Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziesięć Żelaznych Strzał - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
8 września 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,90

Dziesięć Żelaznych Strzał - ebook

Drugi tom niezapomnianej epickiej trylogii fantasy „Śmierć imperiów”

Sal Kakofonia, banitka i Włóczęga, niszczy wszystko, co kocha. Po tym, jak jej kochanka zaginęła, a ona pozostawiła za sobą spalone miasta, zostały jej tylko magiczna broń i nieokiełznane pragnienie wywarcia zemsty na tych, którzy skradli jej moc i odebrali niebo.

Kiedy wysłannik tajemniczego zleceniodawcy daje jej szansę uczestniczenia w kradzieży źródła niewyobrażalnej mocy ze słynnej floty okrętów powietrznych, Dziesięciu Strzał, Sal znajduje nowy cel. Jednak intryga zmierzająca do ocalenia świata szybko przeradza się w spisek, który grozi spaleniem na popiół wszystkiego, łącznie z nią samą.

Jeśli zafascynowała cię magia i cynizm powieści Zemsta najlepiej smakuje na zimno Abercrombiego, kochasz brutalne westerny Sergia Leone i Clinta Eastwooda, to w nowym cyklu Sama Sykesa znajdziesz spektakularne połączenie tych uzależniających składników. Nie oderwiesz się od lektury i pokochasz Sal Kakofonię, bezwzględną antybohaterkę na krwawej drodze do zemsty i odkupienia.

Świetna kompozycja akcji, magii, romansu i humoru. - Robin Hobb, autorka trylogii „Skrytobójca”

List miłosny do Odwiecznej Fantasy i zabójczych kobiet, napisany z nieodpartą mieszanką pasji i dowcipu. – David Dalglish, autor Soulkeeper.

Siedem czarnych mieczy – okrutny, brutalny epos. - Chuck Wendig, autor Star Wars: Koniec i początek.

Opowieść o Sal Kakofonii jest cudownie sarkastyczna i melancholijna zarazem. - Nicholas Eames, autor powieści Królowie Wyldu i Krwawa Róża.

Pod koniec pierwszej strony stwierdzicie, że Sykes jest zakochany w swoich bohaterach. Pod koniec drugiej przekonacie się, że wy też”. - Myke Cole, autor m.in. Shadow Ops: Control Point.

„Sykes po mistrzowsku wykorzystuje znane elementy fantasy, z których tworzy szelmowską, całkowicie oryginalną mieszankę. W postaci Sal Kakofonii stworzył ponadczasową protagonistkę. Zabawną, nikczemną, zachwycającą. – Pierce Brown, autor bestsellerów „New York Timesa”

Sykes pisze z sercem, humorem i zrozumieniem, że jako ludzie wszyscy jesteśmy katastrofą. - R.F. Kuang, autorka bestsellera Wojna makowa.

Ekscytująca i pomysłowa. Nie miałem pojęcia, jak bardzo potrzebuję w swoim życiu uzbrojonej łowczyni czarnoksiężników. – Peter V. Brett, autor The Painted Man

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-867-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DO WRA­CA­JĄ­CYCH DO BLI­ZNY…

_Być może sły­sze­li­ście opo­wie­ści o Sal Kako­fo­nii. O posia­daczce magicz­nej broni, która sieje znisz­cze­nie; o tej, która zruj­no­wała Lastli­ght i pomściła Stark’s Mut­ter; o zabój­czyni Vra­kiego Wrota i o tej, która pozo­sta­wia po sobie jedy­nie popioły._

_A może jed­nak nie sły­sze­li­ście. Albo zwy­czaj­nie nie pamię­ta­cie. Nie będę wam miała za złe._

_Okaż­cie mi wyro­zu­mia­łość. Przez więk­szość czasu byłam pijana._

_Wszystko zaczęło się od tego, że zosta­łam „schwy­tana” przez guber­na­tor-bojow­niczkę Trettę Srogą, chuja, nie kobietę w służ­bie Wspa­nia­łej Rewo­lu­cji Pię­ści i Ognia: ludzi, któ­rzy zja­wiają się z potęż­nymi dzia­łami, zabi­jają, kogo się da, i odcho­dzą. W imie­niu owych ludzi z wielką bro­nią docie­kała, co dopro­wa­dziło mnie do prze­wo­dze­nia takiej masa­krze w Bliź­nie, oraz – jesz­cze bar­dziej natar­czy­wie – co się stało z żoł­nie­rzem, któ­rego chciała ura­to­wać._

_Polo­wa­łam wów­czas na pew­nych nik­czem­ni­ków – nie mamy czasu zagłę­biać się w powody, dla któ­rych zasłu­żyli na śmierć, ale wierz­cie mi, że tak było. Wszy­scy byli Włó­czę­gami, któ­rzy zła­mali przy­sięgę zło­żoną Cesar­stwu – takiemu samemu impe­rium jak Rewo­lu­cja, tylko że z potężną magią zamiast potęż­nych broni, a obie te strony chcą się wza­jem­nie uni­ce­stwić – i pod wodzą Vra­kiego Wrota pró­bo­wali dopro­wa­dzić je do upadku._

_Pogoń za nimi dopro­wa­dziła mnie na próg mojej daw­nej kochanki, Liette, która miała bar­dzo dobre powody, żeby być byłą kochanką, a jesz­cze lep­sze, żeby odmó­wić mi pomocy, ale co mam powie­dzieć? Przy­pusz­czal­nie jestem nie­zwy­kle uro­cza._

_Razem podą­ży­ły­śmy za tam­tymi ludźmi do mia­steczka zwa­nego Stark’s Mut­ter, gdzie się prze­ko­na­ły­śmy – unik­nąw­szy o włos maka­brycz­nej śmierci z rąk reli­gij­nych fana­ty­ków z Nie­bios – że przy­wo­łali prze­ra­ża­ją­cego potwora zwa­nego Dra­pa­kiem, który momen­tal­nie wyrwał się spod ich kon­troli. Pró­bu­jąc wezwać kolej­nego i zapew­nić mu odpo­wied­niego nosi­ciela, upro­wa­dzili ze Stark’s Mut­ter dzieci, a ja posta­no­wi­łam ich zabić._

_To zna­czy Włó­czę­gów, nie dzieci. Je oca­li­łam._

_To dopro­wa­dziło do prze­cię­cia się naszych ście­żek z Cavri­kiem Dum­nym: żoł­nie­rzem Rewo­lu­cji, przy­szłą ofiarą porwa­nia i obiek­tem docho­dze­nia Tretty. Po „poży­cze­niu” jego pojazdu i jego samego – upro­wa­dze­nie jest złe, jasne, ale śpie­szy­łam się i nie umia­łam kie­ro­wać tym cho­ler­nym czoł­giem – podą­ży­li­śmy śla­dem szu­braw­ców na_ Znu­żoną Matkę_, barkę słu­żącą jako ruchoma for­teca Popio­ło­ustym, naj­więk­szemu prze­stęp­czemu syn­dy­ka­towi w Bliź­nie._

_Zostało nam ujaw­nione – po eks­cy­tu­ją­cej walce – że Vraki zabrał dzieci do źró­dła wiel­kiej mocy: do Łusek, na pole bitwy tak ską­pane w magii po wal­kach Rewo­lu­cji z Cesar­stwem, że mógł czer­pać z jego ukry­tej ener­gii w celu zawe­zwa­nia kolej­nego Dra­paka. Zna­leź­li­śmy mia­sto Czuj­nię, były rewo­lu­cyjny gar­ni­zon, który został cał­ko­wi­cie znisz­czony przez cesar­ską Geniuszkę zwaną Czer­woną Chmurą – magi­nię, która nie musiała uisz­czać Wymiany._

_Dobrze ją zna­łam. Bo to ja byłam Czer­woną Chmurą._

_Kie­dyś._

_Wyja­wi­łam Tret­cie moją poprzed­nią toż­sa­mość osła­wio­nej boha­terki Cesar­stwa, a ona oka­zała się na tyle miła, że powstrzy­mała się od natych­mia­sto­wego wpa­ko­wa­nia mi kuli w łeb, abym zdo­łała jej wyja­śnić, co się wyda­rzyło._

_Vraki i ja… nale­że­li­śmy kie­dyś do Spi­sku Koron­nego, pra­gnąc oba­lić cesa­rzową i jej pozba­wio­nego magicz­nych zdol­no­ści syna i zastą­pić oboje praw­dzi­wym suk­ce­so­rem. Wszystko się zmie­niło, kiedy oka­zało się, że intryga wymaga, żebym została zdra­dzona przez samego Vra­kiego, przez moich byłych przy­ja­ciół i przez byłego kochanka – Jindu Mie­cza. Ukra­dli mi magię. Ode­brali moc. Zosta­wili mnie na śmierć._

_A ja byłam skora odwza­jem­nić tę grzecz­ność._

_Liette i ja… pokłó­ci­ły­śmy się. Ode­szła w Czujni. Zna­la­złam tam kolej­nych wro­gów, któ­rzy dopro­wa­dzili mnie do cudow­nego mia­sta Lastli­ght, wznie­sio­nego przez zdu­mie­wa­ją­cego wyna­lazcę imie­niem Dwaj Samotni Sta­rzy Męż­czyźni. To był piękny, wspa­niały gród, tak maje­sta­tyczny triumf alche­mii, inży­nie­rii i napra­wiac­twa, że nawet Cesar­stwo i Rewo­lu­cja nie wal­czyły w obrę­bie jego murów._

_Patrząc z per­spek­tywy czasu, myślę, że pew­nie nie powin­nam była go burzyć._

_Ale to uczy­ni­łam. Żeby wypło­szyć wspól­ni­ków Vra­kiego. I udało mi się. Podą­ży­łam za nimi do fortu Psisz­częk, zruj­no­wa­nej cesar­skiej for­tecy słyn­nej z tego, że była miej­scem, w któ­rym cesar­scy mago­wie, dowie­dziaw­szy się, iż syn cesa­rzo­wej nie posiada magicz­nych mocy, zbun­to­wali się i zostali Włó­czę­gami._

_To, co się wyda­rzyło, było nie­wia­ry­godne. Wal­czy­łam z Vra­kim i jego zwo­len­ni­kami, oca­li­łam dzieci ze Stark’s Mut­ter, uda­rem­ni­łam próbę wezwa­nia przez Vra­kiego nie­ludz­kiego potwora i o włos unik­nę­łam śmierci._

_To było eks­cy­tu­jące. W isto­cie nie­sa­mo­wite. Odmie­nia­jące życie, epic­kie, zdu­mie­wa­jące._

_Szkoda, że tego nie widzie­li­ście._

_W każ­dym razie ledwo żywa ucie­kłam do zruj­no­wa­nego Lastli­ght. Dzięki pomocy Cavrica – i powro­towi Liette w odpo­wied­nim momen­cie – zdo­ła­łam zbiec do mia­steczka Low­staff._

_Podą­żano za mną._

_Vraki i Jindu, pra­gnąc wywrzeć zemstę, wró­cili i zruj­no­wali mia­steczko… tak jak i ja. Zbu­rzy­łam je. Zabi­łam ludzi, wstrzą­snę­łam regio­nem w posa­dach. Zosta­wi­łam Vra­kiego, umie­ra­ją­cego we wła­snym Pyle, a Jindu, męż­czyź­nie, który mnie zdra­dził, czło­wie­kowi, który trzy­mał w dło­niach moje serce i prze­bił je szty­le­tem…_

_…pozwo­li­łam odejść._

_Nie wiem dla­czego. Nie wiem po dziś dzień. Tak jak i nie wie tego Liette. Opu­ściła mnie. Znowu. Nie poszłam za nią. Tego, co zro­bi­łam z Lastli­ght, z Low­staff… nie mogłam uczy­nić jej._

_Mam nadzieję, że ma się dobrze._

_Poznaw­szy całą moją histo­rię, Tretta Sroga, która mnie poj­mała, była gotowa mnie stra­cić. Ale inter­wen­cja ze strony Cavrica – który, jak sobie wyobra­ża­cie, przy­był, aby mi wyba­czyć, że go porwa­łam – pozwo­liła mi uciec._

_A potem on także odszedł._

_I wszystko, co mi pozo­stało, to mój imien­nik. Kako­fo­nia. Ta broń strzela magią, pło­nie jasno i cza­sami do mnie mówi. I cho­ciaż Vraki i jego słu­gusy zostali zabici, to było to jedy­nie sie­dem osób z mojej listy._

_A zdra­dziło mnie trzy­dzie­ścioro troje._

_Zatem wyru­szy­łam na poszu­ki­wa­nie reszty._

_I wtedy sytu­acja się pogor­szyła…_ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Mały Kur­han

Dzień, w któ­rym niebo zapła­kało desz­czem, zaczął się jak każdy inny.

Meret jak zwy­kle obu­dził się przed świ­tem, żeby utrzeć zioła, które suszył w zeszłym tygo­dniu na nalewki i maści mające leczyć w przy­szłym tygo­dniu. Zgro­ma­dził, jak zwy­kle to robił, wszyst­kie potrzebne medy­ka­menty – bal­sam na opa­rze­nie Rodica, któ­rego ten naba­wił się w kuźni, maść na chore kolano sta­ruszka Ertona i, jak zawsze, butelkę whi­skey na wszystko, co może się zda­rzyć w ciągu dnia – wło­żył je do torby i wyszedł. Zro­bił obchód, jak to miał w zwy­czaju, odwie­dza­jąc tych samych pacjen­tów, któ­rych zawsze odwie­dzał, odkąd trzy mie­siące temu przy­był do Małego Kur­hanu.

Nazwa jest nieco nie­od­po­wied­nia, pomy­ślał. W końcu minęło sporo czasu, od kiedy pewna kobieta zbu­do­wała szopę, żeby zamiesz­kać w niej obok kopca, który usy­pała dla swo­jego jedy­nego dziecka. Od tam­tej pory tylu ludzi uznało to miej­sce za tak dobre, żeby zatrzy­mać się w nim w dro­dze do doliny, że roz­ro­sło się ono do mia­steczka zasłu­gu­ją­cego na nazwę bar­dziej odpo­wied­nią dla jego kwit­ną­cej kon­dy­cji. Ponie­waż jed­nak to nie było jego mia­steczko, uznał, że nie ma prawa opro­te­sto­wy­wać jego nazwy, bez względu na to, jak bar­dzo tutaj wrósł.

Cho­ciaż nie dorów­ny­wał wiel­ko­ścią Teras­su­sowi czy choćby więk­szym mia­stecz­kom doliny i miał swoje pro­blemy, Mały Kur­han był jed­nym z lep­szych miejsc, do któ­rych zapro­wa­dziła go praca. Ludzie byli tu mili, zima sto­sun­kowo łagodna, a ota­cza­jący je las wystar­cza­jąco gęsty, żeby dostar­czać zwie­rzyny, ale nie na tyle zwarty, żeby mogły wyła­zić z niego więk­sze bestie i węszyć w oko­licy.

Mały Kur­han był dobrym miej­scem. A Meret lubił myśleć, że jest pomocny.

– Kurwa mać, chłop­cze. Miną­łeś się ze swoim praw­dzi­wym powo­ła­niem, powi­nie­neś być katem.

Nie wszy­scy się z tym zga­dzali.

Pod­niósł wzrok znad kolana Sin­dry, owi­nię­tego świe­żymi ban­da­żami nasą­czo­nymi anty­sep­ty­kiem, i z głę­boką odrazą, którą, jak miał nadzieję, jego oku­lary uwy­pu­klą w wystar­cza­ją­cym stop­niu, żeby zade­mon­stro­wać, jak ma dość tego żartu, spoj­rzał w wykrzy­wioną z bólu twarz pacjentki.

– A ty jesz­cze nie usły­sza­łaś swo­jego – powie­dział naj­now­szej pod­opiecz­nej. – Można by pomy­śleć, że żoł­nierka będzie ule­piona z tward­szej gliny.

– Zgo­dzi­ła­bym się, gdy­bym nazy­wała się Sin­dra Twarda! – wark­nęła kobieta. – Skoro Wielki Gene­rał uznał za słuszne nazwać mnie Sin­drą Szczerą, powiem ci uczci­wie, że to drań­stwo – wska­zała ban­daże – spra­wia kurew­ski ból.

– Zapew­niam cię, że dużo mniej­szy niż zaka­że­nie, które bal­sam powstrzy­muje – odparł Meret, zawią­zu­jąc mocno opa­tru­nek. Ośmie­lił się drwiąco uśmiech­nąć do kobiety. – A ty zosta­łaś poin­for­mo­wana o koniecz­no­ści utrzy­my­wa­nia nogi w czy­sto­ści, więc chyba mogę szcze­rze powie­dzieć, że cię uprze­dza­łem?

Gniewne spoj­rze­nie Sin­dry spo­czy­wało na nim przez nie­kom­for­towo długą chwilę, zanim opu­ściła je na swoją koń­czynę. A kiedy podą­żyła wzro­kiem wzdłuż nogi, wyraz gniewu zamie­nił się w zmarsz­cze­nie brwi.

Ban­daże wyzna­czały gra­nicę jej ciała i meta­lowo-drew­nia­nej pro­tezy przy­mo­co­wa­nej przed mie­sią­cami. Poru­szyła stopą w kostce, jakby na­dal nie­prze­ko­nana, że jest praw­dziwa, a w odpo­wie­dzi na ten ruch sze­reg małych run roz­błysł sła­bym jarze­niem.

– Pier­do­lona magia – powie­działa z pogar­dli­wym uśmie­chem. – Na­dal nie wiem, czy nie byłoby mi lepiej z jedną nogą.

– Jestem pewny, że bez niej nie była­byś w sta­nie pomóc tylu ludziom – rzekł Meret. – A zaklę­cie, które to umoż­li­wia, prak­tycz­nie rzecz bio­rąc, nie jest magią.

– Byłam Rewo­lu­cjo­nistką, chłop­cze – powie­działa Sin­dra z szy­der­czym uśmiesz­kiem, nacią­ga­jąc na pro­tezę nogawkę. – Poznaję pier­do­loną magię, kiedy ją, kurwa, widzę.

– Wyda­wało mi się, że żoł­nie­rze Wspa­nia­łej Rewo­lu­cji Pię­ści i Ognia są tak czy­stymi ide­ali­stami, że wul­garne słowa ni­gdy nie padają z ich ust.

Twarz Sin­dry, śniadą i pobruż­dżoną wywo­ła­nymi stre­sem zmarszcz­kami, która mogłaby nale­żeć do kobiety dużo star­szej, znie­kształ­cił gry­mas wro­go­ści. Przy­naj­mniej paso­wał do reszty jej ciała. Sze­ro­kie barki i potężne ramiona, któ­rych jej stara woj­skowa bluza już dawno nie miała ambi­cji ukry­wać, były węzłami wydat­nych mię­śni ukształ­to­wa­nych na sku­tek cięż­kiej pracy, trud­nych bitew i jesz­cze tward­szych wro­gów. Włosy miała przed­wcze­śnie posi­wiałe, wyso­kie buty przed­wcze­śnie zdarte, a serce przed­wcze­śnie roz­cza­ro­wane. Jedyną zwią­zaną z nią rze­czą, która się nie roz­pa­dała, był miecz u jej boku.

Ten był ostry jak jej język.

– To Wspa­niała Rewo­lu­cja, gnojku – mruk­nęła. – I dobrze, że już do niej nie należę, co?

– Prawda – wymru­czał Meret. – W prze­ciw­nym razie nie mógł­bym cię leczyć.

– Taa, jestem, kurwa, szczę­ściarą – par­sk­nęła Sin­dra. – Cho­ciaż nie mia­ła­bym nic prze­ciwko paru alche­mi­kom, któ­rymi dys­po­no­wali nasi medycy. Jedna dawka i mogła­bym wal­czyć całą noc.

– Ale ja jestem tylko skrom­nym apte­ka­rzem, madame – powie­dział. – I cho­ciaż tera­pia za pomocą ziół i opa­trun­ków potrwa dłu­żej, to leczą one rów­nie sku­tecz­nie.

Sin­dra wes­tchnęła i skrzy­wiła się, wsta­jąc, a jej pro­teza zaskrzy­piała.

– Masz szczę­ście, że to wybór mię­dzy tobą a żoł­nie­rzami. Gdy­bym miała wybie­rać mię­dzy pyska­tym apte­ka­rzem, który za chuja nie umie leczyć, a, powiedzmy, czo­ło­ro­giem, który nie jadł od całych dni, pola­ła­bym się sosem i sama siłą roz­warła mu szczęki.

Przy­znał jej rację, ale zacho­wał to dla sie­bie.

Mały Kur­han miał sporo szczę­ścia, że omi­nęła go więk­szość bitew mię­dzy Rewo­lu­cją a jej odwiecz­nym wro­giem, Cesar­stwem, które sro­żyły się w pozo­sta­łej czę­ści doliny. W ota­cza­ją­cej go dzi­czy toczyła się walka, jak mu powie­dziano, i doszło do incy­dentu zwią­za­nego z oborą rol­nika Ran­sona, którą zbłą­kany pocisk armatni zamie­nił w pogo­rze­li­sko. W więk­szo­ści przy­pad­ków oba pań­stwa sku­piały się jed­nak na mia­stach i zaso­bach. Takie mia­steczko jak Mały Kur­han było warte jedy­nie kilku utar­czek mię­dzy Kadrami Rewo­lu­cji a cesar­skimi magami.

Sin­dra pozo­stała tutaj przed dwoma laty po jed­nej z nich. Po zacie­kłej bitwie, w któ­rej, zała­twiw­szy cesar­skiego Łapo­maga, odnio­sła cięż­kie rany, zosta­wili ją tu na śmierć zarówno towa­rzy­sze, jak i wro­go­wie. Miej­scowi przy­nie­śli ją do mia­steczka, pie­lę­gno­wali, aż odzy­skała zdro­wie, i bła­gali, żeby oddała swój miecz i siły obro­nie ich sie­dli­ska, na co ona, jako osoba wspa­nia­ło­myśl­nego serca, które i tak nie­ustan­nie pło­nęło dla spra­wie­dli­wo­ści, nie­chęt­nie się zgo­dziła.

A przy­naj­mniej sama tak to przed­sta­wiła.

Meret podej­rze­wał, że praw­dziwa histo­ria nie jest tak dra­ma­tyczna, ale pozwo­lił jej trzy­mać się wła­snej wer­sji. Było cał­kiem praw­do­po­dobne, że odnio­sła obra­że­nia, bro­niąc mia­steczka przed przy­pad­ko­wym potwo­rem, który wyszedł z lasu, albo przed ban­dy­tami szu­ka­ją­cymi łatwego łupu. Ale gdyby wojna wró­ciła kie­dyś do tej czę­ści doliny, to kobieta w śred­nim wieku z mie­czem nie mogłaby wiele zdzia­łać, żeby ją powstrzy­mać.

Do dia­bła, nawet setka takich kobiet by tego nie uczy­niła.

Meret bywał w innych rejo­nach doliny. Widział czołgi wgnie­cione magią w zie­mię, któ­rych załogi spło­nęły żyw­cem w środku. Widział mia­steczka i mia­sta obró­cone przez armatni ogień w sczer­niałe ruiny. Widział wiel­kie nekro­po­lie i małe cmen­ta­rze oraz miej­sca, gdzie w ogóle nie kło­po­tano się grze­ba­niem tru­pów, a osku­bane przez ptaki kości pozo­sta­wiano, żeby zgniły.

To go nie odstrę­czyło. W końcu rany zadane przez tę strasz­liwą wojnę były jedy­nym powo­dem, dla któ­rego przy­był do doliny, kiedy Cesar­stwo ogło­siło swoje zwy­cię­stwo i zaczęło ją na nowo zasie­dlać. Nie­kiedy jed­nak zasta­na­wiał się, czy nie dla­tego tak długo prze­bywa w Małym Kur­ha­nie, że w głębi ducha wie, iż ni­gdy nie uda mu się ule­czyć choćby drob­nego ułamka tych ran.

– Wiesz, że nie mogę ci zapła­cić.

Otrzą­snął się z zadumy. Sin­dra wspie­rała się o mały sto­lik – doda­tek do małego krze­sła, małej szafki i małego łóżka, które sta­no­wiły całe ume­blo­wa­nie jej małego domu. Cho­ciaż patrzyła na swoje dło­nie, i tak widział zawsty­dze­nie na jej twa­rzy.

– Tutaj nie jest tak jak w Teras­su­sie – dodała cicho. – Tu nie ma boga­czy. Wiem, że zro­bi­łeś dla nas i dla tego mia­sta wię­cej, niż na to zasłu­gu­jemy, ale… – Nie mogła się zmu­sić, aby dokoń­czyć.

On zaś nie chciał wywie­rać na nią naci­sku.

Prze­ko­nał się, że ist­nieją dwa rodzaje obra­żeń. Jeśli masz szczę­ście, musisz skła­dać poła­mane kości, opa­try­wać roz­bite głowy, strasz­liwe opa­rze­nia – rany, które mogą ule­czyć zioła, ban­daże i szwy. Jeśli masz pecha, to musisz leczyć także obra­że­nia, jakie miała Sin­dra i wszy­scy żoł­nie­rze.

Wojna pozo­sta­wiła ich w całej doli­nie: żoł­nie­rzy, któ­rzy budzili się co noc, widząc twa­rze naj­lep­szych przy­ja­ciół spły­wa­jące z cza­szek; żoł­nie­rzy nawie­dza­nych przez duchy ludzi, któ­rych udu­sili; żoł­nie­rzy, któ­rzy widzieli ogień i krew, i trupy pię­trzące się w całej doli­nie i po pro­stu leżeli, nie mając żad­nego powodu, żeby wstać.

Sin­dra była silną kobietą. Jeśli choć połowa jej histo­rii była praw­dziwa, to jedną z naj­sil­niej­szych, jakie wydała Rewo­lu­cja. Była jej mie­czem. Ale została porzu­cona. Zbyt potur­bo­wana, żeby być uży­teczną dla towa­rzy­szy.

Jak napra­wić miecz, który nie może zabi­jać?

Meret nie miał poję­cia. Wie­dział tylko to, czego nauczył go jego mistrz: jak zapo­bie­gać zaka­że­niu ran, nasta­wiać zła­mane kości oraz jak sto­so­wać jeden ważny lek, który nie­mal ni­gdy nie zawo­dził.

– Masz kubki?

Sin­dra spoj­rzała skon­fun­do­wana.

– Hm?

– Kubki. Szklanki. Miseczki się nada­dzą, jeśli nie masz w tej norze nic innego. – Otwo­rzył torbę i poka­zał butelkę whi­skey, zachę­ca­jąco chlu­po­cząc zawar­to­ścią. – Chcesz mi zapła­cić? Wła­śnie skoń­czy­łem obchód, a nie zno­szę pić samot­nie.

Sin­dra się wyszcze­rzyła.

– Zamknij, kurwa, drzwi. Śnieg wla­tuje.

Uśmiech­nął się, pod­szedł do wyj­ścia i spoj­rzał na chmury. Miała rację. Zima jak zwy­kle nad­cho­dziła do doliny wcze­śniej. Śnieg sypał deli­kat­nie, war­stwa zim­nych, czar­nych płat­ków opa­dała łagod­nie na mia­steczko…

– Cze­kaj. – Meret zmru­żył oczy. – Czar­nych?

Gdzieś w oddali, poza grubą, nasy­coną sza­ro­ścią nieba usły­szał jakiś dźwięk. Jakby voc­ca­fon, pomy­ślał, ten dziw­nie trzesz­czący mecha­niczny śpiew, który ni­gdy nie brzmiał tak jak ludzki. Coraz gło­śniej­sza melo­dia, co do któ­rej mógłby przy­siąc, że sły­szał ją wcze­śniej. Jak brzmiały słowa? Co to za pio­senka?

– Czy to hymn Rewo­lu­cji? – mruk­nęła do sie­bie Sin­dra, wyglą­da­jąc przez okno.

A potem niebo wybu­chło.

Naj­pierw huk.

Ryk roz­darł nie­biosa, jęk pęka­ją­cego drewna i zgrzy­ta­ją­cego metalu wdzie­ra­jący się w uszy. Szare chmury drgnęły i zawi­ro­wały prze­ga­niane, żeby odsło­nić jasno­czer­wony błysk, jakby ktoś wra­ził nóż w nie­bo­skłon i roz­ciął go na pół.

Potem ogień.

W postaci popio­łów, żarzą­cych się szcząt­ków, bry­łek wiel­ko­ści pię­ści i odłam­ków roz­miaru Mereta – wszystko to spa­dło z nieba. Roz­sz­cze­piona belka gruch­nęła na pole Rodica i tliła się tam jak stos pogrze­bowy. Meta­lowe ostrze, dłu­gie jak rothak, prze­biło dach domu i pło­mie­nie buch­nęły przez otwór. Na całe mia­steczko spa­dał ogień, eks­plo­du­jąc kro­plami pożogi, sad chi­cho­czą­cych, czer­wo­nych kwia­tów w dła­wio­nym sadzą odde­chu.

A potem okręt.

Jego dziób prze­bił chmury, szare roz­dar­cie dla wiel­kiego żela­znego galionu w postaci surowo spo­glą­da­ją­cego męż­czy­zny z ręką wyrzu­coną w geście pro­wo­ka­cyj­nego ostrze­że­nia. Potem wynu­rzył się kadłub, upstrzony czer­nią i czer­wie­nią, gdy z belek buch­nęły pło­mie­nie. Dziób i śmi­gła na pokła­dzie krzyk­nęły w meta­licz­nej ago­nii, roz­pa­da­jąc się pod napo­rem ognia. Przez cudowny moment niebo było roz­świe­tlone pięk­nym obra­zem okrętu rów­nie wspa­nia­łego jak te, które Meret widział w naj­bo­gat­szych por­tach Bli­zny, pło­ną­cego jasno jak małe słońce.

A potem się roz­bił.

Meret miał dość przy­tom­no­ści umy­słu, żeby krzyk­nąć, kiedy sta­tek runął na zie­mię. Jeśli ist­nieli bogo­wie, musieli to usły­szeć, bo okręt skrę­cił, żeby omi­nąć mia­steczko, i roz­trza­skał się na sąsia­du­ją­cych z nim polach, wyrzy­na­jąc w ziemi poczer­niałą bli­znę i prze­ory­wu­jąc się przez drzewa. Unio­sła się chmura dymu, ogar­nia­jąc Mały Kur­han i spo­wi­ja­jąc ich oboje czer­nią.

– Cho­lera.

Nawet nie zauwa­żył, że cały czas obok niego stoi Sin­dra. Patrzyła na roz­dar­cie w chmu­rach, z otwar­tymi ustami, mimo gro­ma­dzą­cego się na war­gach popiołu.

– To był… okręt – wyszep­tała z czcią. – Pier­do­lony sta­tek powietrzny. Z oso­bi­stej floty Wiel­kiego Gene­rała. Pamię­tam pro­pa­gandę, obrazy, które malo­wali. – Prze­łknęła gło­śno ślinę. – To łup wojenny Rewo­lu­cji. Nie pozwolą, żeby tak tutaj leżał. Musimy zebrać wszyst­kich i uciec z mia­sta, zanim przy­będą.

To bar­dzo dobra rada, uznał Meret.

I gdyby pojął ją do końca, przy­pusz­czal­nie by na nią przy­stał.

Ale zdo­łał ją pojąć jedy­nie w poło­wie, zanim jak głu­piec pognał w stronę wraku i miej­sca kata­strofy.

Wie­dział, że to głu­pie. Ale oka­zał się głup­cem, przy­by­wa­jąc do doliny, żeby poma­gać ludziom. A jesz­cze głup­sze było to, że jako apte­karz nie widział teraz powodu, żeby się zatrzy­mać. Zwol­nił tylko po to, żeby wykrzyk­nąć kilka słów ostrze­że­nia pod adre­sem cie­kaw­skich i prze­ra­żo­nych gapiów, któ­rzy zgro­ma­dzili się na zewnątrz, chcąc zoba­czyć upa­dek nie­bios. Nie przy­sta­nął, póki nie dostrzegł pierw­szego ciała.

Potknął się o nie i zarył twa­rzą w spa­loną zie­mię. Obej­rzał się i skrzy­wił na widok nie­bie­skiego szy­nela obwie­szo­nego fan­ta­zyj­nymi meda­lami. Lecze­nie Rewo­lu­cjo­ni­stów zawsze było obar­czone ryzy­kiem – mieli skłon­ność „dzię­ko­wać” za pomoc, wcie­la­jąc cię do swo­jej armii.

Na szczę­ście ten facet był mar­twy.

Na nie­szczę­ście zabiła go magia.

Z jego tuło­wia ster­czał sopel dłu­go­ści męskiego ramie­nia, na­dal wyszep­tu­jąc lodo­watą mgiełkę, mimo że wokół pole­głego pło­nął ogień. Coś takiego potra­fił tylko mag. A ist­niało nie­wielu magów, któ­rzy nie nale­żeli do Cesar­stwa. Co ozna­czało, że ten okręt spro­wa­dziła tu wojna.

A okręt spro­wa­dził tutaj wojnę.

Pod­niósł się i ujrzał wię­cej tru­pów roz­sia­nych po polu jak popiół, czę­ściowo skry­tych w obłoku kurzu i pia­chu. Więk­szość umarła w pło­mie­niach, tlili się teraz obok szcząt­ków okrętu. Kilku zostało zmiaż­dżo­nych lub zła­ma­nych jak zabawki, kiedy sta­tek został tra­fiony. Paru innych zmarło w bar­dziej nie­zwy­kły spo­sób. Ale wszy­scy nie żyli.

Wię­cej tru­pów, niż Meret kie­dy­kol­wiek widział w jed­nym miej­scu.

– Ty głupi gnojku. – Czy­jaś ręka chwy­ciła go za ramię. Obró­cił się gwał­tow­nie, bojąc się, że Rewo­lu­cja już przy­była, żeby zgło­sić rosz­cze­nia do swo­jej machiny wojen­nej, albo że trupy powstały z mar­twych za sprawą jakiejś gów­nia­nej magii. Na widok gniew­nej twa­rzy Sin­dry uznał, że każda z tam­tych moż­li­wo­ści byłaby lep­sza. – Nie rozu­miesz, co się stało? – wark­nęła. – Wszy­scy w doli­nie musieli widzieć spa­da­jący sta­tek. Albo przy­bę­dzie tutaj Rewo­lu­cja, żeby zabrać szczątki, albo Cesar­stwo, żeby dokoń­czyć robotę, a obie siły wykoń­czą Mały Kur­han i wszyst­kich jego miesz­kań­ców.

– Ale musia­łem pomóc… – zaczął cicho Meret.

– W czym?

Dobre pyta­nie. Nic tu dla niego nie zostało. Nawet gdyby rze­czy­wi­ście zna­lazł jakichś oca­leń­ców, to co mogły uczy­nić zioła i maści dla ludzi, któ­rzy zostali zmiaż­dżeni w upadku gigan­tycz­nego statku powietrz­nego, usma­żeni pro­mie­niem śmierci czy czym­kol­wiek innym, kurwa, co robią mago­wie?

Na­dal jed­nak mógł pomóc miesz­kań­com Małego Kur­hanu. A będą potrze­bo­wali pomocy. Cokol­wiek się teraz zda­rzy, nie skoń­czy się dobrze.

Wes­tchnął, odwró­cił się i ski­nął Sin­drze głową. Odpo­wie­działa tym samym i trzep­nęła go lekko w cze­rep, po czym oboje ruszyli.

Aż rumo­wi­sko zaczęło się odda­lać.

Uwagę Mereta przy­kuł jęk drewna. Obej­rzał się i zoba­czył, że szczątki się poru­szają. Rzu­cił się w tamtą stronę i, jakby w odpo­wie­dzi, coś wycią­gnęło się ku niemu.

Ręka. W brud­nej skó­rza­nej zakrwa­wio­nej ręka­wicy. Od nad­garstka do łok­cia cią­gnęły się tatu­aże w postaci biało-nie­bie­skich chmur i skrzy­deł. Wysu­nęła się z rumo­wi­ska, palce drżały.

Żywe.

Ktoś potrze­bo­wał pomocy.

Tak uznał Meret, gdy biegł w tamtą stronę. Kiedy jed­nak zna­lazł się w odle­gło­ści trzech metrów od rumo­wi­ska, poru­szyło się ono gwał­tow­nie. Wielka belka się pod­nio­sła, pchnięta przez coś spo­wi­tego chmurą popio­łów. Dwa wyta­tu­owane ramiona unio­sły cięż­kie drewno i odsu­nęły na bok, czemu towa­rzy­szyło wysi­lone stęk­nię­cie.

Dym się roz­wiał. Pło­mie­nie przy­ga­sły. A Meret ujrzał w tam­tym miej­scu sto­jącą kobietę.

Żywą.

Była wysoka, szczu­pła, węź­la­ste mię­śnie drżały w cięż­kim odde­chu, brud­nym skó­rom jej odzie­nia nie uda­wało się tego ukryć. Ani licz­nych sta­rych blizn oraz świe­żych ran, które ją zna­czyły. Na bio­drze wisiała pusta pochwa mie­cza. Włosy, cesar­ska biel, obcięte nie­udol­nie i krótko, były obsy­pane popio­łem. Bla­do­nie­bie­skie oczy spo­glą­dały wskroś pustego pola.

Znowu ruszył w jej stronę, lecz Sin­dra go powstrzy­mała.

– Nie. – W jej gło­sie nie było zło­ści, tylko cichy, roz­pacz­liwy strach. – Nie, Meret. Jej nie możesz pomóc.

– Dla­czego?

– Tatu­aże. Nie pozna­jesz ich?

Zer­k­nął na pokryte rysun­kami ramiona.

– Tatu­aże Włó­czę­gów. Jest zbun­to­waną magi­nią?

– Nie byle jaką, głup­cze – szep­nęła Sin­dra. – Nie sły­sza­łeś opo­wie­ści? Ostrze­żeń? To nie jest zwy­kła kry­mi­na­listka. – Wska­zała kobietę peł­nym nie­na­wi­ści gestem. – To Sal Kako­fo­nia.

I chłód głęb­szy niż zima wykrę­cił mu krę­go­słup.

Sły­szał. Każdy, kto kie­dy­kol­wiek zamie­rzał nieść pomoc miesz­kań­com Bli­zny, sły­szał o Sal Kako­fo­nii. Kobie­cie, która wędro­wała przez tę kra­inę, pozo­sta­wia­jąc za sobą cier­pie­nie i znisz­cze­nie. Która zabiła wię­cej ludzi, uczy­niła wię­cej wdów i zakoń­czyła ist­nie­nie więk­szej liczby mia­ste­czek niż naj­dzik­sza bestia albo naj­okrut­niej­szy ban­dyta. Kobie­cie, która poma­lo­wała Bli­znę szcząt­kami swo­ich wro­gów – Włó­czę­gów, Cesar­skich, Rewo­lu­cjo­ni­stów…

Sal Kako­fo­nia, powia­dano, usi­ło­wała zabić po jed­nym egzem­pla­rzu spo­śród wszyst­kiego, co cho­dziło i peł­zało po tej mrocz­nej ziemi albo nad nią latało.

I może była to prawda. Może wszystko to było praw­dziwe. Może zro­biła nawet gor­sze rze­czy od tych, o któ­rych opo­wia­dały histo­rie.

Jed­nak w tej chwili, na tym zdła­wio­nym popio­łem polu Meret nie myślał o tym, co może się wyda­rzyć. Myślał jedy­nie o dwóch rze­czach, co do któ­rych wie­dział, że są praw­dziwe.

Po pierw­sze, że zde­cy­do­wa­nie powi­nien odwró­cić się na pię­cie, ruszyć przed sie­bie i iść tak długo, aż zapo­mni nazwę Małego Kur­hanu.

Po dru­gie, że nie zamie­rza tego zro­bić.

– Meret.

Dziw­nie to brzmiało, kiedy Sin­dra, która nie­gdyś obu­dziła krzy­kiem całe mia­steczko, bo wyda­wało jej się, że ktoś dotknął jej mie­cza, wypo­wie­działa jego imię szep­tem, gdy ruszył ku bia­ło­wło­sej kobie­cie. Nie poszła za nim, nie zdo­była się na nic wię­cej ponad nie­zdarną próbę zła­pa­nia go za barki, kiedy on głę­biej wkro­czył w popiół.

Sin­drę, która kie­dyś zabiła Gorz­ko­zwi­nię­tego Węża, wsko­czyw­szy mu do pasz­czy i wyciąw­szy sobie drogę na zewnątrz, prze­ra­żało, że może przy­cią­gnąć uwagę przy­by­łej.

Prawdę mówiąc, on także był prze­ra­żony. Albo może uwa­żał, że im bli­żej znaj­dzie się źró­dła znisz­cze­nia, tym bar­dziej będzie mógł je powstrzy­mać przed dotar­ciem do Małego Kur­hanu. Albo może jakaś mroczna jego część, ta cho­ro­bli­wie cie­kaw­ska, która zapro­wa­dziła go do tej roz­dar­tej wojną kra­iny, chciała spoj­rzeć w oczy zabój­czyni, a nie trupa.

Nie wni­kał w to. Miał do czy­nie­nia z czymś, co, jak wie­dział, jest praw­dziwe.

Ktoś był ranny. A on mógł pomóc.

– Madame? – Głos miał tak potulny, że ledwo usły­szał samego sie­bie przez trzask pło­mieni i jęk pęka­ją­cego metalu, gdy szczątki okrętu wojen­nego na­dal się roz­pa­dały. Sal Kako­fo­nia, dysząc ury­wa­nie i patrząc w dal, zda­wała się go nie zauwa­żać. Pod­szedł bli­żej, ode­zwał się nieco gło­śniej: – Jesteś ranna?

Nie spoj­rzała na niego. Nie widziała nawet, że nie­mal całe jej bez­po­śred­nie oto­cze­nie stoi w ogniu. Może była w szoku, Meret widy­wał to już wcze­śniej.

– Ujrze­li­śmy spa­da­jący okręt… – Zer­k­nął w stronę wraku maszyny ocię­żale sapią­cej pió­ro­pu­szami ognia. – To zna­czy wszy­scy widzieli. – Obej­rzał się na Sal. – Co się stało…

Albo, bar­dziej pre­cy­zyj­nie, spoj­rzał w wylot broni.

Wypo­le­ro­wany kawał mosią­dzu, lufa wykuta na ide­alne podo­bień­stwo łypią­cego, szcze­rzą­cego się smoka patrzyła na niego meta­lo­wymi oczami. Z cylin­dra uno­siła się para, jakby broń była żywa i oddy­chała. Kolba z pole­ro­wa­nego czar­nego drewna przy­warła do jej dłoni – albo ręka do kolby – gdy wymie­rzyła w jego twarz, z pal­cem na spu­ście, i odcią­gnęła kurek ze szczęk­nię­ciem, które prze­nik­nęło przez odgłosy pie­kła.

W tym przez odgłos jego serca spa­da­ją­cego do żołądka.

Meret gapił się na uśmiech broni, w czarny otwór mię­dzy jej szczę­kami. Na każdą opo­wieść o tej kobie­cie przy­pa­dała druga o jej orężu. Kako­fo­nia potra­fił wznie­cać ognie, które ni­gdy nie gasły. Kako­fo­nia defor­mo­wał metal i roz­bi­jał skałę. Kako­fo­nia śpie­wał pieśń tak dziką, że zabi­jała każ­dego, kto ją usły­szał.

Nie znał wiele opo­wie­ści o broni. Ale nawet gdyby do tej pory nie sły­szał ani jed­nej, teraz by uwie­rzył we wszyst­kie.

Broń nie powinna patrzeć na czło­wieka.

Nie w ten spo­sób.

– Cesar­ski?

Do jego uszu dotarł ochry­pły głos. Spoj­rzał ponad lufą i zoba­czył, że kobieta patrzy na niego. Jej nie­bie­skie oczy, już nie tak nie­obecne, były sku­pione na nim. Przez prawy poli­czek bie­gła długa bli­zna, a zimny wzrok prze­szy­wał go rów­nie pre­cy­zyj­nie jak mosiężne spoj­rze­nie broni.

– C-co? – wyją­kał.

– Jesteś cesar­skim? – zapy­tała ponow­nie Sal Kako­fo­nia z odro­binę inną into­na­cją, która suge­ro­wała, że jej następne pyta­nie może być skie­ro­wane do trupa.

Pokrę­cił głową.

– Nie.

– Rewo­lu­cjo­ni­sta?

– Nie. Jestem tylko… – Nie odry­wa­jąc spoj­rze­nia od oczu broni, wyko­nał gest w stronę Małego Kur­hanu. – Jestem z tam­tego mia­steczka. Nie­zrze­szony. Neu­tralny.

Przy­glą­dała mu się przez dłuż­szą chwilę. W końcu jej wzrok ześli­zgnął się na broń, z wyra­zem wycze­ki­wa­nia, jakby się spo­dzie­wała, że gnat roz­waży, czy to prawda czy nie.

Mógłby to zro­bić? Mówiła o tym jakaś histo­ria? Wyda­wało mu się, że kie­dyś sły­szał coś podob­nego.

– Znasz tę broń? – zapy­tała.

Ski­nął głową.

– Wiesz, co potrafi?

Znowu ski­nął głową.

– Będę musiała jej użyć?

Pokrę­cił głową.

Albo mu uwie­rzyła, albo zro­zu­miała, że mogłaby mu skrę­cić kark z taką samą łatwo­ścią, co go zastrze­lić. Broń opa­dła i z cichym sykiem wsu­nęła się do kabury na bio­drze.

Nie będąc zagro­żony bli­ską śmier­cią od postrzału, Meret miał oka­zję ostroż­nie oce­nić kobietę. Jej oddech wyda­wał się regu­lar­niej­szy, a ona sama nie­za­nie­po­ko­jona swo­imi obra­że­niami. Czy to część jej legendy? Czy Sal Kako­fo­nia po pro­stu nie czuje bólu?

– Jesteś uzdro­wi­cie­lem.

Naj­wy­raź­niej jed­nak czuje.

Zauwa­żył, że patrzy na jego torbę.

– T-taa – potwier­dził, otwie­ra­jąc ją. – Mam bal­samy i… różne rze­czy. – Prze­łknął ślinę, przyj­rzał się jej ranom. – Co cię boli i gdzie…

– Nie ja.

Pod­niósł na nią wzrok. Odsu­nęła się, wska­zu­jąc w dół.

– Ona.

Tam, zagwoż­dżona w rumo­wi­sku, leżała kobieta.

Blada, szczu­pła, miała na sobie strój, który nie był ani rewo­lu­cyjny, ani cesar­ski, ani żaden szcze­gólny. Czarne włosy zwi­sały potar­gane wokół twa­rzy upstrzo­nej ska­le­cze­niami i zadra­pa­niami. Spód­nice miała podarte, a bluzkę popla­mioną krwią i sadzą. Na piersi spo­czy­wały roz­bite oku­lary.

Nie wyglą­dała jak Włó­częga. Ani jak ktoś, kim, według opo­wie­ści, Sal Kako­fo­nia byłaby zain­te­re­so­wana. Była po pro­stu kobietą. Zwy­kłą, prze­ciętną, którą można by spo­tkać w zwy­kłym, prze­cięt­nym miej­scu, takim jak Mały Kur­han.

Dla­czego taki potwór jak Sal Kako­fo­nia miałby prze­by­wać w jej towa­rzy­stwie?, zasta­no­wił się Meret.

– Pomóż jej.

Dobre pyta­nie. Mógłby na nie odpo­wie­dzieć pew­nego dnia, gdyby miał czas. Ale to musiałby być inny dzień, inne miej­sce, inny czło­wiek. W tej chwili był tutaj jedy­nym, który mógł pomóc.

Ukląkł obok bla­dej dziew­czyny. Wyko­nał wszyst­kie bada­nia, któ­rych go nauczono: poru­szał nią tak deli­kat­nie, jak śmiał, posłu­chał jej odde­chu, przyj­rzał się uważ­nie ska­le­cze­niom. Nie obej­rzał się na Sal Kako­fo­nię, nie miał odwagi dawać jej nadziei. Jakim­kol­wiek byłaby potwo­rem, teraz była jak wszy­scy inni, któ­rzy mar­twią się o ran­nych uko­cha­nych. Nie potrze­bo­wała nadziei. Tylko infor­ma­cji.

Mógł je prze­ka­zać.

– Oddy­cha z tru­dem – mruk­nął. – Nic dziw­nego, zwa­żyw­szy na upa­dek. Ale oddech jest suchy. Nie ma krwo­toku wewnętrz­nego, tyle mogę powie­dzieć. – Spoj­rzał na nogę kobiety i się skrzy­wił. – Kość udowa jest zła­mana. Także lewe ramię. I był­bym zasko­czony, gdyby to było wszystko. – Strzep­nął grubą war­stwę pyłu, która zebrała mu się na ubra­niu, i wstał. – No i pomi­jam różne ska­le­cze­nia i rany.

– Możesz jej pomóc?

Kiedy odwró­cił się ku Sal Kako­fo­nii, jej spoj­rze­nie nie było już ani nie­obecne, ani takie zimne. Było łagodne. Załza­wione. Nie nale­żało do potwora. Nie nale­żało do takiego miej­sca jak to pobo­jo­wi­sko.

– Powiedz mi, co zaszło – powie­dział – a może…

Jej wzrok stward­niał. Stał się zimny i ostry jak skal­pel w mar­twym ciele. Odpo­wie­działa tonem kogoś, kto nie przy­wykł do powta­rza­nia się bez towa­rzy­szą­cej temu stali.

– Nie musisz tego wie­dzieć – odparła tak wolno i spo­koj­nie, jakby wycią­gała miecz z dzie­się­cio­dnio­wego trupa. – Pomóż jej. Pomóż sobie.

Pomimo pło­mieni wokół Meret zlo­do­wa­ciał. Nogi zamie­niły mu się w gala­retę. Odjęło mu oddech, który w płu­cach zastą­piło coś sła­bego i zgni­łego. Nie czuł tego wia­tru i zimna od dnia, w któ­rym przy­był do doliny i ujrzał trupy.

Wtedy także nie zawró­cił.

– N-nie – powie­dział.

– Co?

– Nie. – Zmu­sił się, by jego głos zabrzmiał twardo, plecy się wypro­sto­wały, oczy patrzyły w jej oczy. – Cokol­wiek tutaj zaszło, doty­czy mia­steczka. Jeśli doty­czy mia­steczka, to doty­czy mnie. – Prze­łknął grudę oło­wiu. – Pomogę jej. Ale musisz mi powie­dzieć.

Wpa­try­wała się w niego. Czy opo­wie­ści gło­siły, że ni­gdy nie mruga, czy po pro­stu to zmy­ślił?

Pod­nio­sła rękę. Posta­rał się nie odwró­cić wzroku.

Jej dłoń wystrze­liła w stronę jego pasa. Poczuł lód w brzu­chu, prze­ra­że­nie, że gdy spoj­rzy w dół, zoba­czy ster­czące z niego ostrze. Oddech zupeł­nie go opu­ścił, a ona wolno cof­nęła rękę.

Trzy­mała w niej butelkę whi­skey.

– Avo­nin. – Jej oczy nie­znacz­nie się roz­sze­rzyły. – Cho­lera, młody, do czego tego uży­wasz?

– Do dezyn­fek­cji ran – odparł.

Spoj­rzała na niego takim wzro­kiem, jakby wła­śnie obra­ził jej matkę, a potem ruchem brody wska­zała nie­przy­tomną kobietę.

– Ile musisz zużyć na nią?

– Nie… nie wiem. Może połowę?

– Jesteś pewny?

– Nie.

– To się upew­nij.

Spoj­rzał na leżącą na ziemi kobietę, ski­nął głową.

– Połowę.

Sal Kako­fo­nia też ski­nęła głową. Potem wycią­gnęła zębami korek, wypluła go, unio­sła flaszkę do ust i nie prze­sta­wała żło­pać, póki nie opróż­niła dokład­nie połowy.

Oddała mu butelkę, obli­zała wargi i splu­nęła na zie­mię.

– Powiem ci – ode­zwała się – ale musisz mi coś obie­cać.

Patrzył na nią, pod­czas gdy ona przy­glą­dała się rumo­wi­sku.

– Dobrze.

– Nie pro­szę cię, żebyś obie­cał, że mi wyba­czysz – powie­działa. – Ale kiedy skoń­czę… – Zamknęła oczy i pozwo­liła, żeby owiał ją czarny powiew. – Obie­caj mi, że się posta­rasz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: