Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna z nagietkowym szalem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziewczyna z nagietkowym szalem - ebook

PONADCZASOWA HISTORIA O KOBIETACH, DLA KTÓRYCH MIŁOŚĆ JEST NA PIERWSZYM MIEJSCU

Wrzesień, rok 1911. W porcie na wyspie Ellis Island przebywa pielęgniarka Clara Wood. Nie jest w stanie zmierzyć się z wizją powrotu do rodzinnego Manhattanu, bo właśnie tam w pożarze szwalni Triangle Shirtwaist zginął jej ukochany. Opiekując się ciężko chorym imigrantem, który również doświadczył podobnej tragedii, zauważa na jego szyi ozdobny szal przyozdobiony nagietkowym wzorem. Kobieta jest zafascynowana historią tego przedmiotu i postanawia odkryć jego tajemnicę. Czy to, czego się dowie zburzy jej światopogląd czy, wręcz przeciwnie, wyzwoli ją?

Wrzesień, rok 2011. Na Upper West Side, Taryn Michaels oszukuje się, wmawiając sobie, że jest w pełni spełnioną kobietą. Lubi swoją pracę w sklepie i uwielbia spędzać czas z córką, którą wychowuje samodzielnie. Wszystko zmienia się, kiedy natrafia na starą fotografię opublikowaną w czasopiśmie. Wówczas mierzy się z okrutnym wspomnieniem – jej mąż zginął podczas ataku na World Trade Center. Co to ma wspólnego z tajemniczym szalem? Jak ta historia wiąże się z wspomnieniem roku 1911?

___

Wątki dwóch niewyobrażalnych tragedii splatają się w tej historii niczym złote nici na szalu zdobionym nagietkowym wzorem. (...) Poruszająca opowieść, która przeobraża przeciwności losu w zachwyt nad życiem.

– Sandra Dallas, bestsellerowa autorka z listy “The New York Times”

—–

Susan Meissner – kobieta, która mówi o sobie, że jest „powołana do pisania”. Urodziła się w 1961 roku w San Diego w Kalifornii. Wydała kilkanaście powieści. Niektóre z nich okrzyknięto najlepszymi książkami „Publisher’s Weekly”. Mieszka z mężem pastorem w San Diego. Jest matką czworga dorosłych dzieci.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65506-67-2
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Taryn

Manhattan

Wrzesień 2011

Kawałek tkaniny z kwiecistym wzorem spoczywał na stole krawieckim niczym niedokończony bukiet panny młodej. Niegdyś białe tło przemieniło się w niemrawą barwę kości słoniowej, a kwiaty, dawniej w kolorze żywej magenty i fioletu, teraz szeptały lekkim cynobrem oraz lawendą stanowiącymi mgliste wspomnienie minionej świetności. Dotknęłam palcami tego – liczącego sobie cały wiek – miękkiego materiału. Musiał starzeć się w słońcu; być może pozostawiony na oparciu krzesła lub też położony jako obrus na kredensie, tuż przy oknie wychodzącym na południe. A może po prostu leżał w zapomnieniu przez dłuższy czas, ponieważ stało się coś, co sprawiło, że jego właścicielka zapomniała, gdzie go położyła.

– Pewnie kiedyś był całkiem ładny.

Sześćdziesięcioletnia kobieta, która stała z drugiej strony stołu krawieckiego, zmarszczyła przepraszająco brwi. Prawdopodobnie była zawstydzona tym, że ten kawałek materiału, który przetrwał tak wiele lat, nie był odpowiednio przechowywany.

– Wciąż taki jest – zapewniłam ją. – Wzór pozostał nienaruszony, a jeśli chodzi o kolory, to z łatwością jestem w stanie sobie wyobrazić, jak żywe musiały być na początku.

– Naprawdę? – Jej głos przepełniała nadzieja. – Martwiłam się, że jest zbyt stary i wyblakły, by ktokolwiek mógł go zidentyfikować. Nie wiem nawet, skąd moja prababcia go miała.

– Tę tkaninę wykonano z francuskiej wełny pod koniec dziewiętnastego wieku.

Odwróciłam materiał na drugą stronę, chcąc lepiej mu się przyjrzeć.

– Najprawdopodobniej wzór nadrukowano za pomocą barwnika anilinowego tworzonego na bazie smoły węglowej. To dlatego kolory te były pierwotnie tak intensywne. – Zaśmiała się.

– I potrafi to pani ocenić, po prostu patrząc na materiał?

Odwzajemniłam jej uśmiech.

– Cztery lata szkoły w zakresie materiałoznawstwa.

– Nie wiedziałam, że są takie szkoły. Zapewne nie powinnam się dziwić, teraz istnieją właściwie szkoły od wszystkiego.

Odwróciłam materiał z powrotem na prawą stronę.

– Myślę, że znajdę jego odpowiednik albo coś, co będzie do niego pasowało.

– Och, to wspaniale! Ale to nie musi być tkanina z wełny. Słyszałam, że taka kosztuje niemało. Sztuczny jedwab będzie w sam raz.

– Zrobię, co będę mogła. Czy mogę zachować materiał? A może mam pobrać próbkę?

– Proszę zatrzymać go na czas poszukiwań. W międzyczasie poproszę kilka metrów tego.

Na stole rozłożyła dwie bele pochodzącego z Batawii batiku w kolorach jesieni. Przesunęłam je do siebie i podałam jej do wypełnienia formularz informacyjny o tkaninie, po czym wręczyłam długopis.

– Będę potrzebowała pani danych kontaktowych, bym mogła wysłać pani e-mail, kiedy będę już miała możliwe odpowiedniki. Jeśli mogłaby pani zostawić też informacje o minimalnej oraz maksymalnej cenie, to także usprawniłoby moje poszukiwania.

Klientka wzięła formularz.

– To wspaniale.

Rozłożyłam pierwszą belę materiału w odcieniu ciepłego złota.

– To przepiękny wzór i nowość w tym sezonie. Ile metrów potrzeba?

Kobieta jednak jakby mnie nie słuchała, zamiast tego wpatrywała się w kartkę, którą jej podałam.

– „Wszystko, co piękne, ma do opowiedzenia jakąś historię” – powiedziała, czytając na głos hasło reklamowe sklepu, które umieszczono w górnej części formularza. – Piękne słowa.

– Tutaj, w Heirloom Yardzie, to nasze motto. Jeden z profesorów w szkole mnie tego nauczył.

Tak naprawdę profesor powiedział, że każdy wzór materiału opiera się na powszechnie szanowanej prawdzie. Dawno temu upiększyłam jego stwierdzenie z zamierzchłych już czasów.

– To ile metrów pani potrzebuje? – powtórzyłam pytanie.

– Och, dwa. Nie! Trzy, proszę. Po trzy metry obydwu.

Odmierzyłam długość i zaczęłam ciąć.

– To naprawdę dobrze powiedziane – ciągnęła kobieta. – Szczególnie jeśli tworzy pani patchworkowe kołdry. A nazwa tego sklepu jest po prostu wspaniała. Czy na nią też sama pani wpadła?

Kiwnięciem głowy wskazałam na moją pracodawczynię i najlepszą przyjaciółkę, Celine, której srebrzyste, króciutko ostrzyżone w stylu pixie włosy, mieniły się w kalejdoskopie nadruków Jinny Beyer, kiedy tak czekała na kolejnego klienta.

– To Celine, która tam stoi, wpadła na tę nazwę. To jej sklep. A wszystkie te piękne, patchworkowe kołdry, które wiszą na ścianach, wyszły spod jej ręki.

Celine zwróciła wzrok w naszym kierunku i mrugnęła na przywitanie.

Odłożyłam pierwszą belę materiału i sięgnęłam po drugą, bawełnianą w kolorze brązowej czekolady, ozdobioną złotymi zawijasami.

– Właściwie to proszę uciąć mi dwa i pół metra tej tutaj.

Kobieta delikatnie westchnęła i objęła wzrokiem półki oraz stoły Heirloom Yard.

– Nawet nie wiecie, panie, jakże się cieszę ze znalezienia tego sklepu. Kiedy dowiedziałam się, że przeprowadzamy się na Manhattan, z miejsca zaczęłam opłakiwać utratę mojego ukochanego sklepu z tekstyliami. Nie wyobrażałam sobie, iż znajdę jego godnego następcę. Manhattan wydawał mi się zbyt nowoczesny i dystyngowany, by napotkać tu kołdry patchworkowe.

Jej komentarz mnie rozbawił. Sama przybyłam przed wieloma laty do tego miasta z kilkoma błędnymi założeniami na jego temat. Byłam świeżo upieczoną żoną i absolwentką uniwersytetu.

– Moja córka mieszka w Connecticut. To ona podpowiedziała mi, bym rozejrzała się po Upper West Side – ciągnęła kobieta. – W jednym z czasopism przeczytała, że specjalizujecie się w reprodukcji materiałów. To było kilka lat temu, ale córka przechowuje wszystkie archiwalne numery. W ten sposób was znalazłam.

Ten trzyletni już artykuł wciąż zapewniał nam nowych klientów.

Rozciągnęłam odwinięty kawałek drugiej z tkanin i zaczęłam ciąć.

– Tak naprawdę to moje ulubione zajęcie. Dopasowywanie nowych materiałów do starych tkanin.

– A ona jest w tym świetna – dodała Celine. Dzieliło ją już od nas jedynie kilka kroków, bo na drugim stole krawieckim przygotowywała się do odcięcia kawałka tkaniny.

– Uważam, że to bardzo, bardzo ciekawe – dodała klientka. – Czy zawsze udaje się pani odpowiednio dopasować tkaninę?

Moje nożyczki zatrzymały się na zaledwie sekundę.

– Niemal zawsze.

– Ale zdarzają się porażki?

Nożyczki po raz wtóry zastygły nad tkaniną.

– Im starszy materiał, tym jest to trudniejsze zadanie. Jeżeli nie uda nam się dopasować tkaniny, być może wybierzemy się do projektanta. Bywa to kosztowne, ale mamy kilku godnych polecenia fachowców.

– Ale zazwyczaj wam się udaje, prawda? Chcę powiedzieć, że to nie będzie koniec świata, jeżeli nie znajdziecie tej tkaniny, mam jednak nadzieję, że nie będzie z tym większych problemów.

Nożyce prześlizgnęły się przez materiał, tworząc ostatnie cięcie.

– Tak. Zazwyczaj tak.

– Wie pani – kontynuowała kobieta, nieświadoma drobnego przerywnika. – Będę musiała przynieść suknię ślubną mojej babci. W trakcie ekspansji na Zachód była ona wysyłkową panną młodą1 i...

Słuchałam jej z grzecznością. W rzeczywistości nagłą zmianę tematu rozmowy przyjęłam z ulgą, bo nie przypominała mi wówczas o jednej z tkanin, której nie mogłam znaleźć, a starałam się o to dziesięć lat. Prawda, że nie miałam ani próbki materiału, ani nawet jego zdjęcia. Musiałam polegać jedynie na własnej pamięci, a jednak nawet to wspomnienie widziałam jak przez mgłę. Miałam tę tkaninę w dłoniach przez niecały dzień. Jak lubiła mi przypominać Celine, to był dzień inny od wszystkich. Nie powinnam być wobec siebie aż tak wymagająca.

Ileż katalogów z antycznymi próbkami materiałów przewertowałam, ile to stron internetowych i domów z materiałami sprawdziłam w poszukiwaniu odpowiedniej tkaniny? Szal wykonano we Francji z materiału indienne zgodnie z indyjskim wzorem, niewątpliwie jakieś sto lat temu. Na jednej z krawędzi wyszyto czarną nicią imię „Lily”, a powtarzający się wzór przedstawiał mnóstwo nagietków.

Przez niemal dekadę nie umiałam znaleźć niczego, co choć trochę przypominałoby tamtą tkaninę.

Zdarzały się chwile, w trakcie których, przy prędkim spojrzeniu na belę materiału, fotografię czy próbkę tkaniny, myślałam „nareszcie!”, a następnie z łomoczącym z emocji sercem przyglądałam się im po raz kolejny. I wtedy, gdy już niemal całkowicie odczuwałam ulgę, okazywało się, że byłam w błędzie. Chciałam to znaleźć, a mimo to nie potrafiłam.

Wszystko, co piękne, ma do opowiedzenia jakąś historię. Ale nie każda historia jest piękna.

Kobieta zakończyła opowieść o swojej babce, a ja odgoniłam od siebie wspomnienia. Wręczyłam jej rulon zwiniętego materiału, po czym odebrałam od niej formularz, który jej wcześniej wręczyłam.

– Leslie, ta, która stoi przy przedniej kasie, podliczy to dla pani. Proszę przynieść suknię swojej babci, kiedy będzie pani mogła.

Rzuciłam okiem na formularz, chcąc znaleźć jej nazwisko.

– Bardzo miło było mi panią poznać, pani Courtenay. Będę się odzywać w sprawie tkaniny.

– Och, proszę mówić mi Ruth.

– A ja nazywam się Taryn.

Ruth Courtenay ruszyła w kierunku frontu sklepu, mijając innych klientów, z których większą część stanowiły kobiety. Niektóre trzymały w dłoniach katalog z wzorami kołder otwarty na stronie z pozaginanymi rogami, inne nosiły bele tkanin z pietyzmem, niczym matki swoje dzieci, poszukując idealnego połączenia kontrastu i dopasowania.

I chociaż ten długi, wąski sklep był pełen klientów, wewnątrz panowała cisza jak w bibliotece. Nawet stacja muzyczna Pandory, grająca w tle, była nieco przytłumiona odgłosami rozwijanych bel materiałów. Podobał mi się sposób, w jaki tkaniny otulały głosy klientów, jakby chciały wszystkich delikatnie uściskać. Jazgot ulicznego korka, handlu i syren znikał wraz z przestąpieniem progu Heirloom Yard.

Moja dziewięcioletnia córka, Kendal, często powtarzała, że było tu zbyt cicho. Zupełnie jakby uwięziono nas w czyimś sennym marzeniu. A ponieważ zajmowałyśmy przytulne mieszkanie nad sklepem, to jego spokojna natura była naszym chlebem powszednim. To, od czasu do czasu, było powodem jej narzekań. Na szczęście nie przeszkadzało jej, że niewiele dzieliło moją pracę od życia prywatnego.

Uwielbiałam tu mieszkać. Nie dlatego, że przepadałam za córką, tkaninami czy kolorami. Kochałam uczucie, jakie wywoływało we mnie to mieszkanie, kiedy po dniu pracy mogłam się w nim schronić.

Te górne pokoje były niemal jak odpowiedź niebios na niewypowiedzianą modlitwę. Celine zaoferowała mi je, zanim podzieliłam się z kimkolwiek innym wiadomością o ciąży. Zanim też zdążyłam sobie całkiem uświadomić, że jedna wypłata nie pozwoli mi utrzymać mieszkania na Brooklynie.

Gdyby Celine wynajmowała to mieszkanie komukolwiek innemu, czynsz z pewnością byłby znacznie wyższy. Ale ona zawsze upierała się, że obie korzystamy na tej sytuacji. Kendal i ja miałyśmy wygodny, chociaż niewielki kawałek dachu nad głową, a ona – kogoś zaufanego tuż nad sklepem.

Materiał Ruth Courtenay pozostawiłam na moim stanowisku pracy w pokoju na zapleczu, gdzie miałam laptop i półki zapełnione katalogami ze starymi próbkami tkanin. Nagle uświadomiłam sobie, że popołudnie dobiegało powoli końca. Kendal miała wychodzić ze szkoły za niecałe dwadzieścia minut. To był pierwszy dzień w szkole po długiej przerwie wakacyjnej. Zdjęłam fartuch, rozłożyłam go na krześle biurowym i wróciłam do głównej części sklepu.

– Wychodzę po Kendal – powiedziałam bezgłośnie do Celine, a ona kiwnęła głową.

Wyszłam w ramiona wrześniowego popołudnia. Za moimi plecami, wzdłuż Osiemdziesiątej Dziewiątej Ulicy, aż do Riverside Park rozciągało się kilka bloków. Było tu ulubione miejsce Kendal i moje. Tuż przed nim skrzyżowanie na Broadwayu błyszczało miarowym ciągiem samochodów i szybami okien sąsiadujących sprzedawców. Mężczyzna wyprowadzający psa skinął na nieme powitanie, a matka z wózkiem nachyliła się, by włożyć wypluty smoczek do buzi naburmuszonego dziecka. Samochód dostawczy zaparkował „na drugiego”, a stojący za nim pojazd zatrąbił, demonstrując swoje niezadowolenie. Powietrze ledwie zdradzało, że lato dobiegało końca.

Kiedyś wrzesień był moim ulubionym miesiącem. Lubiłam, gdy tak słodko przeganiał letnie pastele, by skąpać półki sklepu w barwach kasztanu, mokki i każdym możliwym odcieniu czerwieni. To wrzesień przyciągał poważnych twórców quiltingu2; takich, którzy uwielbiali spędzać mroźne noce na wycinaniu, szyciu i tworzeniu dzieł sztuki z tkanin. To wtedy zabierano się do pracy.

Nawet teraz, przemierzając ulice, czułam te subtelne znaki nadchodzących zmian. Wrzesień za każdym razem wracał z niesłabnącą siłą i to wciąż mnie zadziwiało, ale z innych już powodów.

Przeszłam przez Amsterdam obok kilku długich bloków, przyspieszając kroku, bo zauważyłam, jak dzieci zaczęły zbierać się przed szkołą Kendal. Z pewnością była to najpiękniejsza szkoła państwowa na Manhattanie. Katedralne okna, rozległe zewnętrzne schody i słoneczne sale lekcyjne z wysokimi sufitami trafiały do mojego serca, które kochało wszystko, co nosiło znamiona czaru dawnego stylu. Szkoła Kendal stanowiła kolejny powód, dla którego podobało mi się to, jak żyłyśmy.

Przechodząc przez skrzyżowanie, zauważyłam moją córkę, która w grupce innych uczennic czwartej klasy patrzyła na gromadę popychających się i śmiejących chłopców. Jej błyszczące i proste, czarno-brązowe włosy mieniły się w słońcu późnego lata. Zupełnie jak u Kenta.

Miała też jego dołeczek w lewym policzku.

I te oczy, które zwężały się w szczeliny, kiedy się śmiała.

Tego lata Kendal urosła bardziej od swoich szkolnych przyjaciół. Przewyższała o kilka centymetrów dziewczęta, które ją otaczały.

Zapowiadało się, że moja córka oprócz posiadania koloru włosów Kenta, będzie również tak samo wysoka jak on.

Pomachałam jej dyskretnie. Kendal wpatrywała się we mnie przez chwilkę, nim w końcu opuściła swoje koleżanki.

– No więc jak minął ci pierwszy dzień w szkole po wakacjach? – spytałam wesoło.

– Było w porządku. I pamiętasz, mamo, jak przy śniadaniu powiedziałam ci, że mogę już wracać do domu całkiem sama? To tylko trzy bloki, a ja mam już prawie dziesięć lat.

Wyprowadziłam nas z grupy nianiek oraz innych matek, które także odbierały swoje pociechy, po czym ruszyłyśmy w stronę domu.

– Pamiętam. Wiem, że potrafisz sama wrócić do domu.

– Więc zgadzasz się ze mną?

Zaczynała nawet mówić jak Kent. Tak praktycznie i pragmatycznie.

– Powiedziałam, że się zastanowię. Poza tym lubię wracać z tobą do domu.

– Tak, ale wkrótce będę miała dziesięć lat.

– Wiem o tym.

Kendal westchnęła.

– Nie rozumiem, o co tyle szumu. Przecież jest biały dzień.

Biały dzień. Gdzież ona usłyszała to wyrażenie? Czy ktokolwiek jeszcze go używał w dzisiejszych czasach? Te dwa zestawione ze sobą słowa przestały mieć dla mnie znaczenie dawno temu.

– Wiele złych rzeczy dzieje się w biały dzień, Kendal.

– Ale nie każdego dnia, mamo.

– Wiem – odpowiedziałam po chwili ciszy.

Wiedziałam, że złe rzeczy nie dzieją się każdego dnia. Nie obawiałam się, że jakiś porywacz czai się, by zabrać Kendal, gdy tylko pozwolę jej samej wracać ze szkoły. To nie zamartwianie się tym, co mogłoby się zdarzyć, sprawiało, że się wahałam. Byłam niepewna, bo decyzja o tym, czy będzie wracała beze mnie, należała właśnie do mnie.

Doszłyśmy do Amsterdamu. Gwar na ulicy rozbrzmiewał wokół nas, podczas gdy czekałyśmy na zmianę światła na zielone.

– Powiedziałam, że się nad tym zastanowię. I tak zrobię.

Kendal zmarszczyła brwi.

– To tak, jakbyś powiedziała „nie”.

Samochody zatrzymały się, weszłyśmy na skrzyżowanie.

– Pomyśleć o czymś a zdecydować to dwie różne rzeczy – powiedziałam. – Obiecuję, że tak po prostu ci nie odmówię. A teraz opowiedz mi, co dzisiaj robiłaś.

Kendal zarysowała pobieżnie przebieg pierwszego dnia szkoły. Kiedy weszłyśmy do Heirloom Yard, opowiadała mi właśnie o australijskim akcencie swojej nowej nauczycielki sztuki. Zdążyłyśmy zrobić zaledwie kilka kroków, kiedy zauważyłam, że Celine, Leslie i właścicielka kafejki z naprzeciwka stały w gromadzie przy stole krawieckim na środku sklepu. Było oczywiste, że czemuś się przyglądały.

Gdy tylko usłyszały mój głos, podniosły głowy i jakby zgodnie odwróciły się w moją stronę. Niepokój i troska były ewidentnie wypisane na ich twarzach. Cokolwiek oglądały, dało im to jakieś powody do niepokoju.

– Co słychać? – Doszłam do stołu, zanim którakolwiek z nich zdążyła odpowiedzieć na moje pytanie. Celine delikatnie wyciągnęła rękę, by mnie zatrzymać.

– Molly właśnie kupiła najnowszy numer magazynu „People” – mówiąc to, kobieta skinęła głową na naszą sąsiadkę z kafejki.

– No i? – spytałam z lekkim nierozumieniem. Nie czytałam już czasopism od jakiegoś czasu.

– Jakaś fotografka odnalazła kartę pamięci w starej torbie na aparat fotograficzny, którą przechowywała w szafce. Myślała, że ją zgubiła. Nie widziała jej od dziesięciu lat.

Zaśmiałam się nerwowo. Celine nie należała do panikarek, ale w tej chwili zasiała we mnie ziarno niepokoju.

– I?

Kobieta zawahała się, po czym odeszła na bok. Magazyn otwarto na dwustronicowym artykule zatytułowanym „Przed dziesiątą rocznicą: nowo odkryte zdjęcia z 11 września”. Największe zdjęcie przedstawiało mężczyznę i kobietę stojących na krawężniku i wpatrujących się w obraz tragedii, którego soczewka aparatu nie uchwyciła.

W lot rozpoznałam szalik nakrapiany nagietkami, który to miałam kiedyś w rękach. Już po chwili ujrzałam własną twarz, która zdawała się odwzajemniać moje spojrzenie.

Czas jakby stanął w miejscu. Pochyliłam się w stronę krawędzi stołu, chcąc złapać się czegoś stabilnego. Wspomnienie tej krótkiej chwili kłębiło się wokół mnie.

– To ty. – Usłyszałam głos Kendal. Zamknęłam oczy, by wrócić do rzeczywistości tu i teraz, w Heirloom Yardzie; tu, przy stole krawieckim, otoczonym metrami cudownych tkanin. Z otchłani mojej pamięci wyrwał mnie dawny głos...

Daj mi rękę.

Nie mogłam oddychać.

Daj mi rękę!

Nie mogłam oddychać!

– Taryn!

Celine objęła mnie, podtrzymując.

– Byłaś tam? Widziałaś to? – Słowa Kendal zadawały mi ból, ale przyjęłam go z ulgą, bo dzięki niemu wiedziałam, gdzie się znajdowałam. Byłam bezpieczna. Żyłam. I miałam Kendal.

– Wszystko w porządku – szepnęłam do Celine. Poczułam, jak jej ramiona zaczęło opuszczać napięcie.

– Przepraszam cię, Taryn – powiedziała Molly. – Uznałam, że powinnaś to zobaczyć, zanim, no wiesz, ludzie zaczną cię o to pytać. Jutro to pismo będzie we wszystkich sklepach z gazetami.

– Czy podają tam moje nazwisko? – wyszeptałam.

– Nie – odparła szybko Celine. – Nie, tylko mężczyzny stojącego za tobą.

Przygotowałam się, by spojrzeć na czasopismo po raz drugi, ale mój wzrok znów przyciągnęło zdjęcie, a nie opis znajdujący się pod nim.

Szal świecił niczym płomień, a ja przykładałam go do ust. Za mną mężczyzna w uniformie kwiaciarza trzymał przy uchu telefon komórkowy. Podobnie jak ja wpatrywał się intensywnie w niebo, spoglądając na płonące widowisko po drugiej stronie ulicy. Wyszyty nad logo napis „Kwiaciarnia Atena” obwieszczał światu, że miał na imię Mick.

Zdjęcie to nie pokazywało późniejszego obrazu, kiedy mężczyzna imieniem Mick podnosił mnie z kolan, stawiając na nogi, podczas gdy świat wokół nas rozpadał się na kawałki.

Skupiłam uwagę na tekście.

Ulice były przepełnione tłumami przechodniów i osób ewakuowanych na sekundy przed upadkiem drugiej z wież. Jak stwierdził kwiaciarz z Manhattanu, Mick Demetriou (zdjęcie powyżej), ucieczka przed tłumem oraz gruzami była wstrząsającym doświadczeniem. – Nie sądziłem, że uda nam się przeżyć – mówi o sobie i o nieznanej kobiecie obok niego, której pomógł się uratować. Kuzyn Demetriou, nowojorski strażak, zginął w północnej wieży.

– Nie wiedziałam, że tam byłaś – odezwała się Kendal. – Dlaczego mi o tym nie powiedziałaś? I co oznacza słowo „wstrząsający”?

– Nie teraz, Kendal – rzuciła Celine i schyliła się, by na mnie spojrzeć. – Wiesz, możesz zadzwonić do tego pisma i powiedzieć im, że nie życzysz sobie, by upubliczniali twoje nazwisko, w razie gdyby zamierzali zamieścić gdzieś jeszcze to zdjęcie.

Nie rozumiałam, co do mnie mówi.

– Co?

– Wielu z naszych klientów cię rozpozna. Być może zadzwonią do czasopisma, by powiedzieć, że wiedzą, kim jest „nieznana kobieta” z fotografii. Chcesz, żebym to załatwiła?

Nie potrafiłam odpowiedzieć na pytanie Celine. Nie umiałam wytłumaczyć Kendal, dlaczego nie powiedziałam jej, że tego dnia byłam niedaleko wież. Ani tego co oznaczało słowo „wstrząsający”.

Jedyne, co mogłam robić, to wpatrywać się w tę drugą mnie na lśniącym papierze, ściskającą szal zdobiony jaskrawymi nagietkami, który uratował życie mnie i Kendal.

Ale nie Kentowi.

Dawny, znajomy towarzysz uniósł się znad fałdów szalika. Był to ten sam prześladowca, który dręczył mnie lata po śmierci Kenta.

Dźwięki napierały zewsząd, stępiając zmysły. Czułam się otumaniona, stojąc bez ruchu wśród morza materiałów.

Wszystkie tkaniny świata razem wzięte nie mogły jednak zagłuszyć krzyku mojej rozpaczy.

1. Określenie kobiety, która umieszczała swoje dane w katalogu, a następnie udawała się na tzw. Dziki Zachód w celu poślubienia mężczyzny, który ją wybrał.

2. Sztuka pikowania tkanin, szczególnie kołder.Rozdział drugi

Clara

Ellis Island

Sierpień 1911

Po pożarze środkowa wyspa stanowiła mój cały świat. Dla imigrantów, którzy schorowani przybyli z najdalszych zakątków świata, spokojny bieg kuli ziemskiej został zaburzony. Ludzie czekali na pomoc w powrocie do zdrowia. Nie udawali się z powrotem do domów, gdzie zakończyło się ich dawne życie. Nie roztaczały się też przed nimi horyzonty nowej rzeczywistości. Utknęli, zawieszeni niczym w próżni, między dwoma światami.

Zupełnie tak, jak ja.

Zabudowane oknami przejście siedziby przewoźnika łączyły szpitalne skrawki pożyczonej ziemi z większą wyspą znaną jako Ellis. To słowo jednak zdawało się szeptać słowa nadziei. Za szpitalem, w którym pracowałam jako pielęgniarka, znajdował się Battery Park na Manhattanie. Oba miejsca dzieliła odległość, którą szybko można było pokonać, płynąc łodzią. Z drugiej strony znajdowała się cieśnina Narrows i niebieska, satynowa, rozległa przestrzeń, prowadząca do dawnej ojczyzny każdego z nich. Szpital na Ellis stanowił lądowe miejsce pośrednie, gdzie ważyły się losy tego, kim byli i kim mieli się stać imigranci. Jeśli przybysza można było wyleczyć, miał zostać powitany na lądzie. W przeciwnym wypadku odsyłano go tam, skąd przypłynął.

Poza tym wyjątkiem, nie przeszkadzało mi to, że mieszkałam tam, gdzie doki Ameryki znajdowały się na wyciągnięcie ręki. Ja patrzyłam na linię jej horyzontu z innego rodzaju głodem.

Już pięć miesięcy minęło od czasu, gdy po raz pierwszy stanęłam na ulicach Nowego Jorku. Jego jasno oświetlone budynki mogłam oglądać z mojego pokoju, a w wietrzne poranki niemal słyszałam, jak pełne ulice budzą się do życia. Ale nie byłam gotowa, by do nich powrócić. Prom przywiózł mi wszystko, czego potrzebowałam, a siedziby pielęgniarek, chociaż nieco ciasne, były schludne, nowe i świeże niczym morska bryza. Pokój dzieliłam z inną pielęgniarką, Dolly McLeod, która także pracowała i mieszkała na trzeciej wyspie, dolnym szczeblu Ellis przypominającej kształtem literę E. Nasza kwatera znajdowała się rzut beretem od oddziałów szpitalnych, gdzie czekały choroby setek narodów tego świata. Ich jedynym pragnieniem było zostać uznanym za zdrowych na tyle, by spotkać się ze swoimi bliskimi, ucałować ich i opuścić wyspę. Chłodziłyśmy ich rozpalone gorączką czoła, pielęgnowałyśmy rany i karmiłyśmy słabnące nadzieje. Niektórzy z nich byli chorymi dziećmi oddzielonymi od swoich zdrowych rodziców. Inni dorosłymi cierpiącymi na choroby, o których, wyruszając do miejsca przeznaczenia podróży, nie mieli pojęcia. Paru osobom natomiast upośledzenie umysłowe nie pozwalało na samodzielne życie, wobec czego, choć mieli zdrowe płuca i serca, zostawali odsyłani z powrotem do krajów, z których przypłynęli.

Przybysze mówili w językach różniących się od wszystkiego, co znajome. Długie, zawiłe zdania zapętlały się z dźwiękami alfabetu, które nie rymowały się ani nie miały metrum. Niektórych z nich, my pielęgniarki, nauczyłyśmy się na pamięć, bo słyszałyśmy je tak często. Wydawało się, że istniały tysiące słów na określenie spełnienia marzeń i tylko jeden wspólny jęk oznaczający utratę nadziei. Mnóstwo osób opuszczało szpitalną wyspę w lepszym stanie zdrowia, niż kiedy na nią przybyli. Ale oczywiście nie wszyscy. Wielu miało przenieść się na tamten świat.

Praca zajmowała nam czas od świtu do późnego wieczora. W nocy zasypiałyśmy w mgnieniu oka. I nie było tu pozostałości po pożarze.

Dolly i kilka innych pielęgniarek wyczekiwały swoich wolnych dni, podczas których mogły wybrać się na brzeg. Przetańczywszy wieczór, na wyspę wracały odpływającym o północy promem, pachnąc wodą kolońską, tytoniem i słonym potem. Najpierw zapraszały mnie, bym wybierała się z nimi, ale szybko zorientowały się, że nigdy nie opuszczam wyspy. Dolly, która po części wiedziała dlaczego, wyznała mi, że niegdyś przeżyła pożar domu. Miała wtedy osiem lat. Jej zdaniem nie miałam się tak czuć przez cały czas, uważała, że po pewnym czasie lęk przed ogniem zrzucę jak wąż skórę.

Nie bałam się ognia. Byłam przybita tym, jak wszystko to, czego jesteś pewien, w jedną chwilę może zostać zmiecione z powierzchni ziemi.

Nie powiedziałam jej wszystkiego. Podobnie jak inne pielęgniarki, Dolly wiedziała o pożarze. Każdy w Nowym Jorku znał sprawę dotyczącą tragedii, która wydarzyła się w szwalni Triangle Shirtwaist. Wszystkie moje koleżanki z pracy miały świadomość, że ja oraz mieszkańcy od siódmego piętra w dół, zdołaliśmy uciec przed ogniem, który rozszalał się wyżej. Wiedziały też, że stu czterdziestu siedmiu pracownikom Triangle Shirtwaist to się nie udało.

Nie było tajemnicą, że drzwi prowadzące na schody do wyjścia na Washington Street były zamknięte (miało to zapobiec kradzieżom), a jedynym alertem sygnalizującym wybuch pożaru stał się sam ogień, bo nie było syren, które mogłyby wcześniej kogokolwiek zaalarmować. Moje koleżanki słyszały, że pracownicy szwalni, głównie kobiety, wyskakiwały z okien, aby zginąć szybko, a nie umierać w płomieniach. Wiedziały, że śmierć zebrała krwawe żniwo. W końcu pisały o tym wszystkie gazety.

Kobiety nie miały jednak pojęcia, jak to jest widzieć ludzi wyskakujących z wysokich, płonących okien. Nie pytały też o to, bo któż mógłby pytać o takie rzeczy?

O Edwardzie nie wiedziały nic, bo nie wspomniałam o nim ani słowem.

Dopiero co zaczęłam pracę pielęgniarki w gabinecie lekarskim na szóstym piętrze i miałam zaledwie kilku znajomych w Nowym Jorku. Nawet Dolly nie podejrzewała, że Edward Brim skradł moje serce w zaledwie kilka godzin po tym, jak się poznaliśmy w windzie pierwszego dnia pracy.

Upuściłam moją parasolkę, a on ją dla mnie podniósł.

– Czyżby zapowiadało się na deszcz? – zapytał, uśmiechając się szeroko. Podobnie jak ja, był pierwszym pokoleniem Amerykanów ze swojej rodziny. Ta delikatność w jego głosie mówiła mi, że jego rodzice pochodzili z Europy. Tak jak moi. Jego ciemnonugatowe włosy były schludnie uczesane, ułożone z precyzją, ale zarówno nieco pognieciony garnitur, jak i kawałek smażonego jajka na mankiecie, choć maleńki, powodowały, że nie musiałam patrzeć na jego lewą dłoń, aby wiedzieć, iż był kawalerem. Tak jak mój ojciec był wysoki, chociaż szczupły. Jego oczy przypominały kolorem świt po wietrznej, deszczowej nocy. Ale było w nim coś nowojorskiego. Jego rodzice, w przeciwieństwie do moich, z pewnością pozostali tu po opuszczeniu wyspy.

– Pachnie, jakby miało padać – odparłam.

Jego uśmiech stał się jeszcze szerszy, podczas gdy winda mknęła w górę.

– Doprawdy?

– A nie czuje pan tego? – odpowiedziałam i od razu tego pożałowałam. Oczywiście, że nie czuł. Przecież pochodził z miasta.

Mężczyzna stojący obok niego zaśmiał się.

– To dziewczyna z prowincji, Edwardzie. One zawsze wiedzą, na co się zanosi.

– Ach tak. W takim razie cieszę się, że nie zawracałem sobie głowy polerowaniem butów dzisiejszego poranka.

Obaj się zaśmiali. Po chwili Edward nachylił się w moim kierunku.

– Proszę się cieszyć, że umie pani poznać, iż nadciąga deszcz. Niewiele jest rzeczy na świecie, które dają nam wcześniej znaki.

Odwzajemniłam jego uśmiech, nie potrafiąc oderwać od niego wzroku.

– Jest pani w Nowym Jorku od niedawna?

Pokiwałam twierdząco głową.

– W takim razie witamy w mieście, panno...

– Wood. Clara Wood.

Ukłonił się lekko.

– Miło mi panią poznać, panno Wood. Edward Brim, do pani usług.

Winda zatrzymała się na szóstym piętrze i drzwi się rozsunęły.

– To moje piętro.

Niechętnie skinęłam głową na pożegnanie, a Edward przechylił kapelusz. Jego oczy spoczywały na mojej sylwetce, póki drzwi się nie zamknęły, a winda nie wznowiła swojego ospałego kursu.

Później, tego samego dnia, widziałam go, jak w deszczu biegł, aby złapać tramwaj. Widziałam potem niemal codziennie albo w windzie, albo w korytarzu Asch Building. Słyszałam, jak opowiadał o swojej pracy księgowego w Triangle Shirtwaist na dziesiątym piętrze. Wiedziałam, że mężczyzna, który często jeździł z nim windą, też tam pracował, był kupcem tkanin i nazywał się Oliver. Zorientowałam się także, że Edward lubił herbatę earl grey, makaroniki i miętę zieloną, bo woń jego ubrań była połączeniem tych trzech zapachów. Kochał baseball, ciasta wypiekane przez jego matkę oraz piwo angielskie.

Zawsze mówił mi „dzień dobry”, unosząc swój kapelusz, zawsze też sprawiał wrażenie, jakby chciał mnie o coś spytać, lecz nim udawało mu się odnaleźć odpowiednie słowa, dojeżdżaliśmy do mojego piętra. W dniu pożaru, kiedy zamykały się drzwi, zapytał, czy nie zechciałabym zobaczyć hali produkcyjnej, zanim skończy się zmiana. To była sobota. Szwaczki na dziewiątym piętrze kończyły pracę o siedemnastej. Zgodziłam się.

Pielęgniarki z wyspy Ellis nie wiedziały, że widziałam Edwarda skaczącego z dziewiątego piętra w towarzystwie krzyczącej dziewczyny, której włosy i spódnica płonęły. Bała się skakać sama, dlatego Edward chwycił jej dłoń. W chwili gdy ogień wyparł ich z okna.

Dolly i inne dziewczęta uważały, że miałam niebywałe szczęście, bo udało mi się uciec.

Ja jednak nie czułam się szczęściarą.

Kiedy byłam małą dziewczynką, uważałam, że szczęściem jest odnaleźć coś, co zdawało się utracone na dobre. Albo wygrać porcelanową lalkę na jarmarku, dostać nowy kapelusz czy mieć cały karnecik wypełniony tańcami, o które cię poproszono. Powodzenie sprawiało, że czułam się, jakby ucałowały mnie niebiosa i uśmiechnął się do mnie los.

Szczęście to jest coś takiego, co sprawia, że czujesz się, jakbyś mógł przenosić góry. I nie jest nim zdecydowanie desperackie pragnienie pozostania na wieczność pomiędzy dniem wczorajszym a jutrzejszym.

Moi rodzice na wieść o pożarze chcieli, bym wróciła do rodzinnej Pensylwanii. Ojciec zapewnił mnie, że wciąż miał dla mnie miejsce w swojej praktyce lekarskiej i że zawsze tak będzie. Ale ja nie chciałam wracać do tego, kim byłam kiedyś, do tego wiejskiego krajobrazu, gdzie każdy odcień brązu i zieleni jest taki sam. Dopiero co skończyłam dwadzieścia jeden lat. Mieszkałam w Nowym Jorku, gdzie wszędzie każda barwa krzyczała zuchwale, czy to w dzień, czy w nocy. To miał być mój życiowy przełom, a przynajmniej tak to z początku wyglądało. Gdyby nie pożar, Edward zaprosiłby mnie na kolację albo do kina. Z czasem byśmy się w sobie zakochali. Byłam o tym przekonana, chociaż znałam go przecież zaledwie dwa tygodnie.

Ale kiedy popiół i spalone tkaniny niczym śnieg zasypywały poranione ciało Edwarda i tak wielu innych ofiar, którym pomóc nie mogłam, wiedziałam, że będę musiała odnaleźć takie miejsce, gdzie mogłabym zrozumieć, co straciłam, a czego przecież nigdy tak naprawdę nie miałam. Jedynie przestrzeń dzieląca wczoraj od jutra mogła mi to zapewnić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: