Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Edukacja Sebastiana - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Czerwiec 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,50

Edukacja Sebastiana - ebook

Historia zakazanej miłości autorstwa bestsellerowej pisarki Jane Harvey-Berrick.

Caroline Wilson tkwi w nieszczęśliwym, bezdzietnym małżeństwie z jedenaście lat starszym Davidem – pedantycznym wojskowym, specjalistą medycyny lotniczej. Apodyktyczny mąż narzuca Caroline to, jak ma się ubierać, zachowywać, a nawet wypowiadać. Zagubiona, nieszczęśliwa kobieta nie potrafi uporządkować swojego życia. Dwa lata po ślubie przeprowadza się z mężem do domu w słonecznym San Diego. Tam Caroline poznaje ośmioletniego Sebastiana, syna szefa Davida. Wrażliwy i nierozumiany przez rodziców chłopiec odnajduje zrozumienie i wsparcie u Caroline, z którą od razu się zaprzyjaźnia. Jednak pewnego wrześniowego dnia Caroline nagle wyjeżdża… Dziewięć lat później Caroline wraca do San Diego. Tam ponownie spotyka Sebastiana. Między dojrzałą kobietą i nastoletnim Sebastianem odżywają dawne uczucia, jednak w zupełnie nowej, nieznanej obojgu odsłonie. Rodzice Sebastiana zaczynają podejrzewać, że chłopak coś przed nimi ukrywa. Nawet nowa przyjaciółka Caroline – Donna, zdaje sobie sprawę z tego, że pewne sprawy potoczyły się za daleko. Do czego doprowadzi namiętny romans dojrzałej kobiety i młodego chłopaka?

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-078-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Za­sta­na­wia mnie czę­sto, dla­cze­go przy­szłe pan­ny mło­de opo­wia­da­ją z ta­kim pod­eks­cy­to­wa­niem o dniu ślu­bu – „naj­lep­szym dniu ich ży­cia”. Czy to nie su­ge­ru­je, że póź­niej jest już tyl­ko z gór­ki?

Dzień mo­je­go ślu­bu oka­zał się uko­ro­no­wa­niem su­per­krót­kie­go ro­man­su, o ile tak to moż­na ująć. Mo­je­go męża nie dało się okre­ślić ro­man­tycz­nym. Wie­lo­ma przy­miot­ni­ka­mi nie moż­na było go okre­ślić. W prze­ciw­nym ra­zie może ina­czej by się wszyst­ko uło­ży­ło. A może i nie.

Po­mi­mo wszyst­kie­go, co mia­ło miej­sce póź­niej, ani tro­chę nie ża­łu­ję wy­da­rzeń tam­te­go pa­mięt­ne­go lata.

***

To chy­ba była kwe­stia mun­du­ru. Mój mąż, żoł­nierz ma­ri­nes, olśnił mnie bie­lą swo­je­go mun­du­ru oraz spor­to­wym au­tem z tak ni­skim za­wie­sze­niem, że zda­wa­ło się prze­śli­zgi­wać po as­fal­cie ni­czym ka­myk po ta­fli je­zio­ra.

Da­vid był człon­kiem per­so­ne­lu me­dycz­ne­go ame­ry­kań­skiej pie­cho­ty mor­skiej, ina­czej ma­ri­nes, któ­ry nie­daw­no awan­so­wał na ko­man­do­ra po­rucz­ni­ka i zo­stał mia­no­wa­ny spe­cja­li­stą me­dy­cy­ny lot­ni­czej. Był ode mnie je­de­na­ście lat star­szy. Spra­wiał wra­że­nie do­brze wy­cho­wa­ne­go i wy­ra­fi­no­wa­ne­go, a dla dziew­czy­ny zni­kąd, któ­ra ni­g­dzie nie była i nie wi­dzia­ła ni­cze­go, sta­no­wił speł­nie­nie ma­rzeń.

Moja mat­ka wy­niu­cha­ła do­brą par­tię, a ko­cha­ny, słod­ki oj­ciec zo­stał prze­ga­da­ny przez dwie ko­bie­ty swo­je­go ży­cia, ry­wa­li­zu­ją­ce o jego uwa­gę.

Ry­wa­li­za­cja z mat­ką była względ­nie świe­ża. Za­wsze wsty­dzi­ła się nie­zbyt ład­nej, nie­zdar­nej cór­ki, któ­rej brak było oby­cia. Kie­dy jed­nak skoń­czy­łam sie­dem­na­ście lat, roz­kwit­łam – do­słow­nie w je­den dzień uro­sły mi pier­si i za­czę­łam zwra­cać na sie­bie uwa­gę mło­dych męż­czyzn, któ­rzy do tej pory ma­śla­nym wzro­kiem wo­dzi­li za moją ele­ganc­ką i efek­tow­ną mat­ką. Na­gle to ja sta­łam się tą in­te­re­su­ją­cą i sek­sow­ną, a ona nie mo­gła tego znieść. Oczy­wi­ście ni­g­dy się do tego nie przy­zna­ła, za to za­czę­ła to­czyć ze mną praw­dzi­wą woj­nę. Oj­ciec nie­na­wi­dził na­szych kłót­ni i bar­dzo dużo cza­su spę­dzał w piw­ni­cy, słu­cha­jąc Puc­ci­nie­go czy Ros­si­nie­go i za­sta­na­wia­jąc się, dla­cze­go jego „dwie naj­lep­sze dziew­czy­ny” ska­czą so­bie do gar­deł.

Kie­dy więc po­ja­wił się Da­vid i za­wró­cił mi w gło­wie, moja mat­ka zro­bi­ła wszyst­ko, abym jak naj­szyb­ciej po­szła w swo­ją stro­nę.

Ni­g­dy nie za­mie­rza­ła po­sy­łać mnie na stu­dia, to­też nie za­czę­ła na­wet od­kła­dać pie­nię­dzy na ten cel. Od za­wsze po­wta­rza­ła ojcu, że nie wy­trzy­ma­ła­bym jed­ne­go se­me­stru – po­dob­no by­łam „zbyt sła­ba”. Poza tym mał­żeń­stwo mia­ło mnie uchro­nić przed całą tą nu­żą­cą na­uką.

– On jest oczy­wi­ście za do­bry dla cie­bie, Ca­ro­li­ne – tak mi oświad­czy­ła – ale zro­bi­my, co w na­szej mocy. Och, je­steś taka po­dob­na do ojca.

Mój oj­ciec był ni­ski, ciem­no­wło­sy i bar­dzo wło­ski. Odzie­dzi­czy­łam po nim orze­cho­we oczy, gę­ste, nie­sfor­ne wło­sy, oliw­ko­wą cerę i go­rą­cy tem­pe­ra­ment. Nie­ste­ty tak­że pew­ne ce­chy hir­su­ty­zmu, co ozna­cza­ło, że nogi de­pi­lo­wa­łam, od­kąd skoń­czy­łam dzie­sięć lat, a pa­chy za­czę­łam go­lić dwa lata póź­niej. Mimo tego dzię­ko­wa­łam Stwór­cy, że po mat­ce mia­łam tyl­ko szczu­płą syl­wet­kę i wzrost.

Czę­sto za­sta­na­wia­łam się, dla­cze­go ona i mój oj­ciec w ogó­le wzię­li ślub, sko­ro nie­wąt­pli­wie po­gar­dza­ła jego po­cho­dze­niem wło­skie­go imi­gran­ta i przy każ­dej nada­rza­ją­cej się oka­zji cheł­pi­ła się swo­ją an­glo­sa­sko­ścią. Ja­sne wło­sy za­wsze mia­ła sta­ran­nie uło­żo­ne, oczy nie­bie­skie i prze­nik­liwe, cerę ni­czym an­giel­ska róża.

Ni­ko­go nie zdzi­wi­ło, a już na pew­no nie mnie, że ma­jąc dzie­więt­na­ście lat, sta­nę­łam przed oł­ta­rzem. Był rok ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­ty.

Mniej zro­zu­mia­łe po­zo­sta­wa­ło to, co Da­vid wi­dział we mnie. Być może mło­dą żonę o eu­ro­pej­skim po­cho­dze­niu, bie­gle mó­wią­cą po wło­sku i zna­ją­cą się na wi­nach, co po­cząt­ko­wo oka­za­ło się nie­ocze­ki­wa­ne, póź­niej zaś sta­ło się nie­po­żą­da­ne. Na tyle się róż­ni­łam od in­nych żon woj­sko­wych, że jego ska­zy­wa­łam na wy­róż­nia­nie się, sie­bie zaś na alie­na­cję i osa­mot­nie­nie.

Inne żony bar­dzo się sta­ra­ły wkrę­cić mnie do swo­ich sztucz­nych kó­łek to­wa­rzy­skich: po­ran­ki przy ka­wie, wspól­ne lun­che, opie­ko­wa­nie się dzieć­mi, któ­rych nie mia­łam, i „drin­ki z dziew­czy­na­mi”.

Nie były nie­mi­łe. Po pro­stu sa­tys­fak­cjo­no­wa­ło je włas­ne ży­cie i speł­nia­ły się w swo­ich ro­lach, co dla mnie było nie do wy­obra­że­nia. By­łam za mło­da, zbyt krót­ko­wzrocz­na i za­mknię­ta w so­bie, żeby do­strzec pu­łap­ki do­bro­wol­nej izo­la­cji. Raz wy­bra­łam się na spo­tka­nie klu­bu książ­ki, kie­dy się jed­nak zo­rien­to­wa­łam, że wolą be­st­sel­le­ry i ro­man­se od dzi­ko­ści i burz­li­wo­ści He­min­gwaya czy nie­sza­blo­no­wej pro­zy Na­bo­ko­va, nie mia­łam nic do po­wie­dze­nia i wy­mie­nia­łyś­my je­dy­nie spoj­rze­nia peł­ne po­gar­dy.

Jed­ną ce­chę mój mąż we mnie lu­bił – by­łam wy­spor­to­wa­na. Na­uczył mnie pły­wać jol­ką, a póź­niej że­glo­wać; strze­la­łam nie­mal rów­nie do­brze jak woj­sko­wi strzel­cy wy­bo­ro­wi; nie ba­łam się wy­so­ko­ści i po­tra­fi­łam sko­czyć na głów­kę z naj­wyż­szej tram­po­li­ny na ba­se­nie w ba­zie.

To je­dy­ne, co we mnie lu­bił, a na­wet to trwa­ło tyl­ko przez pierw­sze dwa­dzie­ścia mie­się­cy na­sze­go mał­żeń­stwa. Nie zno­sił tego, jak się ubie­ra­łam, jak mó­wi­łam i co mó­wi­łam. Iro­nią losu oka­zał się fakt, że pra­gnął, abym upodob­ni­ła się do po­zo­sta­łych żon, jed­no­cze­śnie ce­niąc moją od­mien­ność. Mia­łam przez to mę­tlik w gło­wie i nie wie­dzia­łam, w jaki spo­sób być sobą. Pod­czas tych kil­ku pierw­szych lat chy­ba po pro­stu za­po­mnia­łam. No­si­łam więc ubra­nia, któ­re mu się po­do­ba­ły, i trzy­ma­łam ję­zyk za zę­ba­mi… po­wo­li wy­co­fu­jąc się za ścia­nę mil­cze­nia.

Nim sta­ło się ja­sne, że dzie­ci nie są nam, to zna­czy jemu, pi­sa­ne, mu­sia­łam pod­dać się wie­lu in­wa­zyj­nym i nie­przy­jem­nym ba­da­niom. Osta­tecz­nie obo­je stra­ci­li­śmy za­in­te­re­so­wa­nie pro­kre­acją, co trak­to­wa­łam jako uśmiech losu. Nasz seks był po­zba­wio­ny en­tu­zja­zmu i ni­ja­ki. Ja by­łam ni­ja­ka. Ja by­łam nud­na.

Po dwóch la­tach od ślu­bu Da­vi­da prze­nie­sio­no do Mor­skie­go Cen­trum Me­dycz­ne­go w San Die­go. Bar­dzo chciał, abym się za­przy­jaź­ni­ła z żoną jego no­we­go prze­ło­żo­ne­go. Es­tel­le oka­za­ła się moim prze­ci­wień­stwem – była wy­twor­na, cza­ru­ją­ca i per­fek­cyj­na. A przede wszyst­kim była zim­ną, uwiel­bia­ją­cą spra­wo­wać kon­tro­lę snob­ką. Nie zno­si­łam jej. Zresz­tą z wza­jem­no­ścią. Jed­nak dla za­cho­wa­nia po­zo­rów pie­lę­gno­wa­ły­śmy chłod­ną zna­jo­mość. Jej ła­twiej było uda­wać niż mnie. Żal mi było jej dziec­ka; być może so­li­da­ry­zo­wa­łam się z nim w sa­mot­no­ści. Se­ba­stian miał osiem lat; ja dwa­dzie­ścia je­den.

Na nie­szczę­ście los ob­da­rzył go wraż­li­wo­ścią, co nie po­ma­ga­ło mu w kon­tak­tach z ję­dzo­wa­tą mat­ką i oj­cem-po­two­rem.

Nas dwo­je po­łą­czy­ła słod­ka i ła­god­na przy­jaźń. Se­ba­stian na­brał zwy­cza­ju za­glą­da­nia do mnie po szko­le i opo­wia­da­nia o tym, jak mu mi­nął dzień. Czę­sto­wa­łam go bez­al­ko­ho­lo­wym li­mon­cel­lo z cy­tryn z Sor­ren­to, o ile uda­ło mi się je zdo­być, sy­ro­pu i wody ga­zo­wa­nej. Roz­ma­wia­li­śmy o książ­kach, któ­re prze­czy­tał, a ja pod­rzu­ca­łam mu ko­lej­ne ty­tu­ły, któ­re pa­mię­ta­łam z dzie­ciń­stwa i któ­re zde­cy­do­wa­nie od­bie­ga­ły od płyt­kich lek­tur pre­fe­ro­wa­nych przez jego mat­kę. Ra­zem po­ra­dzi­li­śmy so­bie z bru­tal­no­ścią ba­śni bra­ci Grimm i psy­cho­pa­tią Han­sa Chri­stia­na An­der­se­na.

Mniej wię­cej w tym cza­sie od­wie­dził mnie mój ko­cha­ny tato. Mat­ka oczy­wi­ście była zbyt za­ję­ta – klu­ba­mi, bry­dżem i do­bry­mi uczyn­ka­mi dla wszyst­kich oprócz wła­snej ro­dzi­ny. Wła­ści­wie się z tego cie­szy­li­śmy, choć Da­vid nie omiesz­kał pod­czas każ­de­go po­sił­ku gło­śno ża­ło­wać jej nie­obec­no­ści: „Taka wy­twor­na ko­bie­ta”.

Se­ba­stian i mój oj­ciec za­pa­ła­li do sie­bie ogrom­ną sym­pa­tią i ca­ły­mi go­dzi­na­mi skle­ja­li ra­zem mo­de­le sa­mo­lo­tów, któ­re na­stęp­nie wy­strze­li­wa­li przy po­mo­cy pro­chu po­cho­dzą­ce­go z fa­jer­wer­ków. Da­vid na­tu­ral­nie tego nie po­chwa­lał, więc ukry­wa­li przed nim więk­szość wspól­nych za­baw.

Pew­ne­go dnia nie usły­sze­li­śmy pu­ka­nia Se­ba­stia­na, więc sam wszedł do kuch­ni. Ra­zem z oj­cem pusz­cza­li­śmy na cały re­gu­la­tor Ma­da­me But­ter­fly i za­wo­dzi­li­śmy Un bel dì ve­dre­mo.

– Co śpie­wa­cie?

– Sto can­tan­do in ono­re di Dio, gio­va­not­to – od­parł tato.

Chło­piec zmarsz­czył brwi.

– Nie ro­zu­miem, co mówi Papa Ven.

– Mó­wisz po wło­sku, papo – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem. A do Se­ba­stia­na: – Mówi, że śpie­wa ku czci Boga.

– Ah, cara! Ita­lia­no! Ję­zyk Dan­te­go! Ję­zyk go­to­wa­nia! Ję­zyk mi­ło­ści!

Od tam­tej pory każ­de­go dnia mój oj­ciec uczył Se­ba­stia­na kil­ku ko­lej­nych wło­skich słów. Nie wszyst­kie były od­po­wied­nie dla dziec­ka, ale Papa miał w so­bie coś z szel­my. Póź­niej się oka­za­ło, że odzie­dzi­czy­łam po nim tak­że tę ce­chę.

W San Die­go czu­łam się względ­nie szczę­śli­wa. Za­an­ga­żo­wa­łam się w wy­da­wa­nie lo­kal­nej ga­ze­ty i po­ma­ga­łam pod­czas dni otwar­tych w ba­zie i szpi­ta­lu. Zło­ży­łam na­wet po­da­nie o przy­ję­cie na stu­dia wie­czo­ro­we na wy­dzia­le dzien­ni­kar­stwa. Wte­dy jed­nak Da­vid po­in­for­mo­wał mnie, że do­stał prze­nie­sie­nie do Camp Le­jeu­ne w Pół­noc­nej Ka­ro­li­nie. Ko­lej­ne przej­ście na rów­no­rzęd­ne sta­no­wi­sko dla woj­sko­we­go, któ­ry nie speł­nił po­kła­da­nych w nim na­dziei. Da­vid wo­lał trak­to­wać to jako awans.

Nie mi­nę­ło czter­dzie­ści osiem go­dzin, a mój mąż znik­nął na dru­gim koń­cu kon­ty­nen­tu, ja mia­łam zaś ty­dzień na do­pil­no­wa­nie tego, aby nasz do­by­tek za­pa­ko­wa­no do kon­te­ne­rów.

Każ­de­go dnia przy­cho­dził Se­ba­stian; za każ­dym ra­zem pła­kał.

A po­tem, w pe­wien wrze­śnio­wy wto­rek, wy­je­cha­łam z San Die­go.Rozdział 1

Słoń­ce grza­ło mi skó­rę, a książ­ka wy­da­wa­ła się co­raz cięż­sza. Tak bar­dzo się stę­sk­ni­łam za ka­li­for­nij­skim słoń­cem; do­brze było wró­cić, na­wet w ta­kich, a nie in­nych oko­licz­no­ściach.

Odło­ży­łam książ­kę, zdję­łam oku­la­ry prze­ciw­sło­necz­ne i opar­łam gło­wę na ra­mio­nach, cie­sząc się cie­płem póź­ne­go po­ran­ka.

Nie by­łam do koń­ca pew­na, czy chcę tu wró­cić z Da­vi­dem. W Pół­noc­nej Ka­ro­li­nie mia­łam przy­ja­ciół spo­za krę­gu woj­sko­wych, pra­cę asy­stent­ki w nie­du­żej, ale sza­no­wa­nej lo­kal­nej ga­ze­cie i w koń­cu, po sze­ściu la­tach stu­diów wie­czo­ro­wych, uzy­ska­łam ty­tuł ma­gi­stra li­te­ra­tu­ry.

Jed­no­cze­śnie za­czy­na­ło mnie no­sić i by­łam go­to­wa na zmia­nę. Trzy­dzie­ste uro­dzi­ny nie­co zmie­ni­ły moje po­strze­ga­nie świa­ta i choć na­dal by­łam mę­żat­ką, czu­łam się go­to­wa na coś no­we­go… albo coś sta­re­go, jak się oka­za­ło, dla­te­go że wró­ci­li­śmy do San Die­go. To była ce­nio­na lo­ka­li­za­cja i trak­to­wa­no ją jako awans w sto­sun­ku do Camp Le­jeu­ne. Tak czy ina­czej, Da­vid był szczę­śliw­szy, dzię­ki cze­mu i mnie żyło się tro­chę le­piej. Na prze­strze­ni lat uda­ło nam się zna­leźć spo­sób na ko­eg­zy­sto­wa­nie, któ­re­go nie moż­na okre­ślić mia­nem nie­przy­jem­ne­go. Da­vid nie za­wsze był gbu­rem, a przy­naj­mniej tak so­bie mó­wi­łam, ja na­to­miast nie by­łam nie­lo­jal­ną żoną; po pro­stu do sie­bie nie pa­so­wa­li­śmy. Od­da­li­li­śmy się od sie­bie.

Te­raz mo­głam się cie­szyć pla­żą. Po­int Loma le­ża­ło dwa­na­ście ki­lo­me­trów od szpi­ta­la – pół­wy­sep od­dzie­la­ją­cy oce­an od Za­to­ki San Die­go. Mniej po­pu­lar­na część pla­ży znaj­do­wa­ła się na pół­noc­nym koń­cu Ada­ir Stre­et; tu­taj, tak są­dzi­łam, nikt nie bę­dzie mi prze­szka­dzał.

Być może ma­cza­ło w tym pal­ce prze­zna­cze­nie, ale po­dej­rze­wam, że prę­dzej czy póź­niej i tak do­szło­by do na­sze­go spo­tka­nia.

– Dzień do­bry, pani Wil­son.

Nie roz­po­zna­łam tego lek­kie­go, te­no­ro­we­go gło­su. Od­wró­ci­łam się i przy­sło­ni­łam ręką oczy, mru­żąc je w na­głym bla­sku słoń­ca.

– Tak?

Ja­kiś metr ode mnie sta­ło dwóch oko­ło dwu­dzie­sto­let­nich męż­czyzn, trze­ci zaś na­chy­lał się nade mną i ka­pał wodą na ręcz­nik.

– Je­stem Se­ba­stian.

– Kto?

Jego pro­mien­ny uśmiech nie­co przy­gasł.

– Se­ba­stian Hun­ter.

A niech mnie. Mały Se­ba­stian Hun­ter – tyle że już nie taki mały.

– O rety, Se­ba­stian! Ja… ja cię nie po­zna­łam. Wow!

Usia­dłam, wal­cząc z chę­cią pod­cią­gnię­cia góry od bi­ki­ni.

– Sły­sza­łem, że pań­stwo wró­ci­li. Li­czy­łem, że pa­nią spo­tkam – po­wie­dział, po­now­nie się uśmie­cha­jąc.

Słod­ki ośmio­la­tek o smut­nych oczach prze­isto­czył się w nie­sa­mo­wi­cie przy­stoj­ne­go mło­de­go męż­czy­znę. Ja­sno­brą­zo­we wło­sy miał wy­jąt­ko­wo dłu­gie jak na syna ofi­ce­ra ma­ry­nar­ki i roz­ja­śnio­ne ka­li­for­nij­skim słoń­cem. Był szczu­pły, umię­śnio­ny, miał sze­ro­kie ra­mio­na i wą­skie bio­dra.

Pod pa­chą trzy­mał nie­bie­ską de­skę sur­fin­go­wą. Ubra­ny był w czer­wo­ne spoden­ki ocie­ka­ją­ce wodą; wi­sia­ły mu ni­sko na bio­drach, od­sła­nia­jąc ja­śniej­szy pas skó­ry po­ni­żej pasa i pod­kre­śla­jąc tym sa­mym opa­le­ni­znę. Po­my­śla­łam, że na pew­no nie może się opę­dzić od dziew­cząt.

– Pro­szę, pro­szę, Se­ba­stia­nie. Taki do­ro­sły. Miło cię wi­dzieć. Co u cie­bie? A u ro­dzi­ców?

Uśmiech znik­nął mu z twa­rzy.

– Och, wszyst­ko okej.

Nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć; dziw­nie było spo­tkać się z nim po tylu la­tach. W tym mło­dym, sto­ją­cym przede mną męż­czyź­nie ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzia­łam dziec­ko, któ­re kie­dyś zna­łam.

– Cóż… to świet­nie. Je­stem pew­na, że bę­dzie­my jesz­cze mie­li oka­zję spo­tkać się w ba­zie. Eee… po­trze­bu­je­cie może pod­wóz­ki do domu?

Po­pa­trzy­łam nie­pew­nie na jego ko­le­gów, nie ma­jąc pew­no­ści, czy uda­ło­by mi się za­pa­ko­wać trzy duże de­ski na dach mo­je­go sta­re­go for­da.

– Nie trze­ba, dzię­ki. Ches ma vana. – Po­ka­zał na jed­ne­go z chło­pa­ków. – I za­mie­rza­my jesz­cze po­pły­wać. Kie­dy pa­nią zo­ba­czy­łem, chcia­łem po pro­stu… po­dejść i się przy­wi­tać.

– Okej, miło cię było spo­tkać, Se­ba­stia­nie.

Po­now­nie się uśmiech­nął, prze­stę­pu­jąc nie­pew­nie z nogi na nogę.

– Zo­ba­czy­my się jesz­cze, pani Wil­son?

– Z pew­no­ścią. Ciao, Se­ba­stia­nie.

Roz­pro­mie­nił się.

– Ciao, pani Wil­son.

Pa­trzy­łam, jak od­cho­dzi; kro­ple mor­skiej wody spły­wa­ły po jego umię­śnio­nych ple­cach. Świę­ci w nie­bio­sach! Mały Se­ba­stian Hun­ter – wca­le nie taki mały. Ile on miał lat? Sie­dem­na­ście? Osiem­na­ście? Na pew­no nie dwa­dzie­ścia. Zmarsz­czy­łam brwi, do­ko­nu­jąc w my­ślach ob­li­czeń. Wy­rósł na na­praw­dę świet­ne­go fa­ce­ta. To zdu­mie­wa­ją­ce, je­śli się weź­mie pod uwa­gę tych jego prze­klę­tych ­ro­dzi­ców.

O Boże, pew­nie będę mu­sia­ła od­wie­dzić kwa­śną Es­tel­le i po­twor­ne­go Do­nal­da. Do­bry na­strój prysł i skrzy­wi­łam się, pa­trząc na ko­tłu­ją­ce się, sy­czą­ce wody oce­anu.

Se­ba­stian i jego ko­le­dzy po­de­szli do cze­ka­ją­cej na brze­gu gru­py sur­fe­rów. Wi­dzia­łam, że śmie­ją się z nie­go; po­dej­rze­wa­łam, że cho­dzi o mnie. Po­krę­ci­łam gło­wą. Ech, ci na­sto­let­ni chłop­cy…

Przy­glą­da­łam się, jak od­pły­wa­ją od brze­gu, ko­lo­ro­we stad­ko szczu­rów lą­do­wych, a po­tem na­gle zni­ka­ją pod co­raz więk­szą falą. Wcią­gnę­łam gło­śno po­wie­trze, kie­dy woda na­gle po­łknę­ła chłop­ca na nie­bie­skiej de­sce. Chwi­lę póź­niej ode­tchnę­łam z ulgą, wi­dząc, jak wy­nu­rza się z pia­ny i pły­nie do swo­jej de­ski.

Przez mniej wię­cej pół go­dzi­ny ob­ser­wo­wa­łam, jak po ko­lei prze­śli­zgu­ją się pod ścia­ną zie­lon­ka­wej wody, by po chwi­li dać się po­chło­nąć roz­bu­cha­nej pia­nie, a po­tem cza­ić się na ko­lej­ną falę. Było to bez­ce­lo­we, a za­ra­zem pięk­ne i fa­scy­nu­ją­ce.

Nie­chęt­nie zer­k­nę­łam na ze­ga­rek; pora wra­cać do bazy. Spo­dzie­wa­łam się do­sta­wy ko­lej­nych na­szych rze­czy. Nie mo­głam się spóź­nić; nie­war­te to było kłót­ni, do ja­kiej by do­szło, gdy­by wszyst­ko nie było go­to­we przed po­wro­tem Da­vi­da ze szpi­ta­la.

Na­rzu­ci­łam na bi­ki­ni żół­tą su­kien­kę na ra­miącz­kach i wró­ci­łam do sa­mo­cho­du. W środ­ku było oczy­wi­ście go­rą­co jak w pie­kle. Opu­ści­łam wszyst­kie szy­by i ru­szy­łam w stro­nę domu, śpie­wa­jąc ra­zem z pły­tą arię Fi­ga­ra.

Kie­dy za­je­cha­łam przed dom, pra­cow­nik fir­my do­staw­czej wa­lił wła­śnie do drzwi, sfru­stro­wa­ny bra­kiem od­po­wie­dzi.

– Prze­pra­szam! Prze­pra­szam! Już je­stem.

Spio­ru­no­wał mnie wzro­kiem. Uśmiech­nę­łam się sym­pa­tycz­nie i za­pro­po­no­wa­łam zim­ne piwo.

– No cóż, psze pani, piwo to może nie, ale zim­nej wody bym nie od­mó­wił.

Wy­pił ją jed­nym hau­stem, otarł pot z błysz­czą­cej twa­rzy, na­stęp­nie za­niósł do ga­ra­żu dwie wiel­kie skrzy­nie i od­je­chał.

Wpa­try­wa­łam się kwa­śno w skrzy­nie, za­sta­na­wia­jąc się, czy sa­mym wzro­kiem nie uda mi się ich roz­pa­ko­wać. Nie­ste­ty nie.

Trzy go­dzi­ny póź­niej, brud­na i spo­co­na, pod­da­łam się, roz­pa­ko­waw­szy za­le­d­wie pół skrzy­ni. Resz­tą zaj­mę się ju­tro, choć wie­dzia­łam, że to ozna­cza kłót­nię. Ale na­praw­dę nie mia­łam już dzi­siaj ener­gii.

O szó­stej wró­cił Da­vid – no­wiu­sień­kim, srebr­nym che­vro­le­tem ca­ma­ro, swo­ją ra­do­ścią i dumą, do­bit­nym sym­bo­lem awan­su. Na wi­dok nie­roz­pa­ko­wa­nych skrzyń zmarsz­czył brwi, a ja cze­ka­łam na wy­py­ty­wa­nie: gdzie by­łam, co ro­bi­łam, kogo spo­tka­łam. Jed­nak za­miast tego w ge­ście iry­ta­cji za­stu­kał w ze­ga­rek.

– Za go­dzi­nę mamy być u Vor­stad­tów, a ty nie je­steś jesz­cze ubra­na.

– U kogo?

– Ka­pi­tan Vor­stadt za­pro­sił nas na drin­ka.

– Nic nie mó­wi­łeś.

– Za­pi­sa­łem to w ka­len­da­rzu, Ca­ro­li­ne. Nie spraw­dzi­łaś?

Nie, sir. Prze­pra­szam, sir.

– Są­dzi­łam, że wspo­mniał­byś o czymś ta­kim, Da­vi­dzie.

– Chcę wy­je­chać o osiem­na­stej pięć­dzie­siąt. Za­łóż tę zie­lo­ną su­kien­kę kok­taj­lo­wą.

Nie zno­si­łam, kie­dy tak mi roz­ka­zy­wał, a roz­ka­zy­wał mi w za­sa­dzie przez więk­szość cza­su.

– Je­stem zmę­czo­na. Przez trzy ostat­nie go­dzi­ny roz­pa­ko­wy­wa­łam skrzy­nie. To na­praw­dę wy­czer­pu­ją­ce.

– Wy­czer­pu­ją­ce jest po­dej­mo­wa­nie przez cały dzień de­cy­zji do­ty­czą­cych ży­cia i śmier­ci, Ca­ro­li­ne. Czy choć raz nie mo­gła­byś mnie wes­przeć? Nie pro­szę o wie­le, zwa­żyw­szy na sto­pę ży­cio­wą, jaką ci za­pew­niam.

Ugry­złam się w ję­zyk. Już to prze­ra­bia­li­śmy. Jesz­cze ni­g­dy nie wy­gra­łam z nim żad­nej kłót­ni.

– W po­rząd­ku. Pój­dę wziąć prysz­nic.

Ubra­łam się szyb­ko, na­ło­ży­łam odro­bi­nę ey­eli­ne­ra, tu­szu i bez­barw­ne­go błysz­czy­ku: mi­ni­mal­ny ma­ki­jaż, z ja­kim mo­gło mi się upiec. Da­vid lu­bił, kie­dy ko­bie­ta „wy­glą­da­ła jak ko­bie­ta”, co ozna­cza­ło szpil­ki i ma­ki­jaż. Nie do koń­ca mój styl. On za­ło­żył ko­szu­lę i ulu­bio­ną spor­to­wą ma­ry­nar­kę. W su­mie na­dal moż­na go było uznać za przy­stoj­ne­go.

– Co dzi­siaj ro­bi­łaś? – za­py­tał pod­czas krót­kiej jaz­dy na przy­ję­cie.

– Za­nim spę­dzi­łam trzy go­dzi­ny na roz­pa­ko­wy­wa­niu skrzyń?

– Tyl­ko po­ło­wy skrzy­ni, wi­dzia­łem.

Pe­dan­tycz­ny du­pek.

– Czy­ta­łam na pla­ży. Za­nim do­star­czo­no skrzy­nie. Och, i wpa­dłam na Se­ba­stia­na.

– Kogo?

– Chło­pa­ka od Hun­te­rów. No wiesz, z na­sze­go po­przed­nie­go po­by­tu tu­taj.

Mruk­nął coś pod no­sem, co mo­gło zna­czyć co­kol­wiek, po­dej­rze­wa­łam jed­nak, że go nie ko­ja­rzy. Da­vid nie miał do­brej pa­mię­ci do lu­dzi, co w za­wo­dzie le­ka­rza za­pew­ne nie przy­spa­rza­ło mu sym­pa­tii.

– Kto jesz­cze dziś bę­dzie?

– Nie otrzy­ma­łem li­sty go­ści, Ca­ro­li­ne.

Jezu, tyl­ko za­py­ta­łam.

W drzwiach re­zy­den­cji po­wi­ta­ła nas pani Vor­stadt.

– Da­vi­dzie, cu­dow­nie cię wi­dzieć. A ty mu­sisz być Ca­ro­li­ne. Je­stem Don­na.

Była atrak­cyj­ną, wy­glą­da­ją­cą na sil­ną, ko­bie­tą po pięć­dzie­siąt­ce. W jej od­de­chu da­wa­ło się wy­czuć gin z to­ni­kiem.

– Pro­szę, wejdź­cie.

W środ­ku było tłocz­no i gło­śno. Część go­ści prze­by­wa­ła w du­żym ogro­dzie na ty­łach domu. Pod za­da­sze­niem roz­sta­wio­ny był grill. Pa­no­wie sta­li w nie­du­żych grup­kach, pi­jąc piwo pro­sto z bu­te­lek i gło­śno się śmie­jąc; pa­nie trzy­ma­ły się ra­zem i są­czy­ły drin­ki, a ich szpil­ki za­pa­da­ły się w nie­daw­no pod­la­ną tra­wę. Cie­szy­łam się, że po­mi­mo dez­apro­ba­ty Da­vi­da zde­cy­do­wa­łam się na buty na pła­skim ob­ca­sie.

Przy­go­to­wa­łam się w du­chu na nud­ny wie­czór. Było jed­nak go­rzej, niż się spo­dzie­wa­łam.

Don­na wrę­czy­ła Da­vi­do­wi obo­wiąz­ko­we piwo, a mnie drin­ka, na­stęp­nie za­pro­wa­dzi­ła nas do pary, któ­ra wy­da­ła mi się nie­co zna­jo­ma. Kie­dy blon­dyn­ka od­wró­ci­ła się, roz­po­zna­łam jej lo­do­wa­ty uśmiech.

– Z tego, co mi wia­do­mo, po­zna­li­ście Hun­te­rów pod­czas po­przed­nie­go po­by­tu w San Die­go.

– Ca­ro­li­ne, moja dro­ga – ode­zwa­ła się chłod­no Es­tel­le. – Da­vi­dzie, nic się nie po­sta­rza­łeś.

Wy­mie­ni­ły­śmy nie­szcze­re po­ca­łun­ki, pa­no­wie uści­snę­li so­bie dło­nie, na­stęp­nie Do­nald od­da­lił się, aby po­roz­ma­wiać z kil­ko­ma in­ny­mi ofi­ce­ra­mi.

– Spo­tka­łam dzi­siaj two­je­go syna, Es­tel­le – ode­zwa­łam się bez­na­mięt­nie.

Spoj­rza­ła na mnie z nie­do­wie­rza­niem.

– Se­ba­stia­na?

– Tak. Na pla­ży. Miła nie­spo­dzian­ka.

– Był na pla­ży?

Na li­tość bo­ską, czy ja mó­wię po serb­sko-chor­wac­ku?

– Tak.

Zmru­ży­ła oczy i wte­dy do mnie do­tar­ło, że zdra­dzi­łam jego ta­jem­ni­cę.

– Se­ba­stian! – Po ogro­dzie roz­niósł się jej głos i w stro­nę Es­tel­le od­wró­ci­ło się wie­le głów.

Po­dą­ży­łam za jej spoj­rze­niem i po­now­nie go uj­rza­łam; stał sam, opie­ra­jąc się o ba­lu­stra­dę. Te­raz, kie­dy ja tak­że sta­łam, prze­ko­na­łam się, że jest wyż­szy, niż za­kła­da­łam; wzro­stem do­go­nił swo­je­go ojca. Tym ra­zem był ubra­ny bar­dziej for­mal­nie: w spodnie kha­ki, bia­łą ko­szu­lę z pod­wi­nię­ty­mi rę­ka­wa­mi i czar­ny kra­wat. Nie­mniej jego strój był i tak swo­bod­niej­szy niż więk­szo­ści obec­nych na przy­ję­ciu pa­nów.

– Mat­ko? – za­py­tał czuj­nie.

– Ca­ro­li­ne mó­wi­ła, że by­łeś dzi­siaj na pla­ży.

Na­gle uśmiech­nął się i pod­szedł do nas.

– Dzień do­bry, pani Wil­son. Mó­wi­łem, że jesz­cze się spo­tka­my.

– Mia­łeś ra­cję. Jak się sur­fo­wa­ło?

– Świet­nie, dzię­ki! My…

– Se­ba­stia­nie! – prze­rwa­ła mu Es­tel­le gło­sem na­brzmia­łym wście­kło­ścią. – Mia­łeś się uczyć do eg­za­mi­nów. Mu­sisz je zdać, je­śli chcesz za­li­czyć ko­lej­ny se­mestr, na li­tość bo­ską. Mu­sisz my­śleć o stu­diach. Chcesz do­stać się na nie wcześ­niej czy nie?

Wzru­szył non­sza­lanc­ko ra­mio­na­mi w ten iry­tu­ją­cy spo­sób, któ­re­go więk­szość na­sto­lat­ków uczy się tyl­ko po to, żeby wner­wiać ro­dzi­ców. W jego oczach do­strze­głam jed­nak tak­że nie­po­kój.

– Uczy­łem się po po­łu­dniu – po­wie­dział ci­cho. – Rano była do­bra fala, Ches…

– Póź­niej po­roz­ma­wia­my – syk­nę­ła. – Twój oj­ciec się o wszyst­kim do­wie.

Od­ma­sze­ro­wa­ła, po­zo­sta­wia­jąc za sobą peł­ne skrę­po­wa­nia mil­cze­nie. Don­na po­cią­gnę­ła za sobą Da­vi­da, a ja zo­sta­łam z Se­ba­stia­nem.

– Tak mi przy­kro. Nic bym nie po­wie­dzia­ła, gdy­bym wie­dzia­ła, że wpę­dzę cię w ta­ra­pa­ty.

Po­now­nie wzru­szył ra­mio­na­mi i się uśmiech­nął.

– Za­wsze je­stem w ta­ra­pa­tach, więc nie robi mi to żad­nej róż­ni­cy.

– Och, w ta­kim ra­zie… wy­pij­my za ta­ra­pa­ty! – Unio­słam szklan­kę w iro­nicz­nym ge­ście.

Se­ba­stian uśmiech­nął się sze­ro­ko, a w jego oczach po­ja­wi­ły się we­so­łe bły­ski. Były nie­bie­sko­zie­lo­ne, w ko­lo­rze oce­anu.

– Dłu­go sur­fo­wa­łeś? Nie­źle ci szło.

– Wi­dzia­ła mnie pani? – Wy­da­wał się ura­do­wa­ny. – Fale były na­praw­dę eks­tra.

– Tro­chę was ob­ser­wo­wa­łam. Wy­glą­da­łeś bar­dzo pro­fes­jo­nal­nie.

Ob­lał się na­gle ru­mień­cem i spu­ścił wzrok.

– Jak tam szko­ła? – za­ga­iłam, zmie­nia­jąc te­mat.

– Och, w po­rząd­ku. Za pół­to­ra ty­go­dnia ją koń­czę.

W ta­kim ra­zie miał osiem­na­ście lat.

– A je­sie­nią wy­jeż­dżasz na stu­dia?

– Może. Tato chce, że­bym po­szedł do woj­ska, mama woli, że­bym naj­pierw skoń­czył stu­dia.

– A ty cze­go chcesz?

Spoj­rzał na mnie zdzi­wio­ny, jak­by nikt go ni­g­dy o to nie za­py­tał. A po­tem uśmiech­nął się szel­mow­sko.

– Ja chcę sur­fo­wać.

– No, a jak­że. Ide­al­na ścież­ka ka­rie­ry. Być może po­win­niś­my na­pić się za nie­koń­czą­ce się lato.

Za­śmiał się bez­tro­sko.

– Chęt­nie bym się na­pił jed­ne­go z pani spe­cjal­nych li­mon­cel­lo.

Na mo­jej twa­rzy mu­siał do­strzec kon­ster­na­cję, gdyż do­dał:

– Ro­bi­ła mi je pani kie­dyś, bez al­ko­ho­lu!

– No tak. Kie­dy by­łeś dziec­kiem.

Zmarsz­czył brwi, jak­by nie ucie­szy­ły go moje sło­wa, szyb­ko jed­nak znów przy­brał swój zwy­kły wy­raz twa­rzy.

– Czę­sto jeź­dzi pani na pla­żę? – za­py­tał, a spoj­rze­nie miał za­ska­ku­ją­co świ­dru­ją­ce.

– Wró­ci­li­śmy za­le­d­wie przed ty­go­dniem; dzi­siaj uda­ło mi się to po raz pierw­szy. Cze­ka mnie wciąż spo­ro roz­pa­ko­wy­wa­nia.

Wzdry­gnę­łam się na myśl o cze­ka­ją­cych w ga­ra­żu skrzy­niach.

– Mógł­bym pani po­móc. W roz­pa­ko­wy­wa­niu. No­sze­niu rze­czy i w ogó­le.

– Och, cóż, dzię­ku­ję ci, ale my­ślę, że dam so­bie radę.

– Chęt­nie po­mo­gę. Su­per, że pani wró­ci­ła.

Za­sko­czy­ły mnie jego sło­wa i część mnie przy­zna­ła w du­chu, że przy­dał­by mi się ktoś do dźwi­ga­nia tego wszyst­kie­go. Nie, on się mu­siał uczyć, to nie by­ło­by fair.

Po­nad jego ra­mie­niem zo­ba­czy­łam, że zbli­ża się do nas Do­nald Hun­ter, i prze­biegł mnie dreszcz. Wy­glą­dał na wście­kłe­go.

Se­ba­stian mu­siał do­strzec moją minę, gdyż od­wró­cił się, żeby spraw­dzić, na co pa­trzę.

– Mat­ka mówi, że rano zno­wu by­łeś na pla­ży – wark­nął bez żad­ne­go wstę­pu oj­ciec Se­ba­stia­na. Chwy­cił syna za ra­mię, od­wra­ca­jąc go w swo­ją stro­nę.

Chło­pak zbladł.

– Tak, ale…

– Ostrze­ga­łem cię, kur­wa, co zro­bię, je­śli zno­wu tam po­je­dziesz za­miast się uczyć.

By­łam za­szo­ko­wa­na tym, że ten pa­skud­ny czło­wiek mówi do syna w taki spo­sób w mo­jej obec­no­ści, oso­by w za­sa­dzie nie­zna­jo­mej.

– Tato, ja…

– Milcz! – wark­nął.

Go­ście nam się przy­glą­da­li. A ja sta­łam jak spa­ra­li­żo­wa­na, nie po­tra­fiąc ode­rwać oczu od tej nie­przy­jem­nej sce­ny ro­dzin­nej.

– Mo­żesz się po­że­gnać ze swo­ją de­ską. Z pla­żą ko­niec. Mój syn nie bę­dzie mar­no­wał ży­cia na fi­ka­nie w mo­rzu.

Se­ba­stian wy­szarp­nął ra­mię i spoj­rzał ojcu w twarz.

– Uczy­łem się po po­łu­dniu, tato. I ku­pi­łem tę de­skę za wła­sne pie­nią­dze, za­pra­co­wa­łem na nią. Jest moja. Nie wol­no ci jej tknąć.

Do­nald po­czer­wie­niał na twa­rzy, a ja po­my­śla­łam, że za­raz ude­rzy syna. W ostat­niej chwi­li się po­wstrzy­mał.

– To nie ko­niec – syk­nął i od­ma­sze­ro­wał.

Se­ba­stian stał ze wzro­kiem wbi­tym w zie­mię, a upo­ko­rze­nie wi­docz­ne na jego twa­rzy wal­czy­ło o pal­mę pierw­szeń­stwa z gnie­wem.

Drę­czy­ły mnie po­twor­ne wy­rzu­ty su­mie­nia; to wszyst­ko moja wina.

– Tak mi przy­kro, Se­ba­stia­nie – szep­nę­łam. – Nie mia­łam po­ję­cia… – urwa­łam.

Po­krę­cił gło­wą.

– To du­pek i tyle. Na­praw­dę go nie­na­wi­dzę. Nie mogę się do­cze­kać, kie­dy wy­ja­dę z domu – oświad­czył z za­wzię­to­ścią w gło­sie. – Im szyb­ciej, tym le­piej.

Nie wie­dzia­łam, co po­wie­dzieć. Kiw­nę­łam je­dy­nie gło­wą ze współ­czu­ciem. No bo czy sama nie ucie­kłam od mat­ki tak szyb­ko, jak się dało?

Wró­ci­ła Don­na, wy­raź­nie zi­ry­to­wa­na wy­bu­chem Do­nal­da.

– Jesz­cze jed­ne­go drin­ka, Ca­ro­li­ne?

– Och, tak, dzię­ku­ję.

– Se­ba­stia­nie, wody?

– Nie, dzię­ku­ję, pani Vor­stadt – mruk­nął, a po­tem od­szedł, wy­raź­nie za­że­no­wa­ny.

Don­na po­krę­ci­ła gło­wą.

– Bied­ny chło­pak. Co on musi zno­sić.

– Jego oj­ciec za­wsze się tak za­cho­wu­je? – Na­dal nie otrząs­nę­łam się z szo­ku.

Od­po­wiedź była wy­raź­nie twier­dzą­ca, Don­na nie chcia­ła jed­nak wy­gła­szać opi­nii zbyt zde­cy­do­wa­nych – ani po­tę­pia­ją­cych.

– Och, no cóż, Do­nald to Do­nald. Je­stem pew­na, że pa­mię­tasz.

Spoj­rza­łam w stro­nę Se­ba­stia­na, przy­po­mi­na­jąc so­bie inne przy­pad­ki pa­skud­ne­go trak­to­wa­nia przez ojca, kie­dy był jesz­cze dziec­kiem. Dzi­wi­ło mnie, że sam nie wy­rósł na po­two­ra. Spra­wiał wra­że­nie rów­nie ła­god­ne­go i słod­kie­go jak przed laty.

Resz­ta wie­czo­ru upły­nę­ła jak za­wsze na nie­cie­ka­wej gad­ce szmat­ce. Trzy­ma­łam się z dala od Es­tel­le i Do­nal­da, Se­ba­stian gdzieś znik­nął, a Da­vid i ja igno­ro­wa­li­śmy się na­wza­jem. Jak za­wsze.

Po­czu­łam ulgę, kie­dy mój mąż zde­cy­do­wał, że pora wra­cać do domu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: