Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziewczyna z warkoczem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 stycznia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziewczyna z warkoczem - ebook

Czy rozwód może okazać się najlepszą rzeczą, jaka spotyka kobietę?

Krystyna jest pewna, że jej świat się zawalił. Mąż, z którym od lat starali się o dziecko, pewnego dnia radośnie oświadcza, że zostanie tatusiem. Problem w tym, że mamusią nie jest jego żona, a sprzedawczyni z mięsnego.

Po wyrzuceniu wiarołomnego męża z domu kobieta postanawia otworzyć nowy rozdział w swoim życiu. Jego symbolicznym początkiem ma być wizyta w salonie fryzjerskim. Jakież jest jej zdziwienie, gdy zamiast znajomej fryzjerki w drzwiach wita ją przystojny nieznajomy.

Dziewczyna z warkoczem to historia o zawirowaniach ludzkich losów, o zdradzie, cierpieniu i ponownym odnajdywaniu własnego szczęścia. To historia, która na długo zapadnie w waszą pamięć i ogrzeje wasze serca. Pokaże, że każdy z nas ma prawo być szczęśliwym i cieszyć się w pełni życiem. Koniecznie przeczytajcie! - Grażyna Wróbel, blog Czytaninka

Dziewczynę z warkoczem, czyli Krysię, warto poznać bliżej, jej historia wciąga już od pierwszych stron książki. Jak poradziła sobie w bardzo trudnej sytuacji, w której się znalazła? I co jeszcze przyniesie jej los? Serdecznie polecam tę ciepłą i ciekawą historię. - Małgorzata Garkowska, pisarka

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66217-07-2
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mało brakowało, a schrzaniłbym cięcie. Ręce zwykle mnie nie zawodzą, ale od rana myślę o niej i pewnie stąd ta chwila nieuwagi. Ale fryzjer nie przyzna się do błędu, musi go tylko umiejętnie zatuszować.

– Pani Bronisławo, wycieniujemy tył trochę mocniej, fryzura będzie się lepiej układać – zapewniam wyuczonym, uprzejmym tonem.

– W pana rękach czuję się absolutnie bezpieczna – stwierdza, zalotnie trzepocząc rzęsami.

Udaję, że tego nie widzę. To też mam opanowane do perfekcji. Nie chodzi o to, że pani Bronia jest w wieku mojej matki, ale klientki często myślą, że mogą sobie pozwolić na więcej. Z początku mnie to dziwiło i wprawiało w zakłopotanie, jednak teraz po prostu nie zwracam uwagi. Zwłaszcza od kiedy pojawiła się ona.

Z niemym westchnieniem ulgi zamykam drzwi za ostatnią dzisiaj klientką. Czuję się połamany, jakbym przerzucił trzy tony węgla. Godziny stania z uniesionymi rękami dają w kość kręgosłupowi. Wiem, że za dużo pracuję, zwłaszcza ostatnio. Coraz częściej łapię się na myśli, by kogoś zatrudnić albo chociaż na początek przyjąć na praktykę. Jednak pewnie minie jeszcze sporo czasu, nim do tego dojdzie. Zwłaszcza że powinienem omówić z nią ten pomysł.

Myślami jestem gdzie indziej, jednak do mojej świadomości powoli przedziera się dzwonek telefonu. Klnę w duchu, spodziewając się, że ktoś chce się umówić na wizytę. Ale to dzwoni Zoja.

– Zabrało ją pogotowie! – krzyczy, nie dając mi szansy na chociażby zdawkowe „cześć”.

Nie mogę się powstrzymać i klnę pod nosem. A więc jednak mój wewnętrzny niepokój miał uzasadnienie.

– Ale jak, do cholery? – Coś we mnie pęka, protestując przeciwko takiemu obrotowi sprawy. – Przecież niedawno z nią rozmawiałem. Co się stało?

– Ochroniarz już wezwał policję. Ktoś podrzucił wam do ogrodu kartkę z pogróżkami. Zemdlała z nerwów, nie mogłam ryzykować, musiałam wezwać ambulans – relacjonuje rozgorączkowana.

Słysząc strach w jej głosie, czuję narastającą wściekłość. Może gdybym został w domu, nie doszłoby do tego? Bzdura! Los nauczył mnie już okrutnie, że robi, co chce, pozostawiając nam jedynie niewielkie pole manewru. Ktoś bawi się z nami w kotka i myszkę. Ktoś próbuje zniszczyć nasze życie.

– Utknęłam u was w domu – podejmuje Zoja. – Przyszła sąsiadka, ta Japonka, i mówi, że przypilnuje wszystkiego, ale nie wiem, czy mogę ją tutaj zostawić.

– Możesz wracać do siebie – zapewniam, nie chcąc przeciągać tej rozmowy. Dopytuję jeszcze, czy wie, do którego szpitala karetka zabrała moją dziewczynę, i się rozłączam.

Nie przebieram się, nie chcę marnować czasu, więc docieram na miejsce w ciągu zaledwie dwudziestu minut. Znowu tu jestem, walcząc ze strachem o nią i własnymi demonami. Nienawidzę szpitali, budzą we mnie przykre wspomnienia. Izolatka. Łóżko i pasy, które w każdej chwili mogą skutecznie unieruchomić. Zakratowane okno, przez które widać było jedynie wierzchołki topoli… Nie, to przeszłość, do której nie chcę wracać.

Zapach środków do sterylizacji drapie w gardle, ale staram się nie zwracać na to uwagi. Martwię się o nią, czy jest przytomna, czy niczego jej nie brakuje. Ona jest najważniejsza, nawet matka to zrozumiała. Przecież nie protestowała, gdy poprosiłem, by pożyczyła perły.

– Niedawno przywieziono tu moją narzeczoną – rzucam do jednej z kobiet siedzących za kontuarem na izbie przyjęć.

Baba pyta o pesel, ale przecież nie znam. Imię i nazwisko powinno zresztą wystarczyć.

Wklepuje dane do tego swojego programu tak wolno, że wydaje mi się, że mija godzina. W międzyczasie odbiera jeszcze dwa telefony i zagaduje swoją towarzyszkę o adres sklepu, w którym ta kupiła nowe buty. No litości!

– Tak, zgadza się – mówi wreszcie, gdy mam już ochotę ją udusić. – Czwarte piętro, sala numer czterysta dwadzieścia dwa.

Nie jestem pewien, czy zdążyłem jej podziękować, bo rzucam się pędem w kierunku schodów. Mam w nosie, co o mnie myśli.

Nie wiem, dlaczego właśnie w tej chwili przypomina mi się moment, gdy zobaczyłem Roszpunkę po raz pierwszy. Oczarowała mnie tą burzą włosów, które potem, gdy już się poznaliśmy, kazała obciąć. Ale rozumiem, dlaczego musiała to zrobić. Tylko w ten sposób mogła uciec z wysokiej wieży, w której kiedyś pozwoliła się zamknąć.

Teraz przyszedł czas na naszą wspólną bajkę. Muszę dopilnować, żeby miała szczęśliwe zakończenie.Mimo iż jest dopiero kwiecień, słońce świeci z właściwym sobie uporem, sprawiając, że trawa wydaje się bardziej zielona, a kwitnące na klombach kwiaty bardziej kolorowe. Ale to tylko potęguje mój ponury nastrój. Mój świat się zawalił, a ten tutaj zdaje się nic sobie z tego nie robić. Bezczelność.

Po drodze do domu chcę kupić butelkę szampana. Moje marzenie z dzieciństwa, to o zestarzeniu się przy boku ukochanego mężczyzny, poszło w cholerę, bo dziś jakiś sędzia, chyba Zbigniew mu było, rozwiązał moje sześcioletnie małżeństwo i definitywnie zakończył trwający przeszło osiem lat związek. Czterdzieści pięć minut i koniec.

Odruchowo zaciskam dłonie w pięści. Psia jego mać!

Hubert tak bardzo chciał się ze mną rozwieść, że bez mrugnięcia okiem wziął całą winę na siebie. Nawet nie próbował niczemu zaprzeczać, otwarcie przyznał się do zdrady. Bez żadnych wyrzutów sumienia opowiedział, jak poznał Honoratkę i od jak dawna ze sobą sypiają.

Mnie już nie kocha.

Nie zwracając uwagi na moje uczucia, palnął, że to Honorata jest miłością jego życia. Że powinien był poczekać, a nie żenić się ze mną. Że żałuje, że nie spotkał jej wcześniej…

Miałam ochotę się rozpłakać albo choć urządzić dziką awanturę, ale jakaś resztka zdrowego rozsądku powstrzymała mnie przed zrobieniem z siebie pośmiewiska. Nie wiem, kto wymyślił to przesłuchanie stron podczas rozprawy rozwodowej. Po co to całe wywlekanie brudów? Przecież ja chciałam się tylko rozwieść. Nie chciałam słuchać, jak bardzo Hubert kocha Honoratkę. I jeszcze ten banał, że poszedłby za nią w ogień… To przecież upokarzające.

Z tego wszystkiego zrezygnowałam z możliwości ubiegania się o alimenty. Zresztą nic od niego nie chcę. I czuję satysfakcję, że kiedyś, jeszcze w fazie głębokiego zauroczenia, miałam tyle rozumu, by zachować po ślubie własne nazwisko. Nie muszę teraz wymieniać wszystkich dokumentów.

I pomyśleć, że Hubert tak się wtedy wściekał, że nie chciałam nazywać się tak jak on, Kolec…

Ta Honoratka najwidoczniej chce, bo inaczej do łóżka by mu nie weszła. Na dodatek do mojego łóżka, w moim mieszkaniu, kupionego za moje pieniądze. Podła larwa.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ona się nazywa Honorata Dysiewicz. Byłam w szoku, puściły mi nerwy, ale twarz wydała się znajoma. Męczyło mnie to strasznie, dwie noce nie spałam, aż w końcu wypatrzyłam ją za ladą sklepu mięsnego, w którym od czasu do czasu robiłam zakupy. Hubert najwidoczniej też tam przychodził. Honoratka musiała robić maślane oczy, wciskając mu nieświeżą pasztetową, a on dał się złapać jak rybka na haczyk.

W czym ona jest ode mnie lepsza? Cycki ma większe, to fakt, ale czy facetom chodzi tylko o cycki? Jest niższa niż ja, a na dodatek natura obdarzyła ją wyjątkowo irytującym, piskliwym głosikiem.

Nie przestraszyła się na mój widok, nie próbowała niczego tłumaczyć, nie przepraszała. W pamięci utkwił mi obraz triumfu w jej oczach. „Ukradłam ci męża!” – zdawała się krzyczeć. Skoro ukradła, to niech go sobie, cholera, bierze.

– Pani uważa! Czerwone światło! – Ktoś łapie mnie za ramię, gdy już jedną nogą jestem na jezdni, a ciąg powietrza spowodowany przez przejeżdżający tuż przede mną samochód wywołuje gęsią skórkę na łydkach.

Ale nie umiem po ludzku podziękować. Zamiast tego wzbiera we mnie złość.

– Odczep się pan! – rzucam opryskliwie, strącając pomocną dłoń. Mój wzrok powinien go zabić. Nienawidzę całego świata, a mężczyzn w szczególności.

Mimo to niechętnie przyznaję, że jest na czym oko zawiesić.

Niech to szlag! Że też musiał się akurat teraz przypałętać! Szczupły, wysoki, zadbane włosy w odcieniu jasnego brązu. Myślę, że właściwie mógłby być w moim typie. Ale ja przecież dopiero co strasznie zawiodłam się na facecie i obiecałam sobie, że żadnemu już nie zaufam. A tu proszę, książę bez białego konia ratuje mnie z opresji i pewnie oczekuje jakiejś wdzięczności. Dlaczego nie ma zapryszczonej, przeoranej bliznami po ospie twarzy, chorobliwej otyłości i nie pachnie zniewalająco potem? Tak byłoby o wiele łatwiej. Tymczasem typ wygląda, jakby przed chwilą wziął prysznic, świeżość aż bije od niego. Za grosz przyzwoitości. Nienawidzę gościa, po prostu nienawidzę!

Światło zmienia się na zielone. Jak wariatka ruszam biegiem przed siebie, niezdarnie wymijając nadchodzących z przeciwka ludzi. Zatrzymuję się dopiero pod klatką bloku, by wstukać kod w domofonie. Dopiero tu czuję się bezpieczna.

Ale czy na pewno?

Schodek po schodku wspinam się na górę, czując, jak z każdym krokiem moje nogi ważą coraz więcej. Nie chcę tam wracać. Nic już nie będzie takie jak wcześniej. Stan cywilny: rozwódka. Lepsze to niż porzucona, ale i tak czuję się, jak towar drugiego gatunku. Bo przecież dobrych rzeczy się tak po prostu nie wyrzuca. Nie przekreśla się bez mrugnięcia okiem wspólnie spędzonych chwil: skradzionych ukradkiem pocałunków, pierwszego razu gdzieś na tapczanie w pokoju w akademiku, wybieranych wspólnie zaproszeń na ślub, wznoszonych toastów…

Przełykam łzy. Tego wszystkiego już dawno nie ma. Przecież dzisiaj się dowiedziałam, że byłam pomyłką. Nawet prezent na Gwiazdkę, zegarek, który zresztą sam sobie wybrał, mu się nie podobał. Już wtedy podobno czuł się nieszczęśliwy, zaniedbany i niedoceniany. Nic dziwnego, że gdy inna kobieta okazała mu serce i zrozumienie, zapragnął być właśnie z nią.

Honoratka czekała na Huberta pod salą rozpraw i gdy tylko wyszedł, rzuciła mu się na szyję. Na mnie nikt nie czekał.

Otwieram drzwi mieszkania. Rzeczy Huberta nie ma już od dawna, ale i tak ciężko mi się tu odnaleźć. Jakby to nie było już moje miejsce, tylko jakaś obca przestrzeń, która jedynie toleruje moją obecność.

Może teraz w końcu zaplanuję odkładany od dawna remont? Przydałoby się odświeżyć ściany i kupić nowe firanki. Może wtedy będzie tu choć trochę przytulniej.

Zostawiam torebkę na szafce w przedpokoju. Tuż przy ławie w salonie stoi ulubiony fotel Huberta. Fotel formalnie należy do mnie, lecz mój były już obecnie mąż lubił w nim siedzieć. Być może z nią też tu siedział, gdy leżałam w szpitalu, dochodząc do siebie po operacji. Znów ogarnia mnie ta bezsilna wściekłość. Może gdybyśmy mieli dziecko, wszystko byłoby inaczej? Może Hubert nie spojrzałby wtedy na babę sprzedającą kotlety w mięsnym, tylko grzecznie siedział w domu?

Załamana siadam na sofie i naciągam na siebie miękki, melanżowy koc, prezent od Zoi. No i nie kupiłam tego przeklętego szampana. Nie mam czym świętować, a i okazja, prawdę mówiąc, też kiepska.

Potrzebuję jakiegoś bodźca, jakiejś zmiany, ale przecież wiem, że wytarganie Hubertowego fotela na śmietnik na nic się nie zda, bo w gruncie rzeczy jestem zła na siebie. Za to, że niczego nie zauważyłam. Że dałam się mamić, że mu wierzyłam. Że jego zdrada tak bardzo mnie zabolała…

Przez dwa ostatnie miesiące żyłam jak w transie, czekając na wyznaczony termin rozprawy rozwodowej. W pracy sajgon. Szykowała się duża inwestycja i musiałam dopiąć budżet. Nie obeszło się bez kredytu, ale wynegocjowałam dobre warunki i nawet szef zauważył moje zaangażowanie, bo po kilku dniach dostałam solidną podwyżkę i zapewnienie, że firma docenia moją ciężką pracę i szef jest zadowolony, że dał mi szansę.

Jeszcze trzy lata temu byłam zwykłą księgową, jak Anka i Zoja, odpowiedzialną za sprawozdania finansowe. I wtedy nasz dyrektor finansowy, Andrzej Gołąbek, połamał się na nartach tak niefortunnie, że potrzebna była operacja kręgosłupa. Zarząd zaczął wpadać w panikę. Wydzwaniali do Andrzeja do szpitala, a nawet ciągali mnie ze sobą, bo ktoś przecież musiał podejmować kluczowe dla firmy decyzje, a wkrótce planowano otwarcie nowej linii produkcyjnej i trzeba było określić najlepszą z opcji finansowania.

Właśnie wtedy Andrzej powiedział, że mogę go zastąpić, że jeśli dadzą mu wreszcie święty spokój, on mnie należycie przygotuje. Od tego momentu dzieliłam czas pracy na siedzenie w biurze oraz szkolenia w szpitalnej sali i naukę pod okiem unieruchomionego dyrektora.

Andrzej był bardzo wymagającym nauczycielem, ale też ochoczo dzielił się swoją wiedzą. Był ze mnie dumny, gdy udało mi się uzyskać lepsze warunki, niż zakładał w wariancie optymistycznym. Roześmiałam się wtedy, sugerując, że mam tajną broń i wskazałam długi za pupę gruby warkocz. W dzień poprzedzający spotkanie w banku byłam tak zestresowana, że postanowiłam zająć się swoimi włosami. Długie i gęste, w odcieniu głębokiego brązu, są tak zjawiskowe, jak te z portretów przedstawiających cesarzową Austro-Węgier Elżbietę. Wprawdzie nie myję ich w żółtkach i koniaku, ale pielęgnacja i tak jest czasochłonna i skomplikowana, bo wszelkie dostępne w drogeriach szampony i odżywki im nie służą. Dopiero niedawno odkryłam sprowadzany z Japonii szampon z dodatkiem olejku z płatków magnolii, ale kosztuje majątek i wtedy nie wiedziałam jeszcze o jego istnieniu, więc sięgnęłam po sprawdzoną sodę oczyszczoną, a po myciu nałożyłam na całą długość maseczkę z siemienia lnianego. Ta prosta mikstura działa cuda, zamyka łuski i nawilża włosy, nadając im niesamowity blask.

Wiedziałam, że tej nocy z nerwów nie zasnę, więc pozwoliłam włosom wyschnąć bez suszarki. Rano tylko ponownie je wyszczotkowałam i podpięłam boki do góry. Do tego elegancka garsonka i już byłam gotowa na podbój świata.

Andrzej słuchał całej tej mojej relacji z przygotowań z uśmiechem na ustach. Gdy skończyłam, powiedział, że poradziłam sobie naprawdę świetnie. Poinformował mnie też, że dzień wcześniej złożył rezygnację ze stanowiska i rekomendował mnie na swoje miejsce. Gdy spojrzałam na niego spanikowana, dodał, że nadal będzie zatrudniony, jako doradca, ale w praktyce to ja będę za wszystko odpowiedzialna. Z wrażenia aż zamknęłam buzię. Chciałam zaprotestować, powiedzieć, że to jakaś pomyłka i na pewno sobie nie poradzę, ale zapewnił, że swoją decyzję dokładnie przemyślał, teraz musi się skupić na powrocie do zdrowia, że potrzebnych będzie jeszcze kilka operacji, a on nie czuje się na siłach, by być równocześnie pacjentem i dyrektorem finansowym. Już rozmawiał z szefem na temat listy kursów, na które trzeba mnie wysłać. Tak więc zajęłam biuro Andrzeja, przywożąc mu uprzednio kilka osobistych rzeczy, o które prosił. Zyskałam prestiż, własną sekretarkę, lub jak kto woli: asystentkę, ale też masę nowych obowiązków, które teraz, gdy moje życie osobiste się zawaliło, pozwoliły mi przeżyć.

Świadomość, że nie kupiłam szampana, budzi mój gniew. Obiecywałam sobie, że nie będę ryczeć, że potraktuję rozwód jako wstęp do nowego, lepszego życia, a tymczasem nie potrafię nawet dopilnować jednej prostej czynności. A minęłam po drodze dwa sklepy. Może nie mają w ofercie Dom Perignon, ale przecież, do diabła, nawet Piccolo by się nadał.

Naciągam koc na głowę. Żałuję, że odmówiłam, gdy Zoja proponowała, że dotrzyma mi dzisiaj towarzystwa. Planowała symboliczną imprezę: skoro ślub człowiek chce uczcić huczną zabawą do białego rana, to rozwód powinien zakończyć się podobnie. Miało być ciasto, lody i alkohol. Ale nie. Nakłamałam, że łapie mnie grypa, że smaruję się vicksem i popijam fervex. No po prostu genialne posunięcie. Zabłysnęłam inteligencją.

Ze wszystkich kątów atakują mnie przykre wspomnienia. Tamtego dnia, gdy z powodu osłabienia wróciłam wcześniej z pracy, drzwi nie były zamknięte na zamek, dlatego nie zauważyli, że weszłam. Nie mogli zauważyć. Byli zbyt zajęci obściskiwaniem się i wymianą płynów ustrojowych. Pierwszy raz od bardzo dawna słyszałam z ust Huberta czułe wyznania. Jednak czynił je w stronę Honoratki, nie moją. Tak bardzo się cieszył, że zostanie ojcem. Powiedział, że będę musiała zrozumieć.

Faktycznie zrozumiałam. Od razu kazałam mu wynieść się na zbity pysk. Ale koniec końców to ja więcej straciłam, bo zostałam sama.

Otrząsam się z obrzydzeniem. Zoja miała rację, muszę odciąć się od przeszłości. Potrzebuję silnego bodźca, jakiegoś podkreślenia, że coś się w moim życiu definitywnie zmieniło.

Dwa lata temu tak na poważnie zaczęliśmy z Hubertem starać się o dziecko. Już od dłuższego czasu nie stosowaliśmy antykoncepcji, ale nie przyniosło to spodziewanych rezultatów. Zmiana lekarza, a później monitoring cyklu w prywatnej klinice, laparoskopia z histeroskopią, gruba kasa wydana w aptekach na witaminy i specyfiki wspomagające owulację… Wszystko na nic. A Honoratka po prostu zaszła w ciążę. To dlatego Hubert postanowił się rozwieść za wszelką cenę. Oczywiście mogłam mu utrudniać, ale to by pewnie i tak niczego nie zmieniło. Niech idzie w cholerę. Krzyż na drogę. Jak nie ten, to inny…

Hola, szalona! – przywołuję się do porządku. – Przecież definitywnie skończyłaś z facetami.

Kręcę się nerwowo na sofie, a długi warkocz klinuje się gdzieś za moimi plecami. I już wiem, co powinnam, a raczej co muszę zrobić. Gdyby nie te przeklęte włosy, może nie dostałabym awansu? Spędzałabym więcej czasu w domu i upilnowała męża albo chociaż zauważyła, że coś się święci? Może nie byłabym teraz sama i nie użalała się nad sobą?

Zerkam na zegarek. Szesnasta. Pani Irenka, jedyna fryzjerka, do której od czasu do czasu chodzę, ma salon tu, niedaleko. To ona czesała mnie do ślubu, powinna więc zrozumieć.

Zakład fryzjerski mieści się na parterze, dwa bloki dalej. Nieprzezroczyste szyby z mrożonego szkła dają poczucie intymności. Klientki mają pewność, że nikt ich nie podejrzy w wałkach na głowie czy z włosami owiniętymi celofanem.

Naciskam guzik domofonu i słyszę charakterystyczne pikniecie oznaczające, że mogę wejść. Szybko pokonuję te kilka schodów dzielących mnie od parteru i naciskam klamkę. Drzwi jak zawsze są otwarte, ale coś się tu zmieniło. Ściany nie mają koloru brzoskwini, są wrzosowe, przełamane srebrnymi akcentami. Stanowisko fryzjerskie nie jest już metalowym stolikiem z wysokim lustrem i wyszczerbionym pulpitem. To zupełnie inny salon. Gruby blat z ciemnego drewna wyznacza miejsce dla dwóch osób, ale tylko połowa jest w tej chwili dodatkowo rozświetlona włączonymi ledówkami. Lustra są dwa, ale za to jakie! Jedno rozciąga się na oba stanowiska, drugie zaś zajmuje niemal całą ścianę z tyłu. Tego wcześniej tu nie było. Ani jagodowych foteli i stolika kawowego, przy którym można poczekać na swoją kolej. Kiedy byłam tu po raz ostatni? Już nie pamiętam.

Rozglądam się za panią Irenką, ale zamiast niej widzę mężczyznę. Tego samego, którego spotkałam na przejściu dla pieszych. Psiakrew! Opiera się plecami o parapet i wlepia we mnie zagniewane spojrzenie.

– Gdzie jest pani Irenka? – pytam skonsternowana, próbując ukryć zakłopotanie. – To moja fryzjerka. Zawsze do niej przychodzę.

Facet wywraca oczami, nawet nie próbując ukryć niechęci.

– Widocznie dość rzadko. Półtora roku temu sprzedała zakład fryzjerski.

Wiem, że kpi ze mnie, ale chyba sobie na to zasłużyłam. Dopiero teraz zauważam, że ma na sobie coś w rodzaju czarnego uniformu. Wcześniej przecież był ubrany inaczej.

– Kiepski dzień – próbuję się wytłumaczyć.

– A co ja mam z tym wspólnego? – odpowiada spokojnie, zwiększając tylko moje poczucie winy.

Nie wiem, co odpowiedzieć, więc milczę.

– Czym mogę pani służyć? – przerywa w końcu krępującą ciszę.

Formalny ton jego głosu zbija mnie z tropu. Nie wiem, co on tu robi. Czy zastępuje fryzjerkę w czasie jej nieobecności? To naprawdę krępujące, że musiałam trafić akurat na niego. Zacięty wyraz jego twarzy wyraźnie świadczy o tym, że ciągle się gniewa.

– Chciałam… Chciałam zarezerwować termin na strzyżenie – jąkam się jak speszona nastolatka.

Spogląda na mnie krytycznie, a ja już wiem, co będzie dalej.

– Raczej na podcięcie końcówek – zauważa, nie spuszczając ze mnie wzroku.

Zagryzam ze złości wargi. Zawsze to samo. Nikt nie chce ryzykować z moimi włosami. Nawet głupiej grzywki nie mogę mieć.

– Na krótko, proszę pana – rzucam wkurzona.

Zdecydowanie kręci głową, a ja czuję, że nic z tego nie będzie. Chyba przyjdzie mi samej obciąć cały warkocz. Wtedy nie będzie miał wyboru.

– Mam teraz trochę czasu. – W końcu kapituluje, rozluźniając napięte mięśnie. – Rozgość się, zrobię kawę.

Znika w pomieszczeniu z tyłu, a ja siadam nie przy stoliku, który wskazał, tylko w fotelu przed lustrem. Zagarniam do przodu warkocz i zaczynam rozplatać, aż w końcu włosy luźno opierają się na moim ramieniu, tworząc coś w rodzaju peleryny. Są miękkie i lśniące, w odcieniu orzechowego brązu. To chyba wina oświetlenia, bo zauważam w nich miedziane refleksy. A może zawsze tam były, a ja po prostu nie zwracałam na nie uwagi? Zaczęłam zapuszczać włosy w wieku dziesięciu lat, po obejrzeniu serialu na podstawie książek Montgomery. Dziewczęta z Wyspy Księcia Edwarda miały piękne, długie włosy i zapragnęłam być jedną z nich. Tylko że życie nie jest bajką. Pora dorosnąć.

W zamyśleniu sięgam po szczotkę, z lubością celebrując świadomość, że czeszę tak długie włosy po raz ostatni. Nawet jeśli on ich nie obetnie, sama to zrobię. Jestem zdecydowana.

Unoszę głowę, słysząc brzęk stawianego przede mną kubka. Nie zapytał, czy chcę z mleczkiem, po prostu przyniósł czarną. Nie wiem, czy posłodził, a głupio zapytać.

– Wsypałem dwie łyżeczki – mówi, odgadując moje myśli. – Ta jest do suszenia i modelowania – wyjaśnia, zabierając mi szczotkę. Sięga po inną, płaską.

Widzę jego odbicie w lustrze. Minę ciągle ma zaciętą, ale szare oczy przepełnione są łagodnością. Zdaję sobie sprawę, że fryzjer stara się zrozumieć, co mną kieruje, ale niczego nie ułatwiam. Obserwuję go, gdy pasmo po pasmie, rozczesuje włosy. Robi to tak delikatnie, że mam ochotę przymknąć oczy i się odprężyć, ale jakaś część mnie protestuje. Przecież nie po to tu przyszłam. Chcę być wściekła. Chcę, żeby wszyscy cierpieli tak, jak ja.

W oczach zbierają mi się łzy. Zaciskam mocno powieki, pociągając odruchowo nosem.

– Zabolało? – pyta zdezorientowany.

– Tnij – warczę i od razu czuję wyrzuty sumienia, bo to przecież naprawdę nie jego wina, że tak strasznie zawiodłam się na facetach.

Niezrażony moim tonem odkłada szczotkę do metalowego koszyka i sugeruje, żebym się napiła. To rzeczywiście dobry pomysł.

Kawa jest mocna, taka jak lubię. Od razu rozpoznaję, że to Mehmet Efendi. Zaparzana smakuje nieco inaczej niż gotowana w tygielku, niemniej jednak doceniam, że fryzjer ma w swoim salonie coś bardziej wyrafinowanego niż kawa marki kawa. Przecież nie musi, bo to nie kawiarnia.

– Jestem Krysia – przedstawiam się, nieco zażenowana staroświeckim imieniem.

– Igor – rzuca szorstko. – Miło mi.

Znów spoglądam w lustro. Igor jest skupiony. Sprawnie, a jednocześnie delikatnie rozczesuje włosy, sprawdzając, jak się układają. Widzę, że się waha.

– Naprawdę muszę je ściąć – nalegam, bo to jasne jak słońce, że uważa, że zwariowałam. – Chcę zrobić dobry uczynek. – Wymyślone na poczekaniu kłamstwo otwiera przede mną nowe możliwości. Tak, jestem gotowa iść w zaparte, byle tylko osiągnąć cel. Przypominam sobie, że istnieje fundacja, która zbiera włosy na peruki dla osób chorych na raka. To moja szansa. Ja pozbędę się tych cholernych kłaków, a ktoś na tym skorzysta. Plan idealny. – Przecież kiedyś odrosną – kokietuję go, kręcąc na palcu wskazującym cienkie pasmo.

Igor zerka na zegarek.

– Zaraz będę miał farbowanie – mówi, zaplatając warkocz. Chcę zaprotestować, ale nie pozwala mi przerwać. – Prześpij się z tą decyzją, a jeśli nie zmienisz zdania, przyjdź jutro o ósmej rano.

Dopijam kawę i niechętnie wychodzę. Czuję się oszukana, bo nic z tego nie rozumiem. Fryzjer to fryzjer. Powinien ciąć, jak każę, a nie kazać przemyśleć raz podjętą decyzję. To bez sensu.

W domu uruchamiam laptopa. Ikona programu pocztowego sygnalizuje nowe wiadomości, ale nawet go nie włączam, od razu uruchamiam Google i wklepuję kombinacje słów mających umożliwić odnalezienie strony fundacji. Po kilku minutach już wiem, że spełniam warunki, i ogarnia mnie błoga radość. Nie mam dzieci, ale będę żyć ze świadomością, że jakieś chore dziecko otrzyma perukę z moich włosów.

Zamawiam pizzę. Taką, jak lubię, z frutti di mare. Hubert nie przepadał za owocami morza. Raz zamówiliśmy taką pół na pół, ale i tak marudził, że mu śmierdzi, więc by uniknąć konfliktów, od tamtego momentu braliśmy ubogą prosciutto. Ale teraz koniec z ograniczeniami! Poszalałam z dodatkową ilością krewetek.

Wtulona w róg kanapy okrywam się kocem i sięgam po pilota. Przez chwilę skaczę po kanałach i zatrzymuję się na jednym z muzycznych. Chyba trafiłam na maraton piosenek o miłości, bo lecą jedna po drugiej: angielskie, polskie, francuskie, włoskie… Do zarzygania. Ale katuję się nimi, by umocnić swą wiarę w to, że miłość to bzdura. To tylko wymysł marketingowców, którzy chcą wcisnąć płytę z pościelówami czy misia z serduszkiem.

Na szczęście po niecałych dwóch kwadransach doręczyciel pizzy przerywa ten niezdrowy seans umartwiania się. Daję mu solidny napiwek i wracam na kanapę.

Oregano pachnie, wyostrzając apetyt, a sos czosnkowy ma idealny smak i konsystencję. To nowa pizzeria, zdecydowałam się zamówić, bo dziewczyny w pracy zachwalały. Będę musiała im przy okazji podziękować.

Po godzinie idę pod prysznic, by zmyć z siebie negatywne emocje. Nie mam ochoty suszyć włosów przez pół nocy, więc podpinam warkocz do góry. Już wiem, że podjęłam słuszną decyzję. Igor będzie musiał się z tym pogodzić.

Rano przed wejściem do klatki przystaję skonsternowana. Wczoraj nie zauważyłam tego szyldu, choć jest spory i w takich samych barwach, jak salon: we wrzosie i srebrze. „Fryzjernia. Igor Sygniewski”. I numer telefonu. Żadnych godzin otwarcia. Uznaję, że to dziwne, ale zanim decyduję się nacisnąć odpowiedni guzik, słyszę charakterystyczne bzyczenie i mogę otworzyć drzwi.

Igor wita mnie lekkim skinieniem głowy. O nic nie pyta, dobrze wie, po co przyszłam. Jednak zanim siadam w fotelu, przynosi kawę. Chcąc nie chcąc, łapię się na myśleniu, że Hubert nigdy tak o mnie nie dbał. Zawsze oczekiwał, że to ja będę wszystko stawiać mu przed nosem i odgadywać zachcianki, zanim jeszcze zdążą się skrystalizować. Podły drań.

Upijając łyk kawy, obserwuję w lustrze, jak Igor rozplata, a następnie rozczesuje moje włosy. Delikatnie, z czułością. Podejrzewam, że chce, żebym się rozmyśliła.

– Chcę je oddać dla fundacji – wypalam, dla potwierdzenia słuszności drastycznej zmiany fryzury.

Spogląda na mnie spod oka.

– Tak, pamiętam. – Ton jego głosu wyraźnie sugeruje, że wcale mu się to nie podoba. – Mogę to sfotografować? – pyta po chwili.

Wzruszam ramionami. Dlaczego nie? Niech sobie fotografuje.

Igor robi zdjęcia na każdym etapie pracy: najpierw rozczesane włosy, później splecione warkocze, a następnie skończoną fryzurę, gdy kędziory sięgają zaledwie ramion. Zgodził się też na grzywkę.

Patrzę w lustro i nie mogę się rozpoznać. Wyglądam inaczej i tak też się czuję. Trzepię głową na wszystkie strony, a włosy luźno falują.

– Nie będę na razie mocno cieniował – ostrzega, próbując ukryć rozbawienie. – Trzeba odczekać kilka dni i pozwolić im się na nowo ułożyć. Może zechcesz zaczesywać na którąś stronę.

Potwierdzam skinieniem głowy. Sama jestem ciekawa, jak będą się teraz zachowywały. Zmiana jest przecież kolosalna.

Sięgam do torebki po portfel, ale nie pozwala mi zapłacić.

– Formalnie nie ma mnie jeszcze w pracy – mówi. – W czasie wolnym robię, co chcę. Zresztą pewnie jeszcze się spotkamy – dodaje, widząc moją konsternację.

Nie mogę się powstrzymać i przeczesuję palcami włosy od nasady aż po same końce, śmiejąc się w duchu, że to scena z jakiejś reklamy. Będę musiała się przyzwyczaić, że są tak krótkie, jednak nie czuję żalu. Wiem, że teraz wszystko będzie łatwiejsze, bo zwykłe mycie czy czesanie już nie będzie takim wyzwaniem. Zyskałam wolność.

– Szkoda, że wcześniej na to nie wpadłam – zauważam.

Igor wręcza mi jedną z leżących na stole wizytówek.

– W razie czego dzwoń.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: