Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziennikarze. Ich najważniejsze sprawy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 listopada 2022
Ebook
38,00 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziennikarze. Ich najważniejsze sprawy - ebook

Czwarta władza czy hieny dziennikarskie? Obrońcy demokracji czy pachołkowie władzy? A może zwykli mediaworkerzy, którzy – niczym chłopi pańszczyźniani – obrabiają swoje poletka za marną zwykle zapłatę. Zaufanie do bractwa dziennikarskiego spada. Nie jest jeszcze tragicznie – zgodnie z badaniem prestiżu zawodów, przeprowadzonym przez agencję badawczą SW Research wiosną 2022 roku, ufność wobec dziennikarzy deklarowało 36 proc. badanych, wyżej znaleźli się policjanci - 42 proc. i sprzedawcy w sklepie – 45 proc. Ale żeby była jasność, ja z tych danych jestem dumna. I bardzo mnie cieszy, że w tych nader ciężkich i nerwowych czasach zawód dziennikarza wciąż stoi wysoko. A to dzięki tym wszystkim dziennikarskim "wariatom”, którzy po prostu robią swoje. Dokumentują rzeczywistość tu i teraz. Narażając się na hejt – że nieprawomyślni. Prawda jest taka, że my myślimy wciąż, w prawo i w lewo, i na wprost, dla Was.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67013-07-9
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_DOROTA KOWALSKA_ – WSTĘP

Wstęp

Pamię­tam swoją pierw­szą redak­cję. Była nie­wielka, ale wyjąt­kowa – przy­naj­mniej dla mnie. Wyjąt­kowi byli w niej ludzie. Otwarci, cie­pli, pełni pasji. Uczyli zawodu młod­szych, takich jak ja. Tłu­ma­czyli, jak pisać, na co zwra­cać uwagę, co dla czy­tel­nika jest ważne. Cza­sami nad krót­kim tek­stem sie­dzie­li­śmy godzinę albo dwie i je ana­li­zo­wa­li­śmy – zda­nie po zda­niu. Wiem, dziw­nie to zabrzmi, może w dzi­siej­szych cza­sach nawet nie­po­praw­nie, ale nikt nie patrzył na zega­rek. W redak­cji tłoczno było nawet wtedy, kiedy koń­czył się dzień. Mie­li­śmy jed­nak prze­ko­na­nie, że robimy coś waż­nego, że poka­zu­jemy, a cza­sami tłu­ma­czymy ludziom świat. Nie było wtedy Inter­netu ani cało­do­bo­wych tele­wi­zji infor­ma­cyj­nych. Wie­dzie­li­śmy, że naszą gazetę kupi jutro nasz sąsiad i będzie chciał się dowie­dzieć, co wyda­rzyło się w jego dziel­nicy, mie­ście, w kraju i co waż­nego stało się na świe­cie.

Inna rzecz, że dzien­ni­kar­stwo wyglą­dało wtedy ina­czej niż dzi­siaj. Było w nas mnó­stwo entu­zja­zmu: każdy chciał zro­bić jak naj­lep­szy repor­taż, prze­pro­wa­dzić jak naj­cie­kaw­szy wywiad, zdo­być super­newsa. Nie­ważna była liczba godzin spę­dzo­nych w dro­dze – bo wtedy nikt nie two­rzył arty­ku­łów zza biurka, trzeba było pro­blemu dotknąć, cza­sami roz­dra­pać zabliź­nione rany, zadać trudne pyta­nie, być obok dru­giego czło­wieka i roz­ma­wiać z nim twa­rzą w twarz, nie przez tele­fon. Pamię­tam tematy, na któ­rych spo­ty­kali się dzien­ni­ka­rze wszyst­kich redak­cji. Nikt nie wyobra­żał sobie, żeby pisać o poważ­nym wypadku, mor­der­stwie, kata­stro­fie, nie będąc na miej­scu, nie wypy­tu­jąc o szcze­góły świad­ków czy poszko­do­wa­nych. Rywa­li­zo­wa­li­śmy ze sobą, ow­szem, ale to była zdrowa rywa­li­za­cja. Cho­dziło o to, żeby dotrzeć do tych boha­te­rów, do któ­rych inni nie dotarli, namó­wić na roz­mowę kogoś, kto z zasady nie udziela wywia­dów, w końcu – napi­sać dobry tekst, doty­ka­jący rze­czy­wi­sto­ści takiej, jaka jest. Czę­sto nam się to uda­wało, bo czu­li­śmy emo­cje towa­rzy­szące naszym boha­te­rom, widzie­li­śmy w ich oczach łzy smutku albo rado­ści, obser­wo­wa­li­śmy gesty, wcho­dzi­li­śmy w ich życie, nie­rzadko uży­wa­jąc for­telu. Ludzie nie zawsze chcą roz­ma­wiać z dzien­ni­ka­rzami, z róż­nych zresztą powo­dów: cza­sami po pro­stu się boją, cza­sami są przy­tło­czeni nie­szczę­ściem, które ich spo­tkało, innym razem czują się winni, bo cze­goś nie zro­bili albo zro­bili zbyt dużo. Kole­żanka, dzien­ni­karka, miała swój spo­sób na takich, któ­rzy zamy­kali przed nią drzwi. „Prze­pra­szam, a czy mogła­bym u pana zapa­lić tylko papie­rosa, nie chcę na dwo­rze” – pytała. Wtedy pale­nie papie­ro­sów nie było jesz­cze tak nie­modne. Ludzie zazwy­czaj lito­wali się nad nią, zapra­szali do środka, sia­dali z nią przy stole w kuchni. Zaczy­nali roz­mowę, potem była kawa i jesz­cze jeden papie­ros. Po dwóch, trzech godzi­nach wła­ści­wie się cie­szyli, że mogą wyrzu­cić z sie­bie to, co leżało im na sercu, że podzie­lili się z kimś swo­imi emo­cjami. To było dzien­ni­kar­stwo „bli­sko ludzi”, auten­tyczne, anga­żu­jące.

Tyle tylko że przy­szedł kry­zys dwa tysiące ósmego roku, który wiele zmie­nił – także w tym zawo­dzie. Zwol­nie­nia w redak­cjach spra­wiły, że trzeba było robić wię­cej, nie­ko­niecz­nie dokład­nie. Roz­wój tech­no­lo­gii, poja­wie­nie się Inter­netu, potem tele­wi­zji nada­ją­cych dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, wresz­cie kry­zys na rynku prasy, o któ­rym mówi się od lat – też nie były bez zna­cze­nia. Dzi­siaj mate­riały pisze się zza biurka, wywiady prze­pro­wa­dza przez tele­fon, cho­dzi tylko o to, żeby jak naj­szyb­ciej wrzu­cić tekst do sieci. Szyb­ciej niż kon­ku­ren­cja. Bo dzien­ni­kar­ska rywa­li­za­cja czę­sto wygląda dzi­siaj ina­czej niż wcze­śniej – już nie tyle cho­dzi o jakość, mało kto przej­muje się szcze­gó­łami, liczy się czas. Tyle tylko że to wła­śnie owe szcze­góły two­rzą obraz, nawet jeśli smutny czy brzydki, to jed­nak praw­dziwy.

Nie wszy­scy jed­nak poszli na skróty. Wciąż są dzien­ni­ka­rze, dla któ­rych ten zawód jest nie tyle zawo­dem, ile spo­so­bem na życie. I nie­ważne, czy są dzien­ni­ka­rzami śled­czymi, spor­to­wymi, muzycz­nymi, lokal­nymi, czy bie­gają z mikro­fo­nem po Sej­mie. Pra­cują naj­le­piej, jak potra­fią. Wkła­dają w tę robotę całe serce i samych sie­bie. Nie boją się wyzwań i trud­nych tema­tów. Nie idą na kom­pro­misy. To wcale nie jest łatwe, bo ten zawód do łatwych nie należy: cią­gły stres, wyścig z cza­sem, ale też emo­cje, bo histo­rie naszych roz­mów­ców po tro­sze stają się naszymi wła­snymi. Po latach można stra­cić przy­sło­wiowy dzien­ni­kar­ski power. Jed­nak boha­te­ro­wie tej książki wciąż go mają, wciąż im się chce.

„Uwa­żam, że jeśli tra­cisz cie­ka­wość świata, jeśli tra­cisz kre­atyw­ność, jeśli nie bawi cię to, co robisz, to albo musisz zmie­nić zawód, albo musisz zmie­nić miej­sce pracy” – powie­dział mi Tomasz Sekiel­ski, jeden z boha­te­rów tej książki.

Pew­nie mógłby tak powie­dzieć lekarz, nauczy­ciel, kraw­cowa czy pra­cow­nik wiel­kiej mię­dzy­na­ro­do­wej kor­po­ra­cji. Tyle tylko że dzien­ni­karz bez owej cie­ka­wo­ści tego, co wokół, bez otwar­cia się na dru­giego czło­wieka ni­gdy nie pokaże rze­czy­wi­sto­ści taką, jaka ta jest naprawdę.

Mówi­cie, że to nie Wasz świat, że ten inny dzien­ni­karz jest bliż­szy Waszemu sercu, że opi­suje świat takim, jakim chcie­li­by­ście go widzieć? Wyjdź­cie ze swo­jej bańki i – na tyle, na ile może­cie – wskocz­cie w tę, która Wam wydaje się szcze­gól­nie nie­wy­godna. Ja wciąż pły­wam (i mam nadzieję, że nie utonę) w wielu rze­czy­wi­sto­ściach, które w żad­nym real­nym świe­cie nie pasują do sie­bie. Przed­sta­wiam Wam w tym tomiku wiele róż­nych świa­tów. Spo­tka­cie w nim ludzi, któ­rzy cza­sami róż­nią się od sie­bie, także ide­owo, ale są uczciwi wobec czy­tel­ni­ków i słu­cha­czy. Posłu­chaj­cie, prze­czy­taj­cie, co im w duszach gra. A potem oceń­cie.

_Dorota Kowal­ska__SŁAWOMIR JASTRZĘBOWSKI_ – W TABLOIDZIE TRZEBA O COŚ WALCZYĆ

W tablo­idzie trzeba o coś wal­czyć

Sła­wo­mir Jastrzę­bow­ski

dzien­ni­karz pra­sowy

War­szawa, 22.01.2022 roku

Nie bra­kuje ci pracy w tablo­idzie?

Nie. Myślę, że to był bar­dzo fajny etap w moim życiu, wypeł­niony doświad­cze­niami, bar­dzo inten­sywny – ale etap. Teraz już jestem gdzie indziej. Chcę robić coś nowego. Jestem wła­ści­cie­lem spółki, którą roz­wi­jam, kon­kret­nie – por­talu inter­ne­to­wego. To kolejny krok w moim życiu, kolejne marze­nie do zre­ali­zo­wa­nia. Mie­rzę się z czymś poważ­niej­szym. Prze­sze­dłem na pozy­cję wła­ści­ciela, który for­mu­łuje nowe zada­nia i jest odpo­wie­dzialny, także finan­sowo, za innych. To nie jest łatwy kawa­łek chleba, ale tym bar­dziej pod­nosi adre­na­linę.

Kiedy widzie­li­śmy się ostat­nim razem, byłeś redak­to­rem naczel­nym „Super Expressu” i mocno sze­dłeś w masę. Czemu wła­ści­wie?

Czemu sze­dłem w masę?

Wła­śnie!

To był począ­tek roku dwa tysiące szes­na­stego, z tego co pamię­tam. Posta­no­wi­łem wtedy, że do waka­cji zro­bię sobie kalo­ry­fer na brzu­chu. A potem pokażę żenu­jące zdję­cia na Face­bo­oku, żeby się wszy­scy cie­szyli, bo okaże się, że można w wieku czter­dzie­stu ośmiu lat – tyle wtedy mia­łem – coś takiego sobie zro­bić. Było ciężko, ale osią­gną­łem cel.

Tylko po co?

Dla sie­bie! Tro­chę dla sie­bie, tro­chę, żeby poka­zać, że można. Znam mnó­stwo ludzi, któ­rzy cho­dzą na siłow­nię i się z tego cie­szą, cza­sami się tego wsty­dzą. Kiedy zaczą­łem akcję „Biceps dla Pol­ski”, oczy­wi­ście wylało się na mnie mnó­stwo hejtu, liczy­łem się z tym, zresztą nie zawsze był to hejt, cza­sami ktoś napi­sał coś faj­nego. Ale powiem ci, że mnó­stwo moich zna­jo­mych zaczęło ze mną roz­ma­wiać przez Face­bo­oka, przez Mes­sen­gera, przez Twit­tera i pytać: „a co ty jesz?”, „a jak tre­nu­jesz?”, „a z kim?”, „a ile razy dzien­nie?”, „jakie bie­rzesz suple­menty?”. I to było fajne. Myślę, że trzeba sobie zna­leźć taką niszę, która przy stre­su­ją­cej pracy, a wszy­scy mamy stre­su­jącą pracę, pozwoli nam na odre­ago­wa­nie. To może być bie­ga­nie, ale ja nie lubię bie­gać, więc u mnie była to siłow­nia. Po takim bar­dzo cięż­kim tre­ningu, bo zasada jest pro­sta: tre­ning musi być potwor­nie ciężki, trzeba w nim poko­ny­wać taki punkt, kiedy się nam wydaje, że wię­cej już nie możemy, potem się oka­zuje, że jed­nak możemy – więc po takim upior­nym tre­ningu mózg pro­du­kuje jakieś sub­stan­cje, które są sub­stan­cjami szczę­ścia…

Endor­finy ten nasz mózg pro­du­kuje.

Tak, endor­finy. I jak już sie­dzisz tak potwor­nie zmę­czony, wszystko cię boli, nie masz siły się ruszyć, wtedy czu­jesz się bar­dzo szczę­śliwy.

Nie­któ­rzy mówili: Jastrzę­bow­ski zwa­rio­wał!

(śmiech) Wiem, że tak mówili. Ale nie zwa­rio­wa­łem, słowo.

Trzeba być aż tak sil­nym, żeby dzi­siaj pro­wa­dzić tabloid?

Zaczą­łem pro­wa­dzić tabloid, kiedy nie cho­dzi­łem na siłow­nię.

Czyli taka meta­mor­foza od inte­lek­tu­ali­sty w oku­la­rach na nosie do mię­śniaka?

Nie, ni­gdy nie byłem inte­lek­tu­ali­stą w oku­la­rach na nosie. Mia­łem chyba dzie­sięć lat, kiedy zaczą­łem tre­no­wać judo, mia­łem nawet nie­bie­ski pas, byłem wice­mi­strzem Pol­ski stu­den­tów w judo, tre­no­wa­łem boks na Widze­wie, mia­łem kil­ka­dzie­siąt walk ama­tor­skich, pły­wa­łem tro­chę na uni­wer­sy­te­cie, ćwi­czy­łem na siłow­niach. Całe życie coś robi­łem, jeśli cho­dzi o sport. Więc to nie jest tak, że wtedy cze­goś się uczy­łem. Myślę, że mię­śnie zapa­mię­tują pewne rze­czy, więc na siłowni było mi łatwiej niż zupeł­nym ama­to­rom.

Ale wyda­wa­nie tablo­idu to ciężka robota. Musi być dla ludu: łatwo, krótko, cie­ka­wie. Nie­sły­cha­nie trudno się takie tek­sty pisze.

Ciężko, tylko pro­blem ze mną pole­gał na tym, że strasz­nie to lubi­łem. Mam naturę czło­wieka, który uwiel­bia, kiedy dużo się dzieje wokół, kiedy można zro­bić coś ina­czej. Jeżeli kie­dyś miał­bym pójść do pie­kła albo do czyśćca, a może kie­dyś pójdę, to będę tam księ­go­wym. Będę sie­dział przed kom­pu­te­rem i liczył fak­tury. Dla mnie to pie­kło! Nie mógł­bym i nie chciał wyko­ny­wać takiej roboty.

Czyli lubisz, jak się dzieje.

Bar­dzo lubię, jak się dzieje wokół mnie! To, że jeste­śmy dzien­ni­ka­rzami, daje nam moż­li­wość pozna­wa­nia mnó­stwa ludzi, roz­ma­wia­nia, dys­ku­to­wa­nia, bycia w róż­nych sytu­acjach. To jest fan­ta­styczne. Uwa­żam, że to dar, pre­zent od losu.

Pamię­tasz, jak wcho­dził na rynek „Fakt”?

Pamię­tam, bo zosta­łem kore­spon­den­tem „Faktu” w Łodzi. Prze­sze­dłem z „Dzien­nika Łódz­kiego” wła­śnie do „Faktu”, który jesz­cze nie ist­niał. Wtedy nie wie­dzie­li­śmy, że to będzie „Fakt”, wie­dzie­li­śmy za to, że w Hisz­pa­nii był taki tytuł: poja­wił się i szybko znik­nął. Więc ta moja zmiana pracy była zwią­zana z dużym ryzy­kiem. Pamię­tam ten czas dosko­nale.

To była rewo­lu­cja na rynku mediów, prawda?

Tak, to była abso­lutna rewo­lu­cja. Pamię­tam, że kiedy przyj­mo­wano mnie do pracy, mówiono, że to będzie coś pomię­dzy „Gazetą Wybor­czą” a „Super Expres­sem”. Kiedy zoba­czy­łem pierw­szy numer – jesz­cze nie­prze­zna­czony do druku, bo robi­li­śmy gazetę dużo wcze­śniej, zanim się uka­zała – to pomy­śla­łem sobie, że to nie jest coś pomię­dzy „GW” a SE”, że to gazeta idąca w zupeł­nie innym kie­runku, w kie­runku, w któ­rym nikt wcze­śniej nie poszedł. Eks­pe­ry­ment. Ale pod­czas stu­diów spę­dzi­łem dwa czy trzy lata w Niem­czech, widzia­łem „Bilda”, a „Fakt” mi bar­dzo przy­po­mi­nał „Bilda”, widzia­łem suk­ces tam­tej gazety. Wszy­scy robot­nicy, z któ­rymi pra­co­wa­łem, czy­tali „Bilda” i dys­ku­to­wali o tym, co tam wyczy­tali. Wie­dzia­łem więc, że głupi tego nie wymy­ślił.

I doszło wtedy do takiej wojny mię­dzy „Fak­tem” a „Super Expres­sem”, wojny o to, kto będzie bar­dziej tablo­idowy, hard­core’owy. Ta wojna nie wyszła chyba zresztą „SE” na zdro­wie.

Byłem wtedy sze­re­go­wym pra­cow­ni­kiem oddziału „Faktu” w Łodzi. Oczy­wi­ście tę wojnę obser­wo­wa­łem i kibi­co­wa­łem „Fak­towi”, bo byłem w jego dru­ży­nie. Po stro­nie „Faktu” były deter­mi­na­cja, nowe pomy­sły, kre­acja, świe­żość.

Ta kre­acja to był spe­cjalny dział do tak zwa­nych tema­tów z dupy wzię­tych?

Ktoś to chyba tak nazwał, rze­czy­wi­ście. Ten dział zaj­mo­wał się tema­tami ogól­nymi, zdro­wiem i takimi wykre­owa­nymi histo­riami. Ale – jak mówię – byłem wtedy kore­spon­den­tem, jed­no­oso­bową jed­nostką „Faktu” w Łodzi, pisa­łem naj­czę­ściej repor­ter­skie kawałki, nie two­rzy­łem tego działu. Nie za bar­dzo mi się te wykre­owane tematy podo­bały. Czy­ta­łem oczy­wi­ście histo­rie „Bilda”. „Bild” dru­ko­wał mate­riały o UFO, nawet zdję­cia z wnę­trza stat­ków kosmicz­nych, i świet­nie się to sprze­da­wało w pew­nym momen­cie. Ale uwa­ża­łem, że tematy pod tytu­łem: „Wie­lo­ryb w Wiśle”, „Wojny cho­mi­ków”, były – ow­szem – zabawne, ale „Fakt” mógł mieć taką samą sprze­daż bez korzy­sta­nia z nich, bez obni­ża­nia wia­ry­god­no­ści. Bo tematy, o któ­rych mówimy, są zawsze przy­wo­ły­wane po to, aby osła­bić „Fakt”, powie­dzieć: „O, pro­szę bar­dzo, »Fakt« był nie­uczciwy i nie­rze­telny”, ale to nie jest tak. Kie­row­nic­two po pro­stu uznało, że to są tematy laj­towe, z któ­rych można pożar­to­wać, pośmiać się. Moim zda­niem można je było robić ina­czej. Nie podo­bało mi się to i kiedy prze­sze­dłem do „Super Expressu”, powie­dzia­łem, że u mnie nie będzie takich tema­tów.

Mam wra­że­nie, że tablo­idy wyglą­dają dzi­siaj ina­czej. Wię­cej w nich poli­tyki, są całe działy poli­tyczne.

Wtedy też były. Był dział poli­tyczny w „Fak­cie”, świet­nie funk­cjo­no­wał. Podob­nie było w „Super Expres­sie”.

Nie masz wra­że­nia, że dzi­siaj w tablo­idach jest znacz­nie wię­cej poli­tyki?

Uwa­żam, że poli­tyka to świetny temat dla tablo­idów. Wszy­scy w Pol­sce o poli­tyce dys­ku­tują, na róż­nym pozio­mie, uży­wa­jąc róż­nych argu­men­tów. Poli­tyka jest tema­tem czę­ściej poru­sza­nym niż piłka nożna czy medy­cyna. To temat do dys­ku­sji nie tylko dla inte­lek­tu­ali­stów, ludzi, któ­rzy mają ogromne moż­li­wo­ści prze­ro­bowe, jeśli cho­dzi o syn­tezę i ana­lizę sytu­acji, ale także dla tych, któ­rzy chcą sobie wyro­bić pogląd i czę­sto korzy­stają z pomocy tablo­idu.

Tylko tablo­idy zazwy­czaj stają po stro­nie ludu, są w opo­zy­cji do rządu. „Super Express” za two­ich rzą­dów raczej w opo­zy­cji do ówcze­snego rządu Beaty Szy­dło nie był.

Był!

Chyba nie za bar­dzo!

Był, był! Pusz­cza­li­śmy na przy­kład mate­riały o tym, że sześć­dzie­siąt jeden pro­cent Pola­ków uważa, iż sprawy idą w złym kie­runku, co wyni­kało z badań upo­wszech­nio­nych przez TVN, i był mój komen­tarz, komen­tarz redak­tora naczel­nego, mówiący o tym, że „dobra zmiana” zaczyna być postrze­gana iro­nicz­nie. Podob­nie jak – użyję takiego przy­kładu, ponie­waż z wykształ­ce­nia jestem polo­ni­stą – słowa: „Mów do mnie jesz­cze” Tet­ma­jera. Kie­dyś były pięk­nym ero­ty­kiem, a dzi­siaj „mów do mnie jesz­cze” ozna­cza „bredź dalej, gadaj zdrów”. Więc takie mate­riały uka­zy­wały się w „Super Expres­sie”. Poka­za­li­śmy na pierw­szej stro­nie „Super Expressu”, że Zbi­gniew Zio­bro sam sobie dał pod­wyżkę. Zio­bro pro­te­sto­wał, bo pro­ce­du­ral­nie nie on oso­bi­ście ją sobie przy­znał, ale pra­co­wał przy pro­jek­cie, który mu dawał więk­sze wyna­gro­dze­nie. Poka­zy­wa­li­śmy na przy­kład męża pani pre­mier.

Jak wybie­ra­li­ście tematy?

Reguła była pro­sta, trzeba było odpo­wie­dzieć sobie na pyta­nia: Czy temat jest inte­re­su­jący? Czy ludzie będą o nim roz­ma­wiać? Czy to jest temat, o któ­rym chciał­byś poga­wę­dzić z żoną, z kolegą? Czy ma poten­cjał do dys­ku­sji?

Były pewne gra­nice, któ­rych nie prze­kra­cza­li­ście? Dali­ście kie­dyś słynne zdję­cie Wal­de­mara Mile­wi­cza zabi­tego przez ter­ro­ry­stów. To nie było prze­kro­cze­nie gra­nic?

Aku­rat nie ja dałem to zdję­cie, tylko mój poprzed­nik. Ale zro­bił­bym to samo.

Dla­czego?

Ponie­waż Wal­de­mar Mile­wicz był bar­dzo dobrym dzien­ni­ka­rzem, repor­te­rem wojen­nym, a to zdję­cie, które wybrano na pierw­szą stronę, jest naj­lep­szym odda­niem mu hołdu i czci. To piękne zdję­cie. Nie ma na nim krwi. Jest czło­wiek, który usnął, który zastygł w cza­sie peł­nie­nia swo­ich obo­wiąz­ków.

Ale awan­tura była straszna!

Pamię­tam, ale to są dwie różne rze­czy. Pierw­sza: jakie emo­cje, jaką nar­ra­cję narzuca się wokół tytułu. Wia­domo, że wokół „Super Expressu” od czasu do czasu trzeba narzu­cić nar­ra­cję w stylu: „O, jaki straszny ten »Superak«, hieny, im cho­dzi tylko o pie­nią­dze, o sprze­daż”. Jeżeli ktoś narzu­cił taką nar­ra­cję i ludzie w to uwie­rzą, to ten ktoś wygrał. Ale ta nar­ra­cja jest nie­praw­dziwa. Naprawdę zdję­cie Wal­de­mara Mile­wi­cza, niech każdy je sobie zoba­czy, to naj­lep­szy pomnik, jaki można mu było wysta­wić.

I myślisz, że rodzina Wal­de­mara Mile­wi­cza chciała ten pomnik oglą­dać w każ­dym kio­sku?

Nie wiem, czy rodzina tego chciała, ale uwa­żam, że w tym momen­cie nie tylko rodzina decy­duje. Tu docho­dzimy do sprzecz­no­ści inte­re­sów, bo prze­cież ludzie mają różne inte­resy. Media cały czas funk­cjo­nują w takim potrza­sku sprzecz­nych inte­re­sów i cza­sami trzeba wybie­rać to, co naj­lep­sze dla czy­tel­nika.

Kiedy więc nie dał­byś zdję­cia Wal­de­mara Mile­wi­cza na pierw­szą stronę?

Wtedy, kiedy by miał roz­wa­loną głowę. Wtedy, kiedy to zdję­cie byłoby nie­este­tyczne. Kiedy nie mógł­bym powie­dzieć, że to jest jego pomnik, tylko ana­to­mia. Wtedy bym tego zdję­cia nie dał.

A Kata­rzyna Waśniew­ska, matka Madzi z Sosnowca, w stroju kąpie­lo­wym na koniu. To nie był szczyt obcia­chu?

Nie, wła­śnie nie. Kiedy zoba­czy­łem te zdję­cia, zasty­głem. Bo stwier­dzi­łem, że to nie­moż­liwe.

Dla­czego?

Pomy­śla­łem, że to nie­moż­liwe, aby kobieta, która przed chwilą stra­ciła dziecko, zgo­dziła się na roz­bie­raną sesję na koniu. Żadna matka by na to nie poszła, bo prze­ży­wa­łaby dra­mat, żałobę. Byłaby zdru­zgo­tana, byłaby w głę­bo­kim szoku, nie chcia­łaby z nikim roz­ma­wiać, a jakby już roz­ma­wiała, to pew­nie sły­chać by było jeden wielki szloch. Tym­cza­sem mie­li­śmy do czy­nie­nia z kobietą, która powie­działa nam, że chce reali­zo­wać swoje pasje. I to nie było po upły­wie roku od śmierci córki, a tyle w naszym kręgu kul­tu­ro­wym trwa żałoba, ale kilka tygo­dni póź­niej. Mówiła nam o swo­ich pasjach. Zaczęła się uśmie­chać, chciała być cele­brytką. Coś nie­wia­ry­god­nego! Wtedy zro­zu­mia­łem, że ona nie prze­żywa żałoby i w zasa­dzie śmierć dziecka, w jej oczach, pomo­gła jej w życiu, bo pozbyła się jakie­goś bala­stu. Nie chcę tu mówić o tym, czy miała łatwe życie, czy poma­gała jej rodzina, czy miała straszną teściową, czy może nie. Te czyn­niki były dla mnie mniej ważne, waż­niej­sze było to, że ta dziew­czyna poka­zała, iż nie miała sil­nego związku emo­cjo­nal­nego z wła­snym dziec­kiem, że to dziecko było dla niej prze­szkodą, czymś, co nie pozwa­lało jej żyć tak, jak sobie wyma­rzyła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: