Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Dziwne losy Jane Eyre - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
7 grudnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Dziwne losy Jane Eyre - ebook

Jane po śmierci obojga rodziców trafia pod opiekę wuja. Za sprawą jego żony szybko przenosi się do szkoły dla sierot z internatem. Mimo surowych warunków udaje jej się zdobyć wykształcenie i znaleźć pracę guwernantki w posiadłości Edwarda Rochestera. Kiedy wszystko wskazuje na to, że w końcu znalazła bezpieczny schron, na jaw wychodzą mroczne tajemnice...

„Dziwne losy Jane Eyre" to najsłynniejsza powieść Charlotte Brontë, która do dziś utrzymuje niesłabnącą popularność.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-281-1029-4
Rozmiar pliku: 471 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

Dzień był słotny i mroźny, nie sposób też było myśleć o przechadzce.

Pani Reed wyciągnięta przed kominkiem na wygodnej kanapce, zdawała się być zupełnie szczęśliwa w gronie swych dzieci: Jana, Elizy i Georginy, które otaczały ją wyjątkowo spokojne i zgodne.

Mnie zabroniono się do nich zbliżać. Pani Reed oświadczyła mi, że dopóki Bessie, nasza opiekunka, nie uzna, że się poprawiłam i stałam dzieckiem milszym, swobodniejszym i grzeczniejszym, dopóty nie będzie mogła mi pozwolić na to, abym bawiła się z jej dziećmi.

– Cóż tam znów Bessie naskarżyła na mnie? – zapytałam.

– Jane! Jak możesz tak niegrzecznie mówić o starszych? – spytała pani Reed. – Proszę cię, usiądź gdzieś na boku i nie odzywaj się, dopóki nie nabierzesz więcej rozsądku.

Wsunęłam się do przyległego pokoju, który był salą jadalną i jednocześnie biblioteką. Wyciągnęłam z szafy książkę z obrazkami i wdrapałam się z nią we framugę okna. Ciężkie adamaszkowe firanki dzieliły mnie od reszty pokoju, a szyby okna od zawiei, która szalała na dworze.

Zajęta obrazkami, spokojna i samotna, czułam się szczęśliwa i obawiałam się tylko, aby mi nie przeszkodzono.

Jednak wkrótce do pokoju wbiegł Jan Reed.

– Pani grymaśnico, gdzie jesteś! – zawołał na progu.

Zobaczywszy jednak, że pokój był pusty, chciał się już cofnąć, gdy idąca za nim Eliza odezwała się:

– Jest zdaje się we framudze okna.

Wyszłam z mego ukrycia cała drżąca.

– Czego chcesz? – spytałam.

– Powiedz raczej: „Czego pan chce” – odpowiedział. – Chcę, abyś tu przyszła.

I mówiąc to rozsiadł się w fotelu, a mnie kazał stanąć przed sobą.

Jan był czternastoletnim, silnym i barczystym chłopcem, o śniadej, niezdrowej cerze i ostrym obejściu. Nie był dotąd w szkołach, bo matka po dwumiesięcznej próbie odebrała go stamtąd, utrzymując, że był słabowity i nadmiar pracy mógł go zabić.

Chłopiec ten nie kochał nikogo; mnie wyjątkowo nienawidził. Drżałam też przed nim tym bardziej, że nikt nigdy nie stanął w mojej obronie. Wszyscy bali się Jana i schlebiali mu z obawy, by nie poskarżył się matce, która była ślepa i głucha na jego wybryki. Bił mnie i lżył w jej obecności ostrymi słowami; niemniej pani Reed nigdy nie widziała i nie słyszała tego.

Słuchałam zawsze Jana; toteż i tym razem wiernie spełniając dany mi rozkaz stanęłam przed nim.

Pokazał mi język i tak ze trzy minuty przyglądał mi się. Wiedziałam, że mnie uderzy; z rezygnacją czekałam na to.

Po chwili wstał i wyciął mi silny policzek. Zachwiałam się i odsunęłam o parę kroków.

– Masz za zuchwalstwo względem mamy, za to, że schowałaś się za firankę i za zuchwałe spojrzenie, które rzuciłaś mi przed chwilą.

Milczałam i cierpliwie oczekiwałam drugiego uderzenia.

– Co robiłaś za firanką?

– Czytałam.

– Pokaż książkę.

Podałam mu ją w milczeniu.

– Jakim prawem bierzesz moje książki, ty żebraczko? Ty, co nie masz nic? Mama zawsze mówi, że powinnaś być między sługami, nie wśród nas, bogatych dzieci; że jesteś biedna i na naszej łasce. Nauczę ja cię myszkować po mojej bibliotece i po moim domu! Idź i stań pod drzwiami, z daleka od okien i lustra.

Usłuchałam go i zaledwie zdołałam zrozumieć, co mi grozi, ciężki tom, rzucony z zamachem, uderzył mnie w głowę i skaleczył do krwi.

Cierpiałam mocno, strach i obawa zmieniły się nagle w uczucie gniewu i niemal wściekłości.

– Jesteś – zawołałam – nędznikiem, rozbójnikiem, zbrodniarzem... cesarzem rzymskim!...

Czytałam niedawno _Historię Rzymu_ Goldsmitha i wyrobiłam sobie już pewne pojęcie o Neronie, Kaliguli i ich następcach.

– Co?... Jak to? – zawołał rozwścieczony. – Ona mnie, mnie, odważa się mówić takie rzeczy prosto w oczy! Elizo, Greorgino, słyszałyście? Powiem ja to mamie! Ale wpierw...

Tu chwycił mnie za włosy i ramiona. Krople gorącej krwi ciekły mi po szyi – nie panowałam już nad sobą. Słyszałam krzyki i przekleństwa Jana, czułam ból i upokorzenie, widziałam jak do pokoju weszła pani Reed z panną Abbot, swoją pokojówką, i z Bessie. Rozdzielono nas i do moich uszu doleciały tylko słowa:

– Boże! Cóż za zuchwalstwo! Uderzyć pana Jana!

– Zamknąć ją w czerwonym pokoju – zawołała pani Reed. Cztery ręce chwyciły mnie i uprowadziły.ROZDZIAŁ II

Daremnie siliłam się wyrwać z rąk prowadzących mnie kobiet.

– Trzymaj ją panno Abbot – wołała Bessie – jest zła jak wściekły kot!

– Boże! Co za zuchwalstwo! – powtarzała przez całą drogę Abbot. – Uderzyć szlachcica, syna swej dobrodziejki! Swego pana!

– Jak to swego pana? Czyż jestem jego sługą?

– Gorzej jak sługą, bo jesteś na jego łasce. Usiądź i zastanów się sama nad swoim postępkiem.

Wprowadziły mnie do czerwonego pokoju i posadziły na krześle.

Zerwałam się.

– Panno Abbot, daj mi sznurek, trzeba ją przywiązać.

– Nie trzeba – zawołałam upokorzona – nie ruszę się stąd. I konwulsyjnie chwyciłam za poręcz krzesła.

– Nigdy jeszcze taka nie była – zauważyła Bessie.

– Ale złe w niej było! Mówiłam o tym z panią i ona też uznała, że nie ma bardziej fałszywego dziecka pod słońcem.

Bessie nie odpowiedziała. Dopiero po chwili zaczęła:

– Panno Jane! Powinnaś pamiętać o tym, ile jesteś winna pani Reed, i swoim postępowaniem starać się zasłużyć na jej miłość. Wierz mi, że ci to mówię dla twego dobra – dodała łagodniej.

– Pan Bóg ją ukarze! – powiedziała Abbot. – Może zesłać na nią nagłą śmierć, a wtedy cóż stanie się z jej duszą? Módl się, panno Jane, gdy zostaniesz sama, bo inaczej zły duch gotów wejść do ciebie przez komin!

Wyszły i zamknęły za sobą drzwi.

Zostałam sama, a miałam wtedy dziesięć lat. Czerwony pokój był zupełnie oddzielony od reszty domu. Palono tu rzadko i nikt nigdy w nim nie mieszkał, tylko pani Reed przychodziła tu od czasu do czasu, by przejrzeć biurko, w którym były jej papiery, kosztowności i portret nieboszczyka męża.

Pan Reed umarł w tym pokoju przed dziewięciu laty, tutaj leżał po śmierci wystawiony na paradnym katafalku i odtąd pokój ten, otoczony tajemniczą czcią, stał pusty i samotny.

Umeblowanie jego było ponurej, ciemnopąsowej barwy; ciężkie firanki wpuszczały mało światła i jedynym w pokoju jasnym przedmiotem było biało zasłane łóżko byłego pana tego domu.

Posadzono mnie na jednym z krzeseł, na wprost stojącego łóżka. Siedziałam chwilę nieruchomo, nareszcie wstałam, by przekonać się czy rzeczywiście jestem zamknięta.

Niestety! Nigdy najgorszy złoczyńca nie był lepiej uwięziony.

Wracając na miejsce, spojrzałam w lustro. Szczupła, wątła postać z rozrzuconymi w nieładzie włosami, spojrzała na mnie iskrzącym wzrokiem.

Zadrżałam! Zdawało mi się, że widzę jednego z owych upiorów, o których Bessie opowiadała nam tak zajmujące historie.

Usiadłam na swym dawnym miejscu. Owładnął mną zabobonny strach, nie poddawałam mu się jednak jeszcze. Byłam wzburzona. Okrutne postępowanie Jana Reeda, dumna obojętność jego sióstr, wstręt do mnie ich matki, stronnicze zapatrywanie się służących na moje postępowanie, wszystko to jasno mi się w tej chwili przedstawiało, burzyło we mnie krew. Dlaczego wiecznie miałam cierpieć? Dlaczego zawsze obchodzono się ze mną źle, sądzono i potępiano bez racji? Dlaczego nigdy nikomu nie mogłam dogodzić ani się podobać?...

Wszak cierpiałam tak strasznie! Rana na głowie wciąż krwawiła, a Janowi nie powiedziano na to ani słowa; mnie zaś za chęć obrony skazano na tak straszną pokutę!

„Niesprawiedliwość! Niesprawiedliwość!” wołał we mnie jakiś wewnętrzny głos i rozbudzona wyobraźnia podawała mi tysiące najdziwaczniejszych sposobów uwolnienia się od życia pełnego takich mąk. Chciałam uciekać – zamorzyć się głodem; co chwila przychodziła mi do głowy nowa myśl, a wśród nich ciągle jedno i to samo brzmiało pytanie: za co i dlaczego ja, i zawsze tylko ja, skazana jestem na ciągłe cierpienia? Dziś, po wielu latach, łatwo mi na to znaleźć odpowiedź.

Pan Reed, brat mojej matki, przygarnął mnie do siebie, gdy zostałam małą sierotą. Na łożu śmiertelnym wymógł od żony obietnicę, że mnie nie opuści i wychowa razem ze swymi dziećmi. Kobieta ta nienawidziła mnie jednak całą duszą, bo byłam dla niej niczym, a mój chłodny na pozór charakter, zamknięty w sobie i nieśmiały, powierzchowność bez wdzięku i swobody obejścia, wszystko to nie pozwalało mi zjednać jej serca. Trzymała mnie w domu, cierpiała, żywiła i odziewała; sądziła zatem, że spełnia dane mężowi słowo, ale zawsze w głębi duszy czuła do mnie wstręt i pogardę. Cóż dziwnego, że uczucia te podzielały jej dzieci, że służba chętniej schlebiała swej pani niż biednej, opuszczonej, a w dodatku pozbawionej dziecięcego wdzięku sierocie!

Znużona wewnętrzną walką zaczęłam opadać z sił, coraz bardziej ogarniał mnie strach. Ściemniało się. Po wybuchu gwałtownej rozpaczy, buntu i energii, mój umysł opanowało poczucie własnej winy. Utkwiły mi w głowie słowa Abbot. Pomyślałam, że jestem bardzo grzeszna, że zasługuję na karę, choćby tylko za to, że przed chwilą pragnęłam śmierci i myślałam o samobójstwie.

Stanął mi w myśli pan Reed. Gdyby on żył – inne byłoby moje życie. – A kto wie – pomyślałam sobie – może on widzi, jaka mi się krzywda dzieje, jak źle się ze mną obchodzą? I naraz wyobraziłam sobie, że jego duch, chcąc mnie pocieszyć, ukaże mi się tu, w tym samym pokoju, w którym odebrał od żony przysięgę, dziś złamaną i sponiewieraną.

Drżałam na myśl o podobnym zjawisku, tłumiłam łkanie, by najmniejszym szelestem nie przerwać groźnej ciszy, wśród której co chwila spodziewałam się usłyszeć jakiś tajemniczy głos. Spoglądałam z obawą na stojące przede mną białe łóżko i widząc, że odwaga odchodzi ode mnie zupełnie, siłą woli zapanowałam nad sobą i rozejrzałam się po pokoju. W tej chwili odbicie jakiegoś światła ukazało się nad łóżkiem, przemknęło po suficie i zawisło nad moją głową. Dziś przypuszczam, że ktoś z latarnią przechodził przez dziedziniec; wówczas, pod wpływem rozstrojonych do najwyższego stopnia nerwów, błędne światełko wzięłam za zwiastuna mającej mi się ukazać wizji. Jakiś szelest doszedł do moich uszu. Przerażona, zrozpaczona, wzburzona do szału, pobiegłam w stronę drzwi i z całą siłą zaczęłam nimi szarpać.

Wkrótce dały się słyszeć kroki: Abbot i Bessie stanęły w drzwiach.

– Czy panna chora? – spytała ta ostatnia.

– Co to za hałas?

– Weźcie mnie stąd, wyprowadźcie – wołałam ze łzami.

– Dlaczego? Co ci jest? Czy zobaczyłaś coś? – spytała znów Bessie.

– Och! Widziałam światło i myślałam, że mi się duch ukaże. Chwyciłam Bessie za rękę – nie wyrwała mi jej.

– Znane sztuczki – podsumowała Abbot – krzyczała tak, aby nas tu sprowadzić i szybciej się uwolnić.

W tej chwili w korytarzu ukazała się pani Reed.

– Co to za krzyki – zapytała ostro. – Czy nie powiedziałam wam, że Jane ma tu pozostać dopóki sama po nią nie przyjdę? Co tu robicie?

– Proszę pani, panna Jane płakała tak bardzo – nieśmiało szepnęła Bessie.

– Puść ją – odrzekła pani Reed – puść ją natychmiast. Za karę godzinę dłużej będziesz tu siedzieć, abyś wiedziała, że wybiegi twoje i hipokryzja na nic się nie przydadzą.

– Och! Ciociu, zlituj się nade mną, przebacz mi, daj inną karę, bo ja tu nie wytrzymam, ja umrę, jeśli mnie tu zostawisz!

– Milcz! Obrzydzenie sprawia mi twoja gwałtowność!

Uważała mnie za uosobienie fałszu, obłudy i gwałtownych namiętności.

Bessie i Abbot odeszły.

Pani Reed popchnęła mnie do pokoju i zamknęła za mną drzwi. Słyszałam jak odchodziła.

Musiałam zemdleć, bo nie wiem, co działo się ze mną od tej chwili.ROZDZIAŁ III

Gdy wróciłam do przytomności, groza przestrachu nie utraciła jeszcze nade mną swej władzy. W pierwszej chwili nie wiedziałam, gdzie jestem i co się ze mną dzieje.

Powoli zaczęłam jaśniej myśleć. Leżałam w łóżku, jakiś pan poprawiał mi poduszki, a Bessie ze szklanką wody stała u mego wezgłowia.

Po chwili, w owym obcym człowieku rozpoznałam pana Lloyda, aptekarza, po którego posyłano, gdy ktoś ze służących zachorował w Gateshaed. Do pani Reed i jej dzieci wzywano doktora.

Byłam szczęśliwa czując, że obcy człowiek, nie należący do rodziny Reed i nie mieszkający w pałacu, czuwa nade mną. Poczułam się spokojna i zadowolona.

– No, proszę, kim ja jestem? – spytał mnie aptekarz.

Wymówiłam jego nazwisko i podałam mu rękę.

– Wszystko. wkrótce będzie dobrze.

Poprawił mi poduszki i zapowiedział Bessie, aby czuwała nade mną i, obiecując nazajutrz powrócić, wyszedł z pokoju.

Z żalem spojrzałam na odchodzącego. Zostałam znowu sama.

– Czy nie chce się panience spać? – spytała łagodnie Bessie.

– Nie – szepnęłam – ale będę się starała zasnąć.

– Może podać wody lub coś innego?

– Nie, dziękuję.

– A więc położę się trochę, bo jest już dobrze po północy. Gdyby jednak panienka potrzebowała czegoś, proszę mnie obudzić.

Co za zadziwiająca grzeczność! Nigdy jeszcze tak do mnie nie mówiono. Toteż odważyłam się zapytać:

– Co mi jest Bessie, czy byłam chora?

– Przypuszczam, że wskutek płaczu musiała panienka zemdleć w czerwonym pokoju.

Bessie wyszła do drugiego pokoju i powróciła wkrótce z służącą. Słyszałam, gdy mówiła jej po cichu, że boi się zostać ze mną sama.

– Tak, bardzo była chora, może nagle umrzeć – szeptała cichutko.

Usnęły – a ja całą noc przeleżałam rozgorączkowana i zdenerwowana przy świetle płonącego ogniska.

Żadna poważna choroba nie wywiązała się wskutek owej strasznej kary; moje nerwy jednak od tego dnia nie wróciły już do normalnego stanu.

Opanował mnie dziwny smutek; toteż, gdy wstałam nazajutrz, świat wydał mi się pusty i samotny – a chociaż zostawiono mnie w spokoju cały dzień, a poczciwa w gruncie rzeczy Bessie dogadzała mi jak mogła, przynosząc z kuchni różne przysmaki i z biblioteki moje ulubione książki, byłam smutna, rozdrażniona i mimowolnie łzy cisnęły mi się do oczu.

Pan Lloyd przyszedł około południa.

– Jak to? Już na nogach? – zapytał w progu. – Jakże się miewa panienka?

– Zupełnie dobrze – odparła Bessie.

– W takim razie panna Jane powinna być weselsza. Płakała panienka? Z jakiego powodu? Czy smutek jakiś cię trapi, kochanie?

– Pewnie dlatego płacze, że nie pojechała z panią – zawołała Bessie.

– Nigdy nie płaczę o takie drobnostki, a powozem jeździć nie cierpię. Płaczę, bo jestem nieszczęśliwa.

– Och! Panienko!

Poczciwy aptekarz zdawał się być zakłopotany. Patrzył na mnie swymi małymi, szarymi oczkami, które chwyciły mnie za serce. Widziałam w nich wyraz dobroci.

– Od czego wczoraj zachorowałaś? – zapytał w końcu.

– Upadła – odpowiedziała szybko Bessie.

– Jak to, jak małe dziecko? Czyż panna Jane nie umie jeszcze chodzić? Musi już mieć przecież z osiem albo dziewięć lat.

– Uderzono mnie i dlatego upadłam, ale nie z tego powodu chorowałam – zawołałam oburzona pod wpływem urażonej dumy.

W tej chwili odezwał się dzwonek wzywający służących na obiad.

– Idź, Bessie – rzekł pan Lloyd – ja przez ten czas poczytam trochę panience.

– A więc, co było przyczyną choroby? – ciągnął dalej, gdy Bessie wyszła z pokoju.

– Zamknęli mnie samą w czerwonym pokoju, który nawiedzany jest przez ducha.

– A więc bądź co bądź, jesteś dzieckiem, kiedy się boisz duchów.

– Tego pokoju boją się wszyscy, a mnie zamknięto w nim samą, bez światła. O! Było to bardzo, bardzo okrutne! Bałam się też strasznie i zdaje mi się, że już nigdy się nie przestanę bać.

– Ależ to szaleństwo! Jak to? Więc i teraz, w biały dzień, boisz się także?

– Nie, ale po dniu przychodzi noc; a zresztą jestem taka nieszczęśliwa!

– Co jest tego powodem? Powiedz mi, moja droga.

Dzieci czują gorąco, zazwyczaj jednak nie umieją zdać sobie sprawy z własnych uczuć. Pomimo więc, że pragnęłam z całej duszy użalać się przed panem Lloydem, nie wiedziałam od czego zacząć.

– Po pierwsze nie mam ani ojca, ani matki, ani brata, ani siostry.

– Ale masz ciotkę i jej dzieci, które są dla ciebie dobre.

– Jan Reed skaleczył mnie w głowę, a ciotka zamknęła w czerwonym pokoju.

– Ale pałac w Gateshaed jest tak piękny.

– To nie mój dom – odparłam.

– Nie chciałabyś go jednak opuścić?

– Gdybym mogła, chętnie uciekłabym z niego.

– Czy nie masz innej rodziny?

– Podobno mam, ale ciotka mówiła, że są to żebracy.

– A chciałabyś pójść do nich?

– Nie! Nie chciałabym żebrać.

– A na pensję pojechałabyś?

Pomyślałam chwilę. Słyszałam, że na pensji siedzi się w twardej ławce i że Jan zawsze na swoich nauczycieli narzekał. Z drugiej strony Bessie mówiła mi, że panny z pensji umieją malować, grać i śpiewać.

– O! Bardzo, bardzo pragnęłabym być na pensji – odrzekłam w końcu po namyśle.

– Kto wie, może to się da zrobić, nerwy jej są bardzo osłabione, potrzebuje zmiany powietrza – rzekł do siebie. W tej samej chwili weszła Bessie i powóz mej ciotki zajechał przed pałac. – Czy mogę się widzieć z panią? – zapytał Bessie.

– Tędy, proszę pana.

I poprowadziła go do ciotki.

Widocznie pan Lloyd podsunął ciotce myśl oddania mnie na pensję, a ta chętnie się zgodziła na jego pomysł, bo wieczorem słyszałam jak Abbot mówiła do Bessie:

– Pani rada, że pozbędzie się w końcu tego nieznośnego dzieciaka.

Z dalszego ciągu ich rozmowy dowiedziałam się, że ojciec mój był ubogim pastorem, a matka wbrew woli swego ojca wyszła za niego, z tego też powodu została wydziedziczona. W rok później ojciec mój umarł na tyfus, a matka, opiekując się nim, zaraziła się – i w niespełna miesiąc poszła za nim do grobu.

– Biedna panienka, żal mi jej szczerze – szepnęła Bessie.

– Tak, gdyby to było choć miłe dziecko, warto by się nad nią użalić. Ale kto by tam zważał na taką ropuchę!

– Zapewne – nieśmiało rzekła Bessie. – Gdyby panna Georgina była w tym położeniu, żałowałabyś ją bardziej.

– Niezawodnie! Drogie paniątko ze swoimi jasnymi loczkami, oczami jak bławatki i rumieńcem na twarzy – zawołała z zapałem wierna Abbot.

– Wiesz co, Bessie, mam ochotę na kawałek królika.

– I ja także, z pieczoną cebulą.

– Chodźmy do kuchni.

I poszły.ROZDZIAŁ IV

Od czasu choroby moje stosunki z rodziną Reed stały się jeszcze bardziej oziębłe.

Dzieci unikały mnie, nie wołano mnie nigdy na górę, całe dnie spędzałam w dziecięcym pokoju, nie biorąc udziału w zabawach moich kuzynek i uroczystościach, które coraz częściej powtarzały się w pałacu.

Wolałam zresztą takie warunki. Bessie od czasu do czasu okazywała mi trochę dobroci – to mi zupełnie wystarczało.

Nie miałam kogo kochać, przywiązałam się też dziwną miłością do mojej lalki. Pamiętam, że nie mogłam spokojnie zasnąć, dopóki nie poczułam jej przy sobie, nie ułożyłam wygodnie i nie otuliłam ciepło. Gdy sądziłam, że jest jej dobrze, czułam się szczęśliwa, myśląc, że szczęśliwym jest ukochany przeze mnie kawałek martwego drewna.

Jan już tylko z daleka mi dokuczał, strojąc miny i pokazując mi język. Jeden tylko raz mnie uderzył. Oddałam mu jednak z taką siłą, że pobiegł do matki ze skargą.

– Nie mów mi o tej dziewczynie! Nie chcę z nią mieć nic do czynienia – odparła gniewnie pani Reed. – Proszę, pamiętajcie, że nie życzę sobie, abyście przebywali w jej towarzystwie.

– Oczywiście – odrzekłam prędko – bo mego towarzystwa nie są godni.

Pani Reed chwyciła mnie za rękę, zaprowadziła do dziecięcego pokoju i popchnąwszy mocno, kazała milczeć do końca dnia.

– Co by na to powiedział wuj Reed, gdyby tu był!?

Słowa te wymówiłam pod wpływem jakiejś siły, która mnie do tego mimowiednie popchnęła.

Pani Reed stanęła jak wryta: patrzyła na mnie niepewna czy ma przed sobą dziecko, czy złego ducha.

– Tak – mówiłam dalej ulegając nieznanej mi potędze – wuj Reed jest w niebie, są tam i moi rodzice, widzą oni dobrze, że ciocia zamyka mnie po całych dniach w jednym pokoju i pragnie mojej śmierci.

Pani Reed wstrząsnęła mną, uderzyła w twarz i wyszła z pokoju nie mówiąc już ani słowa.

Z niecierpliwością oczekiwałam chwili oddania mnie na pensję. Jednak na próżno.

Listopad, grudzień i połowa stycznia upłynęły bez zmian.

Piętnastego stycznia – pamiętam tę datę – ścierałam kurze w dziecięcym pokoju, gdy zadyszana Bessie wbiegła, przygładziła mi włosy, umyła twarz i ręce, założyła świeży fartuszek i kazała iść do ciotki.

Poszłam do niej cała drżąca i nieufna.

W pokoju, przed krzesłem pani Reed, stał wysoki, czarno ubrany mężczyzna.

– Oto dziewczynka, o której panu mówiłam – odezwała się ciotka.

– Ile ma lat?

– Dziesięć.

– Aż tyle – spytał niedowierzająco. – Jak się nazywasz mała?

– Jane Eyre.

Spojrzałam na niego, wydał mi się bardzo wysoki, a w wyrazie jego twarzy uderzył mnie ostry wyraz hipokryzji.

– A więc, Jane Eyre, czy jesteś dobrą dziewczynką?

Milczałam. Pani Reed wyręczyła mnie w odpowiedzi.

– Im mniej o tym będziemy mówić, tym lepiej, panie Brocklehurst.

– Doprawdy? A to bardzo smutne.

– Chodź tu – zawołał siadając w fotelu.

Przybliżyłam się.

– Nie ma nic gorszego i smutniejszego nad widok złej dziewczynki. A czy wiesz, gdzie idą dusze po śmierci?

– Do piekła.

– A co to jest piekło?

– Jest to otchłań gorejąca.

– Czy chciałabyś być w nią rzucona i goreć przez wieczność.

– Nie.

– Cóż robić na to, by uniknąć piekła?

– Dobrze jeść i nie umierać – odparłam bez namysłu.

Nastąpiło długie kazanie o mylności mego poglądu.

Ja przyglądałam się tymczasem dużym nogom i butom kaznodziei. Westchnęłam na myśl jak też długo potrwa to badanie.

– Mam nadzieję, że westchnienie to pochodzi z serca – zauważył pan Brocklehurst pewien, że wymowa jego wzruszyła mnie do głębi – i że żałujesz z całego swego serca, iż dotąd zasmucałaś swą nieocenioną dobrodziejkę.

Dobrodziejka! dobrodziejka! Wszyscy uwzięli się na to, by tak nazywać panią Reed! A jeśli tak – pomyślałam sobie – to dobrodziejka jest rzeczą wielce nieprzyjemną.

– Czy modlisz się codziennie?

– Tak.

– A czytasz Biblię?

– Czasami.

– Czy lubisz ją czytać?

– Lubię czytać historię o Danielu, Samuelu, królach, o Hiobie i Jonaszu.

– A psalmy, czy lubisz je także?

– Nie, proszę pana!

– Co za wstyd! Ja mam pięcioletniego synka, który na zapytanie: „co wolisz: zjeść piernika czy nauczyć się strofki psalmów?” – odpowiada zawsze: „Wolę nauczyć się jakiegoś psalmu, bo aniołowie w niebie śpiewają psalmy, a ja chcę być aniołem na ziemi” i wtedy dostaje dwa pierniki w nagrodę, że taki pobożny.

– Kiedy psalmy nie są wcale zabawne – zauważyłam.

– To dowód, że masz złe, kamienne serce. Proś Boga, Jane Eyre, by wyjął ci z piersi to serce zimne, a dał na to miejsce inne, gorejące miłością bożą.

Zastanawiałam się w duchu, w jaki też sposób ta operacja mogłaby się dokonać.

Tymczasem ciotka Reed zaczęła opisywać panu Brocklehurst mój charakter.

– Jak to już panu mówiłam, charakter tej dziewczyny pozostawia wiele do życzenia, ma wiele wad, z których najgorsza to obłuda i kłamstwo.

Wszystko we mnie zawrzało na tę niezasłużoną obelgę. Widziałam, że te słowa są zgubą dla mej dobrej opinii na pensji. Czułam instynktownie, że wszelkie moje usiłowania, aby zjednać sobie ludzkie serca na nowej drodze życia będą już daremne. Pan Brocklehurst będzie mnie uważać za złą i obłudną a zdanie to oczywiście podzielą wszyscy na pensji.

Łzy cisnęły mi się do oczu. Obcierałam je ukradkiem, słuchając rozmowy ciotki z panem Brocklehurstem.

Ciotka prosiła go o rygor i surową opiekę nade mną. On obiecywał wszystko, kreśląc przy tym wcale nie zachęcający dla mej dziecinnej wyobraźni obraz swej wzorowej szkoły.

– A zatem odeślę ją wam jak tylko będę mogła najprędzej.

– Dobrze, proszę pani, mnie wprawdzie nie będzie w domu, ale zostawię pannie Temple stosowne informacje i pani siostrzenica o każdej porze będzie przyjęta do zakładu.

Pożegnał ciotkę, mnie obdarował jakąś książeczką mającą mi przedstawić w całej okropności ohydę mych występków – i wyszedł.

Siedziałam wciąż patrząc na szyjącą w milczeniu ciotkę. Krew we mnie wrzała.

– Możesz odejść Jane.

Wstałam i skierowałam się do drzwi. Po chwili wróciłam.

Pragnęłam się zemścić za doznaną krzywdę i myślałam jak najlepiej dopiąć tego celu.

– Nie jestem obłudna – zawołałam w końcu – bo gdybym nią była, powiedziałabym, że panią kocham. Ale nie, powiem otwarcie, że nienawidzę pani, nie cierpię bardziej niż kogokolwiek na świecie, wyjąwszy naturalnie Jana Reeda. A całą tę książeczkę o kłamstwie może pani dać swojej Georginie, bo to ona kłamie, nie ja!

Patrzyła na mnie milcząco.

– No i cóż jeszcze? – spytała w końcu chłodno.

Jej spojrzenie i sposób odezwania się wzburzyły mnie na nowo.

– To jeszcze – zawołałam – dodam, że Bogu dziękuję za to, że pani nie jest moją krewną, że nigdy nie nazwę pani ciotką, że gdy dorosnę, z dala omijać będę pani dom, a zapytana o panią, odpowiem każdemu, że była pani dla mnie okrutna!

– Jak śmiałabyś mówić takie rzeczy, Jane?

– Śmiałabym je mówić, bo są prawdą. Nie zapomnę nigdy jak okrutnie, na pół martwą, pchnęła mnie pani do czerwonego pokoju! Ja przecież wtedy wołałam: „Ciociu! Zlituj się nade mną!”. A pani karała mnie za to, że jej nędzny syn skaleczył mnie i zbił. Powiem więc prawdę wszystkim, co myślą że jest pani dobra, powiem im, że to pani ma serce z kamienia, że pani jest obłudna!

Owładnęło mną uczucie nieznanej mi dotąd rozkoszy. Czułam się szczęśliwa. Po raz pierwszy zakosztowałam zemsty i upoiłam się nią.

– Jane! Mylisz się – zawołała oniemiała przez chwilę, niemal przerażona pani Reed. – Co ci jest? Czy jesteś chora? Drżysz cała, chcesz może wody?

– Nie, proszę pani.

– Więc czego żądasz? Wierz mi, że pragnę być twoją przyjaciółką.

– Nie! Przed chwilą powiedziała przecież pani, że mam zły, kłamliwy i obłudny charakter! Ale wszyscy w Lowood dowiedzą się, jaka pani jest.

– Nie rozumiesz tego, Jane, że obowiązkiem starszych jest wykorzeniać z dzieci wady.

– Ale ja nigdy nie zawiniłam kłamstwem!

– Moje drogie dziecię, jesteś rozdrażniona, idź i odpocznij, połóż się.

– Nie jestem pani drogim dziecięciem i nie pójdę odpocząć. Pani Reed! Niech mnie pani odeśle jak najprędzej na pensję, bo ja nie znoszę, nienawidzę tego domu.

– O! Wyprawię cię jak tylko będę mogła najprędzej – syknęła i szybko wyszła z pokoju.

Zostałam więc na placu zwycięzcą! W pierwszej chwili radosna i upojona; po namyśle zaczęłam doznawać wyrzutów sumienia. Czułam, że byłam zła i mściwa. Wybiegłam do ogrodu i wśród martwej ciszy mroźnego wieczoru starałam się ochłonąć ze wzruszenia.

Jak długo chodziłam? Nie wiem. Smutna i przygnębiona powtarzałam wciąż w duszy pytanie, co teraz robić?

Byłam gotowa przeprosić panią Reed. Wiedziałam jednak, że to pogorszyłoby tylko moje położenie.

Usłyszałam za sobą czyjeś kroki.

Bessie mnie wołała.

– Nieznośny dzieciaku! Gdzie ty się włóczysz?

Bessie była mi najmilszą osobą w pałacu. Potrzebowałam teraz życzliwego serca; toteż zarzucając jej ręce na szyję, zawołałam:

– Ej, co tam Bessie, nie złość się już na mnie.

Nigdy jeszcze nie okazałam się wobec niej tak śmiała i serdeczna.

– Dziwne z ciebie dziecko – odrzekła równie zdumiona. – Jedziesz na pensję? Czy to prawda?

– Tak.

– I nie żal ci będzie zostawić biedną Bessie.

– Czym ja jestem dla Bessie, która gniewa się tylko na mnie?

– Bo jesteś taka lękliwa, nieśmiała. Gdybyś była choć trochę bardziej zuchwała...

– Jasne – biliby mnie jeszcze częściej za to.

– Cóż ty znowu! Choć, co prawda, sama wiem, że źle się tu z tobą obchodzą. Moja matka podczas ostatniej wizyty tutaj mówiła, że za nic w świecie nie chciałaby mieć dziecka w twoim położeniu. Ale chodźmy, mam dobrą nowinę dla ciebie.

– Wątpię.

– Dziecko, nie patrz na mnie tak smutno. To naprawdę dobra wiadomość. Państwo wyjechali na cały wieczór, a ty ze mną napijesz się herbaty. Poproszę kucharza, aby ci upiekł ciastek, a potem będziemy wybierać twoje rzeczy na drogę, bo pani chce cię za dwa dni wyprawić na pensję.

– Bessie, przyrzeknij mi, że nie będziesz się na mnie gniewać z powodu mojego wyjazdu.

– Dobrze, ale i ty też nie uciekaj, gdy podniosę trochę głos, bo to mnie najbardziej gniewa.

– Zdaje mi się, że się już ciebie nie boję, Bessie, ale wkrótce będę się bała nowych ludzi.

– W takim razie oni cię będą nienawidzić.

– Tak jak ty, Bessie?

– Nie, dziecko, ja cię kocham więcej, niż ktokolwiek w tym domu.

– Ale mi tego nie okazujesz.

– Co ci się stało, panno Jane, kto cię natchnął taką śmiałością?

– Wkrótce już odjadę, a zresztą... – urwałam, bo uznałam za stosowne nie powtarzać mej rozmowy z ciotką.

– Więc – spytała Bessie – cieszysz się, że mnie już opuszczasz?

– Nie, a nawet w tej chwili czuję, że mi będzie cię trochę żal.

– „W tej chwili” i „trochę” – jak to chłodno moja dama mówi. Przypuszczam, że gdybym cię chciała teraz pocałować nie ucieszyłabyś się z tego.

– Ależ nie!

I uściskałyśmy się serdecznie.

Cicho i zgodnie spędziłyśmy resztę dnia. Wieczorem Bessie opowiadała mi swoje najpiękniejsze powieści i śpiewała najsłodsze piosenki.

Życie, nawet dla mnie miało czasami przebłyski słońca...ROZDZIAŁ V

Dziewiętnastego stycznia wyprawiono mnie na pensję. Odprowadzona przez Bessie do gościńca, z którego miała mnie zabrać kareta pocztowa, dalszą podróż odbyłam samotnie. Smutna to była podróż, pełna obaw i strachu. Późnym wieczorem stanęliśmy w Lowood. Służąca z zakładu oczekiwała mnie na stacji i zaprowadziła do przełożonej.

Panna Temple od pierwszego wejrzenia wzbudziła we mnie sympatię i szacunek, kochałam ją też szczerze – do końca.

Pensja nasza należała do tak zwanych zakładów dobroczynnych. Przyjmowano doń jedynie sieroty i pobierano od nich niewielką opłatę. Resztę dopłacali dobroczyńcy zakładu, którym zarządzał pan Brocklehurst, skąpy, wyrachowany i pełen hipokryzji, gotów na każdym kroku prawić kazania o miłości chrześcijańskiej i w imię chrześcijańskiego zaparcia się siebie i pokory głodzić swe wychowanki, odziewać je chłodno, oszczędzać na ogrzewaniu tak, że wszystkie odmrażałyśmy sobie ręce i nogi. Za to bez liku odmawiałyśmy pacierze, śpiewały psalmy i w mroźne zimy chodziły dwie mile do kościoła.

Smutne było życie w Lowood. Z początku cierpiałam strasznie, dokuczał mi głód i niezmiernie męczył chłód. Zima była ciężka, a cięższe jeszcze przejście z dostatków Gateshaedu do nędzy Lowoodu. Pomimo to jednak byłam tu stokroć szczęśliwsza niż w domu mej ciotki.

Pana Brocklehursta nie zastałam w zakładzie. Ucieszona z tego powodu, że przynajmniej przez jakiś czas będę wolna od opinii obłudnej i kłamliwej dziewczyny, dokładałam wszelkich starań, by przez ten czas zaskarbić sobie łaski nauczycielek i koleżanek. Udało mi się to całkowicie – chwalono mnie od czasu do czasu; moje rówieśniczki bawiły się ze mną chętnie, a starsze panny nie dokuczały mi.

Z jedną z tych ostatnich łączyły mnie nawet niemal przyjazne stosunki.

Była to Helena Burns, suchotnica – jak dowiedziałam się później. Dziewczyna ta, pełna uczucia, rezygnacji i szlachetności, ulubienica pani Temple, miała nieprzyjaciółkę w pannie Scratchel, nauczycielce robótek, pilnującej porządku w zakładzie. Helena, wiecznie zamyślona, duchem w jakichś nadziemskich krainach, zostawiała swoje książki i zeszyty na stole, plamiła je i zapominała nieraz o trzymanej w ręce robocie. Ciężkie też za to otrzymywała napomnienia i jeszcze cięższe kary. Znosiła je z taką anielską rezygnacją, z takim poddaniem się i cierpliwością, że swoim postępowaniem wzbudzała we mnie uznanie i najwyższy szacunek. Dumna też byłam i szczęśliwa z tego powodu, że darzyła mnie swoją przyjaźnią, że rozmawiała ze mną i zdawała się mnie kochać – nieznośną, pełną buntu i gwałtowności dziewczynę.

Byłam więc, powtarzam, mimo tysięcznych w zakładzie niewygód, szczęśliwa. Drżałam tylko na myśl o przyjeździe pana Brocklehursta i o chwili, gdy wszyscy dowiedzą się o mojej opinii i odwrócą się ode mnie ze wstrętem.

W blisko miesiąc po przyjęciu mnie do zakładu przyjechał pan Brocklehurst. Na jego widok zadrżałam i gdy czarna, długa i ponura jego postać ukazała się w sali, pochyliłam się nad ławką i bladą z obawy twarz ukryłam starannie za tabliczką, na której robiłam właśnie jakieś arytmetyczne zadanie.

Pan Brocklehurst zajęty był ciągle rozmową z panną Temple o ekonomiczno-finansowych sprawach zakładu. Wyrzucał jej, że zużywa się tu za wiele igieł, że nici użyte do cerowania są zbyt dobrego gatunku, że pończochy uczennic są nie dość starannie naprawiane, że zużywa się za dużo sera i chleba.

Wtem oczy jego zwróciły się w stronę ławek. Wyciągnął przed siebie rękę, po czym głośno i surowo zawołał:

– Panno Temple! Panno Temple! Kim jest ta dziewczynka z włosami ułożonymi w loki?

– To Julia Severn – odrzekła spokojnie panna Temple.

– Julia Severn? A zatem dlaczego to dziecko, wbrew wszelkim obowiązującym przepisom, odważa się tak otwarcie hołdować zwyczajom świata? Tu! W zakładzie chrześcijańskim nosić taką masę loków na głowie!...

– Włosy Julii kręcą się z natury – jeszcze spokojniej odparła panna Temple.

– Z natury! Tak, ale my nie rządzimy się prawami natury, ale prawami łaski. Jak można być tak niedbałą, panno Temple! Czy pani wie, że rozkazałem, aby włosy dziewcząt w tej szkole były zaczesane gładko nad czołem. Dziś jeszcze proszę całkowicie obciąć loki Julii Severn. Ale widzę tu jeszcze inne ze zbyt długimi włosami, każ pani pierwszej ławce powstać i obrócić się dzieciom twarzą do ściany.

Panna Temple stłumiła uśmiech i wydała stosowny rozkaz. Dziewczęta obróciły się, robiąc przy tym różne miny.

Przez jakieś pięć minut przyglądał się tyłom głów tych żyjących nieszczęśników; wreszcie zawołał:

– Wszystkie te włosy mają być obcięte.

Panna Temple chciała coś powiedzieć.

– Proszę, aby mój rozkaz był spełniony. Ja służę Panu, którego królestwo nie jest z tego świata. Dziś jeszcze spadną te warkocze, które pycha światowa uczesała i wygładziła tak starannie.

W tej chwili weszły do pokoju trzy panie: żona i córki pana Brocklehursta. Zapewne i one służyły Panu, którego królestwo nie jest z tego świata, mimo to jednak twarze ich ginęły wśród piętrzących się włosów; aksamit i kosztowne futra okrywały je całe.

Pan Brocklehurst zwrócił się do nich. Sądziłam, że wyjdzie nie zwróciwszy na mnie uwagi, gdy nagle tabliczka, którą trzymałam przed sobą, wysunęła mi się z rąk i upadłszy na ziemię z brzękiem, rozleciała się na kilka kawałków.

W jednej chwili wszystkie oczy skierowały się na mnie. Pan Brocklehurst spojrzał w moją stronę i rzekł:

– A to ta nowa uczennica! Niech się przybliży.

Koleżanki wypchnęły mnie niemal z ławki. Bez ich pomocy nie byłabym w stanie spełnić danego rozkazu.

Byłam bezwładna i nie wiem jaką siłą doszłam do pana Brocklehursta.

– Nie bój się – szepnęła mi panna Temple – widziałam, że to zrobiłaś niechcący.

Mój Boże! Jak ona była dla mnie dobra, a za chwilę ona i wszystkie nauczycielki oraz osiemdziesiąt uczennic dowiedzą się, że jestem obłudna! Znienawidzą mnie!

– Wysunąć to krzesło na środek pokoju – zawołał pan Brocklehurst wskazując bardzo wysokie krzesło.

Spełniono jego rozkaz.

– Posadzić na nim małą!

Posadzono mnie. Nie widziałam, nie czułam nic prócz tego, że jestem na oczach całej szkoły, że wszyscy za chwilę usłyszą wyrok mojego potępienia.

– Widzicie to dziecko – odezwał się uroczystym tonem pan Brocklehurst – widzicie ją obdarzoną powierzchownością właściwą wszystkim innym dzieciom. Żadne kalectwo nie zeszpeciło tej istoty, która powinna być wybranką Boga – ale niestety! Któżby uwierzył temu, że szatan zagnieździł się już w tym młodym sercu i zupełnie nim zawładnął.

Rumieńce znikły z mojej twarzy, zbladłam i przypomniałam sobie Helenę Burns, zawsze tak pokorną i cichą. Postanowiłam wytrwać do końca próby odważnie.

– Kochane dzieci – ciągnął dalej – ze smutkiem muszę wam powiedzieć i ostrzec was, że dusza tej dziewczynki jest potępiona. Strzeżcie się jej! Unikajcie jej! Nie przyjmujcie jej do swoich zabaw, nie ufajcie jej, wy, koleżanki; wy zaś nauczycielki, baczcie na każdy jej czyn, każde słowo, karzcie jej ciało, aby zbawić duszę, jeżeli to jeszcze w ogóle jest możliwe. Bo to dziecko, usta wzdragają się wymówić to słowo, bo to dziecko, urodzone w kraju chrześcijańskim gorsze jest od bałwochwalców modlących się do Brahmy i klękających przed Baalem, bo to dziecko jest kłamcą!...

Zatrzymał się na chwilę.

– Szczegóły te znam od dobrej, miłosiernej jej dobrodziejki, od pani Reed, która wychowała ją ze swymi dziećmi, a teraz nam oddała, abyśmy ją z jej grzechów obmyli. Przełożone! Nauczycielki! Raz jeszcze proszę, nie ufajcie jej, uważajcie na nią na każdym kroku.

Pożegnał pannę Temple i odszedł w stronę drzwi. Na progu jeszcze odwrócił się.

– Zostawić ją jeszcze przez pół godziny na tym krześle i niech nikt z nią nie rozmawia do końca dnia.

Wyszedł – a ja siedziałam pod pręgierzem, wobec całej szkoły, upokorzona i wzburzona do głębi.

Wszyscy ruszyli się z miejsc. Helena Burns przechodząc koło mnie uśmiechnęła się słodko i rzuciła mi spojrzenie pełne współczucia; spojrzenie to dodało mi siły.ROZDZIAŁ VI

Zostałam sama – wszyscy wyszli z pokoju. Zsunęłam się z krzesła i usiadłszy w kąciku, płakałam gorzko. Rozpacz miotała mą dziecięcą duszą. Po upływie kilku chwil, w ciemnej już sali, usłyszałam czyjeś kroki: Helena była przy mnie, przynosiła mi swój podwieczorek.

Nie mogłam nic przełknąć.

Zacna przyjaciółka usiadła przy mnie i łagodnymi słowami starała się mnie uspokoić.

– Nie martw się – mówiła – pan Brocklehurst nie jest Bogiem, nikt mu tu nie ufa, a ciebie sądzić będą według twojego postępowania.

Mówiła długo, a moja twarda, zawzięta i mściwa natura pod wpływem jej pełnych słodyczy słów, uszlachetniała się i podnosiła powoli.

Usłyszałyśmy w sali jakieś nowe kroki; weszła do niej panna Temple. Pogłaskała mnie dobrotliwie po twarzy i zabrała nas obie z Heleną do swego pokoju.

Jasny ogień palił się w kominku, pokój był czysty, niemal elegancki. Usadowiła nas obok siebie i spytała:

– I co, Jane, uspokoiłaś się już?

– Nie, proszę pani, i sądzę, że nie uspokoję się nigdy.

– Dlaczego?

– Bo obwiniono mnie niesłusznie, bo wszyscy, nawet pani, uważają mnie za winną.

– Nie dziecko, jeżeli dalej będziesz tak dobra jak dotąd, będziemy cię uważać za niewinną.

– Naprawdę?

– Oczywiście – odrzekła – a teraz powiedz mi, kim jest owa pani Reed, o której wspominał pan Brocklehurst.

– Jest to żona mojego wuja.

– Czy ona cię wychowała?

– Tak, z konieczności mnie znosiła, bo umierający wuj wymógł na niej słowo, że wychowa mnie ze swoimi dziećmi.

– A więc Jane, opowiedz mi wszystkie twe dziecięce wspomnienia z całą prawdą i szczerością, a wiedzieć będę, jak cię mam sądzić.

Opowiedziałam wszystko, siląc się na spokój i łagodność: opisałam moje życie w zamku, epizod z czerwonego pokoju, moją chorobę, a nawet wizytę pana Lloyda.

Gdy skończyłam, panna Temple uścisnęła mnie. Czułam, że mi wierzy.

– Znam pana Lloyda – rzekła – napiszę też do niego i jeżeli odpisze mi, że słowa twoje są prawdą, wobec całego zakładu uznana będziesz za niewinną. Co do mnie, od dziś uważam cię za taką.

Radość moja nie miała granic. Do końca wieczora bawiłyśmy u pani Temple, przyjmowane przez nią wystawnie herbatą, bułkami z masłem i piernikami. Po wstrętnym stole zakładu, zdawało nam się, że skromna uczta u panny Temple składa się z nektaru i ambrozji.

Helena długo rozmawiała z naszą przełożoną – ja słuchałam w milczeniu, pełna uwielbienia i zachwytu. Rozmowa ich uczyła mnie, uszlachetniała, otwierała przed moimi oczami szersze horyzonty wiedzy i uczucia.

Gdy uderzył dzwonek, musiałyśmy się rozstać. Pani Temple pożegnała nas serdecznie, Helenę dłużej zatrzymała w objęciu, tuliła ją do siebie, wypytywała o zdrowie i łza błyszczała w jej oku, gdy uścisnęła jej wychudłą i bladą postać.

W niespełna dwa tygodnie przyszła od pana Lloyda odpowiedź. Wobec całej szkoły panna Temple oświadczyła, że jestem uwolniona spod zarzutu kłamstwa i obłudy: wszystkie ręce wyciągnęły się do mnie, wszystkie serca otwarły przede mną.

Odtąd przybyło mi sił i zapału. Pracowałam szalenie, zwalczałam trudności i w przeciągu kilku tygodni przeszłam do wyższego oddziału; jednocześnie zaczęłam się uczyć rysunków i francuskiego.

Zazwyczaj, kładąc się spać, wyobrażałam sobie, że jem obfitą kolację złożoną z mleka, gorących ziemniaków i bułki, i zasypiałam śniąc o wymarzonych przysmakach. Tym razem całą noc malowałam najcudniejsze krajobrazy i tłumaczyłam najtrudniejsze książki francuskie.

Nie oddałabym też za nic w świecie nędzy Lowoodu za przepych i zbytki Gateshaedu.

Nastała wiosna – i nasze życie zmieniło się.

Smutna była tej zmiany przyczyna. Głód, zimno, brak powietrza i zdrowej wody w ciągu zimy sprawiły, że większa część wychowanek Lowoodu padła ofiarą panującej w okolicy zarazy tyfusu. Straszna ta choroba z całą mocą rozwinęła się w zakładzie: na osiemdziesiąt uczennic, czterdzieści pięć dotkniętych chorobą leżało w infirmerii. Resztę uczennic rozesłano po domach. Te, które nie miały gdzie się udać, zostawiane były same sobie. Nie było lekcji, całymi też dniami chodziłyśmy po parku i pobliskim lasku.

Helena Burns także chorowała, choć nie na tyfus. Jej suchoty rozwinęły się w całej pełni. Pragnęłam ją widzieć, stanowczo jednak nie chcieli mnie do niej dopuścić.

Pewnego późnego wieczoru, wracając z przechadzki, spotkałam w korytarzu kobietę, która czuwała przy chorych. Spytałam ją o Helenę, bo wiedziałam, że wzywano do niej lekarza.

– Bardzo źle – odrzekła mi.

– Czy był u niej doktor?

– Był.

– I cóż powiedział?

– Że niedługo już żyć będzie.

Pierwszym moim uczuciem na tę wieść było przerażenie, dotkliwa boleść i gwałtowna chęć zobaczenia Heleny przed śmiercią.

– Gdzie ona leży? – spytałam.

– W pokoju panny Temple.

– Czy mogę pójść do niej na chwilę?

– O nie, to niemożliwe, zresztą, czas już iść spać.

Poszłam do sypialni i położyłam się. Pragnienie jednak rozmowy z Heleną nie pozwoliło mi zamknąć oczu. Koło jedenastej wszyscy już spali. Cicho podniosłam się z łóżka, zarzuciłam suknię i wyszłam na korytarz. Przy bladym świetle księżyca trafiłam do pokoju panny Temple. Drzwi były uchylone. Wsunęłam się cichutko i nie obudziwszy śpiącej dozorczyni, przysunęłam się do łóżka chorej. Leżała blada, wynędzniała, ale z wyrazem błogiego spokoju na twarzy.

Widok jej zupełnie mnie uspokoił. – Nie – pomyślałam – nie miałaby takiego wyrazu twarzy, gdyby było tak źle.

– Helenko, czy śpisz? – spytałam cichutko.

– To ty, Jane? Nie, nie śpię. Jaka jesteś dobra, że przyszłaś do mnie, że przyszłaś mnie pożegnać.

– Czyżbyś gdzieś wyjeżdżała?

– Odchodzę do mego ostatniego i wiecznego już mieszkania.

– To niemożliwe, Heleno!

Zamilkłam tłumiąc łzy. Helena dostała silnego ataku kaszlu; dozorczyni mimo to nie obudziła się, a panny Temple nie było w pokoju. Dowiedziałam się potem, że była wówczas przy łóżku umierającej na tyfus dziewczynki.

Helena odpoczęła chwilę, po czym rzekła:

– Zimno ci, jesteś boso, chodź do mnie pod kołdrę, będzie ci cieplej.

Położyłam się i objęłam rękami jej szyję.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: