Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennik taty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Kwiecień 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziennik taty - ebook

Dziennik taty Tomasza Kwaśniewskiego to zbiór felietonów, które układają się w szczerą opowieść początkującego rodzica. Miejscami zabawną, miejscami przerażająco prawdziwą... Okazuje się, że w tym „zawodzie" nie ma łatwych wyborów, a każdy dzień niesie zupełnie nowe doświadczenia. To książka o typowych i nietypowych sytuacjach związanych z ojcostwem. Opowiada o trudnościach, wątpliwościach i niepowodzeniach, ale także o radości, miłości i dobrej zabawie. Pokazuje, jak wiele zmian wprowadza w domu dziecko. Ile wnosi ciepła i jak potrafi zmęczyć. Udowadnia, że dzięki jego obecności możemy lepiej poznać siebie i swój świat. Udowadnia też, że opieka nad dziećmi nie musi być domeną kobiet. I że to zadanie dla prawdziwych twardzieli, bo któż inny miał by siłę po całym dniu pracy, bawić się, wymyślać coraz to nowsze historie, przewijać, opiekować się i na dodatek jeszcze nie stracić w tym całym rozgardiaszu cierpliwości. Tomasz Kwaśniewski uświadamia, że mimo wielu niedogodności, poświęceń i wyrzeczeń, rodzicielstwo to naprawdę fajna sprawa. A korzyści, jakie oferuje, nie da się osiągnąć w żaden inny sposób.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-055-8
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zamiast wstępu

Moi dro­dzy!

Sko­ro już zde­cy­do­wa­li­ście się wy­dać parę zło­tych, na­le­żą się wam pew­ne wy­ja­śnie­nia.

Po pierw­sze: fak­ty.

Otóż wszyst­ko za­czę­ło się w mo­men­cie, gdy moja żona za­szła w cią­żę. Stwier­dzi­łem wte­dy, że sko­ro ona, to i ja.

A je­śli tak, to dla­cze­go by tego nie no­to­wać. Nie­czę­sto się prze­cież bywa w cią­ży, praw­da?

A po­tem uro­dzi­ła się To­sia i uka­zał się Dzien­nik cię­ża­row­ca.

Tak speł­ni­ło się moje ma­rze­nie, żeby kie­dyś w ży­ciu na­pi­sać i wy­dać książ­kę.

A za­raz po­tem speł­ni­ło się ko­lej­ne, bo zo­sta­łem fe­lie­to­ni­stą. Kon­kret­nie mie­sięcz­ni­ka „Dziec­ko”.

No i pi­sa­łem te fe­lie­to­ny, aż się oka­za­ło, że moż­na by z nich zro­bić ko­lej­ną książ­kę. Pod wa­run­kiem – wy­daw­nic­two było nie­ugię­te – że będę miał ich sto. A mia­łem le­d­wie dzie­sięć.

Od tam­tej pory mi­nę­ły po­nad dwa lata. Uro­dził mi się sy­nek, cór­ka po­szła do przed­szko­la, a ja po­si­wia­łem i wy­ły­sia­łem. Ale da­łem radę i do­kład­nie 21 li­sto­pa­da 2009 roku o dwu­dzie­stej pierw­szej pięt­na­ście skoń­czy­łem pi­sać ostat­ni, set­ny już fe­lie­ton.

Po dru­gie: sens.

Ta książ­ka po­wsta­ła z my­śli i prze­ko­na­nia, że dzie­ciom za­wdzię­cza­my, przy­najm­niej ja za­wdzię­czam, wszyst­ko. Włącz­nie – i nie­zły to pa­ra­doks – z ży­ciem.

I nie jest to ża­den wy­mysł, bzdu­ra czy me­ta­fo­ra. Tak po pro­stu jest, cze­go do­wo­dzi opi­sa­ne w tej książ­ce zwy­czaj­ne, naj­nor­mal­niej­sze w świe­cie, oj­cow­skie do­świad­cze­nie.

W koń­cu po trze­cie: for­ma.

Po­cząt­ko­wo chcia­łem, żeby ko­lej­ne roz­dzia­ły ukła­da­ły się chro­no­lo­gicz­nie. Nie­ste­ty z cza­sem wszyst­ko tak się po­kić­ka­ło, że mach­ną­łem na to ręką. I zde­cy­do­wa­łem, że o ko­lej­no­ści roz­strzy­gnie al­fa­bet.

Sła­bo? Może i sła­bo, ale w su­mie i tak bez zna­cze­nia, bo każ­dy roz­dział sta­no­wi od­ręb­ną ca­łość.

Z po­zdro­wie­nia­mi

To­mek Kwa­śniew­skiAkceptacja

Spo­tka­łem dwóch ko­le­gów: geja i he­te­ry­ka. Ten dru­gi ma dziec­ko, ten pierw­szy nie. Ale cza­sem mówi, że też by chciał.

Sto­imy i ga­da­my. Na po­cząt­ku o pra­cy, po­li­ty­ce, po­go­dzie, a po­tem rzecz ja­sna scho­dzi na dzie­cia­ki. Bo ja o ni­czym in­nym nie po­tra­fię ga­dać. Dzie­cia­ki to moje ży­cie.

No i opo­wia­dam, jak to z Toś­ką wy­cho­dzę na spa­cer: Je­ste­śmy umó­wie­ni, to zna­czy przed­tem ona chcia­ła, a te­raz na­gle coś się w niej za­cię­ło. I już nie chce. To zna­czy chce, ale cią­gle jest ja­kiś pro­blem. A to skar­pet­ki nie w ta­kim ko­lo­rze, a to ko­szul­ka, a to miś gdzieś za­gi­nął, a tak w ogó­le to ona chce się ba­wić. Jed­nym sło­wem cią­gle coś nie gra, a ja, daj­my na to, je­stem umó­wio­ny. Więc ją prze­ko­nu­ję, za­chę­cam, a ona nie i nie. A czas leci. Za­czy­nam się de­ner­wo­wać. Za­czy­nam gro­zić. A ona, że nie. Wte­dy mam ocho­tę użyć siły. Zmu­sić ją, żeby się ubra­ła. Wsa­dzić do wóz­ka i wy­wieźć.

Ale prze­cież obie­ca­łem so­bie, że nie będę uży­wał prze­mo­cy. Raz to zro­bi­łem i czu­łem się pa­skud­nie. Na­ru­szy­łem prze­cież su­we­ren­ność cór­ki, po­de­pta­łem jej god­ność, do­ko­na­łem gwał­tu.

– No i co ja mam, kur­de, w ta­kich sy­tu­acjach zro­bić? – py­tam ko­le­gów. A głos mam dra­ma­tycz­ny, bo przy­po­mnia­łem so­bie pew­ne zda­rze­nie i już się na­krę­ci­łem.

– Zo­sta­wić ją w domu i pójść sa­me­mu – pod­po­wia­da gej.

– Ale ona nie ma na­wet trzech lat. Jak mam ją zo­sta­wić w domu?

– Zo­stać w domu – pod­po­wia­da he­te­ryk.

– Ale ja już mam do­syć tego cią­głe­go ustę­po­wa­nia.

– Jak się ma dzie­ci – wtrą­ca się sym­pa­tycz­ny pan, któ­ry do tej pory wy­grze­wał się na ław­ce obok. – Jak się ma dzie­ci, pro­szę pana, to trze­ba się po­go­dzie z tym, że nig­dzie się nie zdą­ża, że się prze­kła­da umó­wio­ne spo­tka­nia, że się ma, za prze­pro­sze­niem, obrzy­ga­ne i ob­si­ka­ne spodnie. Po pro­stu. – Wstał i po­szedł.

„Ge­nial­ne”, po­my­śla­łem i swo­im zwy­cza­jem wzią­łem go za zja­wę. Lub anio­ła ra­czej. Bo już tak mam, że gdy w cu­dow­ny spo­sób do­sta­ję pod­po­wiedz, zwa­lam to na za­świa­ty. A za­raz po­tem nad­cho­dzi dzień pró­by.

W pra­cy było cięż­ko, wra­cam zmę­czo­ny do domu, otwie­ram drzwi, a tam dra­mat. Toś­ka pła­cze, Agniesz­ka sza­ra ze zmę­cze­nia, Fra­nek z od­pa­rzo­ną pupą. Zdją­łem kurt­kę i sko­czy­łem w ten wir. Za­ba­wa, baj­ki, prze­wi­ja­nie Fran­ka, żą­da­nia Toś­ki, sprzą­ta­nie, zmy­wa­nie, tu­le­nie, ko­la­cja, ką­piel Toś­ki, awan­tu­ra przed jej pój­ściem spać i płacz Fran­ka z po­wo­du bo­lą­ce­go brzusz­ka. Ale za­raz to się skoń­czy. Już za chwi­lę Agniesz­ka pój­dzie usy­piać cór­kę, a ja po­ło­żę się z Fran­kiem. On za­śnie, ja włą­czę te­le­wi­zję albo po­czy­tam książ­kę. Od­pocz­nę. Ode­rwę się od tego.

Nie­ste­ty, mo­je­go syn­ka boli brzuch. Trzy­mam go za rącz­kę, szep­czę uspo­ka­ja­ją­co, a on się skrę­ca. W pra­wo, w lewo. Bu­zia mu się wy­krzy­wia, stę­ka, za­czy­na pła­kać. Pró­bu­ję go po­wstrzy­mać i za­ty­kam smocz­kiem. Mu­szę, bo prze­cież Toś­ka nie bę­dzie mo­gła za­snąć.

Smo­czek wy­pa­da, no to ja zno­wu. Za­glą­dam do pie­lusz­ki. Za­sra­na. Trze­ba prze­wi­nąć. Ko­niecz­nie, bo ta od­pa­rzo­na pupa.

O Boże!

A już my­śla­łem, że to ko­niec!

No do­bra, ostat­ni wy­si­łek.

Po­ło­ży­łem Fran­ka na prze­wi­ja­ku, po­sma­ro­wa­łem spe­cjal­ną ma­ścią i już, już za­kła­da­łem mu pie­lusz­kę, gdy za­czął lać.

Na­si­kał mi na spodnie, na­si­kał na ręce, sie­bie ob­si­kał do­ku­ment­nie. I łóż­ko też.

– Kur­wa, ja pier­do­lę. – Strzep­ną­łem szczy­ny z ręki.

By­łem wście­kły. By­łem bez­rad­ny. By­łem za­ła­ma­ny.

„A gdy­by go tak wziąć i wy­rzu­cić przez okno”, prze­mknę­ło mi przez gło­wę. „Agniesz­ka wy­szła­by z po­ko­ju Tosi, do­sta­ła­by ata­ku, po­tem za­dzwo­ni­ła­by na po­li­cję, albo są­siad­ka by za­dzwo­ni­ła, za­bra­no by mnie na ko­mi­sa­riat i miał­bym świę­ty spo­kój. Nie to, że nie miał­bym wy­rzu­tów su­mie­nia, bo nie o to cho­dzi, ale już nic by ode mnie nie za­le­ża­ło”, za­pa­trzy­łem się w okno.

A po­tem spoj­rza­łem na syn­ka. Był taki słod­ki, taki nie­win­ny, taki ob­si­ka­ny i stę­ka­ją­cy.

„Jak się ma dzie­ci…”, przy­po­mniał mi się fa­cet z ław­ki. Ta zja­wa, anioł ra­czej.

Klęk­ną­łem przed prze­wi­ja­kiem.

– Syn­ku, ja wiem, że ty i To­sia je­ste­ście naj­waż­niej­si. Ta­tuś cza­sem za­po­mi­na, ale prze­cież wie. Wy­bacz, mój naj­droż­szy – po­pro­si­łem i nie wsta­jąc z klę­czek, prze­wi­ną­łem i prze­bra­łem syn­ka.

A po­tem po­ło­ży­łem się obok nie­go. I już nie pró­bo­wa­łem oglą­dać te­le­wi­zji ani czy­tać. Przy­tu­li­łem go, za­mkną­łem oczy. Za­snę­li­śmy.Albo-albo

Naj­go­rzej jest w so­bo­tę i w po­nie­dzia­łek.

Naj­go­rzej jest w pierw­szy dzień urlo­pu i tuż po.

Jed­nym sło­wem, naj­go­rzej jest wte­dy, gdy prze­ska­ku­je rytm.

Na­ro­dzi­ny Fran­ka oka­za­ły się re­wo­lu­cją. Może nie tak wiel­ką jak na­ro­dzi­ny Tosi, bo jed­nak do­świad­cze­nie robi swo­je, ale – po­dob­nie jak wte­dy – całą masę rze­czy trze­ba było od nowa usta­lać i ne­go­cjo­wać. O któ­rej wsta­je­my? O któ­rej idzie­my spać? W ja­kiej ko­lej­no­ści się ką­pie­my? Jak wy­glą­da usy­pia­nie? Kto gdzie śpi? Jak wy­glą­da­ją spa­ce­ry? Co z nia­nią? Co z pra­cą? Kie­dy mamy czas dla sie­bie? Czy go mamy? Jak go wy­ko­rzy­stu­je­my?

A wszyst­ko to w stre­sie, bo nikt nie lubi re­zy­gno­wać z tego, co już wy­pra­co­wał, co wy­wal­czył, do cze­go się przy­zwy­cza­ił.

I w zmę­cze­niu, bo Fra­nek, bo To­sia, bo pie­lu­chy, bo płacz, bo za­zdrość, nie­pew­ność i nie­wy­spa­nie.

Jak się uro­dzi­ła To­sia, mia­łem sześć ty­go­dni urlo­pu. Sześć ty­go­dni, by na nowo uło­żyć so­bie ży­cie.

Gdy uro­dził się Fra­nek, mia­łem trzy ty­go­dnie urlo­pu. Trzy ty­go­dnie, by na nowo uło­żyć so­bie ży­cie. Z jed­ną zmien­ną wię­cej.

Zresz­tą co ja tu będę ga­dał! Kie­dy ży­łem sam dla sie­bie, mia­łem trud­no­ści w od­po­wia­da­niu na py­ta­nia typu: co, jak i gdzie. A po­tem po­ja­wi­ła się Agniesz­ka, To­sia, Fra­nek i spra­wa skom­pli­ko­wa­ła się czte­ro­krot­nie. Choć, z dru­giej stro­ny – bar­dzo się upro­ści­ła. Bo kto w ta­kim roz­gar­dia­szu, w ta­kim za­mie­sza­niu, ma czas na ka­pry­sy? No kto? Może To­sia? Może ja? Może Aga? Bo na pew­no nie Fra­nek. Na ra­zie, rzecz ja­sna.

Tak czy siak, le­d­wo się ogar­nę­li­śmy po jego na­ro­dzi­nach, le­d­wo to ja­koś za­czę­ło się ukła­dać – te po­bud­ki, śnia­da­nia, spa­ce­ry, obia­dy, drzem­ki, ko­la­cje, ką­pie­le, usy­pia­nie – a już mu­sia­łem iść do pra­cy. I wszyst­ko roz­sy­pa­ło się na nowo.

W po­nie­dzia­łek tę­sk­ni­łem za tym ży­ciem, któ­re zo­sta­ło w domu.

We wto­rek czu­łem, że je­stem bez­na­dziej­nym oj­cem, bo tak mało cza­su spę­dzam z dzieć­mi. I bez­na­dziej­nym pra­cow­ni­kiem, bo za­miast się wziąć do ro­bo­ty, ham­le­ty­zu­ję.

W śro­dę wresz­cie wzią­łem się do pra­cy, ale już nie tak bar­dzo cie­szy­łem się z tego, że wra­cam do dzie­cia­ków.

W czwar­tek pra­co­wa­łem już, że hej, i jak wró­ci­łem do domu, prak­tycz­nie nie mia­łem siły, żeby się za­jąć dzieć­mi.

W pią­tek wresz­cie wszyst­ko za­czę­ło się trzy­mać kupy…

I wte­dy na­de­szła so­bo­ta. A wraz z nią zu­peł­nie nowy rytm.

W so­bo­tę przy­zwy­cza­ja­łem się do tego, że cały dzień je­stem w domu. Czy­li, że nie mam chwi­li wy­tchnie­nia, że je­stem non stop do dys­po­zy­cji dzie­ci, że zaj­mu­ję się ich je­dze­niem, fo­cha­mi, ku­pa­mi, si­ka­mi, mi­sia­mi…

W nie­dzie­lę już za­czy­na­łem lu­bić to ro­dzin­ne ży­cie. Ba, na­wet czer­pa­łem z nie­go sa­tys­fak­cję i przy­jem­ność, gdy rap­tem nad­cho­dzi wie­czór. A wraz z nim ta strasz­na myśl, że ju­tro po­nie­dzia­łek. I przez ple­cy prze­bie­ga dreszcz.

Nie, nie cho­dzi o to, że sys­tem jest zbyt na­pię­ty. Bo gdy Agniesz­ka zde­cy­do­wa­ła, że bę­dzie trzy razy w ty­go­dniu cho­dzić na ba­sen, to sys­tem co praw­da jęk­nął, co praw­da stęk­nął, ale ten ba­sen wchło­nął. Tak samo było, gdy po­sta­no­wi­łem, że raz w ty­go­dniu będę grał w pił­kę noż­ną.

W ży­ciu nie ro­bi­łem dla sie­bie tyle, ile ro­bię te­raz! Czy­li o co cho­dzi? Du­ma­łem, du­ma­łem i do­sze­dłem do wnio­sku, że pro­blem w tym, że chcę być jed­no­cze­śnie do­sko­na­łym mę­żem, oj­cem i świet­nym pra­cow­ni­kiem, a tego się zro­bić nie da. Przy­najm­niej ja nie po­tra­fię. Bo nie umiem w se­kun­dę lub dwie prze­dzierz­gnąć się z ojca w sta­cha­now­ca i od­wrot­nie. Nie je­stem su­per­ma­nem: pstryk i uni­form, pstryk i gar­ni­tur. A tak się za­cho­wu­ję, nie­ste­ty! Wsia­dam w sa­mo­chód, pstryk i je­stem w pra­cy. Pstryk i je­stem w domu.

W re­zul­ta­cie w domu czu­ję się jak w pra­cy, a w pra­cy jak w domu. Przy­najm­niej przez ja­kiś czas.

Dość już mam tego cią­głe­go nad­ra­bia­nia, nie­ustan­ne­go do­pa­so­wy­wa­nia się, nie­za­do­wo­le­nia z sie­bie i po­czu­cia winy. Dla­te­go przy­zna­ję się otwar­cie: nie po­tra­fię być do­sko­na­łym oj­cem i świet­nym pra­cow­ni­kiem.

I wie­cie co?

Mam to w du­pie!

PS To dzia­ła!Alternatywa

Cza­sem, gdy je­stem zmę­czo­ny i mam wszyst­kie­go dość, za­czy­nam fan­ta­zjo­wać. O tym na przy­kład, co by było, gdy­bym nie miał dzie­ci.

Wró­cił­bym wte­dy do domu, a tam spo­kój, ci­sza i po­rzą­dek. Włą­czył­bym mu­zy­kę, taką dla do­ro­słych, po­ło­żył­bym się na ka­na­pie, po­czy­tał, od­po­czął, może na­wet za­snął. A po­tem zjadł­bym z żoną ko­la­cję, przy sto­le, w spo­ko­ju. A może, gdy­by tyl­ko się nam za­chcia­ło, po­szli­by­śmy do re­stau­ra­cji. A po­tem do kina, na kon­cert, albo po pro­stu na miły spa­cer.

Mo­gli­by­śmy też od­wie­dzić zna­jo­mych. Ta­kich nor­mal­nych, nie­ko­niecz­nie z dzieć­mi. I po­ga­dać by­śmy mo­gli nie­ko­niecz­nie o dzie­ciach, tyl­ko, ja wiem, na przy­kład o po­li­ty­ce, a przy oka­zji na­pić się kawy albo wina. A jak tyl­ko mie­li­by­śmy dość, jak­by się nam znu­dzi­ło, to wró­ci­li­by­śmy do domu, a tam zno­wu ci­sza, spo­kój i po­rzą­dek. Wsko­czy­li­by­śmy do łóż­ka, do na­sze­go łóż­ka, w któ­rym nie by­ło­by żad­nych dzie­ci, żad­nych lal, sa­mo­cho­dzi­ków ani mi­siów, i mo­gli­by­śmy się ko­chać i tu­lić, ile sił. A po­tem by­śmy za­snę­li i nikt by nas nie bu­dził aż do rana. I wte­dy by­śmy wsta­li i zje­dli śnia­da­nie. A może na­wet zje­dli­by­śmy je w łóż­ku, kto wie?

Mo­gli­by­śmy też wy­jeż­dżać. W Pol­skę, w świat. Do Lon­dy­nu na przy­kład. Bo mamy taki ka­prys, bo świet­ny kon­cert, przed­sta­wie­nie, wy­prze­daż. I mo­gli­by­śmy to ro­bić ot, tak – z dnia na dzień.

Gdy­by nie było dzie­ci, mo­gli­by­śmy też za­pi­sać się na kurs tań­ca, na jogę, na ba­sen. Mo­gli­by­śmy cho­dzić na ma­sa­że, wy­jeż­dżać na ro­man­tycz­ne week­en­dy w prze­cud­nym i luk­su­so­wym spa.

O tak, gdy­by nie było dzie­ci, na wie­le rze­czy by­ło­by nas stać. I na wie­le rze­czy mie­li­by­śmy czas.

Może na­wet, kto wie, za­czę­li­by­śmy zmie­niać i na­pra­wiać świat. Może we­szli­by­śmy w po­li­ty­kę, a może zo­sta­li wo­lon­ta­riu­sza­mi ja­kiejś po­zy­tyw­nej ak­cji.

A z pew­no­ścią by­li­by­śmy wy­po­czę­ci, rze­ś­cy, mło­dzi i peł­ni ani­mu­szu.

A gdy­bym tak nie tyl­ko nie miał dzie­ci, ale i żony?

Tu ob­raz się za­ciem­nia, a to z tego pro­ste­go po­wo­du, że za­wsze by­łem z kimś. Z bra­tem, z sio­strą, z mat­ką, z oj­cem, a po­tem z dziew­czy­na­mi. Nie po­tra­fię być sam. Wiem, bo jak już by­łem, to zwy­kle wa­rio­wa­łem.

No do­bra, ale wy­obraź­my so­bie, że je­stem sam.

Wra­cam do domu, a tam spo­kój, ci­sza i po­rzą­dek. Kła­dę się, od­po­czy­wam, może za­pa­dam w drzem­kę. I całe szczę­ście, że za­pa­dam, bo dzię­ki niej nie czu­ję tej wszech­ogar­nia­ją­cej pust­ki. Tej sa­mot­no­ści. Dla­te­go za­raz po prze­bu­dze­niu czmy­cham. W te­le­wi­zję, w in­ter­net, w mu­zy­kę, w książ­kę, al­ko­hol czy ma­ri­hu­anę. Albo do zna­jo­mych. Do klu­bu. Do kina. Żeby nie my­śleć, żeby nie być sam.

A po­tem wra­cam w nocy, pi­ja­ny, zmę­czo­ny. Z ja­kąś przy­pad­ko­wo po­zna­ną dziew­czy­ną, pew­nie ład­ną i miłą, wska­ku­je­my do łóż­ka. Jest świet­nie, jest eks­tra, więc zo­sta­je do rana i na­wet wspól­nie jemy śnia­da­nie. A po­tem spo­ty­ka­my się dzień lub dwa, aż się oka­że, że albo cze­goś od sie­bie chce­my, albo wręcz prze­ciw­nie, i już to się koń­czy, a za­czy­na na­stęp­ne.

Choć pew­nie znacz­nie czę­ściej wra­cał­bym w nocy sam. I wa­lił­bym się na łóż­ko, zim­ne i pu­ste, i za­kry­wał gło­wę po­dusz­ką, żeby tyl­ko już za­snąć, żeby już był dzień i ten czas, kie­dy się wsta­je i idzie do pra­cy.

No do­bra, był­bym wol­ny. Mógł­bym ro­bić, co chcę i kie­dy chcę. Ale ja sie­bie znam i wiem, że ta wol­ność za­czę­ła­by mnie nisz­czyć. Bo ja nie po­tra­fię żyć tyl­ko i wy­łącz­nie dla sie­bie. Ta­kie ży­cie nie ma dla mnie sen­su. To zna­czy, ja go w ta­kim ży­ciu do­strzec nie po­tra­fię.

Dla­te­go gdy­by tak się sta­ło, że nie miał­bym żony – to jest wiel­ce praw­do­po­dob­ne, że albo bym umarł, albo za­czął­bym jej szu­kać. A jak już za­czął­bym jej szu­kać, to zna­la­zł­bym Agniesz­kę. Oczy­wi­ście nie od razu, bo prze­cież nie od razu ją zna­la­złem. Ale do­pie­ro z nią uda­ło mi się stwo­rzyć to, co – jak mnie­mam – mogę na­zwać szczę­śli­wym związ­kiem.

Albo po­wiem to in­a­czej: od­kąd ją zna­la­złem, ni­ko­go już nie szu­kam.

Tak więc gdy­bym od nowa za­czął szu­kać żony, to zna­la­zł­bym Agniesz­kę, a wte­dy by się oka­za­ło, że ona chce mieć dzie­ci. I nie wy­obra­ża so­bie, że mo­gli­by­śmy być ra­zem bez dzie­ci. Mu­sia­ły­by się więc uro­dzić, mu­sia­ło­by być, jak jest. A sko­ro tak by być mu­sia­ło, to już niech bę­dzie tak, jak jest, bo nie chce mi się jesz­cze raz przez to wszyst­ko prze­cho­dzić.

Do­bra­noc.Am

Na po­cząt­ku ko­mu­ni­ka­cja była pro­sta. Je­śli To­sia wy­da­wa­ła z sie­bie ja­kieś sta­now­cze dźwię­ki, to w za­sa­dzie tyl­ko po to, by ogło­sić nie­za­do­wo­le­nie. Ro­zu­mia­łem wte­dy, że jest głod­na, śpią­ca, jest jej zim­no lub cie­pło, ma mo­kro albo chce, żeby ją przy­tu­lić.

Je­że­li wszyst­ko gra­ło, a To­sia nadal była nie­za­do­wo­lo­na, by­łem w krop­ce. Za­cho­wy­wa­łem się wte­dy nie­zbyt miło i nie­zro­zu­mia­ły dla mnie prze­kaz prze­ry­wa­łem smocz­kiem. Je­śli się uspo­ka­ja­ła, do­cho­dzi­łem do wnio­sku, że wi­docz­nie to, co chcia­ła po­wie­dzieć, nie było aż tak waż­ne. Go­rzej, je­śli się nie uspo­ka­ja­ła. Wte­dy mu­sia­łem się wy­si­lić. Może boli brzu­szek? Może go­rącz­ka? Może ma dość dyn­da­ją­cej nad gło­wą ośmior­ni­cy?

Z dnia na dzień świat ro­bił się bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny.

Kie­dy na­gle za­czę­ła się śmiać, spra­wa sta­ła się trud­niej­sza, bo do ko­mu­ni­ka­tów ne­ga­tyw­nych do­szły po­zy­tyw­ne.

A po­tem za­czę­ła mó­wić i od razu po­ja­wi­ły się męki, tak do­brze zna­ne bu­dow­ni­czym wie­ży Ba­bel.

– Tata – mówi To­sia i pa­trzy na mamę.

– Mama – po­pra­wia mama.

– Tata – upie­ra się To­sia.

– Mama – mówi mama i wska­zu­ją­cym pal­cem puka so­bie w mo­stek.

– Tata – ra­do­śnie stwier­dza To­sia.

W koń­cu za­ła­pa­ła. To zresz­tą nie­sa­mo­wi­te, jak szyb­ko się uczy.

Znacz­nie trud­niej jest wte­dy, gdy to ona sta­ra się nam coś prze­ka­zać. Na przy­kład ostat­nio. Wra­cam z pra­cy, sia­dam na ka­na­pie, a To­sia przy­no­si mi­sia (tak, tak, już cho­dzi), któ­re­go do­sta­ła od bab­ci. Miś ma lśnią­cy strój i fry­zu­rę a la Elvis Pre­sley.

– Tam – mówi To­sia i pa­lusz­kiem na­ci­ska brzuch mi­sia.

– Miś – na­zy­wam to, co wi­dzę.

– Tam. – To­sia znów do­ty­ka mi­sia.

– Po­dob­ny do Elvi­sa – sta­ram się roz­wi­nąć.

– Tam. – To­sia za­czy­na się de­ner­wo­wać i zno­wu sztur­cha mi­sia w brzuch. A jej oczy pa­trzą w moje, jak­by chcia­ły mi prze­ka­zać coś spe­cjal­ne­go, coś na­praw­dę eks­tra. Ale ja nie ro­zu­miem! I robi mi się przy­kro, bo prze­cież tak bar­dzo chciał­bym ro­zu­mieć wła­sne dziec­ko. Za­kło­po­ta­ny od­wra­cam wzrok i roz­glą­dam się za Agą, bo może ona wie, o co cho­dzi. Ale Agi aku­rat nie ma.

W od­ru­chu re­zy­gna­cji bio­rę mi­sia i… eu­re­ka! W środ­ku jest me­cha­nizm! Na­ci­skam, miś za­czy­na śpie­wać je­den z prze­bo­jów Kró­la. To­sia się uśmie­cha, za­czy­na tań­czyć, a ja mam po­czu­cie, że się do­ga­da­li­śmy. Wspa­nia­łe uczu­cie! Ale nie za­wsze jest tak ró­żo­wo.

Na przy­kład sie­dzę z To­sią przy sto­le i na­gle ona mówi „am”. Z do­świad­cze­nia wiem, że „am” jest wie­lo­znacz­ne. Może po pro­stu ozna­czać je­dze­nie albo to, że To­sia jest głod­na, albo że cze­goś chce. Albo wszyst­ko na­raz. Daję jej ka­wa­łek buł­ki.

– Nie! – mówi To­sia (ostat­nio lubi to sło­wo). To ka­wa­łek po­mi­do­ra.

– Nie!

No to ka­wa­łek sera.

– Nie. Am – mówi To­sia i rącz­ką wska­zu­je przed sie­bie. Pa­trzę tam, ale da­lej nie mam po­ję­cia, o co cho­dzi. Za­kło­po­ta­ny pró­bu­ję zi­gno­ro­wać nie­zro­zu­mia­łą dla mnie in­for­ma­cję. I po­da­ję, Tosi ku­bek z so­kiem.

– Nie! Am! – upie­ra się To­sia i zno­wu pró­bu­je coś po­ka­zać rącz­ką. Może cho­dzi o le­żą­cą na sto­le za­baw­kę? Się­gam po nią.

– Nie. Am! Am! – de­ner­wu­je się To­sia i pa­trzy mi pro­sto w oczy. A ja zno­wu wi­dzę w jej spoj­rze­niu coś jak­by wy­rzut.

– Przy­kro mi, ale nie ro­zu­miem, o co ci cho­dzi, có­recz­ko – ogła­szam ka­pi­tu­la­cję. I choć przez mo­ment czu­ję, że po­wie­dzia­łem, co trze­ba, to już po chwi­li my­ślę, że ona prze­cież nie poj­mu­je, co zna­czy: „Nie ro­zu­miem, o co ci cho­dzi, có­recz­ko”.

Mija kil­ka dni.

Mamy nową za­ba­wę. Sa­dzam Toś­kę na krze­śle z kół­ka­mi i wożę po miesz­ka­niu. Bar­dzo jej się to po­do­ba. Sie­dzi so­bie wy­god­nie, uśmiech­nię­ta od ucha do ucha, i od cza­su do cza­su mówi „brrum”.

– Brrum – mó­wię ja.

– Brrum, brrum, brrum – do­ga­du­je­my się. I jeź­dzi­my. I jest faj­nie. A po­tem już mam dość, więc zdej­mu­ję ją z krze­sła i dla od­mia­ny bio­rę pił­kę. A po­tem mi­sia. Ba­wi­my się tym mi­siem i wte­dy na­gle To­sia mówi: „Am”. I po­ka­zu­je ręką w stro­nę krze­sła.

– Co am? – py­tam.

– Am brrum.

Ro­zu­mie­cie?Awantura

– Czy mo­żesz się wresz­cie ubrać?

– Nie!

– Nie­daw­no by­łaś cho­ra. Zno­wu bę­dziesz!

– Chcę być cho­ra!

– Bo­la­ła cię gło­wa, gar­dło i brzuch.

– Chcę, żeby bo­la­ły!

– To­siu, bo się po­kłó­ci­my.

– Chcę się kłó­cić. – Po­czu­łem, że tra­cę cier­pli­wość. Bo ostat­nio o wszyst­ko trze­ba się kłó­cić. Na przy­kład dwie go­dzi­ny wcze­śniej mie­li­śmy awan­tu­rę o to, że trze­ba się po­ło­żyć na po­po­łu­dnio­wą drzem­kę.

Poza tym by­łem zmę­czo­ny i prze­zię­bio­ny. Do tego za pięt­na­ście mi­nut mia­łem waż­ne spo­tka­nie. Chcia­łem więc ją ubrać i wyjść.

– Masz do wy­bo­ru: albo ubie­rzesz się sama, albo ubio­rę cię bez two­jej zgo­dy.

– Nie chcę się ubie­rać! – Na­dę­ła bu­zię, a w mo­jej gło­wie po­ja­wi­ła się myśl, że dwu­la­tek nie bę­dzie de­cy­do­wał o tym, co bę­dzie, a cze­go nie bę­dzie ro­bić. Poza tym – co to, do cho­le­ry, zna­czy, żeby za każ­dym ra­zem wal­czyć o ubie­ra­nie się, je­dze­nie, spa­nie!

Wzią­łem Toś­kę na ręce, a ona za­czę­ła się wy­ry­wać. Przy­ci­sną­łem ją do sie­bie – za­czę­ła pła­kać. Pró­bo­wa­łem ją przy­tu­lić i uspo­ko­ić, co­raz moc­niej pła­ka­ła, co­raz bar­dziej się wy­ry­wa­ła.

– Je­stem two­im tatą i to ja tu rzą­dzę – po­wie­dzia­łem z na­dzie­ją, że je­śli będę sta­now­czy, cór­ka mi ule­gnie. Nie ule­gła. Wte­dy po­czu­łem, że w moim brzu­chu po­ja­wia się coś dziw­ne­go. Ro­śnie, ro­śnie i na­gle fala zło­ści za­la­ła mi oczy.

– Dwu­la­tek nie bę­dzie de­cy­do­wać o tym, co trze­ba, a cze­go nie trze­ba ro­bić – wy­sy­cza­łem przez za­ci­śnię­te zęby. Pod­nio­słem ją i po­ło­ży­łem na ka­na­pie. W za­sa­dzie rzu­ci­łem. I prze­ra­zi­łem się, że to zro­bi­łem. Przez gło­wę prze­mknę­ło mi wspo­mnie­nie, jak oj­ciec zmu­szał mnie do róż­nych rze­czy. Zo­ba­czy­łem jego za­ci­śnię­te usta i swo­je łzy. Przy­po­mnia­łem so­bie to upo­ko­rze­nie, bez­sil­ność. Zro­bi­ło mi się strasz­nie źle.

Bar­dzo pła­ka­ła, gdy za­kła­da­łem jej majt­ki. Tak bar­dzo, że z nosa po­le­cia­ły glu­ty.

Po­tem pró­bo­wa­ła wy­ry­wać nogi. Krzy­cza­ła, ale by­łem kon­se­kwent­ny. Tak, tak, kon­se­kwent­ny. Trze­ba być kon­se­kwent­nym. Tak so­bie mó­wi­łem. A jed­no­cze­śnie czu­łem się po­two­rem i ba­łem się na nią spoj­rzeć. Ba­łem się, że mi ser­ce pęk­nie.

A po­tem się pod­da­ła. To zna­czy pła­ka­ła, łka­ła, hi­ste­rycz­nie ła­pa­ła po­wie­trze, ale po­zwa­la­ła się ubie­rać. Sły­sza­łem ten rwa­ny od­dech i było mi bar­dzo przy­kro, że to prze­ze mnie, że to ja ją do­pro­wa­dzi­łem do tego sta­nu. A tu jesz­cze raj­stop­ki, blu­zecz­ka i pie­przo­ne gu­zicz­ki w kształ­cie ser­du­szek. Chciał­bym ją już pu­ścić, mieć to za sobą, a tu mi się ręce trzę­są i nie mogę tym pie­przo­nym ser­dusz­kiem tra­fić w pie­przo­ną dziur­kę.

W koń­cu się uda­ło.

– W koń­cu się uda­ło – po­wie­dzia­łem, ale Toś­ka mia­ła swój po­gląd na tę spra­wę. Rzu­ci­ła się na pod­ło­gę.

– Nie chcę się ubie­rać. – Łka­jąc, za­czę­ła roz­pi­nać gu­zicz­ki.

– Nie wol­no ci się roz­bie­rać – po­wie­dzia­łem, a ona za­czę­ła się wić po pod­ło­dze.

– Idź do swo­je­go po­ko­ju!

– Nie!

No to ją za­nio­słem.

Wró­ci­ła.

No to ja ją zno­wu. I za­mkną­łem drzwi.

Nie otwo­rzy­ła.

Usia­dłem przy sto­le i za­czą­łem jeść. Brzuch mia­łem ści­śnię­ty, je­dze­nie le­d­wo prze­cho­dzi­ło mi przez gar­dło.

– Mo­żesz do niej pójść, jak chcesz – po­wie­dzia­łem do Agniesz­ki, któ­ra przez cały czas sta­ła z boku. – Chciał­bym, że­byś do niej po­szła – po­pro­si­łem.

Po chwi­li przy­szły ra­zem. Przy­tu­lo­ne. Toś­ka z tru­dem ła­pią­ca od­dech, za­pła­ka­na, za­smar­ka­na. Pod­sze­dłem, wzią­łem ją na ko­la­na i przy­tu­li­łem. Czu­łem, jak drży.

– Nie chcia­łem się kłó­cić. Nie chcia­łem ro­bić ci przy­kro­ści, ale nie może być tak, że bie­gasz na go­la­sa – mó­wi­łem, a w oczach mia­łem łzy. Ale to nie były uczci­we łzy, łzy współ­czu­cia i mi­ło­ści. To były łzy żalu nad sobą. To były łzy, któ­re mó­wi­ły: „Zo­bacz, co zro­bi­łaś ta­cie!”

A po­tem To­sia usia­dła przy sto­le i też za­czę­ła jeść. I po­sła­ła mi spoj­rze­nie, ja­kie­go jesz­cze nig­dy u niej nie wi­dzia­łem.

„Ob­ra­zi­ła się”, po­my­śla­łem i się za­ła­ma­łem. „Skrzyw­dzi­łeś ją! Uży­łeś siły! Dla­cze­go tak zro­bi­łeś? Czy to wszyst­ko było tego war­te?”

Po­sze­dłem do kuch­ni, sta­ną­łem przed oknem i od­da­łem się sa­mo­oskar­że­niom. Gdy wró­ci­łem do po­ko­ju, jej wzrok był już nor­mal­ny. A jak wy­cho­dzi­łem, to na­wet się do mnie uśmiech­nę­ła.

A ja? Nie mo­głem tego prze­żyć. I ja­dąc na spo­tka­nie, wcze­śniej niby ta­kie dla mnie waż­ne, cały czas my­śla­łem tyl­ko o tym, co się sta­ło. To zna­czy o tym, co zro­bi­łem źle.

W cza­sie spo­tka­nia też o tym my­śla­łem. I wresz­cie za­ła­pa­łem.

– Nie daję so­bie pra­wa do by­cia złym – po­wie­dzia­łem Agniesz­ce za­raz po po­wro­cie. – A Toś­ka so­bie daje. I ja też jej daję, więc i so­bie po­wi­nie­nem dać.

To pierw­sza lek­cja, któ­rą ode­bra­łem. A dru­ga?

– Kie­dy Toś­ka w nie­skoń­czo­ność mi od­ma­wia, też za­czy­nam się wście­kać. Bo czu­ję się bez­sil­na, a ja strasz­nie nie lu­bię bez­sil­no­ści – mówi Aga, gdy kil­ka dni póź­niej znów o tym roz­ma­wia­my. Ona mówi, a ja czu­ję, że tra­fi­ła w sed­no. Bo to wła­śnie bez­sil­ność czu­łem, nim za­la­ła mnie złość. Bo kie­dy przy­cho­dzi bez­sil­ność, za­raz po niej zja­wia się po­ku­sa, by użyć siły.

– Mu­szę, mu­szę się jej na­uczyć – szep­czę ta­jem­ne za­klę­cia. – Mu­szę, bo już nig­dy wię­cej nie chciał­bym użyć siły wo­bec cór­ki. Mu­szę, bo je­stem pe­wien, że jesz­cze nie­raz wy­sta­wi mnie na pró­bę.Baba i dziad

Mam zna­jo­me­go, któ­ry wszyst­ko prze­grał w ka­sy­nie: mat­kę, ojca, żonę, cór­ki też.

Mat­ka i oj­ciec już nie żyją, żona się nie od­zy­wa, a cór­ki wciąż mają do nie­go żal.

Trud­no im się zresz­tą dzi­wić. Przy­najm­niej on się nie dzi­wi.

Kil­ka ty­go­dni temu uro­dził mu się wnuk.

– To jest je­dy­na oso­ba w mo­jej ro­dzi­nie, któ­rej, jak do­tąd, nie zro­bi­łem krzyw­dy. Na­sza re­la­cja jest czy­sta i to, jak bę­dzie wy­glą­da­ła, w du­żej mie­rze za­le­ży ode mnie – po­wie­dział. A ja na­tych­miast po­my­śla­łem, że bar­dzo, ale to bar­dzo chciał­bym usły­szeć coś ta­kie­go od mo­je­go ojca, od mo­jej mat­ki.

Nie to, że było aż tak tra­gicz­nie, ale…

Jadę so­bie ostat­nio z oj­cem sa­mo­cho­dem i na­gle on za­czy­na, z nutą smut­ku i przy­gnę­bie­nia, że co to bę­dzie, jak on pój­dzie na eme­ry­tu­rę. Bo te­raz to cho­ciaż ta pra­ca, a po­tem co? W klasz­to­rze przyj­dzie się za­mknąć albo…

– Masz tro­je wnu­ków, za chwi­lę bę­dziesz miał czwar­te­go, więc chy­ba na brak za­ję­cia nie masz co na­rze­kać.

– Ale ja już mam pro­ble­my z ko­la­nem, więc jak ja z nimi po­ja­dę na nar­ty, na spływ? Za sta­ry będę.

– O czym ty mó­wisz? Czło­wie­ku! Prze­cież To­sia ma do­pie­ro dwa lata! Ja­kie nar­ty! Jaki spływ! Do zoo trze­ba pójść, po­ba­wić się kloc­ka­mi, po­czy­tać.

– Hmm, no tak, tego… – za­mru­czał oj­ciec i po­padł w za­du­mę.

I co?

I gu­cio!

Mat­ka też.

– Co sły­chać u mo­jej To­siu­nień­ki? Pod­ro­sła? Zdro­wa? Gada? Co gada? – pyta przez te­le­fon. – Tak daw­no jej nie wi­dzia­łam. Tak za nią tę­sk­nię. Tak bar­dzo chcia­ła­bym ją zo­ba­czyć.

– To może wpad­nij.

– No wiesz, tego, owe­go, mu­szę to, mu­szę tam­to.

I co?

I gu­cio!

A ja bar­dzo, ale to bar­dzo bym chciał, żeby To­sia mia­ła dziad­ka i bab­cię. Żeby się przy­jaź­ni­li, zna­li i lu­bi­li.

Żeby wi­zy­ta u dziad­ka i bab­ci nie była obo­wiąz­kiem, tyl­ko przy­jem­no­ścią. Dla nich też.

A tak się na to na­sta­wi­łem, tak wie­rzy­łem, że bę­dzie su­per! Sły­sza­łem prze­cież te wszyst­kie opo­wie­ści, że jak się ro­dzą wnu­ki, to bab­cia i dzia­dek po pro­stu do­sta­ją na ich punk­cie bzi­ka.

Zresz­tą moi – sami z sie­bie, nie­py­ta­ni – tak się de­kla­ro­wa­li.

I co?

I gu­cio!

A naj­gor­sze jest to, że nie po­tra­fię im po­wie­dzieć, co o tym wszyst­kim tak na­praw­dę my­ślę.

Bywa, że już, już mam to na koń­cu ję­zy­ka i na­gle za­czy­nam się bać. My­ślę, że nie będę ro­bił im przy­kro­ści, i za­miast praw­dy ga­dam bzde­ty typu „nie szko­dzi”, „nie ma spra­wy”, „ro­zu­miem”.

Przez mo­ment uwa­ża­łem na­wet, że to, jak się ukła­da mię­dzy dziad­ka­mi a To­sią, jest moją winą. No bo ja sam w su­mie do ro­dzi­ców nie tego. Ale za­raz so­bie wy­tłu­ma­czy­łem, że hola, hola, ja i oni to jed­no, a To­sia i oni to dru­gie. I co in­ne­go re­la­cja dziec­ko-ro­dzi­ce, a co in­ne­go dziad­ko­wie-wnucz­ka. I że tu­taj wszyst­ko za­le­ży od nich i od Tosi. Z tym że To­sia ma do­pie­ro dwa lata, więc niby i ode mnie, ale ja prze­cież kon­tak­tu nie utrud­niam. Ba! Nie­usta­ją­co za­pra­szam, a na­wet wy­je­cha­łem z nimi na ty­go­dnio­we wa­ka­cje, byle byli bli­żej Tosi.

I co?

I gu­cio!

Za­czą­łem już na­wet my­śleć, że moja ro­dzi­na funk­cjo­nu­je w ten spo­sób, że wszyst­ko faj­nie, wszyst­ko su­per, póki w de­kla­ra­cjach. Bo co in­ne­go po­wie­dzieć: zro­bię dla cie­bie to, zro­bię tam­to, a co in­ne­go zro­bić. I to jesz­cze tak, zwy­czaj­nie, bo mam na to ocho­tę.

Sam zresz­tą też taki je­stem.

Leżą na przy­kład na­czy­nia w zle­wie, a my ba­wi­my się z To­sią. Agniesz­ka wsta­je, żeby po­zmy­wać, a ja ją za rękę i pro­szę, żeby zo­sta­ła. „Ja po­zmy­wam”, mó­wię. Tyl­ko, rzecz ja­sna, za chwi­lę, bo te­raz się ba­wi­my. Nie prze­ry­waj­my. Szko­da by­ło­by prze­ry­wać. W su­mie nie tak czę­sto nam się coś ta­kie­go zda­rza. Aga zo­sta­je i jest su­per. To zna­czy – ona się czu­je su­per, bo nie musi zmy­wać, no i ja się czu­ję su­per, bo ją od tego wy­ba­wi­łem. I w su­mie niby nic się nie zmie­ni­ło, ba­wi­my się, tak jak się ba­wi­li­śmy, na­czy­nia są brud­ne, tak jak były, a wszy­scy są szczę­śliw­si.

Pro­blem w tym, że po­tem, gdy rze­czy­wi­ście trze­ba po­zmy­wać, już nie jest to ta­kie pro­ste. Bo na­gro­dę w po­sta­ci ra­do­ści, sa­tys­fak­cji i wdzięcz­no­ści już prze­cież ode­bra­łem, więc po co mam to te­raz ro­bić? Żeby na­czy­nia były czy­ste? Żar­ty ja­kieś!

Sęk w tym, że za wszyst­ko się pła­ci. Za cze­ki bez po­kry­cia też.

Pa­mię­tam mo­ment, gdy To­sia za­czę­ła wy­ma­wiać imio­na babć i dziad­ków. Bar­dzo im się to po­do­ba­ło, pro­mie­nie­li szczę­ściem. A po­tem mi­nął ja­kiś czas, To­sia za­czę­ła żar­to­wać, a jed­nym z ta­kich żar­tów była za­mia­na imion. Py­tam, jak się na­zy­wa tata, a ona mówi, że Aga. A mama? To­mek.

– Jak się na­zy­wa bab­cia?

– Aga – od­po­wia­da To­sia. Ja się śmie­ję, a bab­cia ja­kaś taka smut­na. Jak­by my­śla­ła, że To­sia za­po­mnia­ła.

– Jak ma na imię bab­cia? – bie­rze spra­wę w swo­je ręce.

– To­mek – od­po­wia­da To­sia i pęka za śmie­chu. A bab­cia za­wie­dzio­na.

I co?

I gu­cio w zoo.Bajki

– Nie znasz przy­pad­kiem ja­kichś faj­nych ksią­żek dla dzie­ci? – pyta mnie tata trzy­let­niej Oli.

– Faj­nych to zna­czy ja­kich?

– No żeby były za­baw­ne, żeby były mą­dre, żeby cze­goś uczy­ły i żeby dziec­ko przy nich za­sy­pia­ło.

– Za­sy­pia­ło, po­wia­dasz. A nie bę­dzie le­piej, jak zga­sisz świa­tło, po­ło­żysz się przy jej łó­żecz­ku i sam coś opo­wiesz?

– Ja tak nie po­tra­fię.

– Po­tra­fisz, po­tra­fisz – mó­wię i opo­wia­dam, jak to było z To­sią.

A było tak.

Na po­cząt­ku bar­dzo się si­li­łem, żeby wy­my­ślić ja­kąś baj­kę. A wy­ma­ga­nia mia­łem wiel­kie. Baj­ka mia­ła być za­baw­na, nie­sza­blo­no­wa, do tego mą­dra i z mo­ra­łem. Poza tym nie mo­gła być strasz­na, bo nie chcia­łem stra­szyć cór­ki, i nie mo­gła być smut­na, bo nie chcia­łem jej za­smu­cać. No i mu­sia­ła być dla niej zro­zu­mia­ła, czy­li ope­ro­wać zna­ny­mi jej sło­wa­mi. Jak­że trud­no, ma­jąc do dys­po­zy­cji kil­ka słów, ta­kich jak hau-hau, miau-miau, mama, tata, wó­zek, lala, uło­żyć baj­kę, któ­ra speł­nia­ła­by tak wy­gó­ro­wa­ne wy­ma­ga­nia.

My­śla­łem, my­śla­łem, ale poza gó­ra­mi i la­sa­mi nic nie przy­cho­dzi­ło mi do gło­wy.

A po­tem za­czę­li­śmy cho­dzić z To­sią do le­ka­rza i na­gle moja cór­ka tuż przed snem za­czę­ła się do­ma­gać opo­wie­ści o Tiku-tiku (patrz roz­dział pod ty­tu­łem Tiku-tiku).

To był prze­łom.

Opo­wia­da­jąc nie­zli­czo­ną ilość razy baj­kę o Tiku-tiku, zro­zu­mia­łem, że naj­faj­niej­sze, naj­bar­dziej in­te­re­su­ją­ce, naj­za­baw­niej­sze i naj­mą­drzej­sze baj­ki to te, któ­re do­ty­czą To­si­ne­go ży­cia.

Dla­te­go te­raz, gdy ga­szę świa­tło, py­tam – oczy­wi­ście za­strze­ga­jąc, że baj­ki będą tyl­ko trzy – o czym chce, że­bym jej opo­wie­dział.

I To­sia mówi:

– O tym, jak To­sia i Rek­sio idą na plac za­baw.

Co zna­czy mię­dzy in­ny­mi, że To­sia była tego dnia na pla­cu za­baw i mu­sia­ła stać w ko­lej­ce do zjeż­dżal­ni, więc się po­pła­ka­ła, bo ona bar­dzo tego nie lubi.

No to za­czy­nam, że To­sia rano wsta­ła i zja­dła śnia­da­nie, na któ­re była pa­ró­wa, buła, jajo – wy­mie­niam jak naj­wię­cej prze­róż­nych pro­duk­tów, żeby uczy­ła się no­wych słów. To­sia cza­sem pro­stu­je, że tego nie ja­dła, cza­sem pyta, co to ta­kie­go, a cza­sem się ze mnie śmie­je, że się po­my­li­łem.

– A po­tem przy­szedł jej ser­decz­ny ko­le­ga Rek­sio i To­sia ra­zem z nim i ro­dzi­ca­mi po­szła na plac za­baw – kon­ty­nu­uję. – Bu­ja­ła się na huś­taw­ce, krę­ci­ła na ka­ru­ze­li – zno­wu uży­wam moż­li­wie dużo nazw róż­nych za­baw i przy­rzą­dów i po­wo­li zmie­rzam do punk­tu kul­mi­na­cyj­ne­go, czy­li do ko­lej­ki do zjeż­dżal­ni.

– No i w koń­cu Rek­sio po­wie­dział do Tosi: „Chodź­my na zjeż­dżal­nię”.

– To­sia chcia­ła bez ko­lej­ki, ale tata nie po­zwo­lił – cór­ka włą­cza się do opo­wie­ści.

– Tata nie po­zwo­lił, bo tak już jest, że trze­ba cze­kać na swo­ją ko­lej – do­po­wia­dam.

– To­sia pła­ka­ła – mówi To­sia.

– Pła­ka­ła i było jej bar­dzo przy­kro, więc tata ją przy­tu­lił. I Rek­sio ją przy­tu­lił. A po­tem tata po­wie­dział, że bez ko­lej­ki na zjeż­dżal­nię się nie wcho­dzi – pięk­nie uwy­dat­niam mo­rał.

Tak to się jesz­cze tro­chę cią­gnie, ale ja już kon­se­kwent­nie zmie­rzam do koń­ca, czy­li do tego, że To­sia wró­ci­ła do domu, zja­dła obiad, po­ba­wi­ła się, zja­dła ko­la­cję, wy­ką­pa­ła się i po­szła spać.

Na ko­niec mu­szę przy­znać, że nie za­wsze z baj­ka­mi spra­wa jest taka pro­sta. Nie za­wsze, bo po pro­stu, jak to w ży­ciu bywa, przy­cho­dzą ta­kie dni, a w za­sa­dzie wie­czo­ry, gdy To­sia po pro­stu nie wie, cze­go chce. I wte­dy to ja mu­szę wy­ka­zać się ini­cja­ty­wą. Pod­rzu­cam więc róż­ne pro­po­zy­cje: O tym, jak To­sia z Rek­siem po­szli do le­ka­rza albo O tym, jak To­sia strzy­gła so­bie wło­sy czy też O tym, jak To­sia i lala wy­wi­nę­ły ko­zła w wan­nie, ale cór­ka cią­gle z nie­za­do­wo­le­niem krę­ci gło­wą. I wte­dy na­gle – zda­rzy­ło mi się coś ta­kie­go – mó­wię:

– A może tak O ma­mie, co cią­gle mó­wi­ła bo, bo, bo?

– Tak! O ma­mie, co cią­gle mó­wi­ła bo, bo, bo – To­sia jest sza­le­nie za­in­te­re­so­wa­na, a ja się za­sta­na­wiam, po ja­kie­go grzy­ba wpa­ko­wa­łem się w taki trud­ny te­mat.

– No, to po­cze­kaj chwil­kę – mó­wię i my­ślę in­ten­syw­nie, bo, rzecz ja­sna, nie chcę za­wieść uko­cha­nej cór­ki.

I wresz­cie mam.

– Kie­dy rano To­sia wsta­ła, po­de­szła do mamy i mówi: „Cześć, jak ci się spa­ło?”. A mama na to: „Bo, bo, bo”. „O co ci cho­dzi, mamo?”. A mama nic, tyl­ko: „Bo, bo, bo, bo”.

I To­sia zu­peł­nie nie wie­dzia­ła, o co ma­mie cho­dzi. Za­py­ta­ła więc tatę, bra­ta, są­sia­da – i tak da­lej, w myśl za­sa­dy, żeby prze­my­cić jak naj­wię­cej no­wych słów – ale nikt nie wie­dział, o co ma­mie cho­dzi, aż w koń­cu mama się zmo­bi­li­zo­wa­ła i po­wie­dzia­ła: „Bo, bo, bor­do­wą blu­zecz­kę bar­dzo chcia­ła­bym wło­żyć”. Ko­niec!

Parę dni póź­niej mama opo­wia­da:

– By­ły­śmy dziś na spa­ce­rze. Prze­cho­dzi­my koło sa­mo­cho­du i To­sia mnie pyta, czy wiem, ja­kie­go on jest ko­lo­ru. Mó­wię, że nie wiem, ale może ona wie. A To­sia na to, że owszem i mówi, że to bor­do­wy. Skąd ona, u li­cha, zna­ła taki ko­lor?Baran

Zro­bi­ło się tak, że To­sia jest za­ko­cha­na. W ta­cie! To zna­czy we mnie.

Tak so­bie po­chle­biam, bo ostat­nio nic, tyl­ko tata i tata. Tata ma kie­ro­wać wóz­kiem, ubie­rać, kar­mić, ba­wić się, usy­piać, ką­pać. Aż Adze robi się przy­kro.

No cóż!

– Bo ty jej na wszyst­ko po­zwa­lasz! Bo ja je­stem ta, któ­ra wy­ma­ga, a ty ten wspa­nia­ły! – mówi, a ja so­bie przy­po­mi­nam, jak pew­na pani opo­wia­da­ła: „Ja się zaj­mu­ję có­recz­ką, a po­tem, ni­czym ksią­żę na bia­łym ko­niu, zja­wia się mąż i wy­ba­wia swą księż­nicz­kę z rąk cza­row­ni­cy. Tej, któ­ra wy­ma­ga zje­dze­nia obia­du, wło­że­nia skar­pet i umy­cia rąk”.

Coś w tym jest, nie prze­czę, na­wet dużo. Ale to, że „się zja­wia”, że „na bia­łym ko­niu”, to już jest nad­uży­cie. Prze­sa­da, i to gru­ba. Bo prze­cież się nie zja­wia, tyl­ko wra­ca z pra­cy, czę­sto umor­do­wa­ny i wy­glą­da­ją­cy jak, nie przy­mie­rza­jąc, troll.

– Ona tak za mną, bo ty wię­cej cza­su spę­dzasz z Fran­kiem – mó­wię.

– Jak­byś ty wię­cej cza­su po­świę­cił syn­ko­wi, to ja mo­gła­bym dłu­żej być z Toś­ką. – Aga jest lo­gicz­na. I ma ra­cję. Oj, ma. Ale to nie ta­kie pro­ste, bo co tu ga­dać, co tu kryć – ja też je­stem za­ko­cha­ny. I nic, tyl­ko To­sia, Tosi, o Tosi.

Choć­by ostat­nio: dzie­ci już le­ża­ły w łóż­kach, spa­ły, my ga­da­li­śmy, względ­nie oglą­da­li­śmy ja­kiś film, a tu na­gle z po­ko­ju Tosi coś jak­by płacz. Po­sze­dłem spraw­dzić. Otwo­rzy­łem drzwi i wi­dzę, że ona śpi i lek­ko kwi­li przez sen. Po­pra­wi­łem koł­drę, po­gła­ska­łem po gło­wie, To­sia się uspo­ko­iła. Taka słod­ka, taka mała, taka ko­cha­na, nie mo­głem ode­rwać wzro­ku.

„Ko­cha­na, ko­cha­na, ko­cha­na”, po­my­śla­łem i w oczach po­ja­wi­ły mi się łzy.

– Tak bar­dzo, tak strasz­nie ją ko­cham – po­wie­dzia­łem na głos. Aga się uśmiech­nę­ła, po­ki­wa­ła gło­wą, a ja po­sze­dłem z wi­zy­tą do ko­le­gi, taty czte­ro­lat­ki. Po ko­siar­kę po­sze­dłem, bo ogró­dek mi za­rósł, zu­peł­nie jak moja bro­da. Boże, jak ja nie lu­bię tego strzy­że­nia i go­le­nia!

Pu­kam, puk, puk, otwie­ra, za­pra­sza. Sia­da­my, za­pa­la­my faj­ki – zna­czy pa­pie­ro­sy – pi­je­my her­ba­tę – to zna­czy ja her­ba­tę, on piwo – i ga­da­my. O dzie­ciach oczy­wi­ście. Ja to so­bie na­wet ostat­nio po­wie­dzia­łem, zu­peł­nie szcze­rze i pa­trząc w lu­stro, że ze mną roz­ma­wiać moż­na tyl­ko o dzie­ciach, żo­nach i pra­cy. Nic wię­cej mnie nie in­te­re­su­je. Taki już je­stem. Trud­no!

No więc ga­da­my o dzie­ciach. Że faj­nie, że eks­tra, choć cza­sem też mę­czą­co, na­wet bar­dzo, ale te cór­ki, te na­sze có­recz­ki, one tak nas ko­cha­ją, a my je, że jed­nak jest świet­nie, ślicz­nie, słod­ko i cu­kier­ko­wo.

– Moja cór­ka…

– A moja cór­ka…

I prze­ry­wa­jąc so­bie, nie bar­dzo się na­wet na­wza­jem słu­cha­jąc, opo­wia­da­my, że to, że śmo. Że po­wie­dzia­ły, że na­ry­so­wa­ły, że wło­ży­ły, że za­tań­czy­ły, że za­śpie­wa­ły i że wte­dy to już na­praw­dę wy­glą­da­ły bo­sko. Ko­cha­ne, ślicz­ne, mą­dre i wy­szcze­ka­ne.

– A moja cór­ka to ma te­raz taką fazę, że je­stem dla niej naj­wspa­nial­szy. – Ko­le­ga jest taki dum­ny, że aż od­chy­la się od pio­nu. Na krze­śle się od­chy­la. – Naj­mą­drzej­szy i naj­pięk­niej­szy. Jed­nym sło­wem, wszyst­ko, co ro­bię, jest „naj”. Naj­le­piej pły­wam, naj­le­piej jeż­dżę sa­mo­cho­dem, naj­le­piej go­tu­ję, na­wet tra­wę w ogród­ku ko­szę naj­le­piej na świe­cie. Na ca­łym świe­cie!

– Zu­peł­nie jak ja! – mó­wię. I też się od­chy­lam.

A kil­ka dni póź­niej sze­dłem z Toś­ką, to zna­czy nio­słem ją „na ba­ra­na”, i wpa­dłem na ko­le­gę. Szedł rącz­ka w rącz­kę ze swo­ją có­recz­ką.

– Ja też chcę na ba­ra­na! – na­tych­miast pod­chwy­ci­ła. Pod­niósł ją, po­sa­dził okra­kiem na bar­kach, a ona:

– Wiesz co, tato? Je­steś naj­więk­szym ba­ra­nem na świe­cie. Na ca­łym świe­cie. Na­praw­dę!Bezradność

Wy­bra­li­śmy się z wi­zy­tą do zna­jo­mych, któ­rzy mają syn­ka rok star­sze­go od Tosi.

Dłu­go się wy­bie­ra­li­śmy. Po­wiedz­my z pół roku.

Oni nas nie­usta­ją­co za­pra­sza­li, my się wiecz­nie za­po­wia­da­li­śmy, ale ja­koś nie szło. Wie­cie, jak to jest.

Wresz­cie się uda­ło.

Le­d­wie we­szli­śmy, le­d­wie cześć i czo­łem, a już go­spo­dy­ni in­for­mu­je, że u nich jest te­raz bar­dzo trud­ny czas, bo sy­nek ma jaz­dę pod ty­tu­łem „moje”.

– Wszyst­ko tyl­ko jego i jego, a jak ktoś bie­rze za­baw­kę, to od razu krzyk, płacz i hi­ste­ria – opo­wia­da, a ja so­bie my­ślę, że chy­ba wła­śnie dla­te­go tak dłu­go u nich nie by­li­śmy. Bo jak by na to nie pa­trzeć, u nich za­wsze był zły czas. A to ząb­ko­wa­nie, a to cho­ro­ba, a to bunt jed­no­rocz­nia­ka czy dwu­lat­ka. Sło­wem, za­wsze ja­kiś kło­pot. I rzecz ja­sna, za­wsze z po­wo­du dziec­ka. To zna­czy niby z jego po­wo­du, ale mam na ten te­mat od­mien­ne zda­nie. Bar­dzo ba­nal­ne zresz­tą, a brzmi ono tak: pro­ble­my stwa­rza­ją do­ro­śli, a nie dzie­ci.

– Damy radę – mó­wię i roz­bie­ram To­się. Zresz­tą co mam zro­bić? Prze­cież do­pie­ro we­szli­śmy.

A go­spo­dy­ni stra­szy.

Opo­wia­da, że już pra­wie była zde­cy­do­wa­na, żeby do cza­su, aż jej syn­ko­wi przej­dzie, nie spo­ty­kać się z in­ny­mi dzieć­mi.

„No to je­ste­śmy za­pro­sze­ni czy nie?”, my­ślę, roz­bie­ra­jąc cór­kę. I za­czy­nam się de­ner­wo­wać, bo już na­praw­dę nie wiem, co ro­bić.

A go­spo­dy­ni, jak na­krę­co­na, opo­wia­da da­lej o skan­da­licz­nym za­cho­wa­niu syn­ka. I o tym, że ona jest wo­bec tego za­cho­wa­nia zu­peł­nie bez­rad­na, bo to taki wiek i trze­ba przez to przejść.

„A ja opo­wia­da­łem Tosi, że bę­dzie faj­nie i po­ba­wi się z ko­le­gą”, my­ślę i je­stem zły na sie­bie, że tu przy­szli­śmy. I boję się tego, co nas za­raz spo­tka. I wście­kam się, że nie po­tra­fię prze­rwać tej de­ner­wu­ją­cej ga­da­ni­ny. Że się uśmie­cham i po­ta­ku­ję. Jak hi­po­kry­ta i do tego tchórz!

Na swo­je uspra­wie­dli­wie­nie mam tyl­ko tyle, że nie przy­sze­dłem tu, żeby się kłó­cić. Zresz­tą już kie­dyś im mó­wi­łem, co na ten te­mat tak na­praw­dę są­dzę. Re­ak­cja za­wsze była taka sama: po­błaż­li­wy uśmiech i peł­ne wyż­szo­ści stwier­dze­nie, że zro­zu­miem, jak To­sia bę­dzie star­sza. Ni­cze­go nie zro­zu­mia­łem. No może poza tym, że nie ma co dys­ku­to­wać, bo lu­dzie są, jacy są, i je­dy­ne, co moż­na zro­bić, to ogra­ni­czyć kon­takt.

– Zresz­tą zo­ba­czy­cie sami, jak to jest, gdy To­sia bę­dzie mia­ła dwa lata – wresz­cie po­ja­wia się nie­śmier­tel­na fra­za.

Ru­sza­my na po­ko­je.

I wte­dy po­ja­wia się smok. Ma kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów wzro­stu, jest chu­dziut­ki, drob­niut­ki, by­stry, uśmiech­nię­ty i strasz­nie za­wsty­dzo­ny. Na­tych­miast kry­je się za nogą mamy.

Grzecz­nie mó­wi­my „dzień do­bry”, To­sia wy­cią­ga rącz­kę, smok wy­cią­ga swo­ją i po tych for­mal­no­ściach wkra­cza­my do jego wy­peł­nio­nej za­baw­ka­mi jamy.

I oka­zu­je się, że nie ma pro­ble­mu, bo smok ma To­się w no­sie. Zresz­tą z wza­jem­no­ścią.

To­sia sia­da na pod­ło­dze i za­czy­na się ba­wić. Bie­rze za­baw­kę za za­baw­ką i nic się nie dzie­je, bo smok ma ja­kieś swo­je, smo­cze spraw­ki. Bie­ga po po­ko­ju, ska­cze po łó­żecz­ku, pije, za­ja­da, wy­cią­ga i od­kła­da za­baw­ki, zno­wu ska­cze i fika ko­zły. Smok jest bar­dzo ży­wym dziec­kiem.

Sie­dzę obok Tosi i ba­wię się ra­zem z nią. Taki mam zwy­czaj.

Ro­dzi­ce smo­ka też sia­da­ją obok i coś tam za­czy­na­ją ga­dać. Na przy­kład, że moja có­recz­ka taka spo­koj­na, a ich syn taki żywy.

– Bar­dzo, ale to bar­dzo za­zdro­ści­my, bo już nie pa­mię­ta­my, kie­dy nasz sy­nek tak po pro­stu sie­dział i się ba­wił – mó­wią.

A smok jak ska­kał, tak ska­cze.

A po­tem za­czy­na ma­ru­dzić.

I aku­rat wte­dy To­sia się­ga po plu­szo­we­go kot­ka, któ­ry miau­czy, jak się go do­ty­ka.

– To moje! – przy­po­mi­na się smo­ko­wi.

– To­sia chwi­lę się po­ba­wi i za­raz ci odda – tłu­ma­czę de­li­kat­nie.

– To moje, moje, moje… – wyje smok.

– Niech To­sia chwi­lę się po­ba­wi i za­raz ci odda – włą­cza się smo­cza mama.

– A może obej­rzysz baj­kę? – pro­po­nu­je smo­czy tata, co na chwi­lę za­ła­twia spra­wę. Ale już po trzech mi­nu­tach smok ma do­syć baj­ki. On chce kot­ka i pła­cze, bo To­sia nie chce go od­dać.

Sy­tu­acja sta­je się na­pię­ta, zwłasz­cza że ro­dzi­ce smo­ka kom­plet­nie stra­ci­li ini­cja­ty­wę. Wy­co­fa­li się i tyl­ko pa­trzą. A smok sza­le­je.

A mnie się ser­ce kra­je, bo To­sia pa­trzy prze­ra­żo­na i nie wie, o co cho­dzi.

Do tego je­stem wście­kły, że oni nic nie ro­bią. Bo prze­cież mo­gli­by coś syn­ko­wi za­pro­po­no­wać. I to nie baj­kę, tyl­ko ja­kąś za­ba­wę. Naj­le­piej taką, w któ­rej też by wzię­li udział. A oni tyl­ko sto­ją i pa­trzą. No ale prze­cież ostrze­ga­li, praw­da?

Sia­dam więc przy Tosi i za­czy­nam tłu­ma­czyć, że to nie nasz ko­tek, że to ko­tek chłop­czy­ka, że on go bar­dzo chce, że mu­si­my mu go od­dać. I wte­dy To­sia za­czy­na pła­kać.

„Kur­wa mać”, rzu­cam w my­ślach. „Po co my tu przy­szli­śmy?!”

Pró­bu­ję ba­wić się z To­sią pie­skiem, kloc­ka­mi, pral­ką. Ale ona chce tyl­ko tego kot­ka.

I pła­cze.

A mnie się robi przy­kro. Przy­po­mi­nam so­bie całą masę ta­kich hi­sto­rii, gdy oj­ciec ka­zał mi dzie­lić się za­baw­ka­mi z in­ny­mi dzieć­mi. Boże, jak ja tego nie lu­bi­łem! Jak ja go nie­na­wi­dzi­łem za to, że nie sta­je po mo­jej stro­nie! A te­raz ro­bię to samo mo­jej uko­cha­nej cór­ce.

Bio­rę ją na ręce i przy­tu­lam. I tłu­ma­czę, że cza­sem tak się zda­rza, że nie moż­na się ba­wić tym, czym się chce.

Sęk w tym, że po chwi­li już ni­czym nie moż­na się ba­wić, bo smok ogło­sił, że cały po­kój jest jego i tyl­ko jego. A na po­twier­dze­nie za­mknął drzwi.

– Tak już ma ten nasz sy­nek. – Mama smo­czy­ca i tata smok bez­rad­nie roz­kła­da­ją ręce.

– To my już chy­ba pój­dzie­my – mó­wię wresz­cie, a czu­ję się jak ostat­ni fra­jer. Bo tak na­praw­dę chciał­bym po­wie­dzieć, że, kur­wa mać, wasz sy­nek ma do­pie­ro dwa lata i to nie on rzą­dzi, tyl­ko wy. I jak­by­ście tyl­ko chcie­li, mie­li jaja, czy co tam smo­ki mają, to mo­gli­by­ście tę sy­tu­ację prze­ła­mać. A tak, nie dość, że ro­bi­cie swo­je­mu dziec­ku krzyw­dę, to jesz­cze na­ra­ża­cie na przy­krość moje dziec­ko i mnie.

Ale oczy­wi­ście nic ta­kie­go nie mó­wię, bo je­stem tchó­rzem i hi­po­kry­tą.

– Te­raz już je­stem pew­na, że do cza­su, gdy syn­ko­wi nie mi­nie, nie mogę za­pra­szać in­nych dzie­ci – zwie­rza się go­spo­dy­ni przy wyj­ściu.

Ja też je­stem pew­ny – że już nig­dy nie za­fun­du­ję so­bie i swo­jej cór­ce tak nie­kom­for­to­wej sy­tu­acji. I że będę wal­czył jak lew. Od po­cząt­ku.Bezsilność

Boli mnie gło­wa, ple­cy, ko­ści. Ma­rzę wy­łącz­nie o tym, żeby się po­ło­żyć. Ale wiem, że to bę­dzie trud­ne. Bo za­raz wró­cę do domu, otwo­rzę drzwi i wy­sko­czy Toś­ka. Krzyk­nie: „Tata!” i rzu­ci mi się na szy­ję. I bę­dzie się chcia­ła ba­wić, opo­wia­dać, gdzie była z nia­nią, w co się ba­wi­ły i kto był na pla­cu za­baw.

Tak bar­dzo bym chciał się po­ło­żyć, ale też bar­dzo nie chciał­bym spra­wić jej przy­kro­ści. Bo prze­cież cze­ka­ła.

Na­ci­skam klam­kę i wszyst­ko dzie­je się tak, jak prze­wi­dy­wa­łem. Reszt­ką sił bio­rę To­się na ręce. A po­tem fi­ka­my kil­ka po­wi­tal­nych ko­złów i już mnie cią­gnie do po­ko­ju, już po­ka­zu­je, ja­kie lu­dzi­ki zro­bi­ła z kloc­ków, i pro­si, że­by­śmy na­stęp­ne zbu­do­wa­li ra­zem.

A tu ta moja gło­wa, te moje ko­ści.

– Źle się czu­ję – mó­wię. – Bolą mnie ple­cy, gło­wa, nogi.

Pa­trzy na mnie za­cie­ka­wio­na, a po­tem głasz­cze po gło­wie i mówi:

– Za­goi się, tata, za­goi.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: