Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
22 sierpnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Dziki - ebook

 

Ambitna i oryginalna powieść meksykańskiego twórcy, znanego między innymi jako autora nominowanego do Oscara scenariusza filmu Babel.

Proza tak soczysta i barwna, jak w powieści Slumdog. Milioner z ulicy.

Siedemnastoletni Juan Guillermo w krótkim czasie traci brata, rodziców i babcię. Za morderstwem Carlosa stoi grupa fanatyków religijnych sprzysiężonych z wpływowym kapitanem policji. Juan pała żądzą zemsty, jednak wrogowie są doskonale zorganizowani i niemal nietykalni. Ogarniętego obsesją wendety młodego mężczyznę od popadnięcia w szaleństwo ratuje jedynie... miłość.

Równolegle czytelnik poznaje historię Amaruqa, który w lodowatych lasach Jukonu podąża śladem wilka, pogrążając się coraz bardziej w odmętach szaleństwa i zbliżającej się śmierci.

Co połączy meksykańskiego chłopca i kanadyjskiego wilka?
Czy
dzięki zemście można poradzić sobie z poczuciem straty i żałoby?


Doskonale zaplanowana - od pierwszych do ostatnich stron powieść, która stanowi bardzo ciekawie opowiedzianą historię. Solidny tor - oś powieści Guillermo Arriagi jest doskonale widoczna, a autor nie ucieka się do mylenia tropów. Angażuje za to czytelnika, umieszcza celnie niebanalne porównania i przerywniki, które urozmaicają fabułę. To, co wysuwa się na pierwszy plan książki „Dziki” to kunsztowne igraszki z chronologią i splatanie wątków - bardzo wiarygodne.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-6101-9
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Krew

Obudziłem się o siódmej wieczorem po długiej sjeście. Było gorąco. Wyjątkowo ciepłe lato w tym niemal zawsze chłodnym mieście. Mój pokój znajdował się na parterze. Ojciec zbudował go z płyt wiórowych, tuż obok łazienki dla gości. Bez okien, oświetlony gołą żarówką dyndającą na kablu. Tapczan, niewielkie biurko.

Reszta mieszkała na piętrze. Przez ścianki grubości zaledwie dwóch centymetrów dobiegały mnie odgłosy codziennej krzątaniny. Ich głosy, ich kroki, ich milczenie.

Wstałem z łóżka zlany potem. Otworzyłem drzwi pokoiku i wyszedłem. Cała rodzina była w domu. Babcia siedziała na brązowej kanapie i oglądała jakiś teleturniej; olbrzymi telewizor zajmował pół salonu. W kuchni matka przygotowywała kolację. W jadalni ojciec przeglądał folder biura turystycznego przed podróżą do Europy. To miał być pierwszy lot transatlantycki w naszej rodzinie. Następnego ranka rodzice lecieli do Madrytu i przez dwa miesiące mieli zwiedzać różne kraje. Mój brat Carlos, sześć lat starszy ode mnie, siedział w kucki i głaskał Kinga, naszego psa, złotawobrązowego boksera z wyraźną blizną na lewej wardze, pozostałością po ranie zadanej mu nożem przez jakiegoś pijaka, na którego skoczył jako szczeniak, żeby się bawić. W swojej klatce Whisky i Wódka, australijskie papużki, przeskakiwały niespokojnie z drążka na drążek, czekając, aż moja babcia przykryje klatkę pokrowcem, żeby mogły iść spać.

Często widzę w snach obraz mojej rodziny, taki jaki zobaczyłem wtedy, po przebudzeniu z popołudniowej drzemki. Po raz ostatni widziałem ich wtedy wszystkich razem. Na przestrzeni następnych czterech lat wszyscy poumierają. Brat, rodzice, babcia, papużki, King.

Pierwsza śmierć, Carlosa, nadeszła dwadzieścia jeden dni po tamtym wieczorze. Od tego momentu moją rodzinę porwała lawina śmierci. Śmierć i śmierć, i śmierć.

Miałem dwóch braci. Obaj zmarli z mojej winy. A jeśli nawet nie ciążyła na mnie wina, to przynajmniej odpowiedzialność.

Dzieliłem z innym tę jamę zwaną macicą. Przez osiem miesięcy identyczny bliźniak rozwijał się u mojego boku. Razem słuchaliśmy uderzeń serca naszej matki, odżywialiśmy się tą samą krwią, pływaliśmy w tym samym płynie, ocieraliśmy się o siebie dłońmi, stopami, głowami. Dziś dzięki rezonansowi magnetycznemu wiadomo, że bliźnięta rywalizują o przestrzeń w brzuchu matki. To brutalne walki, zaciekle terytorialne, bez rozejmu, w których jedno z bliźniąt w końcu zwycięża.

Moja matka nie podejrzewała, że gwałtowne ruchy w jej łonie to zażarty pojedynek. W jej wyobrażeniach bliźniaczki (sądziła, że to dziewczynki) rozwijały się w harmonijnej kohabitacji. Tak jednak nie było. W jednej z tych wewnątrzmacicznych potyczek zepchnąłem brata w kąt, aż zaplątał się w swoją pępowinę. Pułapka została zastawiona: z każdym ruchem przewód zaciskał się coraz mocniej wokół jego szyi i powoli go dusił.

Walka dobiegła końca na cztery tygodnie przed upływem dziewięciu miesięcy ciąży. Bez wiedzy matki jej ciało stało się trumną dla jednego z bliźniaków. Przez osiem dni nosiła w swoim łonie trupa. Śmiertelne soki wypełniały worek owodniowy i zatruwały krew, która miała mnie odżywiać.

Brat, pokonany w tragicznej walce, mścił się. Prawie mnie zabił. Kiedy ginekolog osłuchał matkę, która poszła do przychodni, skarżąc się na niestrawność, stwierdził bicie tylko jednego serca, słabnące z sekundy na sekundę. Lekarz wyjął z uszu stetoskop i powiedział:

– Musimy zrobić cesarkę.

– Kiedy, panie doktorze?

– Natychmiast.

Zawieźli ją do szpitala, prosto na blok operacyjny. Pośpiesznie wykonali cesarskie cięcie. Wyjęli z brzucha spuchnięte ciałko mojego brata, a potem mnie, gwałtownie zachłystującego się powietrzem niczym kijanka wyciągnięta z bagna.

Potrzebowałem transfuzji. Trzeba było czasu na przefiltrowanie krwi zatrutej przez mojego brata i usunięcie toksyn. Pierwsze osiemnaście dni życia spędziłem w szpitalu.

W ciągu sześciu lat po urodzeniu Carlosa moja matka trzykrotnie poroniła. Dwie dziewczynki i jednego chłopca. Żadne nie przeżyło dłużej niż pięć miesięcy ciąży. Zdeterminowani, żeby począć dziecko, które zdołałoby przekroczyć feralną granicę pięciu miesięcy i doczekać pomyślnego rozwiązania w terminie, rodzice konsultowali się z kolejnymi lekarzami i poddawali najróżniejszym terapiom. Od ziół po ćwiczenia mięśni miednicy, od zastrzyków hormonalnych po na przemian gorące i lodowate prysznice, od mierzenia podstawowej temperatury ciała po eksperymentowanie z pozycjami seksualnymi. Coś z tego wszystkiego musiało zadziałać i umożliwiło mi przyjście na świat.

Rodzice wrócili do domu zrozpaczeni. Matka wpadła w depresję. Nie chciała się mną opiekować ani mnie karmić. Ojciec mnie odrzucił. Obecny przy zabiegu, w wyniku którego się urodziłem, zaciągnięty na salę operacyjną wśród chaosu i rozwijających się w zawrotnym tempie wydarzeń, brzydził się trupiego smrodu przenikającego skórę nowo narodzonego syna.

Przez lata spałem w pokoju z dwoma łóżeczkami. Rodzice zachowali neutralnie żółte śpioszki przeznaczone dla mojego brata/mojej siostry po powrocie ze szpitala. Ułożyli je w kołysce, która miała należeć do niego/do niej. Czasami, nocą, włączali wiszący pod sufitem mobil z figurkami żyraf i słoni. Obracał się w ciemnościach, świecąc blaskiem gwiazdek i zabawiając pustą kołyskę oraz zafrasowaną matkę.

Z odsieczą przyszła mi babcia ze strony ojca. Wprowadziła się do nas, kiedy odkryła, jak silną odrazę budziłem w rodzicach. Wzięła na siebie ich obowiązki: karmiła mnie butelką, zmieniała pieluszki, przebierała, dopóki matka nie wybudziła się z przewlekłego letargu, a natura nie przywróciła jej instynktu macierzyńskiego tuż przed moimi pierwszymi urodzinami.

Niektóre dzieci wychowują się z niewidzialnymi przyjaciółmi, ja dorastałem z niewidzialnym bratem. Rodzice dopilnowali, żebym ze szczegółami poznał historię nieszczęsnego porodu, więc czułem się odpowiedzialny za śmierć brata. W ramach zadośćuczynienia przez lata bawiłem się z duchem mojego bliźniaka. Dzieliłem się z nim zabawkami, zwierzałem z lęków i marzeń. W łóżku zawsze zostawiałem trochę miejsca, żeby mógł położyć się przy mnie. I czułem wtedy jego oddech, jego ciepło. Kiedy przeglądałem się w lustrze, wiedziałem, że on miałby te same rysy twarzy, ten sam kolor oczu, te same włosy, ten sam wzrost, te same dłonie. Te same dłonie? Czy gdyby wróżbitka odczytała linie na jego dłoni, powiedziałyby jej to samo co moje?

Rodzice nazwali go Juan José, mnie zaś Juan Guillermo. Na nagrobku nad malutką trumienką jako datę śmierci umieścili datę urodzenia. Kłamstwo: Juan José zmarł tydzień wcześniej. Nigdy się nie urodził. Zatrzymał się na etapie wodnym, nie wyszedł poza fazę ryby.

W dzieciństwie miałem obsesję na punkcie swojej krwi. Babcia przy wielu okazjach podkreślała, że przeżyłem dzięki hojności anonimowych dawców, którzy przelali do mojego krwiobiegu swoje czerwone krwinki, swoje płytki, swoje leukocyty, swoją hemoglobinę, swoje DNA, swoje zmartwienia, swoją przeszłość, swoją adrenalinę, swoje koszmary. Latami tkwiłem w przekonaniu, że żyją we mnie inne istoty ludzkie, że ich krew miesza się z moją.

Pewnego razu, już jako nastolatek, postanowiłem odszukać listę dawców, żeby podziękować im za uratowanie mi życia. Wujek objawił mi wtedy prawdę, której wolałbym nie znać: „Za co im chcesz dziękować? Te sukinsyny skasowały niezłą forsę za każdy mililitr krwi” (dopiero wiele lat później handel krwią został zakazany). To wcale nie hojni altruiści, tylko desperaci zmuszeni do sprzedania własnej krwi. Strzykawki wysysały paliwo życia z ich uwiędłych, pokonanych ciał. Świadomość, że życie zawdzięczałem najemnikom, sprawiła mi wielki zawód.

W wieku dziewięciu lat po raz pierwszy zobaczyłem strumień swojej krwi. Grałem w nogę z kolegami z podwórka i piłka wpadła nam za ogrodzenie domu adwokata, rozwiedzionego alkoholika, który zawsze gdy wysiadał z samochodu, prezentował pistolet wetknięty za pasek spodni. Mur wokół domu był porośnięty powojem, a jego górna krawędź jeżyła się potłuczonymi butelkami, które miały zniechęcić intruzów. Ponieważ adwokata nigdy nie było w domu, bez problemu wdrapałem się po pnączach, ominąłem ostre odłamki szkła i zeskoczyłem po piłkę. W tamtą stronę poszło łatwo, ale w drodze powrotnej, kiedy ze szczytu muru zeskakiwałem na chodnik, poczułem, że zaczepiłem o coś spodniami. Wylądowałem na ziemi, ale zaraz usiadłem. Koledzy wytrzeszczali na mnie oczy. Z dziury w spodniach zaczęła się sączyć krew. Obejrzałem nogę i odkryłem głębokie rozcięcie, z którego tryskał czerwony strumyk. Rozciągnąłem dłońmi brzegi rany. W głębi zobaczyłem coś białawego. Pomyślałem, że to kawałek szkła albo jakieś inne ciało obce. To była moja kość udowa. Lekko mnie zamroczyło. Na szczęście w samą porę pojawiła się jedna z sąsiadek, kiedy siedziałem na chodniku blady, z zawrotami głowy i karmazynową kałużą u stóp. Kobieta wzięła mnie na ręce, wsadziła na tylne siedzenie swojego forda 200 i zawiozła do podłego szpitala przy alei Ermita Iztapalapa, oddalonego o dziesięć minut drogi.

Znowu transfuzje. Jeszcze więcej krwi nieznajomych. Nowa armia najemników pompowana przez komory mojego serca: prostytutki, alkoholicy, samotne matki, napalone nastolatki potrzebujące pieniędzy na popołudnie w hotelu, zwolnieni z pracy urzędnicy bez widoków na nowe zatrudnienie, murarze niemający czym nakarmić swoich dzieci, robotnicy próbujący związać koniec z końcem, narkomani rozpaczliwie potrzebujący działki. Wyrzutki społeczne krążące w moich żyłach.

Lekarz, który mnie operował, powiedział mi, że odniosłem typową ranę toreadora, że dokładnie w ten sposób róg byka rozdziera udo matadora i przecina mu tętnicę, tak jak i moja została przecięta. To był zupełny przypadek, że ten lekarz pracował kiedyś jako asystent chirurga przy arenie Plaza México. W ciemnej sali operacyjnej obskurnej lecznicy, do której mnie przywieziono, świetnie wiedział, jak pozszywać moją rozszarpaną tętnicę udową. Dzięki biegłości medyka i natychmiastowej reakcji tamtej kobiety, która mnie uratowała, życie nie wyciekło ze mnie przez dziurę w nodze.

Spędziłem tam piętnaście dni. Szpital dysponował zaledwie czterema łóżkami. W jednym z nich spali na zmianę moja babcia, matka i brat. Czasem przywożono mocno zamroczonych pijaków albo rannych z wypadków samochodowych. Pewnego wieczoru pojawił się mężczyzna dźgnięty nożem w brzuch, którego również uratował talent chirurgiczny młodego lekarza.

To właśnie podczas tych nocy, kiedy Carlos nade mną czuwał, naprawdę się poznaliśmy. Różnica sześciu lat i kilku miesięcy uniemożliwiała nam symbiozę. Dzielącą nas głęboką przepaść udało się zasypać w ciągu tych przegadanych godzin nad ranem, kiedy pilnował, żeby dren sprawnie działał, żeby pielęgniarki nie zapominały podawać mi antybiotyków, kiedy pomagał mi korzystać z toalety, przemywał gąbką długą ranę znaczącą moją nogę. Z autentycznym zapałem wspierał mnie podczas rekonwalescencji. Zdałem sobie sprawę, że i z nim dzieliłem kiedyś ciemną macicę mojej matki, że byliśmy członkami nacji tej samej krwi. Z brata niewidzialnego – Juana José – przerzuciłem się na brata widzialnego – Carlosa. Odkryłem, że mój prawdziwy bliźniak urodził się sześć i pół roku przede mną, i od tej pory staliśmy się nierozłączni.

Lekarz zabronił mi przez dwa miesiące dźwigać, schylać się, kucać i chodzić, nawet o kulach. Ponieważ rodzice nie mieli pieniędzy na wózek inwalidzki, wozili mnie do szkoły na taczkach.

Pierwszego dnia, kiedy mogłem wreszcie wyjść z domu na własnych nogach, wyruszyłem na poszukiwanie plamy krwi, która pozostała na chodniku. Długo przyglądałem się czarnemu motylowi namalowanemu wieloma krwiami składającymi się na moją krew, który przypominał mi o tym, że życie niemal uszło ze mnie na tamten skrawek asfaltu.

Matka przyłapała mnie, kiedy niewidzącym wzrokiem wpatrywałem się w plamę. Wkrótce wróciła z wiadrem, szczotką i płynem do mycia, po czym kazała mi wyszorować chodnik do czysta. Plama zniknęła, ale na ostrych krawędziach szkła, które rozorało mi nogę po wewnętrznej stronie uda aż do łydki, trwały resztki suchej krwi, nie do zmycia nawet przez kolejne deszcze.

Rok później wspiąłem się na mur, młotkiem odłupałem fragment butelki, który zadał mi ranę, i schowałem go w szufladzie. Wyobrażam sobie, że toreadorzy robią to samo z rogiem byka, który ich przeszyje.

Na nodze została mi blizna długości czterdziestu centymetrów. Straciłem czucie za kolanem, wokół kostki i po zewnętrznej stronie stopy. Brak czucia jeszcze trudniej znieść niż ból. Dzięki bólowi czuje się przynajmniej, że dana część ciała żyje. Jego brak oznacza, że niemal na pewno coś w nas umarło.

Kobieta, która owego popołudnia uratowała mi życie, była matką tego, który pięć lat później miał zostać moim wrogiem, zabić mojego brata. W morderstwie tym miałem w pewnym stopniu udział, a uruchomiło ono cały łańcuch śmierci, który unicestwił moją rodzinę.

Według wierzeń pewnego afrykańskiego plemienia każdy człowiek posiada dwie dusze: jedną lekką, a drugą ciężką. Kiedy śnimy, dusza lekka porzuca nasze ciało i snuje się po peryferiach rzeczywistości; kiedy mdlejemy, to dlatego, że dusza lekka nagle nas opuściła. Kiedy odchodzi i już nie wraca – popadamy w szaleństwo.

Dusza lekka pojawia się i znika. Dusza ciężka – nie. Emigruje z naszego ciała dopiero w chwili śmierci. Jako że dusza ciężka nigdy wcześniej nie wychodziła na zewnątrz, nie zna drogi prowadzącej w zaświaty, gdzie ma przecież spędzić całą wieczność. Dlatego na trzy lata przed śmiercią dusza lekka wyrusza w podróż, żeby je odnaleźć. Ponieważ nie wie, gdzie dokładnie się udać, wdrapuje się na baobab, pierwsze drzewo Stworzenia, i stamtąd lustruje horyzont, żeby obrać drogę. Potem odwiedza miesiączkujące kobiety. W trakcie menstruacji poznają one granicę między życiem a śmiercią. W bólu i krwi tracą istotę, która mogłaby istnieć, ale już nie zaistnieje. Podczas miesiączki kobiety dostępują wiedzy. Tkwią na granicy między bytem a niebytem, dlatego mogą wskazać duszy lekkiej drogę do śmiertelnej otchłani.

Dusza lekka rusza na wędrówkę. Przemierza doliny, pokonuje pustynie, wspina się na szczyty gór. Po wielu miesiącach dociera do celu i zatrzymuje się na skraju zamglonej przepaści. Wpatruje się w nią ze zdumieniem. Jest naocznym świadkiem wielkiej tajemnicy. Powraca, ze szczegółami opowiada duszy ciężkiej, co widziała, i pewnie prowadzi ją ku śmierci.Księżyc

– Nie chrzań, Piątka – skwitował Kaczor, kiedy skończyłem im opowiadać afrykańską legendę. Nauczyłem się jej na pamięć na lekcję historii powszechnej w gimnazjum. Nauczyciel zapowiedział, że kto przygotuje opowieść, której on nie będzie znał albo której zakończenia nie będzie potrafił odgadnąć, ten dostanie dziesiątkę¹. Książkę, w której przeczytałem to opowiadanie, znalazłem wśród stert tomów walających się na podłodze pokoju Carlosa. Sporą część swoich zbiorów ukradł z bibliotek i księgarni. Ale nie z domów kolegów, bo twierdził, że ich rodzice mieli fatalny gust i kolekcjonowali wyłącznie bestsellery.

W wieku osiemnastu lat mój brat rzucił szkołę. Ojciec wpadł w furię, kiedy się o tym dowiedział. Uważał wykształcenie za klucz do sukcesu, na jaki on sam nie miał szans. Dawał z siebie wszystko, żeby zapewnić nam jak najlepsze życie. Pracowali z matką na dwie zmiany, żeby zarobić na czesne w prywatnych szkołach. Carlos i ja jako jedyni w okolicy nie chodziliśmy do rejonowych szkół publicznych – podstawówki Centenario, gimnazjum numer 74 i liceum numer 6. Rozczarowany ojciec zagroził bratu, że jeśli nie będzie się uczył, nie dostanie od niego ani grosza. Na Carlosie nie zrobiło to wrażenia. W wieku dziewiętnastu lat zarabiał znacznie więcej niż ojciec.

– Prawda, strasznie ckliwa historyjka – dorzucił Jaibo.

Jaibo, Kaczor, Beksa i ja lubiliśmy wieczorami gadać na dachu, gdzie pani Carbajal suszyła pranie. Trzynastoletni Jaibo palił dwie paczki delicados dziennie. Odpalał jednego od drugiego, bo nie umiał się zaciągać. Beksa – nazywaliśmy go tak, bo był sentymentalny i często łzy leciały mu z oczu – przynosił zwykle piwo i częstował Kaczora. Ja nie piłem ani nie paliłem. Postanowiłem na trzeźwo dokonać tego, na co inni porywali się tylko po pijaku.

W kolonii większość z nas przesiadywała na dachach. Po tym całym burdelu z sześćdziesiątego ósmego, po masakrze studentów w Tlatelolco i antykomunistycznej paranoi rządu, policyjne suki – furgony z dwiema drewnianymi ławkami wewnątrz, na których upychano zatrzymanych – codziennie objeżdżały całą kolonię. Policjanci patrolowali okolicę, stojąc na tylnym zderzaku i trzymając się krat na drzwiach. Jeśli zauważyli cię na ulicy, zeskakiwali z suki, zatrzymywali cię pod zarzutem włóczęgostwa i podżegania (chociaż żaden z nich nie rozumiał tego słowa) i zabierali do aresztu, a kajdanki zaciskali tak mocno, że odcinały dopływ krwi do dłoni. Kiedy już cię zamknęli, zaczynało się nieustanne bicie, kopanie i rażenie prądem w jądra, dopóki ktoś nie przyniósł dość forsy na łapówkę – dopiero wtedy cię wypuszczali. W najlepszym wypadku gonili cię tylko i okładali pałkami – „Może teraz się nauczysz, żeby nosić krótkie włosy jak facet, a nie jak jakaś panienka”. Potem cię wypuszczali, ale na odchodnym grozili: „Jeśli jeszcze raz cię zobaczymy na ulicy z tymi kudłami, to cię wykastrujemy, sukinsynu, żebyś już całkiem był babą”.

Bezpieczni od policyjnego prześladowania byli wyłącznie „dobrzy chłopcy” należący do Ruchu Młodzieży Katolickiej. Dobrzy chłopcy nosili fryzury na jeża, koszule z długim rękawem zapięte pod szyję i krzyżyki na łańcuszkach. Nie mówili „brzydkich słów”, codziennie chodzili do kościoła, pomagali staruszkom dźwigać torby z zakupami z supermarketu i zawozili jedzenie do sierocińców. Ideał każdej matki czy teściowej: dobrzy synowie, dobrzy uczniowie, dobrzy chłopcy. Czyści, porządni, poukładani, pracowici, cnotliwi.

Noc była gorąca. Nagrzane cegły oddawały ciepło, nie wiał nawet lekki wiaterek, który mógłby nas nieco ochłodzić. Jaibo nie przestawał palić. Odpalił nowego papierosa od niedopałka poprzedniego.

– Czemu niby ckliwa? – zapytałem Jaiba.

– No bo ckliwa.

– A co ty możesz wiedzieć, łajzo? Jeszcze niedawno myślałeś, że dziewczyny dostają okresu, jak tracą dziewictwo – nabijałem się z niego.

Jaibo pochodził z Tampico². Jego ojciec, marynarz, zabił się, kiedy spadł po pijaku z dziobu statku handlowego, na którym pracował. Wdowa, również alkoholiczka, wraz z piątką dzieci zwaliła się na głowę bratu mieszkającemu w mieście Meksyk. Biedny człowiek, sam świeżo po ślubie, musiał nagle wykarmić sześcioro darmozjadów ze swojej skromnej pensji topografa.

– O kobietach wiem wszystko – oświadczył Jaibo.

– No dobra, to powiedz mi, co to błona dziewicza – rzuciłem wyzwanie.

Nie odpowiedział. Nie mógł wiedzieć, co to takiego. Kaczor pociągnął łyk piwa i zwrócił się do mnie.

– Czyli co, jak babka ma okres, to nagle wie, gdzie znajdują się zaświaty? – zapytał z przekąsem.

– No bo kiedy dostaje okresu, to traci to, co mogłoby być dzieckiem – odparłem.

– A kiedy walę konia, to też dostępuję wiedzy tajemnej? – wtrącił się Beksa. – Wytryskuję od cholery plemników, z których też mogłyby być dzieci.

Cała trójka pokładała się ze śmiechu, kiedy nagle jakiś głos odezwał się za naszymi plecami:

– Nie, wy debile.

Odwróciliśmy się. To był Carlos. Nie wiadomo, jak długo tam stał i podsłuchiwał. Podszedł do nas. Moi koledzy byli wyraźnie onieśmieleni. Carlos rządził w kolonii. Stanął przed Beksą.

– Każda kobieta ma tylko jakieś czterysta, może sześćset jajeczek. Kiedy ma okres, jajeczko wyłazi z niej w krwawych strzępach i okropnie ją to boli. Hormony wpływają na jej nastrój, puchnie jej ciało. Ty masz zatrzęsienie plemników, a walenie konia to sama przyjemność. Kobiety wiedzą rzeczy, o których my nie mamy zielonego pojęcia.

Kumple milczeli. Nie mieli żadnych kontrargumentów. Carlos nałogowo czytał książki z dziedziny filozofii, historii, biologii, literaturę piękną. Rzucił szkołę znudzony ślęczeniem nad tekstami, które uważał za przeciętne. Miał rozległą wiedzę i potrafił się wyrażać jak nikt inny w naszej kolonii. Posługiwał się językiem precyzyjnie, znał trudne, tajemniczo brzmiące słowa. Jednak nawet gdyby moi koledzy dorównywali mu erudycją, nie odważyliby się postawić. Bali się go. Wszyscy się go bali.

Carlos wskazał na paczkę delicados wystającą z kieszeni koszuli Jaiba.

– Poczęstuj mnie papierosem – poprosił.

Jaibo zerwał się na równe nogi i wyciągnął do niego paczkę. Carlos wyjął papierosa, a Jaibo zaraz podał mu ognia. Carlos zapalił, przyjrzał się uważnie paczce, jakby miał w ręku jakiś dziwaczny obiekt, zmiażdżył ją w dłoni, aż jej zawartość połamała się na kawałeczki, po czym cisnął na ulicę. Jaibo popatrzył na niego z oburzeniem.

– Dlaczego to zrobiłeś?

– Żebyś nie umarł na raka – odparł mój brat tonem pozbawionym wyrazu, po czym zgasił papierosa o ogrodzenie z siatki. Uśmiechnąłem się, a kiedy Carlos to zauważył, też się uśmiechnął. Zadarł głowę i zapatrzył się na księżyc. – Za czterdzieści siedem dni Apollo 11 wyląduje tam, na Morzu Spokoju. – Wskazał palcem na jakiś nieokreślony punkt.

Wszyscy czterej popatrzyliśmy na księżyc. Niemożliwa misja wyśniona przez gatunek ludzki miała już wkrótce osiągnąć swój cel.

– Grawitacja na Księżycu jest sześć razy słabsza od naszej – dodał, nie odrywając od niego wzroku.

– Jak to? – zapytał Beksa.

Carlos się uśmiechnął.

– Wytłumaczę ci to tak: skoro twoja gruba stara waży tutaj ze sto kilo, tam ważyłaby tylko jakieś szesnaście.

Carlos dobrze znał nadwrażliwe usposobienie Beksy i wiedział, że tego rodzaju żart może wycisnąć mu z oczu parę łez, ale Beksa z takim skupieniem próbował zrozumieć przelicznik, że wcale się nie popłakał. Carlos zresztą i tak wykazał się życzliwością: matka chłopaka tak naprawdę ważyła ze sto czterdzieści kilo.

– Żeby wrócić na Ziemię, statek musi wystartować z Księżyca i wykorzystując jego siłę grawitacji, wejść na jego orbitę. Jeśli poleci dalej, nigdy nie wróci – ciągnął.

Już wcześniej mi to tłumaczył. Przerażała mnie taka możliwość. Trzyosobowa załoga statku traci szansę powrotu i ulatuje gdzieś w nieskończoną przestrzeń. Trzech mężczyzn obserwuje przez okienko coraz bardziej oddalającą się planetę. Co odkryliby w drodze donikąd? Co czuliby tam w górze, dryfując biernie w bezkresnych przestworzach? Poddaliby się powolnej śmierci czy mieliby przy sobie kapsułki z cyjankiem, żeby przyśpieszyć koniec? Na jak długo wystarczyłoby im tlenu, zanim zapadliby w nieodwracalny, śmiertelny letarg? Walczyliby między sobą o jedzenie, zdeterminowani, by przeżyć, nawet jeśli jeszcze tylko kilka dni? Myśl o podboju Księżyca budziła we mnie nie entuzjazm, tylko lęk. Trojaczki w metalowej macicy unoszące się w stanie nieważkości niczym w fałszywym płynie owodniowym, rywalizujące o przetrwanie – ta metafora była mi zbyt boleśnie bliska.

Carlos kopnął mnie w podeszwę trampka.

– Idziemy na kolację.

Wyciągnął rękę i pomógł mi wstać.

– Widzimy się jutro – rzuciłem do kumpli.

Ruszyliśmy slalomem między drucianymi siatkami, kablami, sznurami na pranie, zbiornikami na wodę. Dotarliśmy na skraj suszarni rodziny Ávalów. Żeby dostać się do domu, musieliśmy przeskoczyć półtorametrową szczelinę między suszarniami Ávalów i Prietów. Zwykle pokonywaliśmy przeszkodę bez zastanowienia. Stanowiło to część codziennej rutyny. Istniało jednak realne ryzyko. Pewnej nocy, cztery miesiące wcześniej, Chelo, szczupła, śliczna siedemnastolatka o niebieskich oczach, i jej chłopak Marmurek poszli się bzyknąć między praniem rozwieszonym w suszarni Martinezów (domyśliliśmy się tego po dwóch zużytych kondomach, które znaleźliśmy tam następnego dnia). Kiedy wracali po ciemku, ona miała skoczyć pierwsza, ale źle oceniła odległość i runęła w dół. Spadła na kolana prosto na bagażnik coroneta Prietów. Amortyzatory samochodu uratowały jej życie, złagodziły siłę upadku. Chelo strzaskała sobie obie kości udowe, ale kręgosłup i czaszka nie ucierpiały. I miała szczęście, że Kieł, ogromny wilczur Prietów, kundel po suce rasy alaskan malamute i wilku kanadyjskim, był uwiązany. Gdyby nie łańcuch, pies rozszarpałby ją na strzępy. Fernando Prieto wyszedł na taras zaalarmowany hukiem i ujadaniem Kła. Znalazł Chelo leżącą na ziemi z udami poprzebijanymi dziesiątkami odłamków kości.

Chelo dochodziła do siebie przez półtora roku, przeszła bolesną rehabilitację. Wielokrotnie ją operowano, jej nogi pokrywała gęsta siatka blizn. Popołudniami wychodziła o kulach na spacer po okolicy, ledwie utrzymując równowagę. Potem wracała do domu, żeby zrobić serię wyczerpujących ćwiczeń. Aż na ulicy dało się słyszeć polecenia fizjoterapeuty i jęki bólu pacjentki. Jednak mimo tego cierpienia zawsze widywałem ją uśmiechniętą. Była wesoła, zabawna i niezmiennie dobra. Wiele lat później Chelo kochała się ze mną tak czule, że uratowała mnie przed szaleństwem.

Carlos skoczył pierwszy i zaczekał na mnie. Bez problemu pokonałem odległość. Przekraczanie tej przepaści zawsze mnie podniecało. Czasami utrudniałem sobie zadanie, żeby dodatkowo podkręcić poczucie niebezpieczeństwa: skakałem bez rozbiegu, z zamkniętymi oczami, z dłońmi za plecami. Carlos kiedyś mnie na tym przyłapał. Wściekł się i zaczął mnie ochrzaniać, ale ja zignorowałem reprymendę i znowu skoczyłem. Carlos podszedł i złapał mnie pod ramiona. Potem podniósł mnie wysoko w powietrze (miałem wówczas jedenaście lat) i podszedł do krawędzi, jakby chciał mnie zrzucić w lukę między budynkami.

– Zachciało ci się ryzyka, gamoniu?

Spojrzałem w dół. Pode mną sześć metrów. Ale ten widok, zamiast mnie przestraszyć, strasznie mnie rozbawił i zacząłem się zaśmiewać.

– Co jest? – zapytał skonsternowany Carlos.

Obmyślił taki świetny sposób, żeby dać mi nauczkę, a ja wiszę w jego ramionach nad przepaścią i nie mogę przestać się śmiać.

Carlos zrobił w tył zwrot i rzucił mnie na dach Ávalów.

– Nigdy więcej mi tego nie rób – ostrzegł – bo tak ci przyłożę, że się nie pozbierasz.

Uśmiechnąłem się, przeskoczyłem półtora metra tam i z powrotem, a potem zacząłem sobie biegać po budynkach.

Szliśmy dachami w stronę domu. Im bardziej się zbliżaliśmy, tym wyraźniej słyszeliśmy w ciemności piski szynszyli. Carlos miał ich setki. Założył hodowlę na dachach Prietów, Martinezów i naszym. Dziesiątki malutkich klatek spiętrzonych jedna na drugiej, apartamentowiec gryzoni o miękkim futerku. W gorące dni smród moczu przenikał do domów. Żeby uniknąć skarg, Carlos płacił Gumarowi – młodemu Mulatowi, lekko opóźnionemu w rozwoju – żeby trzy razy dziennie czyścił tarasy na dachach chlorem i środkiem dezynfekującym.

Carlos wyciągnął latarkę z kieszeni i poświecił dookoła. Oślepione blaskiem szynszyle zaczęły kręcić się w kółko i uderzać o pręty klatek. Niektóre stawały na tylnych łapkach, jakby próbowały się zorientować, co się dzieje. Carlos zawsze nosił przy sobie latarkę, żeby wypatrywać bezpańskich kotów, które mogły zaszkodzić jego hodowli. Koty wpychały łapy między pręty, łapały szynszyle za głowy, dusiły je, zagryzając im pyszczki, a potem rozczłonkowywały i zjadały ofiary.

W budzie dla psa mój brat trzymał zardzewiałą strzelbę jednostrzałową kalibru .22. Jeśli tylko zauważył jakiegoś kota przybłędę, mierzył mu w głowę i strzelał. Celownik nie był zbyt precyzyjny, czasem kula trafiała w brzuch. Nierzadko więc znajdowało się pod samochodami w garażach zdychające koty, miauczące przeraźliwie z bólu i ciągnące za sobą podziurawione jelita.

Interes z szynszylami zaczął się od tego, że jeden z wujków podarował Carlosowi na szesnaste urodziny samicę. Parę tygodni później Carlos dokupił samca. Szynszyle się sparowały i w ciągu niespełna dwóch miesięcy spłodziły dziesięć młodych. Carlos przeczytał w jakiejś gazecie o cenach ich futra. Przejechał się do centrum i ustalił, że pewien żydowski handlarz tekstylny skupuje je hurtowo. Rodzice zgodzili się, by zbudował klatki na dachu, a on dokupił jeszcze dwadzieścia szynszyli. Półtora roku później sprzedawał już około czterystu futer miesięcznie. Zorganizował hodowlę tak, żeby samice zachodziły w ciążę i rodziły w rytmie wymaganym przez popyt.

Chociaż Carlos zarabiał na szynszylach kupę forsy, nie ten interes stanowił podstawę jego działalności.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: