Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna z Kamienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziewczyna z Kamienia - ebook

Autobiografia Izabelli Cywińskiej, wybitnej reżyserki teatralnej i filmowej, twórczyni m.in. głośnego serialu „Boża podszewka”, ministra kultury w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.
Dziewczynka z pałacu, po wojnie traci wraz z rodziną wszystko. Zaczyna życie od nowa, oswaja groźną rzeczywistość, żeby ostatecznie znaleźć nowe dla siebie miejsce w wymarzonym świecie teatru.
„Dziewczyna z Kamienia” to porywająca opowieść o miłości, sztuce i polityce.

„Wstawiłam stopę do strumyka, a po chwili okazuje się, że płynę z prądem rzeki, z nurtem
opowieści – w której wielkie wydarzenia przeplatają się ze zwykłym życiem, tragiczne sytuacje
zderzają z komicznymi – przez epoki, pokolenia, ustroje, teatry. Mijam po drodze
sytuacje, o których słyszałam, spotykam ludzi, których znam... Zanurzyłam się w tej historii,
płynę nieprzerwanie, z ciekawością, do ostatniej kropki” – Danuta Stenka

„«Dziewczyna z Kamienia» pozwala dostrzec w Izabelli Cywińskiej nie tylko osobę
niezwykle twórczą i aktywną, ale również odkryć ogromnie wrażliwą kobietę – często
nawiedzaną zwykłymi ludzkimi wątpliwościami i sprzecznościami. Czyta się jednym tchem” – Irena Eris

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-681-716-8
Rozmiar pliku: 25 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Podziękowania

Po pierwsze, dziękuję Łukaszowi Drewniakowi. To ojciec chrzestny tej mojej autobiografii, bez niego by jej nie było. Podtrzymywał mnie na duchu, kiedy atakowały mnie „białe minuty”, zmuszał do głębszej refleksji. Towarzyszył mi przez wszystkie opisywane przeze mnie lata, był i w dziecinnym pokoju, i w ministerstwie. Był naprawdę. Był ciekawy, cierpliwy, był, żeby zrozumieć. Dziękuję, Łukaszu.

Dziękuję Małgosi Dzieduszyckiej i Maćkowi Nowakowi, redaktorom mojej książki „Nagłe zastępstwo”, z której, tak jak z bieżących notatek z tamtego ministerialnego okresu w moim życiu, czerpałam całymi garściami. Podpora pamięci!

O swoich przedstawieniach, o ironio, dowiedziałam się dużo z książki Andrzeja Górnego „U stóp”. Chwała dawnym recenzentom, którzy umieli opisać ducha spektaklu. Dziękuję Ci, Andrzeju...

I wreszcie dziękuję Januszowi, pierwszemu czytelnikowi, szczęśliwie niebezkrytycznemu, który bez szemrania zgodził się, żebym umoszczona na balkonie w augustowskim ogródku, a potem ukryta za aniołem na Piwnej, izolowana od świata żywych przez cały ostatni rok żyła we własnym tylko „widnokręgu”.

I jeszcze, i jeszcze... Dziękuję ciotce Ewie Dzieduszyckiej, która w czasie okupacji pisała dziennik i opisała życie nas, mieszkańców dworu w Kamieniu, niemal dzień po dniu. Dziękuję Małgosi Mokrzysz, mieszkance tamtej ziemi, którą do pisania pracy magisterskiej o moim dzieciństwie w Kamieniu zainspirował widziany z okien autobusu tajemniczy park kamieński, w którym pasła się krowa. Znalazłam w jej opowieści wiele szczegółów, które pamiętałam jeszcze wtedy, kiedy z nią rozmawiałam. Teraz mi już uciekły. Dzięki niej mogłam się przyjrzeć swojemu pamiętaniu jeszcze raz.

DZIĘKUJĘZamiast wstępu

albo białe minuty

Wymyśliłam kiedyś „białe minuty”.

Najpierw spodobały mi się te dwa niepasujące do siebie słowa zestawione razem, a potem dorobiłam do nich całą teorię. Nie – inaczej, białe minuty były wcześniej, ja je tylko nazwałam... Białe minuty są wtedy, kiedy wydaje mi się, że czas stoi w miejscu, kiedy nic wokół mnie się nie dzieje. Białe minuty są białe, bo nie zostały niczym wypełnione... Życie mi umyka, a ja nie pracuję, nie realizuję siebie, niczego nowego się nie dowiaduję. W straszliwej ciszy, jaka wtedy zapada wokół mnie, słyszę takie cyk, cyk, cyk. Białe minuty: kolor i czas, liczba i pustka. Kiedy przychodzą do mnie, a przychodzą!, jest mi wtedy siebie żal. Żal, że to czas niezapisany. Boję się, zawsze się bałam, że kiedyś będą tylko one. Dlatego żyję tak intensywnie, tak aktywnie, żeby przyspieszyć rytm własnego serca. Ale bywa i tak, że to one są górą. Trzy razy w moim życiu zdarzyło się, że białe minuty zamieniły się w czarną rozpacz. Dopadła mnie najgorsza depresja, wydawało się, że nie ma już żadnej nadziei... Te moje największe upadki obserwowane z dzisiejszej perspektywy być może będą wyglądać, jakby już od samego początku były czymś całkowicie tragifarsowym. Ale kiedy ich doświadczałam, kiedy upadałam, czułam tylko ich tragizm. Pośmiejmy się więc...

Po łacinie samobójstwo brzmi jak nazwa leku – SUICIDUM. I chyba właśnie tak to rozumiałam, kiedy jeden jedyny raz w życiu, w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, pomyślałam o takiej ucieczce. Tak. Miało to być lekarstwo, które uratuje mnie z beznadziejnej sytuacji, z której, jak mi się wydawało, nie było już żadnego innego wyjścia. Pamiętam, była jakaś feralna zima, oglądałam wtedy w Wiedniu obraz Piotra Breughla Starszego „Samobójstwo Saula”. Breughel namalował żydowskiego króla z otwartymi ustami i gardłem przebitym mieczem. Leży gdzieś z boku, na skale, z dala od maszerujących armii. Przegrał bitwę. I wolał sam się zabić, niż czekać, aż zrobi to zwycięski Dawid. Był mały na tym obrazie, bardzo mały, a to, co nacierało na niego – ogromne. Patrzyłam na bohatera z obrazu Breughla i widziałam siebie.

Właśnie w tym czasie doszłam do ściany. Wszystko było przeciw mnie. Sama sobie napytałam biedy. Kiedy opuszczałam Ministerstwo Kultury, nie chciałam wracać do teatru, nie chciałam też od razu reżyserować. Marzyło mi się ukończenie paru rozpoczętych „na urzędzie” spraw. Odchodząc, namówiłam Balcerowicza, żeby resztki po Funduszu Rozwoju Kultury, który nie miał racji bytu w naszej rynkowej już gospodarce, trafiły do powołanej przeze mnie Fundacji Kultury. Utargowałam jeszcze dla niej dużo innych przywilejów... Wydawało mi się, że powstanie instytucja pożytku publicznego co najmniej na miarę portugalskiej Fundacji Gulbenkiana. Zostałam jej prezesem. Szybko okazało się, że malowanym. Wprawdzie zapisaliśmy to w aktach, ale rzeczywistość z tym zapisem się nie liczyła. Ja zajęłam się wyłącznie tym, co mnie interesuje – „merytoryką”, jak to teraz nazywają. Naiwna – zawierzyłam ludziom. Sprawy finansowe zostawiłam finansistom. Kiedy ostatecznie zawalił się cały biznes, okazało się, że była to przede wszystkim moja wina, bo przecież nie kto inny tylko ja byłam prezesem „zapisanym w aktach”. Nie wiedziałam, jak żyć z takimi oskarżeniami. To była dla mnie sprawa honoru. Jeden z moich przodków, Jan Paweł Łuszczewski, minister spraw wewnętrznych Księstwa Warszawskiego, palnął sobie w łeb po przegranej Napoleona. Teraz moja kolej? A więc: SUICIDUM!

Na razie jeszcze to odwlekałam. Zaczęłam chodzić po sądach i prokuratorach. Podczas jednego z przesłuchań powiedziałam, że to najokropniejsza rzecz, jaka kiedykolwiek mnie w życiu spotkała, że wszystko dla mnie straciło sens... Prokurator zareagował śmiechem: „Sprawa honoru?”. Opowiedziałam mu o pradziadku. Dopytywał się i śmiał. Potem mnie rozgrzeszył: „Na litość boską, czy nie ma pani nic lepszego do roboty?”. Miałam. Byłam akurat w trakcie rozmów przed realizacją „Bożej podszewki” dla Telewizji Polskiej. Myśl o samobójstwie uciekła z podkulonym ogonem. Rzuciłam się w wir pracy. A prokurator niedługo potem umorzył sprawę...

Żyję. Pracuję. Działam. Nie umiem poddawać się rozpaczy. Zazwyczaj sobie z nią radzę. Ale co zrobić, kiedy wokół nas dzieje się coś, na co nie mamy już wpływu? Rozpamiętywanie moich upadków zabiera mnie w następną podróż w czasie. Znowu jest okropna zima...

W poniedziałek 14 grudnia 1981 roku, drugiego dnia stanu wojennego, już niczego złego się nie spodziewałam. Oglądaliśmy z przyjaciółmi telewizję i popijali samogon. Nagle odezwał się dzwonek przy furtce. Janusz Michałowski, mój mąż, aktor, zażartował: „Pewnie po ciebie...”. Podszedł do okna. Wrócił blady.

Powiedział: „Są”. Po schodach na górę biegło dwóch: jeden cały ubrany na czarno, z białą pałą, którą wyginał w rękach. Za nim drugi, młody, w tureckim kożuszku i błękitnym golfie. Pierwszy krzyknął: „Nazwisko! Idziemy! Zbierać się!”. Pakowałam się pośpiesznie i tylko prosiłam esbeków, żeby zachowywali się spokojnie, bo mąż jest świeżo po zawale. Nie wiem już, w jakim momencie narastającej grozy i chamstwa odezwał się – blady i zdesperowany: „To mnie też panowie weźcie!”. Czarny wrzasnął w odpowiedzi: „Jeszcze nie czas!” i zamierzył się na niego pałą. Gdy wyprowadzali mnie za drzwi, jeden chwycił mnie za ramię, drugi odwrócił i zatrzasnął kajdanki na przegubach rąk.

Janusz patrzył na to przez okno.

I jeszcze raz była zima, zima 1965 roku, styczeń, może luty. W Warszawie napadało tyle śniegu, że na chodnikach potworzyły się śnieżne zapory. Nieodgarniane, topiły się wolno, zmieniały w jakąś obrzydliwą maź. Grzęzłam w niej po kostki, łażąc zamyślona tam i z powrotem po Nowym Świecie. Byłam w kożuchu, a mimo to było mi zimno. I miałam mokre buty.

– Proszę pani, coś pani zgubiła – zatrzymał mnie nagle męski głos. Odwróciłam się. Jakiś mężczyzna w średnim wieku, łysy, ale bez czapki, wachlował w moim kierunku upapranym błotem egzemplarzem reżyserskim, który jeszcze przed chwilą niosłam za pazuchą. Nie czułam, że mi się wypsnął, bo kożuch miał grube rękawy. „Nie wolno, nie wolno, niech pan to zostawi!” – krzyczałam do przerażonego moim wybuchem faceta. Bez zastanowienia wyrwałam mu egzemplarz, odepchnęłam go i jeszcze raz wdeptałam egzemplarz w błoto. Człowiek dziwnie na mnie popatrzył, stuknął się w głowę i poszedł. Ja otrzepałam mokre i utytłane błotem okładki egzemplarza „Orestei”. Płakałam.

Minęło pół godziny, a ja dalej szlochałam zwrócona twarzą do pełnej pączków wystawy Bliklego. Minęło pięć miesięcy, od kiedy ukończyłam Szkołę Teatralną, otrzymałam dyplom reżysera. Przez ten czas skrupulatnie przestrzegałam wszystkich zabobonów teatralnych, także tych o przydeptywaniu upuszczonego egzemplarza, wierząc w ich moc sprawczą, i szukałam pracy. Wszędzie. W Warszawie i na prowincji, stukałam do drzwi Narodowego, Dramatycznego, byłam na rozmowie w Gnieźnie... i nic. NIKT MNIE NIE CHCIAŁ.

To oczywiste, że w różnych momentach życia inaczej definiujemy nieszczęście, które nas spotyka. Mnie wtedy nie mogło spotkać nic gorszego: byłam bezrobotna i chwilowo straciłam nawet wiarę w siebie, bo wszyscy moi koledzy z roku już gdzieś się pozaczepiali, byli nawet tacy, którzy dostali etaty, a ja? Sześć długich lat walczyłam w szkole z profesorem Bohdanem Korzeniewskim, dziekanem Wydziału Reżyserii, niemal każdego dnia próbując mu udowodnić, że się nadaję, że myli się, twierdząc, jakoby już nigdy żaden reżyser ze mnie nie będzie, i teraz, kiedy mu to wreszcie udowodniłam, nie mam gdzie zrealizować spektaklu dyplomowego... Chodziłam bez celu po Nowym Świecie, miałam strasznie dużo czasu i pierwszy raz w życiu objawy depresji. Romek Kłosowski mnie wtedy uratował. Jego jedna dobra rada wystarczyła.

Zmieniłam strategię. Udało się. Wyjechałam z Warszawy do Białegostoku. I nie z egzemplarzem wymarzonej sztuki, tylko po to, by zrealizować tytuł podrzucony mi przez tamtejszego dyrektora. Nie ugrzęzłam na zawsze w mokrym śniegu, wszystko ruszyło do przodu, tak jak miało ruszyć. Cykanie białych minut ucichło jak ucięte nożem.

Postanowiłam, że opiszę WSZYSTKO. Tu, w tej książce, której tytuł wyjaśni się już w pierwszym rozdziale, choć do końca nie wiem, czy naprawdę mnie tłumaczy. Czy to ja jestem w nim – cała, prawdziwa dziewczyna z Kamienia.

Ja.

Chciałam jeszcze raz zebrać moje życie w jednym miejscu. Sprawdzić, czy miało jakiś sens. Intuicja podpowiadała mi, że „autobiografia” niekoniecznie jest pisaniem o sobie, tylko o czymś innym, ważniejszym niż „ja”. O pamiętaniu? O świecie, jaki zapamiętałam i dlaczego go takim zapamiętałam, i o moim pokoleniu, które było świadkiem jego zdumiewającej przemiany? To moje szczęście, że żyłam tak długo, w trzech różnych epokach i w kilku różnych środowiskach. Spotkałam na swojej drodze ludzi wybitnych, a sama dostałam szansę aktywnego uczestniczenia w rzeczywistości, a nawet układaniu puzzli Historii.

Opowieść o życiu niekoniecznie jest tylko selekcją danych: oddzielaniem informacji istotnych od nieistotnych. Czasem kilka niezależnych rozbłysków pamięci (z pozoru mało ważne detale, fragmenty rozmów) pojawia się jeden po drugim i tworzy zaskakującą konstelację. Przyglądam się im, zdziwiona, że są teraz razem, próbuję je rozgryźć, nazwać, opisać i dopiero wtedy zaczynam ROZUMIEĆ.ROZDZIAŁ DRUGI

Kraina początku i jej mieszkańcy

Opowieść o tym, jak żyliśmy przed wojną w naszym domu w Kamieniu
LATA 1935–1937

To, że urodziłam się we Lwowie, było fanaberią Mamy. Zakochana we Lwowie i wszystkim, co lwowskie, nie wyobrażała sobie, żeby jej dziecko mogło nie być „lwowskie”. Moją siostrę też wcześniej tam urodziła. Wszystko, co związane ze Lwowem, miało być i musiało być piękne. My też.

Nie sądzę, żeby Mama traktowała życie w Kamieniu jako wygnanie, może po prostu czuła, że jej najpiękniejsze, młodzieńcze i miłosne lata spędziła w mieście swojego urodzenia. Więc przenosiła nam ten Lwów kawałek po kawałeczku do Kamienia. Ogród w Kamieniu, który był oczkiem w głowie Lilusi, miał być taki jak ten w Bursztynie u Jabłonowskich. Także deser, krem bruˆlée – tak zwane mleczko – podawany u nas w domu, miał koniecznie smakować jak ten z przepisu kucharza u cioci Gusi Krasickiej ze Lwowa...

Wydaje mi się, że Mama bardzo pracowała nad tym, by te dwa ważne dla niej hasła-pojęcia, „piękno” i „Lwów”, tworzyły w mojej świadomości nierozłączną parę.

Mama w kwiatach

Renia, Żużu i ja

Przed domem z ciocią Gusią Krasicką

Być może pojęłam to jej pragnienie całkiem opacznie, bo pierwsze pogniecione i niemiłosiernie pomazane przeze mnie kredkami kartki to były czarno-białe reprodukcje zbiorów lwowskich galerii. Albumy pełne obrazów mistrzów malarstwa leżały u nas zawsze na stole w gabinecie. Dzieci nie miały do nich dostępu, a jednak ja umiałam się do tych skarbów dobrać. Jak to – takie piękne obrazy i bez koloru? Trzeba to poprawić! Pokolorowałam więc arcydzieła polskiego malarstwa, jak umiałam.

No tak, urodziłam się we Lwowie, ale w dowodzie osobistym mam wpisane Kamień Puławski. W zawierusze wojennej zginęły gdzieś dokumenty. A że chrzczona byłam w Piotrawinie, tamtejszy ksiądz podał, że urodziłam się w jego parafii, we wsi Kamień. Nie zmartwiłam się tym szczególnie. Kto by chciał mieć po wojnie w papierach: miejsce urodzenia – Lwów, ZSRR? Nie walczyłam nigdy o poprawny wpis, bo wiedziałam, że Lwów nie był mój. Lwów był Mamy. Kiedy po latach, chyba w 1956 roku, dotarłam pierwszy raz do Lwowa, z trudem dojrzałam w tym szarym, brudnym radzieckim mieście ślady po jej wspomnieniach. To na pewno nie było to piękne miasto, które tak ukochała. Już nie.

Mój własny „pierwszy świat”, miejsce, gdzie zaczęło się „piękno”, był gdzie indziej. W Kamieniu, w domu rodzinnym, w klasycznym, skromnym parterowym dworze z gankiem ozdobionym czterema przysadzistymi kolumnami. Ganek był niski, nakryty trójkątną kamienną czapą tympanonu, łypał ku wchodzącym półokrągłym, cyklopim przeszklonym okienkiem. Od frontu dach był bardzo stromy, schodził po same okna wciśnięte pod solidny okap. Ściany były trochę obrośnięte, ale tylko trochę, dzikim winem, które oplatało żywym dywanem cztery okna po lewej stronie ganku i cztery po prawej. Szlachetną symetrię postawionego w 1823 roku murowanego dworku (tę datę wyszperała gdzieś moja siostra, gdy pisała wspomnienie o Kamieniu dla pisma „Powiśle Lubelskie”, i teraz muszę jej wierzyć) łamały postawione na jego skrzydłach dwie wieże: jedna była znacznie większa od drugiej i my, dziewczynki, zawsze pytałyśmy dorosłych, dlaczego tak jest, czy kryje się za tym jakaś tajemnica. Nie kryła się. Po prostu moi dziadkowie dobudowali piętro do jednego z dwóch identycznych ośmiobocznych alkierzy i przykryli go neobarokowym hełmem, umieszczając tam wieżę ciśnień. Modernizacja była wymuszona koniecznością: chcieli mieć we dworze bieżącą wodę i kanalizację. Mniejsza wieża także została przebudowana: prowadził z niej do oficyny długi, kryty korytarz. Na planie majątku Cywińskich narysowanym przez moją siostrę oficyna wygląda jak kula u nogi dworu, zaburza czystość jego architektury, ale tak naprawdę biło tu serce naszego domu. W oficynie mieściły się przecież kuchnia i pralnia.

Nasz dom miał, jak każde prawdziwe Piękno, dwa różne oblicza. Wystarczyło obejść go dookoła i spojrzeć na niego od tyłu, by ten sam dwór wyglądał już jak piętrowy pałac. Taki belweder z wielkim tarasem i smukłym czterokolumnowym portykiem z piaskowca, wystającym nad piętro, a nawet ponad dach. Okna pomieszczeń przykrytych portykiem były ozdobione dwoma balkonikami. Na belwederskim tympanonie widniała data 1916, więc to chyba wtedy ukończono przebudowę naszego domu.

Kamień to był dwór z jednej strony i pałac z drugiej. Miał swój awers i rewers.

W istnieniu tych dwóch odmiennych elewacji można dopatrywać się jakiejś symboliki, jakbyśmy my, mieszkańcy, mogli sobie wybrać, czym naprawdę jest, a raczej czym był nasz dom, gdybyśmy chcieli zamieszkać w jego „wyobrażeniu”. Ja wolę dwór, zawsze wolałam, bo był mniej „pański”, trochę jak z „Pana Tadeusza”. Bryczka, ganek, moje Soplicowo... I rodzice też chyba woleli „dwór”, może peszyła ich ta dumna elegancja części belwederskiej, bo oficjalne wejście do domu było zawsze z tamtej, „właściwej” strony.

Dom od strony „dworskiej”

Dom od strony „pałacowej”

Dwór był ukryty w otaczającym go z obu stron parku ze świerkowo-modrzewiowym starodrzewiem, z rozkwieconą katalpą, cierniem, magnoliami i z ogromną rabatą bylinową, która miała całą swoją dokumentację w specjalnej księdze, z którą Mama się nie rozstawała. Obowiązywał tu „parkowy kalendarz”. Kwiaty miały kwitnąć wtedy, kiedy ich pora, żeby dopełniać inne barwy i inne kształty, a nie konkurować z nimi, drzewa powinny były żółknąć jesienią w kolejności im przypisanej. Na końcu tej części parku, która ciemną aleją prowadziła nas do bramy wyjazdowej na krzyżówkę do Łazisk, Zagłoby i Piotrawina i muru wyznaczającego obszar naszej posiadłości, znajdowała się figurka Matki Boskiej. I jeszcze zawieszona na drzewie huśtawka... Czyli punkt docelowy naszych spacerów z Prabusią na paciorek i huśtanie. I już dalej nie było nic. Poza ten teren nie było wolno nam samym wychodzić. Świat się kończył, świat miał swoją nieprzekraczalną granicę.

Ale przecież w wyobraźni można przekroczyć wszystko, dokonać czynów, o jakich się tylko zamarzy. A jeśli jeszcze istnieje gdzieś Baobab, o którym opowiadała nam Prabusia, to można wyjść za ten niewidzialny mur i iść, iść, wędrować tak długo jak te dzieci na pustyni, które na pewno umarłyby z pragnienia, gdyby właśnie nie Baobab. Stanął im na drodze, akurat kiedy go najbardziej potrzebowały. Najpierw nie uwierzyły, że istnieje, myślały, że to fatamorgana, ale kiedy resztką sił podbiegły do niego, otworzyły się szeroko drzwi ukryte w jego pniu, a tam w środku olbrzymiego drzewa było wszystko, o czym marzy spragnione i głodne dziecko. Każdy ma swój Baobab – pomyślałam i któregoś dnia poszłam go szukać sama. Daleko, bo aż do wsi. Baobabu niestety nie spotkałam, ktoś przyprowadził mnie z powrotem do domu. Długo wierzyłam, że gdzieś za murem w parku kamieńskim był na pewno taki Baobab, tylko ja nie umiałam do niego trafić.

Opowiadając o dworze w Kamieniu, oglądam stare fotografie z rodzinnych albumów. Patrzę na zdjęcie naszego domu, poznaję dwór od strony pałacowej i od tej dworkowej. Jacyś ludzie upozowani w ogrodzie, na schodach, na werandzie. Bliższa i dalsza rodzina.

Tu goście. Tu wojskowi. Tam młodzi roześmiani ludzie. Mało już kogo poza najbliższymi na nich rozpoznaję i nic takiego, co zaburzyłoby porządek moich wspomnień, nic naprawdę nowego o tamtych czasach nie przychodzi mi do głowy. Niczego też nie podpowiada mi anioł.

Dziś w moim warszawskim pokoiku, gdzie stoi komputer i gdzie siłą rzeczy spędzam wiele godzin przy biurku, widać z okna świeżo odrestaurowany mur ze starej, czerwonej cegły. Ten mur obronny jak parawan od żaru kominka broni mnie przed hałasem ruchliwej ulicy i parkingu na Podwalu. A także izoluje od fosy biegnącej wzdłuż muru, do której warszawskie „pańcie” wyprowadzają swoje psy. Akurat tego ostatniego widoku mi szkoda...

Pomiędzy murem a moim oknem znajduje się ogród zakonnic, tych „od krzyża”, rośnie w nim wielka stara wierzba i orzech, który też już dogorywa. I jaśmin, który zawsze jako pierwszy wyrywa się do wiosny i pięknie wtedy kwitnie, cały bielusieńki. Latem w tym ogródku siadują na ławce pod orzechem siostrzyczki i śpiewają maryjne pieśni. Ale jest też jedna, stara, z bolącym krzyżem, stale zapracowana, która wyszukuje kwiaty, którym udało się wygrać z chwastami. Ścina je do wazonów, które stawia potem przed ołtarzem. Ona lubi kwiaty i lubi naszego kota Bułata. Zawsze z nim rozmawia, kiedy on wyleguje się na parapecie. Bułat też ją lubi.

Gałęzie krzaków włażą mi do okna, rosną coraz wyżej, zaglądają do środka pokoju. Ogród z tygodnia na tydzień staje się coraz bardziej zielony i dziki, bo poza jedną starą siostrą nikt tu niczego nie strzyże i nie kosi. Fajnie. Niech dalej zarasta. To cudownie móc żyć w samym sercu miasta w takiej ciszy, że aż w uszach szumi, i w dodatku z zielonym obrazkiem tuż za oknem. Jednak od tej sunącej w moją stronę zieleni odgradza mnie krata, bo mieszkamy na parterze, krata musi być dla bezpieczeństwa. Więc za kratą, dopiero za kratą moje okno i wreszcie... Anioł na parapecie!

Jest marmurowy, biały, niewielki. W jednej ręce brakuje mu palców. Mój anioł jest niepełnosprawny. Ale ma piękne skrzydła i – co najważniejsze –pióro gęsie w prawej dłoni. Kiedy już nic nie wiem, kiedy już nic nie mogę wymyślić i zamiast wspomnień mam w głowie białą pustkę, patrzę mu prosto w oczy i czekam... Rzadko kiedy skutkuje.

Mój anioł stróż

Anioł trafił do nas z Woli, z targu staroci. Jeden z handlarzy namówił Janusza, żebyśmy go sobie po prostu wzięli. Nie chciał za niego ani grosza. Wzięliśmy.

Długo szukaliśmy miejsca dla niego w naszym domu na Piwnej. Parapet przed biurkiem wydał się idealny, bo ze względu na mój chory kręgosłup nie mogę pisać rozparta w fotelu. Już nie. Mam za to takie krzesełko, na którym się nie siedzi, ale jakby klęczy przed monitorem. Ha, żeby coś napisać, muszę uklęknąć! A to trochę tak, jakbym pisała na kolanach. Albo modliła się. Do czego? Do tego, co minęło, do siebie ze swoich wspomnień? No nie... Czuję jednak dwuznaczność tej sytuacji – dlatego wolę myśleć, że klęczę niby przed tym skrzydlatym kaleką. Niech będzie moim aniołem stróżem w ogrodzie literatury!

Wtedy, w Kamieniu, nad bezpieczeństwem naszego świata czuwała wspominana już przeze mnie brama wjazdowa, używana od wielkiego dzwonu, na co dzień zamknięta. Otwierano ją tylko na czas spodziewanych i ważnych odwiedzin, a normalnie do dworu jechało się przez podwórze, od strony stajni cugowej, która znajdowała się za wewnętrznym murem, obok tej większej wieży.

W Kamieniu dwór i zaczarowany ogród wokół niego składał się z tysiąca detali, poznawałam je krok po kroku, dzień po dniu dodając do dziecięcych emocji szmer suchych jesiennych liści, smak kwaśnej porzeczki, zapach rozdeptanej liszki. Z pierwszych lat w Kamieniu pamiętam nasze z Renią eskapady do najróżniejszych przydomowych zakamarków. Miałyśmy wrażenie, że świat wokół nas jest przeogromny, że nie starczy nam czasu, by go przejrzeć na wylot.

W króliczym futerku...

Wizyta w kurniku

Za oficyną zaczynało się podwórko z kurnikiem, a za podwórkiem była wielka suszarnia chmielu.

Przy murze od strony Wisły znajdowały się korty tenisowe. Jeszcze dalej na prawo – ogród warzywny. Za nim oranżeria, gdzie Mama prowadziła swoje doświadczenia. Pamiętam jej dumę, gdy wychowana przez nią brzoskwinia wygrała na jakimś owocowym festiwalu w Lublinie.

Parkowo-dworską część posiadłości oddzielała od zabudowań gospodarskich brama. Zaraz jak się ją minęło, wchodziło się na podwórze. Tam dzieciom zaglądać nie było wolno. Oczywiście do czasu, bo za okupacji to właśnie tam zarobiłyśmy nasze pierwsze pieniądze. Za zebrane na podwórzu kasztany Stryjek oficjalnie w kancelarii, zza biurka wypłacił nam należne. Podwórze było ogromne, wysadzane kasztanami, pełne wielkich szczekających psów, widocznie niezbyt groźnych, bo przeważnie biegały wolne. Z lewej strony znajdowała się obora dla krów, do muru otaczającego park przylegała stajnia cugowa. Piękna, z piaskowego kamienia, z oknami obramowanymi czerwoną cegłą, resztki jej stoją zresztą do dziś.

Dalej była stodoła, a najdalej na prawo obora – tak zwana „ludzka” (wiem, wiem, jak to brzmi, ale właśnie tak się na nią wtedy mówiło!). To tam pracownicy folwarczni, czyli fornale, trzymali swoje krowy. Obok znajdował się prawdziwy zabytek, stary XVI-wieczny dwór z grubo ciosanego kamienia przerobiony przez dawnych właścicieli na spichlerz.

W głębi podwórza znajdowała się kuźnia. Dla nas, dzieci, najciekawsze i najbardziej tajemnicze miejsce: pełne czerwonych wstęg żelaza, iskier jak sztuczne ognie pod choinką. I nasze ukochane konie stojące w kolejce do kucia, których podobno nie bolało przybijanie gwoździami podków do kopyt. Tuż za kuźnią była stolarnia...

Byłyśmy już podrośnięte, już trochę myślące, więc nie wierzyłyśmy w aniołki (u nas były aniołki, a nie Mikołaje!), które pod choinkę przynoszą cudowne, zamówione wcześniej prezenty. Tym razem – a był to chyba rok 1943 – aniołek miał przynieść nam sanki. Domyślałyśmy się, że sanki zrobi dla nas stolarz. Wybrałyśmy się więc w daleką tajemniczą podróż na sam koniec podwórza, wspięły na lodownię, która była najwyższym punktem w tej okolicy, i czekałyśmy, żeby stolarz wyszedł od siebie. Przypuszczałyśmy, że jest w zmowie z rodzicami i żadnej tajemnicy nam nie zdradzi. Nareszcie wyszedł.

Już trochę podrośnięte

Najpierw podglądałyśmy przez szpary w bramie stolarni, potem ośmielone weszłyśmy do środka. Dwie pary nowiutkich sanek stały na wielkim stole, już prawie gotowe. Jedne miały zaokrąglone płozy, drugie proste. Zaczął się między nami spór, które będą czyje. Potem były dni wypełnione niecierpliwym oczekiwaniem i... wreszcie finał. Nadeszła Wigilia. Po wszystkich obowiązkowych ceremoniach, bieganinie i wypatrywaniu gwiazdki na niebie, szeptach Stryjka, który jedyny miał prawo rozmawiać z aniołkiem, rozległ się dźwięk dzwoneczka oznaczający, że aniołek przyniósł prezenty i można je już rozpakować. Na wyścigi pobiegłyśmy do salonu, gdzie na środku stała wielka, pod sam sufit, ogniem żywych świeczek płonąca choinka, a pod nią... sanki! Pamiętam krzyk Reni: „A widzisz, mówiłam, że te będą moje!!! No to co? Nie martw się. Twoje też są ładne...”. Byłam smutna, bo jej jak zawsze było na wierzchu, ale dopiero teraz miało być naprawdę smutno. Rodzice słyszeli nasze bezbożne okrzyki. Koniec z aniołkiem, koniec z pięknym oszustwem!!! Przerażone naszym zuchwalstwem zaczęłyśmy ich przepraszać. A oni, nie wiadomo dlaczego, wybuchnęli gromkim śmiechem. Zostało nam wybaczone.

Święta w Kamieniu zawsze były białe i mroźne. I pachniały świerkiem. Na szczycie choinki zamiast gwiazdy, jak to się teraz wiesza, sterczał anioł. Miał duże białe skrzydła z bibułki, a my co roku, bo taki był obyczaj, biegałyśmy wokół niego jak szalone, czekając, że od naszego pędu zgaśnie choć jedna świeczka. Wtedy zatrzymywałyśmy się i jedna przez drugą krzyczały tradycyjne zaklęcie:

„Susiadu, susiadu użyczta mi ognia...”.

Wściekłe miny

Zabawki przywożono do Kamienia z Warszawy, prosto ze słynnego magazynu braci Jabłkowskich.

Renia i ja... Kto wie, czy wtedy, po paru latach dorastania w Kamieniu, osobą mi najbliższą ze wszystkich w naturalny sposób nie stała się moja starsza siostra. Mamy mogło przy mnie nie być, ale zawsze była Renia. Całe lata ciągnęła się między nami, siostrami, sprawa „wiaderka”. To było tak. Miałam pięknego żółtego pluszaka – misia. Był duży, ale naprawdę mój, bo tak samo jak śliskiego słonia z pończochy dostałam go (na własność!) od mojej chrzestnej matki – ciotki Filomeny, żony stryjecznego dziadka Inusia, która urodziła się gdzieś we Francji i nigdy nie nauczyła się dobrze mówić po polsku. Szeptano, że to był mezalians, że była jakąś francuską baletnicą. Ale tego po niej nie było widać: była okrąglutka i stąpała na bardzo krótkich nogach. Tak czy inaczej, pluszak był mój, a nie Reni ani nasz wspólny! Do czasu! Któregoś dnia podstępem mi go zabrała. Na grabki włożyła wiaderko i głośno nim załomotała nad moją głową. Widocznie dźwięk był wystarczająco zachwycający, żeby oddać jej misia i... Jak to się mówi: „miś poszedł za wiaderko”. Do samej śmierci Reni w ciężkich chwilach, w różnych sytuacjach życiowych używałyśmy sposobu „miś za wiaderko”. Była to transakcja wymienna na specjalnych zasadach, wedle których zgadzałyśmy się obie na coś ze świadomością, że jedna będzie na tym stratna.

Miałyśmy też własny język, używany wtedy, gdy rodzice, chcąc coś ukryć, rozmawiali przy nas po francusku. To my też, niejako w odwecie, trajkotałyśmy „po naszemu”. Pamiętam, że „anteladi” – z akcentem na ostatnią sylabę – znaczyło „lampa naftowa”. Dużo tych słów nie było. Nasz język był dość ubogi, ale napisałyśmy słowniczek i prowadziłyśmy „lekcje”, wzorowane na lekcjach języka francuskiego.

Teraz, w tej mojej wspomnieniowej wędrówce po domu, którego już tak dawno nie ma, zostawiam na chwilę Renię i wracam na podwórze. Pradziadek Ludomir Cywiński, powstaniec styczniowy, zaczął, a dziadek Stanisław skończył budowę gorzelni, która zamykała tę podwórzową przestrzeń gospodarczą. Gorzelnia pod względem architektonicznym była utrzymana w najczystszym secesyjnym stylu. Wyposażona w bardzo nowoczesną jak na tamtą epokę maszynerię, przynosiła duże dochody. Pędziło się tam nie tylko gorzelankę, ale także jakieś inne, szlachetniejsze wyroby. A na własny użytek nawet wykwintniejsze trunki. Gorzelnia stoi do dziś, pracuje, miejscowi ludzie zarabiają.

Jeśli po tamtym podwórzu biegałam jako dziecko z szeroko otwartymi oczami, bo tyle było tam zawsze do odkrycia, to dziś po naszym nieistniejącym domu w Kamieniu mogę chodzić z zamkniętymi oczami: wprost z belwederskiego tarasu zmierzam do wielkiego holu z krętymi schodami prowadzącymi na pierwsze piętro, gdzie były cztery pokoje gościnne, wszystkie z widokiem na korty tenisowe i łachę wiślaną na horyzoncie.

Salon z jednej...

...i z drugiej strony

Stryjek w holu czeka na telefon. W głębi otwarte drzwi do jadalni

W holu na ścianach wisiały dzikie paszcze, pokręcone rogi jelenie, łeb dzika, dubeltówki i... telefon na korbkę! Po prawej znajdowała się kancelaria, było z niej przejście do pokoju gościnnego na parterze i dalej do łazienki i mniejszego holu pod wieżą ciśnień. Po lewej były drzwi do jadalni. A na wprost, idąc do ganku tarasu, przechodziło się przez salon z wielkim lustrem, fortepianem i seledynowym dywanem sięgającym aż do nieba. Z salonu jedne drzwi, na lewo, prowadziły do gabinetu z biblioteką. Na prawo była sypialnia rodziców i łazienka. Dostęp do niej mieli tylko rodzice i my. Ale nasz pokój dziecinny był w małej wieży po przeciwległej stronie domu, tuż za jadalnią.

Otwieram oczy i znowu w nim jestem.

Mój pierwszy pokój był duży, jasny i chyba ośmiokątny, jak cała wieża. Okna wychodziły na park od strony podjazdu. Pośrodku dziecinnego pokoju stał kojec, w którym byłam uwięziona, ja i moje zabawki. Renia jako starsza żyła już na wolności. Mogła biegać, gdzie chciała. Potem i mnie wypuszczono z kojca. Świat nagle zrobił się wielki.

Z naszego pokoju do łazienki to była cała wyprawa! W Kamieniu nie było elektryczności. W czasie okupacji widocznie oszczędzano naftę, bo w nieużywanych pokojach stały karbidówki, które dziwnie mrugały i robiły na ścianach wielkie ruchome cienie. Ruchome olbrzymy! Strach było się tam wybrać samemu. Co ja mówię – strach! Blady strach. Chodziło się więc parami – a w każdym razie zawsze w towarzystwie. Ale przecież nie zawsze siku chciało się równocześnie, więc trzeba było albo kogoś ubłagać, albo przekupić, żeby tylko zechciał towarzyszyć. Targu dobijałam oczywiście z Renią. Tym bardziej że mnie się często nudziło, a ją trudno było oderwać od rysowania. Skończyła jako architekt wnętrz.

W łazience najważniejszy był taki ni to piec, ni to kocioł na ciepłą wodę. Tę wodę, żeby leciała z kranu, trzeba było najpierw napompować. Nie pamiętam, do kogo ze służby należał ten obowiązek, ale pamiętam, że na podwórku, koło kuchennego łącznika, było takie wielkie zamachowe koło, które służyło do tego celu i którego, nie daj Boże, nie wolno było nam, dzieciom, tknąć. Łazienka była cała różowa. Znajdowała się w niej duża żeliwna wanna wypełniona wodą podgrzaną przed kąpielą przez służące. Mama lubiła długo leżeć w wannie, w białej pianie. Dłonie trzymała zawsze splecione na piersiach nad wodą, żeby lakier z paznokci nie odpryskiwał po wyjściu z kąpieli. Używała też potwornych ilości kremu i nam też kazała używać – chyba nawet już w dzieciństwie. Musiałyśmy nosić kokardy we włosach, nie wolno było wyjść z pokoju, jeśli nie przejrzysz się w lustrze! „Nie chodź jak wioślarz!” – strofowała nas, gdy chodziłyśmy, machając zbyt zamaszyście rękami.

W tamtych czasach nie było szamponów. Mydło spłukiwało się z włosów wodą z octem. Mydło pachniało i pieniło się do 1939 roku. W czasie okupacji używało się tylko dość obrzydliwego mydła z sody kaustycznej. Ostatnie pachnące mydła schowane były w szafie. Wolno je było tylko wąchać. Rano myłyśmy się nad miską, wlewając do niej wodę z dzbanka. Ta żelazna miska z emalią posłużyła nam raz z Renią do tytoniowego eksperymentu. Ukręciłyśmy papierosy z liści tabaki i po wypaleniu wrzuciłyśmy je do miski w łazience, żeby przypadkiem nie rozniecić pożaru. To były nasze pierwsze papierosy i to był grzech, z którego potem spowiadałyśmy się w czasie pierwszej komunii...

Mama z Prabusią na tarasie

Teoretycznie Mama miała dla nas czas dwa razy dziennie, pozostałe godziny wypełniała nam zabawa i nauka. Mama lubiła jednak burzyć raz ustalony porządek dnia. Potrafiła wymknąć się z przyjęcia i w swoim krótkim futerku z lisów biec z nami na sanki nad Wisłę. Pamiętam z tamtej sanny puszystość jej futerka. Nadal czuję pod palcami miękkość skórki łączącej lisie ryzy. W 1938 roku kupiono nam szare futerka z królika. Śmieję się, że od tamtej pory nie miałam już nigdy własnego futra. Nawet kiedy już mogłam je sobie kupić... Futro należało do przedwojennego świata Mamy. I chyba nie chciałam go jej odbierać.

Mama w futrze na sankach i Mama w kąpieli, w pianie w różowej wannie... Wydawało mi się, że tak będzie zawsze. Że nikt nam Mamy z tych chwil nie skradnie. Uwielbiałyśmy siadać na brzegu tej wanny i rozmawiać. To był nasz najintymniejszy krąg.

Później, dużo później odkryłam, że wśród wszystkich ważnych osób naszego życia wyróżniamy w jakiś szczególny sposób właśnie te z nich, które znają nasz dziecinny świat i czas, który nas ukształtował. Były wtedy przy nas, dzieliły z nami tamte doświadczenia. Tacy ludzie są potem jakby powiernikami pierwszej tajemnicy. Cała reszta późniejszych przyjaciół zna nas tylko w tej części, do której zostali przez nas dopuszczeni, w części lekko podreżyserowanej, części niejako „na wynos”. Nie są przez to mniej ważni, po prostu z woli losu nie dostąpili najwyższego szczebla wtajemniczenia i nic na to nie da się poradzić. Będą nam bliscy, ale już nie tak, jak tamci mieszkańcy krainy początku, obywatele na specjalnych prawach.

Świat mojego dzieciństwa w Kamieniu, który tu tak pieczołowicie odtwarzam, składał się w planie emocjonalnym jakby z trzech kręgów bliskości narysowanych wokół mnie – stojącej oczywiście w centrum.

W pierwszym, najbliższym, byli Renia, Mama i Stryjek. O nich już trochę opowiedziałam. I jeszcze opowiem. W kręgu drugim znajdowała się służba i dalsza rodzina, która z nami mieszkała. W trzecim – ci wszyscy, którzy przyjechali do nas po wybuchu wojny.

Kiedy czytam dramaty Szekspira, no, może oprócz „Hamleta”, którego życie rodzinne zna na pamięć każdy przeciętny inteligent – to na kartce spisuję sobie w kolumnach „osoby dramatu” i rysuję między nimi linie powinowactwa i zależności. Inaczej ani rusz. Wszystko mi się plącze, nie mogę zrozumieć, kto kogo, z kim i za co.

No tak, już najwyższa pora przedstawić pozostałych domowników Kamienia.

W środku panna Marysia Chowańska

Z Majakową i siostrami Dzieduszyckimi przed kurnikiem

Najpierw guwernantka. Panna Marysia Chowańska trafiła do naszego domu z polecenia rodziny Sobańskich z Kresów. Kto był przed nią – nie pamiętam... Była nudna, bez inicjatywy, strasznie konwencjonalna i chyba leniwa, bo ciągle przysypiała. Ale może to my byłyśmy nudne, kto wie? Pannę Marysię spotkałam po latach, zupełnie niespodziewanie, jak z Jurkiem Dobrowolskim (to były już chyba lata sześćdziesiąte) wędrowałam po Beskidzie Żywieckim. Tak zdarzył los, że mieszkała u tego samego górala, u którego my też żeśmy się zatrzymali. Wtedy w Kamieniu nie lubiłam jej, teraz po latach, gdy upewniłam się u gaździny, że to ona, rzuciłam się jej na szyję. Wydała mi się bliska niczym najbliższa krewna.

Francuskiego uczyła nas pani Lipnicka. Przyjechała w pierwszych dniach wojny, zajmując puste miejsce po rodowitej Francuzce, która ku rozpaczy Mamy nie zdążyła dojechać. Zatrzymała ją wojna. Pani Lipnicka niewiele nas nauczyła. Ku naszej radości po francusku mówiła do nas tylko wtedy, kiedy Mama przychodziła wizytować lekcje. Nauka odbywała się po śniadaniu w jej pokoju. Zawsze najpierw szła za parawan, za którym stała umywalka. Któregoś dnia podejrzałyśmy, że myje sobie tam sztuczną szczękę. Była już starszą panią i mówiąc, kłapała zębami. Kiedyś wieczorem podczas wojny zastałyśmy w kredensie jakieś baby, które upiły się i tańczyły z żołnierzami Wehrmachtu. I nawet stara pani Lipnicka śmiesznie podrygiwała w tańcu i uwodziła jakiegoś leciwego Niemca... Tak więc nauka francuskiego i innych przedmiotów odbywała się w domu, ale Renia miała to szczęście, że jeden raz zdawała egzamin państwowy. Chyba na koniec pierwszej klasy. Bardzo jej zazdrościłam. Oto siedzimy w naszej wiejskiej, chyba czteroklasowej szkole, na końcu wsi. Ona, nauczyciel Dziwisiński i wielka czarna tablica. My z Mamą w ostatniej ławce. Renia zdała brawurowo. Ja też umiałam wtedy i pisać, i czytać, bo uczyłam się wszystkiego tego samego co Renia, ale czułam się gorsza, bo bez egzaminu. Nikt mojej wiedzy nie poświadczył.

Lokajem był Stanisław Brzeski. Chodził, owszem, ubrany na czarno, jak przystało na lokaja, ale często froterował posadzki na bosaka. Nie pamiętam, dlaczego było to akurat w jego gestii, a nie na przykład należało do obowiązków Weronki pochodzącej ze wsi. Stanisław był bardzo przyjazny dzieciom. Lubił się chwalić przed nami znajomością tabliczki mnożenia. Renia twierdziła, że nie był z Powiśla, i zapamiętała jego nazwisko inaczej: Rzyski. Ale prawie na pewno to ja mam rację.

Miarą naszej dorosłości była praczka Majakowa. Była tak niewielka, że jeszcze zanim wyjechaliśmy z Kamienia, Renia ją dorosła, a może nawet przerosła. Na drzwiach w dziecinnym pokoju była wprawdzie miarka, przed którą co jakiś czas nas stawiano, żeby się dowiedzieć, ile komu przybyło centymetrów, ale tylko Majakowa jako żywa miara liczyła się naprawdę. Majakowa zajmowała się też kurami.

I jeszcze Grabowski. Stary Grabcio. Ogrodnik, który miał swój domek na obrzeżach parku, obok oranżerii. Jedno z jego zadań polegało na przynoszeniu z oranżerii na lato drzewek cytrusowych w drewnianych donicach. Grabcio stawiał je na starannie przystrzyżonym trawniku przy zegarze słonecznym obok podjazdu. Z Grabowskim bardzo żeśmy się przyjaźniły. Opowiadał o roślinach, kwiatach, drzewach. Był mały, gruby i szary jak mysz, bo zawsze ubrany w szarą watowaną kurtkę przewiązaną paskiem.

Czy zawsze? Chyba to niemożliwe, ale tak zapamiętałam. Grabowski miał też jeden znak szczególny, który przez długi czas nas fascynował. Gruby, żółty paznokieć na lewym kciuku. Bałyśmy się zapytać go, co to jest. Ale kiedyś nam powiedział, że to taki „wyróżnik”, jak kolor oczu. I że tylko on taki ma. Zazdrościłyśmy mu.

Był też młody ogrodnik, Walczak. Pod jego opieką była bylinowa rabata. Renia twierdziła, i nie mam powodu jej nie wierzyć, że nazywał się inaczej: Władysław Frączek. Był niski i miał krzywe nogi. Renia przesiadywała w oknie całymi godzinami, patrząc, jak pracuje. A czasem wołała do niego piskliwym głosikiem: „Władek, ja ciebie kocham!”. Ilekroć wybierała się do niego na rabatę, poprawiała kokardę, którą nosiła we włosach na polecenie Mamy. I w tym jednym momencie kokarda jej nie przeszkadzała. W związku z tym wszyscy mówili, że Frączek to „narzeczony Reni”.

Kucharz w Kamieniu miał żonę. Żonę kucharza nazywano Kucharzową. Kucharzowa, jak zapamiętała Renia, była już osobą starszą, chudą i w okularach. I była właścicielką kota. Obaj jej mężczyźni, Kucharz i kot, mieli wielkie wąsy. Renia w przeciwieństwie do mnie nie znosiła tego kota, ale Kucharza lubiła. Raz, kiedy kot wdrapał się jej na kolana, to uszczypnęła go w łapkę, mocno, za mocno, podskoczył jak oparzony i uciekł. Renia mówiła mi po latach, że czuła się po tym zdarzeniu jak „skończona świnia”. I że ten ból kota wraca do niej cały czas, nie zapomniała go nigdy, czuła, jak przez kocie ciałko przebiega dreszcz. Teraz by go nie uszczypnęła. Ale kotów nigdy nie polubiła. Kochała psy.

Nie wiem, jak wyglądała i jak mieszkała służba folwarczna, ta z czworaków. Czworaki stały niedaleko, za parkiem, który – jak wspomniałam – otoczony był dookoła kamiennym murem. Niektóre jego fragmenty przetrwały do dziś. Czworaki to ciąg niskich, byle jakich parterowych budynków, bliźniaczo do siebie podobnych. O żadnych wygodach dla mieszkających tam ludzi nie było oczywiście mowy. Z podsłuchanych rozmów wiem, że rodzice zamieniali dopiero polepy na podłogi. Stosunki między „dworskimi” i „państwem” były przyjazne. Mama często odwiedzała czworaki, pomagała leczyć dzieci czworaczne, z którymi nam wolno się było bawić tylko od czasu do czasu. Tym zabawom często towarzyszyła Prabusia. To od niej dowiedziałam się o miłości, takiej innej niż rodzicielska.

Spacer z Prabusią

Prabusia, czyli Wanda Grodzińska z domu Rudzka. Prabusia, kochana przez wszystkich domowników, darzona szacunkiem, skromna, malutka, z włosami gładko zaczesanymi w koczek, w spódnicach zawsze do samej ziemi, siedząca w jadalni na końcu stołu, czyli miejscu najgodniejszym. Zawsze na diecie, bardzo niesmacznej, jak mówiła – „kaszkowatej”, była starsza ode mnie o siedemdziesiąt dwa lata. Wszyscy to pamiętali, to była miara. Ona najstarsza, ja najmłodsza. Siedemdziesiąt dwa lata różnicy!!! Wydawało mi się to tak dużo, że aż nieprawda. Prabusia była moją prababką po mieczu. Mieszkała w pokoiku za gabinetem. Szczególnie tam pachniało. Ten zapach nazywałyśmy z Renią „zapachem skórki od chleba”. W swoim biureczku miała głęboko schowaną w małym aksamitnym pudełeczku, obwiniętą w delikatną bibułkę grudkę ziemi z Jelczy, majątku, w którym się urodziła w 1863 roku, i właśnie skórkę chleba, też stamtąd. Miała te swoje skarby, które co jakiś czas biegałyśmy oglądać, i serce pełne miłości do swojego męża Grodzińskiego. Był inżynierem, budował Kolej Warszawsko-Petersburską. Kiedyś poprosiła mnie, żebym pomogła jej przesunąć stolik. Kosztowało ją to wiele wysiłku, widziałam, jak się natęża, żeby dać radę, aż nagle Prabusia puściła bąka. Przestraszyłam się, wiedziałam, że co jak co, ale to jest w towarzystwie zabronione. Jezus Maria, Prabusia – bąka?! Popatrzyła na mnie bez spodziewanego zawstydzenia, uśmiechnęła się i zapewniła, że to nic strasznego, jeśli tylko przydarzy się przy kimś kochającym i kochanym. Na przykład jak mąż bardzo kocha, to się nie będzie gniewać – tłumaczyła mnie, paroletniej dziewczynce. To nieprawda, że była to potem dla mnie miara miłości małżeńskiej, ale na pewno pozwoliło mi to zrozumieć, na czym polega intymność. Do dziś wspominam te słowa jako ważne wyznanie, a trochę jak tajemnicę, do której mnie jedną Prabusia dopuściła. Nie śmiejcie się... Prabusia była głucha jak pień, można było do niej tylko pisać karteczki z pytaniami. To w niczym nie przeszkadzało. Bo zawsze było o czym pisać, o czym „rozmawiać”. Prabusia cały czas czytała. Pamiętam już po wojnie jej zachwyt nad Saroyanem. Rozmawiałyśmy o literaturze amerykańskiej i wspominałyśmy nasz Baobab z Kamienia.

Dwie siostry: Busia od Cukierków siedzi, Busia od Kopytek stoi

Nie mieszkały z nami, ale często przyjeżdżały do Kamienia dwie Busie: jedna, prawdziwa babka, matka ojca, Anna, nazywana Busią od Cukierków, i druga, jej siostra Ewa – Busia od Kopytek (jedna rozdawała cukierki, druga całowała dzieci w stópki). Ta druga była uosobieniem świętości, przygotowywała nas do komunii i uczyła różańca.

Nie dość tego – była widocznie wielką patriotką, bo gdy o północy w radio rozbrzmiewał hymn, a ona – nie daj Boże! – grała właśnie wtedy w brydża, to rzucała karty i stawała na baczność. Goście patrzyli na nią jak oniemiali, ale po jakimś czasie przyzwyczaili się i niektórzy, podśmiechując się, towarzyszyli jej nawet w tym rytuale. Mężem Busi od Kopytek był wuj Janek Cichowski. Dopóki nie zbankrutował, mieszkali oboje w Linowie. Znam ten majątek tylko ze zdjęć. Dom był wielki i piękny, ale bankructwo nieuniknione. Wuj Janek brzydził się chłopstwem, więc nawet na podwórze podobno się nie fatygował, a że był zawołanym myśliwym i lubił strzelać do ptactwa, to flintę wystawiał przez okno salonu i stamtąd mierzył. Kiedy wuj Janek już zbankrutował, przemieszkiwali oboje po różnych dworach, przejadając resztki fortuny.

Niedługo przed jego śmiercią, a miałam już wtedy lat dwanaście, odbyłam z nim poważną rozmowę. Umierał na raka, był chudy jak Gandhi, leżał na ziemi na materacu i z trudem oddychał, ale ciągle jeszcze był rozmowny i jak zawsze próbował przekonać wszystkich do swoich racji. W dyskusji ze mną wskazywał na niezaprzeczalne atuty płynące z niewiedzy. Poszło o sytuację Murzynów. Byłam świeżo po lekturze „Chaty wuja Toma”. Z młodym, gorącym sercem rewolucjonisty walczyłam o prawa czarnych, a on na to, że Murzynom, ale nie tylko im, także naszym chłopom, lepiej będzie, jeśli pozostaną ciemni. Wiedza unieszczęśliwia, przekonywał mnie. Wygrałam tę słowną potyczkę, bo wuj Janek zasnął. I już nigdy nie zdążyliśmy wrócić do tego tematu. Ale nie on jeden miał w naszym środowisku takie przekonania...

Kiedy wracam pamięcią do Kamienia, wujek Janek żyje, siedzi z Busią od Kopytek i rodzicami na tarasie, jest ciepłe popołudnie, zbiegam po schodach w letniej sukience, Renia biegnie obok mnie, krzyczymy, śmiejemy się. Jak tylko zbiegniemy na dół, zacznie się wojna.

Nie da się już dłużej w tych wspomnieniach opóźnić jej wybuchu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: