszystko jedno, swoje zrobił.

Dziewczyny z podmoskiewskich wsi pracują u nas jako pielęgniarki. Mówią „tera”, „zara”, malują się jaskrawo, na przykład rzęsy na niebiesko. Klną jak chłopy, są mocno leniwe, lubią wypić, a palą raczej niechętnie, jakoś bez duszy. Z tym wszystkim są dość nieśmiałe, cierpliwe i jak się z czymś odezwą, to szczerze, z taką szczerością, jakiej u miejskich pannic nigdy się nie doczekasz.

Mój partner jest zgnębiony: nie został świadkiem na ślubie przyjaciela, bo przyszła małżonka uznała, że ma kiepski garnitur.

Ochroniarz, całkiem młody chłopak, opowiada o swoim dziadku: „No co ja mogę powiedzieć... Skurwiel jest, skurwiel”. Dziadek, jak zrozumiałem, to pułkownik milicji, od dawna na emeryturze, lat ma pod osiemdziesiątkę, ale jest zadziwiająco żywotny. Całą swoją rodziną pogardza, „dla niego kto nie pułkownik, to gówno”. Najzabawniejsze, że za gówno uważa prawie wszystkich, to znaczy wszystkich, nie tylko wojskowych, dzieli na pułkowników i niepułkowników. Można sobie wyobrazić, co by się z kimś takim działo, gdyby rzeczywiście trafił na generała – na jakie szczyty samoponiżenia musiałoby to wyglądać i jakim politowania godnym, nawet wzruszającym, wydałby się nam ten uparty negator, ten wieczny milicyjny Pułkownik. A oto jeszcze jeden obrazek z życia. Kiedy z dziadkiem w końcu zrobiło się źle, to do wnuczka do Soczi, gdzie wypoczywał, zadzwoniła matka z takimi słowami: „Boria, dziadek umiera, przyjeżdżaj jak najszybciej. Z całej rodziny on do ciebie jeszcze najlepiej się odnosi, musimy daczę i wóz na ciebie przepisać, bo jak nie, to ni cholery nie zostanie”. Chłopak szybciutko wylatuje do Moskwy, a dziadek wprawdzie na oiomie leży, ale całkiem zdrowy: wszystkim naokoło wymyśla, nawet lekarzom, z całej pogrążonej w bólu rodziny ze zwierzęcą siłą się naigrywa.

Na oiomie umarł bogaty Ormianin. Znieśli go do kostnicy i jak raz nawinął się trupowóz, żeby go zawieźć na sekcję. Załadowali na jedno koryto trupy dwóch facetów, beznogiego i takiego grubasa – pojadą objęci. Kiedy staruszków już załadowali, na końcu wzięli Ormianina. Sanitariusze długo się z nim grzebali, liczyli złote zęby, ich z tego rozliczają, a Ormianin niemal całe usta miał złote, oni się nawet spocili, bo liczyć niewygodnie, w ustach ciemno – zawsze się na to skarżą – a tu cały „skarb”. To ich słówko... „Witia, skarb!”... „Aha, cała gęba”.

Nieboszczyk wydaje się niesamowicie ciężki w porównaniu z tym, ile ten sam człowiek ważył za życia, i to zrozumiałe, nawet łatwo to wytłumaczyć: martwego trudno ruszyć, bo z człowieka uchodzi cała jego lekkość, ruchliwość. Ale w nieboszczyku na pierwszy rzut oka uderza to, że widać, jak nagle zelżały jego rysy, jak stały się niemal nieważkie, prawie woskowe, nic tylko brać i lepić go z tego wosku na nowo; i niczego się tu nie dowiedzie, niczego w ścisłym sensie tego słowa się nie zrozumie, ale żywa waga to jest właśnie życie – to, co się kryje w patrzących ludzkich oczach, w tym, co wyrażają, i w oddechu, chociaż on też, jak powietrze, nic nie waży.

Przynieśli człowieka prosto z ulicy – przytrafił mu się zawał, ale nawet nie zdążyli go na izbie przyjęć porządnie przyjąć, umarł wprost na wózku. Odciągamy go dalej od oczu, do pokoju służbowego. A młodziutka siostra, prawie dziewczynka, prosi, żeby jej pomóc go związać; nieboszczykom wiąże się nogi, ręce, podwiązuje szczękę, żeby przyjęli prawidłową pozycję, inaczej zesztywnieją i kończyny ani się nie wyprostują, ani nie zegną. Więc siostra wiąże mu ramiona, tak zręcznie, że poczułem nagły wstrząs, jak od oparzenia: przecież to jeszcze dziewczynka, skąd u niej taka zręczność?! I nagle tak samo nieoczekiwanie, z taką samą zniewalającą siłą zrozumiałem coś, co zresztą żadnego rozumienia nie wymagało: ona przecież tu jest nie pierwszy raz, a ta zręczność stąd, że już dawno nabrała doświadczenia, wprawiła się.

Sprzątaczka poskarżyła się, że we śnie pojawia jej się mąż – beznadziejne pijaczysko z niego było, a umarł na raka. Opowiedziała swoją z nim rozmowę:

– A wam, Swietko, jak się żyje?

– Niczego sobie się żyje, Misza, żyjemy...

– A jak tam u was z kiełbasą?

– Nie ma.

– A ser i masło macie?

– No nie, też nie mamy.

– A u nas wszystko jest.

On tak do niej mówi i nagle odwraca się, odchodzi w ciemność.

Mała dziewczynka pyta o matkę, która miała operację: „A czy mama będzie żyła od początku do końca?”.

Do szpitala przywieźli babcię, całkiem zgrzybiałą i chorą, ale w pełni świadomą, do tego towarzyszyła jej i na wszelkie sposoby troszczyła się o nią podczas wszystkich obowiązkowych procedur córka. Babcia była mocno otulona, z chust i wełnianych kołder sterczał dosłownie tylko siny nos. Zrobili jej rentgena, pobrali krew do analizy, oczywiście osłuchali, i kardiogram zrobili – słowem, była już w szpitalu jakieś dwie godziny. Kiedy wszystko się skończyło i trzeba było tylko wypełnić do końca kartę szpitalną, babcia, ścierpnięta i na jakiś czas pozostawiona w spokoju, odezwała się spod kołder: „Zinoczko, a mogę ja tu zostać? Tak przyjemnie, nic, tylko umierać”. Póki jej nie odesłali na oddział, jeszcze zaśpiewała. „Zinoczko, ej, Zinoczko, a ty śpiewaj ze mną, co ja tak sama...” Kiedy zawieźli ją w fotelu na kółkach, przestała śpiewać i tak się znużyła, ukołysała, że nawet się zdrzemnęła. W pokoju łóżka ścieli się dla konkretnej osoby. Jak się pojawi, zaczynają słać. Salowa kładzie pościel i przykrywa materac chłodną ceratą. Córka tej staruszki prosi, żeby ceratę zdjąć, ale siostra robi swoje i się odgryza: „Ona się zeszcza, a ja skąd nowy materac wezmę?”. I tu babcia znów się odzywa: „Obywatelko kochana, ze mną nigdy czegoś takiego nie było i dzisiaj też nie będzie”. Ale salowa swoje wie: „Już ja was znam, najpierw nie będzie, a potem...”.

Co rano do izby przyjęć przychodzą kobiety: zapisują się na aborcję. Przez długi czas – póki jej nie zwolnili – zapisywała je Jegorowna. Ale nikt nie wiedział, że to baptystka. No więc przychodzą kobiety, a ona zaczyna je odwodzić od bezbożnego dzieciobójstwa, straszy grzechem śmiertelnym. Jedną do łez doprowadza, inna niemal najgorszymi słowami ją od siebie odgania... Krótko mówiąc, dom wariatów, też w końcu szpital. Najdziwniejsze, że praca jej się bardzo podobała. Ale tyle skarg nadeszło, że wywalili ją precz ze szpitala. A ona, zdaje się, szczęśliwa, że tak ucierpiała. Ostatniego dnia zapaliła na swoim stanowisku świeczkę i modliła się, śpiewała pieśni religijne za wszystkie dzieci zabite w tym szpitalu.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: