Dziwny jest ten świat - ebook
Dziwny jest ten świat - ebook
„Człowiek, który przestaje się dziwić, jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa, że nic nie może go zdziwić, umarło to, co najpiękniejsze - uroda życia” – pisał Ryszard Kapuściński. Mimo iż coraz lepiej poznajemy świat, nie przestaje nas ciekawić. W miesięczniku „Focus” piszemy o miejscach i ludziach, którzy nas fascynują i ich zwyczajach, tak bardzo odmiennych od naszych.
Z tej książki dowiecie się m.in.:
- Gdzie wędzi się przodków?
- Jak żyje się w rodzinie wielojęzycznej?
- Dlaczego Japończycy hodują żuki?
- Kto wykopuje zwłoki?
- Czy można założyć własne państwo?
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7778-654-3 |
Rozmiar pliku: | 482 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zgodnie z zasadą niestosowania przemocy, buddyjski mnich nie podniesie ręki na drugiego człowieka. Ma jednak inne sposoby, by go upomnieć, napiętnować i wymierzyć sprawiedliwość – w tym lub następnym życiu.
autor Kazimierz Pytko
Birma to kraj o najbardziej dziwacznym ustroju na świecie. System stworzony przez rządzącą Birmą od pół wieku juntę wojskową określa się najczęściej jako totalitarny socjalizm, co natychmiast nasuwa skojarzenia z reżimami w ZSRR, Chinach czy Korei Północnej. Birmańscy generałowie faktycznie odwołują się niekiedy do Marksa, Lenina i Mao Zedonga, w odróżnieniu od nich nie są jednak ateistami, lecz gorliwymi buddystami. Nie niszczą więc świątyń, lecz je pieczołowicie odnawiają i nieustannie budują nowe; nie prześladują duchownych, lecz zabiegają o ich względy; kierują się ideami tzw. naukowego komunizmu, lecz ważniejsze decyzje podejmują po konsultacji z klasztornymi wróżbitami.
Efektem tego wymieszania materializmu z magią jest buddyjsko-socjalistyczna dyktatura wojskowa, a filarami, na których wspiera się ten dziwoląg, są jedyne zorganizowane siły w państwie: 400-tysięczna armia i dorównująca jej liczebnością rzesza mnichów. Obie potęgi żyją w swoistej symbiozie – wojskowi przekazują hojne dotacje klasztorom, mnisi, przyjmując datki, legitymizują ich rządy.
SZLACHETNA DROGA
Buddyzm wyrósł z tradycji hinduizmu. Budda skupił się przede wszystkim na poznawaniu przyczyn cierpienia i sposobów ich przezwyciężania. W pierwszym kazaniu, które po „przebudzeniu” wygłosił do uczniów, przedstawił Cztery Prawdy o Cierpieniu.
Pierwsza głosi, że wszystko, co się rodzi, musi umrzeć, więc każda żyjąca istota jest skazana na cierpienie.
Druga wyjaśnia, że źródłem cierpienia są pragnienia, zwłaszcza żądza życia, przyjemności i posiadania.
Trzecia mówi, że jedynym sposobem zapobiegania skutkom cierpienia jest likwidacja pragnienia.
Czwarta pokazuje drogę wiodącą do tego celu, którą Budda nazwał Szlachetną Ośmioraką Ścieżką. Podążający nią uczniowie wiedli początkowo żywot wędrownych ascetów, a w porze deszczowej zbierali się w schronieniach, które budowali, lub korzystali z gościny u ludzi świeckich. Pod koniec IV wieku p.n.e. niektóre wspólnoty nabrały stałego charakteru, dając początek klasztorom. Na miejsce osiedlenia mnisi wybierali najczęściej wzniesienia. Klasztory rozrastały się, stając się z czasem centrami kulturowymi i naukowymi.
„To jest świątynia buddyjska, potem pokażę ci wojskową” – mówił z ironią mnich, który oprowadzał mnie po pagodzie Shwedagon w birmańskim Rangunie. Shwedagon to jeden z cudów świata. Olbrzymi kompleks składa się z kilkudziesięciu kaplic i pawilonów wypełnionych posągami Buddy, w jego centrum wznosi się 98-metrowa stupa, pokryta złotem, zwieńczona iglicą wysadzaną szlachetnymi kamieniami. Waga złotych płytek przekracza 9 ton, a liczba klejnotów sięga 8 tys., w tym 4,5 tys. diamentów. Tę górę skarbów wzniesiono w miejscu złożenia bezcennej dla wiernych relikwii – ośmiu włosów Buddy. „Wojskową” świątynię Maha Wizaya zbudowano niemal po sąsiedzku. Ufundował ją dyktator i twórca buddyjskiego socjalizmu generał Ne Win. Chciał dorównać dziełu dawnych władców, więc nie poskąpił środków. Złote symbole obu birmańskich potęg wręcz nieprzyzwoicie kontrastują z miastem, które poraża ubóstwem. Według Ne Wina i jego następców tak właśnie powinna wyglądać droga do buddyjskiego socjalizmu, u której kresu całe państwo upodobni się do klasztoru, a społeczeństwo do wspólnoty mnichów.
Ukryta siła
Buddyjskim mnichem lub mniszką może zostać każdy, kto zdecyduje się żyć według „dziesięciu zaleceń”, czyli wyrzeknie się: przemocy, seksu, alkoholu, kłamstwa, tańca, ozdób, wygodnego spania, posiłków poza wyznaczoną porą, złota i posiadania dóbr, które nie zostały mu ofiarowane.
Do nowicjatu najczęściej oddawani są 8-, 10-letni chłopcy, którzy po około 10 latach nauki zostają wyświęceni. Ślubów zakonnych nie składa się jednak dożywotnio i w dowolnej chwili, bez jakichkolwiek konsekwencji, można opuścić klasztor.
Buddysta powinien żyć w taki sposób, by pomóc duszy w wyzwoleniu z koła kolejnych wcieleń i dążeniu do nirwany. Przeszkodę w osiągnięciu tego celu stanowi przywiązanie do spraw doczesnych. To ono jest powodem ponownych narodzin, gdyż wszystko, co człowiek czyni, pozostawia w duszy niezatarty ślad, a suma tych uczynków – karman – decyduje o jej pośmiertnych losach. Tym marniejszych, im częściej jej posiadacz ulegał przyziemnym żądzom i emocjom.
KSIĄŻĘ BUDDA
Założyciel buddyzmu pochodził z książęcego rodu, nazywał się Siddhartha Gautama i żył na przełomie VI–V wieku p.n.e. Według tradycji matka miała przed porodem sen, w którym przyszły Budda wniknął do jej łona jako biały słoń o sześciu kłach. Chłopiec po narodzeniu stanął na nogach i przeszedł siedem kroków w czterech kierunkach, biorąc symbolicznie świat w posiadanie. Pewien asceta przepowiedział wówczas, że zostanie albo wielkim władcą, albo zbawicielem świata. Ojciec wolał wariant pierwszy i chcąc uchronić syna od poznania bolesnej prawdy o świecie, zamknął go w pałacu, zapewniając mu luksusowe życie. Gdy jako mężczyzna książę opuścił jego mury, spotkał kolejno: starca, chorego, zmarłego na marach i ascetę. W ten sposób dowiedział się, że istnieje starość, cierpienie, śmierć oraz dające spokój wyrzeczenie. Aby zrozumieć przyczyny tych zjawisk, porzucił rodzinę i przez sześć lat wiódł życie wędrownego ascety. W końcu usiadł pod drzewem i postanowił medytować tak długo, aż pozna Prawdę. Był kuszony przez księcia demonów Marę, ale oparł mu się i po siedmiu tygodniach osiągnął stan przebudzenia, stając się Buddą. W Sarnath wygłosił pierwsze kazanie do pięciu uczniów, którym przekazał uzyskaną wiedzę, po czym wysłał ich w świat, by ją głosili. Sam też zaczął nauczać, przemierzając Indie i czyniąc cuda. Zmarł w wieku ok. 80 lat. Jego ciało poddano kremacji, po której pozostał tylko popiół i zęby. Te szczątki stały się relikwiami. Wyjątkową czcią otaczane są świątynie w Kandy (Sri Lanka), gdzie przechowywany jest ząb Buddy, i Shwedagon w Rangunie, w której jest osiem jego włosów.
Za bambusową kurtyną
Najmniej okazji do duchowego skalania mają mnisi, dlatego wielu mężczyzn, chcąc chociaż trochę poprawić swoją duchową kondycję, stara się przynajmniej raz w życiu spędzić pewien czas w klasztorze. Zewnętrznym wyrazem tej decyzji jest ogolenie głowy i przywdzianie szafranowych lub purpurowych szat. Możliwość powrotu do stanu świeckiego sprawia, że w krajach buddyjskich liczba mnichów jest olbrzymia, w Tybecie na początku XX wieku stanowili aż 15 proc. całej populacji, we współczesnej Birmie niemal 1 proc.
O ich znaczeniu decyduje jednak nie tylko liczba. Mnisi wypełniają wiele ważnych powinności religijnych i społecznych: udzielają błogosławieństwa podczas ceremonii, pomagają w rozstrzyganiu sporów, służą radą w trudnych sytuacjach, zajmują się edukacją dzieci. Ponieważ nie posiadają niczego, utrzymują się tylko z tego, co ofiarują im wierni. Każdego ranka z klasztorów wychodzą korowody mnichów z żebraczymi miskami w dłoniach. Wierni czekają na nich, chylą pokornie głowy i przekazują jedzenie. Dla buddysty dawanie jałmużny jest jednym z najważniejszych sposobów gromadzenia duchowych zasług. Przyjmując ofiarę, mnisi dają więc świeckim współwyznawcom szansę na lepsze życie po ponownych narodzinach. Ale mogą też odwrócić miskę do góry dnem i odmówić. To tak, jakby ksiądz odmówił rozgrzeszenia. Ta możliwość daje im ogromną siłę.
Ufundowaną przez juntę świątynię Maha Wizaya obejrzałem tylko z daleka, przed bramą zatrzymał nas patrol wojskowy. Mój przewodnik nie wyglądał na zaskoczonego – chciał, żebym zobaczył właśnie to. Reżim ma wszędzie swoich agentów i ludzie boją się rozmawiać z cudzoziemcami. Wielu rzeczy trzeba się więc domyślać.
„Dziedzińce i pawilony pagody Shwedagon zawsze są pełne wiernych i pielgrzymów, w Maha Wizaya ludzie zbierają się tylko podczas oficjalnych uroczystości państwowych” – dał do zrozumienia, że dar władcy został co prawda przyjęty, ale z mieszanymi uczuciami.
Stosunki mnichów i generałów od wprowadzenia dyktatury w roku 1962 układały się właśnie w tak dwuznaczny sposób. Łączyła ich idea państwa buddyjskiego, które uchroni społeczeństwo przed szkodliwymi wpływami z zagranicy. Wyciszona Birma miała stanowić przeciwieństwo przesiąkniętej seksem, alkoholem i narkotykami sąsiedniej Tajlandii.
Generał Ne Win urzeczywistniał jednak tę wizję metodami niemającymi nic wspólnego z religią, która odrzuca przemoc i przymus. Zamknął granice, wprowadził rygorystyczną cenzurę, zdelegalizował opozycję, bezwzględnie tłumił wszelkie próby oporu. Szczelnie odizolował Birmę. Dziennikarze, którzy bezskutecznie próbowali się do niej przedostać, pisali, że została zasłonięta „bambusową kurtyną”. Skutki takiej polityki łatwo przewidzieć. Zamiast sielskiego klasztoru – ponury obóz.
W czasach kolonialnych i pierwszych latach niepodległości Birma należała do najbogatszych krajów południowo-wschodniej Azji, była czołowym producentem ryżu, znaczącym eksporterem gazu, cynku, kamieni szlachetnych. Trzeba się było naprawdę nieźle natrudzić, by zepchnąć ją do poziomu jednego z najuboższych krajów świata. W rezultacie poczynań buddyjskich socjalistów w mundurach połowa społeczeństwa żyje poniżej minimum egzystencji. Niczego nie brakowało jedynie armii, na którą konsekwentnie przeznaczano czterdzieści procent budżetu państwa.
ŻYWE POCHODNIE
Najbardziej drastyczną metodę protestu stosowali buddyjscy mnisi w Wietnamie. 11 czerwca 1963 roku na jednym z placów Sajgonu zorganizowali milczącą demonstrację przeciwko skorumpowanym i despotycznym rządom prezydenta Ngo Dinh Diema. Obserwowali ją zagraniczni dziennikarze, powiadomieni wcześniej przez opozycję, że wydarzy się coś dramatycznego. W południe na plac podjechał samochód, z którego wysiadł sędziwy, 73-letni mnich Thich Quand Duc, towarzyszyło mu dwóch młodych duchownych. Obaj nieśli kanistry. Starzec usiadł w pozycji lotosu i pogrążył się w modlitwie. Z niezmąconym spokojem odczekał, aż mnisi wyleją na jego szaty benzynę, po czym wyjął zapalniczkę i podpalił się. Wyjaśniając motywy tego desperackiego czynu, mnich Nhat Han napisał w liście do narodu amerykańskiego: „Wietnamski mnich dokonuje samospalenia, żeby znosząc największe możliwe cierpienie, wyrazić sprzeciw wobec zła. Jego celem nie jest śmierć, lecz poruszenie ludzkich sumień”. Thich osiągnął cel, gdyż wykonane przez dziennikarzy zdjęcia wstrząsnęły światem. Doprowadziły także do zmiany polityki Stanów Zjednoczonych, które wycofały poparcie dla Ngo Dinh Diema, co skłoniło jego przeciwników do przeprowadzenia zamachu stanu. Prezydent został obalony i rozstrzelany. Jego następcy okazali się niewiele lepsi, ale późniejsze protesty (samospalenia dokonało siedmiu mnichów) nie wpłynęły już na bieg historii. W 1975 roku swój sprzeciw wobec dyktatury komunistycznej w podobny sposób zademonstrowało 12 buddystów. Jedyną reakcją reżimu było ukrycie przed społeczeństwem wszelkich informacji o tym wydarzeniu.
Magiczne liczby
Junta nie liczyła się z nikim i z niczym – prócz mnichów. Wynikało to po części z religijności generałów, po części z pamięci o historii. Jednym z bohaterów narodowych Birmy jest mnich U Wisara, który w 1929 roku napiętnował politykę brytyjskich kolonizatorów. Za antyrządowe przemówienia został aresztowany, ale nie ugiął się. W więzieniu podjął strajk głodowy i po pięciu miesiącach zmarł. Wieści o jego męczeństwie obiegły kraj i niespełna rok później doprowadziły do wybuchu powstania. Wśród przywódców rebelii znalazło się wielu mnichów, którzy co prawda nie walczyli z bronią, ale wspierali duchowo i zagrzewali do boju zbuntowanych chłopów. Anglicy z trudem opanowali sytuację, nigdy już jednak nie odzyskali pełnej kontroli nad krajem.
Generał Ne Win bał się powtórzenia tego scenariusza. Wszelkimi sposobami starał się okiełznać mnichów, na przemian ich hołubiąc i zastraszając. Reżimowe gazety niemal codziennie informowały o darach przekazanych klasztorom przez wojskowych, mocno podkreślając, że ofiary zostały przyjęte. Była to czytelna aluzja, że duchowni akceptują ich rządy. Cenzura nie pozwalała jednak na żadne wzmianki o okolicznościach, w jakich przyjmowano wojskową jałmużnę. Tymczasem Ne Win opracował własną wykładnię buddyzmu, która uniemożliwiała odmowę pod groźbą drakońskich kar.
Według Hansa Bernda Zöllnera, wykładowcy Instytutu Azji i Afryki uniwersytetu w Hamburgu, jednego z niewielu znawców socjalizmu buddyjskiego, istota tej wykładni sprowadza się do następującego rozumowania: „Obowiązkiem mnicha jest życie w czystości. Polityka to sfera związana z doczesnością, której mnich się wyrzeka. Jeśli zatem odmawia przyjęcia jałmużny, wyraża sprzeciw wobec woli władz, czyli podejmuje działanie o charakterze politycznym. Oznacza to, że łamie reguły zakonne i stawia się poza klasztorną wspólnotą. W konsekwencji państwo, które stoi na straży czystości zasad religijnych, ma prawo go ukarać”.
Wojsko wkraczało więc do klasztorów i wyprowadzało ich niepokornych mieszkańców; po wielu zaginął ślad. Krążyły pogłoski, że wywożono ich do dżungli, poddawano wymyślnym torturom, palono lub zakopywano żywcem. Kolporterów tych plotek bezpieka nie ścigała, gdyż podsycali atmosferę strachu, co służyło reżimowi. Na litość nie mogli natomiast liczyć ci, którzy dowodzili, że powinnością mnichów jest niesienie ulgi w cierpieniu, a polityka junty skazuje na nie coraz więcej ludzi.
Generał Ne Win zdawał sobie sprawę z narastającego niezadowolenia. Jak każdy dogmatyk nie zmieniał jednak poglądów, lecz szukał dla nich dodatkowego uzasadnienia. Niepewny własnego losu w tym i następnych wcieleniach otoczył się kręgiem wróżbitów i astrologów, od których się z czasem całkowicie uzależnił. Decydował o losach milionów ludzi, ale sam stał się niewolnikiem yadaya chay – starobirmańskiej magii liczb. Święcie wierzył, że szczęście przynosi mu dziewiątka i najważniejsze decyzje podejmował dziewiątego dnia miesiąca. Posunął się nawet do tego, że kazał wycofać z obiegu stare banknoty i wprowadzić nowe, o nominałach będących wielokrotnością „szczęśliwej dziewiątki” – 45 i 90 kyatów.
Magiczny bilans także jednak musiał wyjść na zero, więc dziewiątka miała swoje przeciwieństwo w postaci feralnej ósemki. Krótko po reformie walutowej, która pozbawiła Birmańczyków ostatnich oszczędności, wróżbici ostrzegli Ne Wina, że zbliża się wyjątkowo niebezpieczny dla niego dzień aż czterech ósemek – 8.08.1988 roku. Dyktator tak się tym przejął, że uprzedzając katastrofę, dwa miesiące wcześniej zrzekł się władzy.