-
W empik go
Dziwne przygody Dawida Balfour’a - ebook
Dziwne przygody Dawida Balfour’a - ebook
Wyrusz w emocjonującą podróż po osiemnastowiecznej Szkocji w towarzystwie Dawida Balfoura, młodego dziedzica oszukanego przez własnego stryja i wplątanego w wir niebezpiecznych wydarzeń politycznych. Robert Louis Stevenson, niekwestionowany mistrz literatury przygodowej, zabiera czytelników w fascynującą odyseję przez wzburzone morza, dzikie góry i mroczne lasy, gdzie na każdym kroku czai się zagrożenie. Gdy Dawid spotyka na swojej drodze charyzmatycznego wygnańca, Alana Breka Stewarta, rozpoczyna się niezwykła przyjaźń, która wystawi na próbę ich lojalność, odwagę i spryt w obliczu prześladowań politycznych i rodowych waśni. Ta porywająca opowieść o dojrzewaniu, honorze i sprawiedliwości, osadzona w burzliwym okresie szkockiej historii, łączy w sobie historyczną wierność, błyskotliwy humor i trzymającą w napięciu akcję. Odkryj klasyczne arcydzieło Stevensona w nowym, starannie opracowanym wydaniu elektronicznym i przekonaj się, dlaczego przygody Dawida Balfoura od pokoleń fascynują czytelników na całym świecie.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8349-098-4 |
Rozmiar pliku: | 1 004 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wyruszam w podróż do domu w "Gajach"
Opowiadanie przygód moich rozpoczynam od wczesnego poranka miesiąca czerwca, 1751 roku, z chwilą, gdy zamknąłem za sobą drzwi domu ojca mojego. Jasne promienie słońca, wychylając się z za wierzchołków poblizkich wzgórzy, oświecały drogę; dochodząc do plebanji, słyszałem wesoły świergot ptaków wśród krzewin bzu w ogrodzie a mgła przed wschodem słońca, zawieszona nad doliną, rozpraszała się zwolna.
Mr. Campbell, proboszcz parafji Essenden, czekał na mnie przy furtce ogrodowej. Poczciwy człowiek! Zapytał, czy jadłem śniadanie, słysząc że jestem syty, ujął dłoń moją w obie ręce i wsunął ją pod swoje ramie.
— No, Dawidzie, kochany chłopcze — rzekł — odprowadzę cię nad brzeg rzeki i wskażę bezpieczny do przejścia bród.
Szliśmy czas jakiś w milczeniu.
— Czy przykro ci porzucać Essenden — zagadnął pastor.
— Odpowiedziałbym na to szczerze, gdybym wiedział, co stanie się ze mną teraz — odparłem — Essenden jest miłą miejscowością, żyłem tu szczęśliwy; innego świata nie znam jeszcze. Straciwszy wcześnie rodziców, brak ich zarówno w Essenden jak choćby na Węgrzech odczuwać będę. Mówiąc prawdę, gdybym wiedział, że tam, gdzie iść zamierzam, czeka mnie los pomyślniejszy, szedłbym do celu z ochotą.
— Dobrze Dawidzie; ułatwia mi to odkrycie przed tobą przyszłości twojej, o ile to jest w mej mocy. Po śmierci matki, ojciec twój, zapadając na zdrowiu i czując swój koniec blizki, oddał mi dla ciebie list mający, jak mówił, stanowić o twoim losie.
„Jak tylko mnie już nie będzie na tym świecie — mówił — a dom zostanie odrestaurowany (co już dokonanem jest Dawidzie) oddaj list ten do rąk synowi memu i wypraw go do „Gajów“ niedaleko Cramond. Z tego miejsca wyszedłem torować sobie drogę życia i tam syn mój powrócić powinien. Jest porządnym, dzielnym chłopcem (takie mniemanie miał o tobie ojciec), nie wątpię, że potrafi dojść do celu i zjednać sobie serca ludzi tam, gdzie żyć mu wypada“.
— Do domu w „Gajach“ — zawołałem — co mógł mieć ojciec mój wspólnego z tym domem?
— Któż to wie na pewno? — odpowiedział Campbell. Wszakże jedno z tamtym rodem nosisz nazwisko: Balfour’owie z Gajów zacny to, stary, szanowany powszechnie ród. Ojciec twój także był uczonym i pożytecznym na swojem stanowisku człowiekiem; nikt od niego lepiej nie kierował szkołą; w mowie i w zachowaniu nie miał ani trochę szorstkości zwykłego nauczyciela wiejskiego, pamiętasz, jak usilnie go zapraszałem zawsze, gdy spodziewałem się liczniejszego zebrania na probostwie; krewni moi: Campbellowie z Kilrennet, z Dunswire, z Minek i inni zamożni, znani gentlemeni cenili bardzo towarzystwo jego. Dla wyjaśnienia ci ostatecznie wszystkiego masz tu ów niby testament, list, podpisany własną ręką nieboszczyka.
Podał mi kopertę zaadresowaną w te słowa:
„Do rąk Ebenezera Balfour’a właściciela „Gajów”, pismo niniejsze wręczone zostanie przez syna mego Dawida Balfoura“.
Serce moje uderzyło silniej wobec nadziei świetnej przyszłości, zapowiadającej się dla chłopca szesnastoletniego, syna biednego nauczyciela wiejskiego.
— Panie Campbell — wyjąkałem — cobyś pan zrobił, gdybyś był na mojem miejscu. Czybyś poszedł?
— Nie wahałbym się ani jednej chwili — odpowiedział pastor. — Młody chłopak, jak ty, może dojść do Cramond, niedaleko Edynburga, w dwa dni. Jeżeli twoja prześwietna rodzina zechce, czego nie przypuszczam, wyrzucić cię za drzwi, za drugie dwa dni powrócisz do mnie na probostwo. Wolę spodziewać się jednak, że doznasz dobrego przyjęcia i że, jak ci to przepowiadał twój ojciec, wyjdziesz z czasem na wielkiego człowieka. A teraz, chłopcze — dodał — sumienie nakazuje mi przestrzedz cię w chwili rozstania, iżbyś miał się na baczności przed pokusami tego świata.
To rzekłszy, rozsiadł się wygodnie na pniu ściętego drzewa, chustkę do nosa założył za kapelusz, zasłaniając się w ten sposób od palących promieni słonecznych, a podniósłszy palec wskazujący w górę, ostrzegał mnie przed różnego rodzaju herezjami, o których nie miałem wcale pojęcia, nalegał, iżbym nie zaniedbywał nigdy modlitwy i czytywał pilnie Pismo Święte. Następnie odmalował magnacki dom, do którego wstąpić miałem, uczył, jak powinienem się zachować wobec jego mieszkańców.
— Bądź dbały, chłopcze, o sprawy przyszłego żywota — napominał. — Pamiętaj, że choć szlachcic z urodzenia, wychowany byłeś wśród prostych wieśniaków. Zależność upakarza nas, Dawidzie, niestety! W tamtym wielkim pańskim domu w obejściu ze służbą bądź uprzejmym, zarówno jak ostrożnym, bystrym w obserwacji, a powolnym w mowie. Co do samego lorda, pamiętaj, że on jest panem, szanuj tych, których szanować należy. Młody powinien chętnie ulegać starszym.
— Dobrze — rzekłem — postaram się wypełnić wszystkie pana nauki.
— Cieszy mnie to — odparł Campbell życzliwie. — Teraz, łącząc rzeczy duchowe z doczesnemi, mam tu mały pakiecik, zawierający cztery przedmioty. — To mówiąc, wyciągnął z pewnym trudem jakieś zawiniątko z kieszeni surduta. — Z tych czterech przedmiotów pierwszy przypada ci z prawa dziedzictwa: trochę pieniędzy, zebranych za książki, które kupiłem po śmierci twego ojca w celu odprzedaży ich jego następcy.
Trzy inne dary zechcesz przyjąć przy tej pierwszej z nami rozłące od pani Campbell i odemnie; pierwszy przyda ci się zaraz, chociaż to tylko jedna kropla w morzu. Drugi, wyraźnie napisany, posłuży ci za wsparcie w życiu, jak podróżnemu kij w ręku, a choremu miękka poduszka pod głowę. Trzeci, to słowa gorącej modlitwy, zwracające myśl twoją do lepszego żywota.
To rzekłszy, ukląkł, zdjął kapelusz i w serdecznych wyrazach modlił się za młodego chłopca, puszczającego się w świat nieznany; potem chwycił mnie w ramiona, całował z całych sił, następnie, usunąwszy się trochę, spoglądał na mnie ze smutkiem, wreszcie krzyknął głośno: „żegnam cię!“ i zawróciwszy, odszedł prędko tą samą drogą, którąśmy przyszli. Zachowanie jego mogłoby drugiemu wydać się śmiesznem, ja nie byłem usposobiony do śmiechu. Patrzałem za nim, póki nie zniknął mi z oczu; on nie zwalniał kroku i nie oglądał się za siebie. Przyszło mi wtedy na myśl, że ja byłem przyczyną jego smutku i uczułem z tego powodu wyrzut sumienia, bo mnie cieszyło raczej, że porzucam ten cichy zakątek, a dążę do dużego, zamożnego domu, do ludzi bogatych i szanowanych, a blizkich mi krwią i nazwiskiem.
— Dawidzie, Dawidzie — mówiłem sobie — czy ci nie wstyd takiej czarnej niewdzięczności? Czy godzi ci się dla marnego blichtru zapominać dawnych przyjaciół i dowody ich dobroci?
Usiadłem na tym samym pniu, z którego wstał przed chwilą poczciwy pastor i rozwiązałem pakiecik, zawierający wspomniane przez niego dary. Srebrny szyling stanowił tę kroplę w morzu, którą mi ofiarowywał, tem, co miało mi życie przyszłe zapewnić, była jak domyśliłem się zaraz, książeczka z Pismem Świętem; trzeci podarek, mający mi być cudowną pomocą w zdrowiu i chorobie, był kawałek żółtego, ordynarnego papieru, na którym czerwonym atramentem było wypisane:
„ _Woda z kwiatu lilijowego_. Weź kwiat lilji rosnącej w dolinach, namocz w winie kanaryjskim i gdy potrzeba, zażyj łyżkę lub dwie. Powraca to mowę sparaliżowanym, skuteczne na padagrę, reguluje bicie serca i wzmacnia pamięć. Kwiaty te, włożywszy je w słoik szczelnie obwiązany, zakopiesz na miesiąc w mrowisko, znajdziesz po wyjęciu w słoiku płyn, pochodzący z lilji, który należy zachować we flaszeczce; dobre dla zdrowych i chorych tak mężczyzn jak kobiet.“
Ręką samego pastora dopisane było:
„Nacierać tem również zwichnięcia i stłuczenia. Przy boleściach żołądka zażywać co godzinę łyżkę.“
Roześmiałem się, przeczytawszy te słowa, ale był to śmiech trochę przymuszony. Z pośpiechem zarzuciłem mój węzełek na koniec trzymanego na ramieniu kija i przez bród przeszedłem na drugą stronę rzeki. Stanąwszy na gościńcu przecinającym pola, rzuciłem ostatnie wejrzenie w stronę Essenden, na drzewa, okalające plebanję, na wysoki krzyż rozciągający ramiona nad cmentarzem, gdzie spali snem wiecznym moja matka i mój ojciec.II.
Dochodzę do celu podróży
W południe następnego dnia, stanąwszy na wzgórzu, rozejrzałem się po okolicy, lekkim spadkiem schylającej się ku morzu; pośrodku tej pochyłości wznosiło się miasto Edynburg, dymiące jak krater wulkanu. Na zamku powiewała flaga, a w porcie poruszały się lub stały na kotwicy rozliczne statki; jedne i drugie rozróżniałem wyraźnie, a widok ich wywoływał silniejsze bicie wieśniaczego serca mego.
Przechodząc po chwili koło chaty pasterza, zapytałem o drogę do Cramond, otrzymawszy dokładne wskazówki, obszedłem stolicę od zachodniej strony i dostałem się na gościniec Glasgowski. Tu, ku wielkiemu memu zdumieniu i radości spotkałem pułk żołnierzy, maszerujących z trębaczami na czele; stary, o rumianej twarzy generał, jechał na jednym końcu, a na drugim postępowała kompanja grenadjerów. Uczucie dumy owładnęło duszą moją, gdym ujrzał te czerwone mundury i usłyszał dźwięki wesołej wojskowej muzyki.
Uszedłszy kawałek drogi, dowiedziałem się, że jestem już w parafji Cramond i zapytałem o wieś Gaje. Nazwa tej miejscowości zdawała się dziwić ludzi, których zapytałem. Sądziłem na razie, że ubogi, wiejski mój ubiór, pokryty kurzem długiej pieszej podróży, stanowił tak rażącą sprzeczność z okazałym domem, o który zapytywałem, iż to drugich wprawiało w zdumienie, po wymownych wejrzeniach wreszcie, jakie na mnie rzucano, zacząłem się domyślać, że coś niezwykłego dziać się musi w tych Gajach.
Pragnąc wątpliwość wyjaśnić, odmienną formę nadałem moim pytaniom. Spotkawszy jakiegoś rolnika, idącego za pługiem, zagadnąłem go, czy słyszał kiedy o miejscowości zwanej Gaje?
Zatrzymał konia i spojrzał na mnie tym samym wzrokiem jak inni to czynili.
— Tak — rzekł — na co ta wiadomość?
— Czy tam jest duży dwór — dopytywałem się.
— Niewątpliwie — przywtórzył — duży dom, zamożny dom.
— No, a ludzie, którzy w nim mieszkają?
— Ludzie? — zawołał — czyś niespełna rozumu? tam niema ludzi.
— A pan Ebenezer?
— Ha, rozumie się pan tam jest, jeśli o niego ci chodzi. Jaki masz interes, chłopcze?
— Przypuszczałem, że znajdę u niego zajęcie — odpowiedziałem, przybierając najskromniejszą minę.
— Jakto? — krzyknął rolnik tak ostrym tonem, że aż koń w bok odskoczył — nic mnie to nie powinno obchodzić dodał — ale wyglądasz na poczciwego chłopca i jeśli chcesz posłuchać dobrej rady, trzymaj się jaknajdalej od Gajów.
Następnie spotkałem małego wesołego człowieka, z piękną białą peruką, z czego domyśliłem się, że to balwierz miejscowy, obchodzący swoich klijentów, a wiedząc, że balwierze lubią ploteczki, zapytałem go wprost, co też wie o panu Ebenezer Balfourze z Gajów.
— Ho, ho! niegościnny to człowiek, niegościnny — odparł i zaczął mnie badać, jaki mam do Balfoura interes. Trafiła jednak kosa na kamień, ciekawy balwierz, nic się nie dowiedziawszy, odszedł dalej.
Nie umiałbym wyrazić, jak przykrego doznawałem rozczarowania; im niejaśniejsze stawiano zarzuty, tem dotkliwsze były one dla mnie, zostawiając obszerne pole domysłom. Cóż to był za dom magnacki, od którego stronili wszyscy parafjanie, obawiając się nawet wskazać do niego drogę i cóż to był za właściciel, którego zła opinja obiegała dokoła całą okolice? Gdybym w godzinę mógł zajść do Essenden, byłbym tam do pana Campbell powrócił, nie szukając dalszych przygód. Skoro jednak odbyłem tak daleką podróż, wstydziłem się powracać, nie dosiągnąwszy celu; poszanowanie dla siebie samego wymagało doprowadzenia rzeczy do końca, a choć niemile brzęczały mi w uszach posłyszane słowa i choć szedłem dalej powolnym bardzo krokiem, jednak odważnie kroczyłem naprzód.
Zmierzch już zapadał, gdy spotkałem wysoką, chudą kobietę, schodzącą z pagórka. Gdym ją zapytał o Gaje, zaprowadziła mnie na wzgórze ze szczytu i wskazała na duży budynek, wznoszący się wśród zieleni samotnie na poblizkiej dolinie.
Okolica była ładna, grunt falisty, poprzerzynany tu i owdzie rzeczułkami i porośnięty lasem, ziemia wydała mi się urodzajną, ale dom wyglądał na nie zamieszkaną ruderę; nie było żadnej dróżki, prowadzącej do niego, z komina nie unosił się najlżejszy obłok dymu, nie było widać śladu ogrodu. Dziwnie zrobiło mi się na sercu... To Gaje! — zawołałem.
Twarz kobiety rozjaśniała się uśmiechem pełnym złowrogiej złośliwości.
— Tak jest — powtórzyła — to jest dom w Gajach. Krew go wzniosła, krew powstrzymała budowę i krew zniszczy go doszczętnie. Niechaj zapadnie się w ciemności! Jeśli zobaczysz lorda, powtórz mu, coś teraz usłyszał, powiedz mu, że po raz dziewięćdziesiąty Jenny Clouston rzuca przekleństwo na jego dom i dobytek, na służących, na gości, a on, żona, dzieci niech zapadną się w ciemnościach!
I kobieta, której głos brzmiał niby dzwon pogrzebowy, zawróciwszy nagle, znikła, a ja stałem na miejscu z najeżonymi na głowie z przerażenia włosami. W owych czasach ludzie wierzyli w czarownice i drzeli przed grozą przekleństwa; to, jakie słyszałem, wyrzeczone przed chwilą, zdawało się być ostrzeżeniem, wstrzymującem mnie od wykonania danego zlecenia.
Usiadłem i spoglądałem na Gaje. Im dłużej patrzyłem, tem piękniejszą wydawała mi się okolica pełna zieleni, kwiecia, bujnego zboża, tylko nieszczęsna rudera pośrodku psuła harmonijny wdzięk krajobrazu.
— Nabity — odezwał się głos z góry.
— Przyszedłem tu z listem do pana Balfour’a z Gajów — oznajmiłem. — Czy go zastałem?
— Od kogo list — pytał grożący ciągle pistoletem.
— Niewłaściwe tu miejsce do objaśnień — zawołałem rozdrażniony.
— Możesz położyć pismo na progu podedrzwiami i odejść.
— Nie zrobię tego — odparłem. — List wręczę panu Balfour’owi osobiście, jak mi polecono i sam mu się przedstawię.
— A któż ty jesteś — dowiadywano się po chwili.
— Nie wstydzę się mego nazwiska: jestem Dawid Balfour.
Oświadczenie moje wywołało silny dreszcz u badającego mnie człowieka, gdyż słyszałem kilkakrotne uderzenie lufy pistoletu o framugę okna. Po długiej przerwie nieznajomy zapytał dziwnie zmienionym głosem:
— Czy umarł twój ojciec?
Na to pytanie oniemiałem ze zdumienia; spoglądałem w górę osłupiałym wzrokiem.
— No — ciągnął dalej — umrzeć musiał niewątpliwie i dlatego kołaczesz do drzwi moich. Czekaj — dodał po dłuższem milczeniu — wpuszczę cię do środka — i zniknął z okna bezzwłocznie.