Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Egipska misja - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Egipska misja - ebook

Kleo Valsac jak na wnuczkę angielskiego księcia wiedzie niezwykłe życie. Wyszła za mąż za francuskiego oficera, a po jego nagłej śmierci dołączyła do ojca w Egipcie. Na co dzień pomaga mu w pracy na wykopaliskach i odwiedza obóz francuskiego wojska, aby uzupełnić zapasy i wysłać listy ojca. Pewnego dnia tuż obok swojego namiotu Kleo znajduje rannego mężczyznę. Nie wie, że jest nim angielski żołnierz, który szuka zdrajcy pomagającego francuskim szpiegom…

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-276-2223-5
Rozmiar pliku: 821 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Początek kwietnia 1801, Górny Egipt

Quin leżał na gorącym piasku, na szczycie wydmy; próbował zapomnieć o pragnieniu, upale i pulsującym bólu w lewym ramieniu, skupiając całą uwagę na widocznym w oddali namiocie.

Określenie „namiot” wydawało się w tym przypadku zbyt skromne. To, co widział, składało się z kilku wydzielonych pomieszczeń otoczonych strefami cienia, uzyskanymi dzięki połaciom materiału rozpiętego na palikach; opuszczone nocą prawdopodobnie tworzyły zewnętrzne ściany.

Obozowisko wyglądało niezwykle schludnie, choć nie widać w nim było żadnej służby. Z jednej strony znajdowała się zagroda dla zwierząt ze słupkami do przywiązywania i korytem, po drugiej trzcinowy dach osłaniał prowizoryczną kuchnię. Z obłożonego kamieniami paleniska unosiła się w górę strużka dymu; w zagrodzie nie było ani jednego osła, a jedyną żywą istotą w polu widzenia był mężczyzna w koszuli z krótkim rękawem. Siedział przy stole w cieniu markizy i pisał coś w rozłożonych na blacie papierach.

Quin zmrużył oczy. Człowiek, na którego patrzył, miał pięćdziesiąt kilka lat, krępą sylwetkę i przetkane siwizną ciemne włosy – z pewnością był tym, kogo szukał, a przynajmniej wszystko na to wskazywało. Sir Philip Woodward, baronet, antykwariusz i uczony, nieczuły mąż, samolubny wdowiec zaniedbujący swe dziecko… i zdrajca.

W oddali dało się zauważyć falowanie szaty poruszanej lekkim powiewem wiatru. Ktoś nadchodził. Quin przeniósł spojrzenie na monumentalne kolumny świątyni Kom Ombo, górującej nad rozsianymi za nią glinianymi chatami wioski, zamieszkałej przez rybaków i rolników. Osoba prowadząca osła musiała dobrze znać teren, bo mijając majestatyczne ruiny, nawet nie podniosła wzroku. Kiedy się zbliżyła, Quin zobaczył, że to kobieta w zakrywającej ciało ciemnoniebieskiej szacie o nazwie tob sebleh, ale jak większość kobiet w Górnym Egipcie z odsłoniętą twarzą. Służąca… albo ta druga osoba, po którą go przysłano?

Madame Valsac, wdowa po kapitanie Thierrym Valsacu z Armii Wschodniej Napoleona, córka sir Philipa Woodwarda i, być może, również zdrajczyni. Jednak w przeciwieństwie do ojca, którego bezpieczeństwo niewiele obchodziło zleceniodawcę Quina, madame Valsac miała być zabrana z Egiptu i sprowadzona pod skrzydła dziadka, czy jej się to podobało, czy nie – niezależnie od tego, komu była lojalna.

Ewentualne trudności i kłopoty, jakie mogły wystąpić setki kilometrów od wybrzeża, zupełnie nie interesowały dżentelmena rezydującego na Gibraltarze. Quin był dyplomatą mówiącym po francusku i arabsku, a do tego orientował się na tyle w zagadnieniach starożytności, by ujść za jednego z francuskich savants, uczonych pozostawionych przez Napoleona na egipskiej pustyni w celach badawczych, pod opieką jego źle opłacanych, nękanych chorobami i słabo zaopatrzonych oddziałów. Kwalifikacje Quina zostały ocenione jako całkowicie wystarczające do odbycia tej szczególnej misji.

– Mam ogólne rozeznanie w historii starożytnej, milordzie – próbował tłumaczyć Quin. – Moja wiedza o Egipcie jest praktycznie zerowa.

Nie posiadam też umiejętności porywania kobiet, dodał już w duchu.

– Będzie pan miał mnóstwo czasu, żeby się podszkolić za pomocą odpowiedniej lektury na pokładzie statku płynącego stąd do Aleksandrii – odparł jego zwierzchnik, zupełnie niewzruszony. – Proszę tylko pamiętać, że książę St. Osyth życzy sobie powrotu wnuczki, nawet jeśli przez jej łóżko przewinął się cały francuski regiment. Jej ojca nikt nie chce, ale jeśli jest zdrajcą, musimy poznać szczegóły jego działalności. Potem może się pan go pozbyć.

– Nie jestem zabójcą, milordzie – przypomniał mu Quin, tonem znacznie ostrzejszym niż ten, którym tłumaczył się z nieznajomości Egiptu. Owszem, był ambitny, ale nigdy by się nie posunął do morderstwa.

– W takim razie proszę go bliżej zapoznać z jakimś głodnym krokodylem albo zgubić na pustyni.

Quin zamrugał, żeby lepiej widzieć, i zorientował się, że czarne punkty migające mu przed oczami to bynajmniej nie muchy.

Kobieta z osłem podeszła już całkiem blisko. Mijając człowieka siedzącego pod markizą, odezwała się, ale jej nie odpowiedział. Zatem była służącą.

Zatrzymała osła i zaczęła ściągać z jego grzbietu naczynia z wodą. Wykonywane przez nią ruchy, sprawne i oszczędne, zdradzały, że jest przyzwyczajona do pracy fizycznej. Napełniła wiadro dla zwierzęcia, uzupełniła zapas w wielkich stągwiach, a potem nabrała wody do niewielkiego dzbanka i zaniosła pod zacieniający daszek naprzeciwko wydmy, gdzie leżał ukryty Quin.

Przez pulsujący ból głowy nie od razu się zorientował, co kobieta zamierza zrobić. Ściągnęła przez głowę bawełnianą wierzchnią szatę, rozpuściła włosy związane wcześniej skrawkiem zwiniętego płótna i zabrała się do rozsupływania paska w talii. Zagapiony na jej włosy – w kolorze dojrzałego miodu, lekko pofalowane, zdecydowanie nie egipskie – potrzebował chwili, by do niego dotarło, że zaraz zdejmie resztę ubrania i zacznie się myć.

Podglądanie kobiet w kąpieli uważał za równie niedopuszczalne, jak karmienie krokodyli baronetami. Podniósł się więc, zaskoczony niestałością podłoża, które dosłownie uciekało mu spod nóg. Nadszedł czas, by plan jego misji – cokolwiek by o nim sądził – wcielić w życie.

Już po pierwszym chwiejnym kroku wiedział, że to nie powierzchnia wydmy utrudnia mu chodzenie. Do licha, jestem chory, pomyślał, na wpół biegnąc, na wpół ześlizgując się po piaskowym zboczu. Starał się panować nad ruchami nóg, lecz mimo to wylądował na twardym gruncie u dołu z takim impetem, że aż zabolał go kręgosłup. Kobieta nawet nie drgnęła ani nie wydała żadnego odgłosu, po prostu stała z rękami na węźle paska i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami.

Zatrzymał się w końcu niewiele ponad metr od niej.

– Bonjour - zdołał wydukać, nim kolana się pod nim ugięły i padł na ziemię. – Mada…

Kleo długo przyglądała się postaci wyciągniętej u jej stóp, odzianej w zakurzoną galabiję, z odkrytą głową, a potem westchnęła i podniesionym głosem zawołała:

– Ojcze!

– Pracuję. Już czas na posiłek?

– Nie. Jest tu jakiś człowiek, nieprzytomny.

– Zostaw go. – Ojciec, wyraźnie zirytowany, że mu przeszkadza, nie okazał najmniejszego zaciekawienia sytuacją. Cóż, można się było tego spodziewać, chodziło w końcu o istotę ludzką, co więcej, w pożałowania godnym stanie, a nie ruiny wspaniałej świątyni, fresku, nie mówiąc już o nierozszyfrowanej inskrypcji.

– Umrze i będzie śmierdział – odkrzyknęła Kleo. Doskonale wiedziała, że tylko bezpośrednia groźba zakłócenia spokoju i wygody skłoni ojca do działania.

Rozległo się stłumione przekleństwo, po czym mężczyzna stanął u boku córki. Szturchnął leżące na ziemi ciało czubkiem buta; widząc, że się nieznacznie poruszyło, rzekł:

– Żyje. Nie jest Egipcjaninem. To na pewno Francuz. Gdzie chcesz go położyć?

– Nie chcę go nigdzie kłaść! Ale chyba go położę na wolnej pryczy w moim pokoju. – Kleo rozsunęła zasłony, a potem zgarnęła pościel i kilka swoich ubrań z łóżka, o którym wspomniała, zostawiając jedynie cienki bawełniany materac na sznurach rozpiętych gęsto na ramie. Nim znów wyszła na zewnątrz, ojciec zdążył wsunąć nieprzytomnemu przybyszowi ręce pod pachy i wciągał go, wciąż obróconego twarzą w dół, do namiotu.

Nagle zaświtała jej w głowie nieprzyjemna możliwość.

– Ma opuchlizny?

– Co? – Ojciec gwałtownie cofnął ręce i bezwładne ciało z głuchym klapnięciem uderzyło o ziemię.

Kleo się wzdrygnęła. Wyglądało na to, że dodatkowo będzie musiała opatrzyć rozbity, krwawiący nos.

– Pod pachami. Jeśli jest chory, ma tam opuchlizny.

– Nie ma. Ale jest rozpalony i wyschnięty na kość. – Ponownie schylił się ku nieznajomemu i pociągnął ciało do łóżka; Kleo chwyciła za nogi i razem wrzucili nieznajomego na posłanie, tym razem twarzą ku górze. Okazało się, że jakimś cudem nos pozostał nienaruszony.

– W takim razie dostał udaru – postawiła diagnozę Kleo. Dostrzegła na lewym rękawie zaschniętą ciemną plamę. – I jest ranny. – Ojciec już kierował się do wyjścia. – Muszę zdjąć z niego ubranie.

– Byłaś mężatką, to sobie poradzisz. – Stłumiony głos świadczył, że zdążył się już oddalić. Wracał do swojej korespondencji, zamierzał pisać, dopóki córka nie podsunie mu pod nos jedzenia.

– Może i byłam zamężna… – mruknęła Kleo, dotykając wierzchem dłoni czoła nieznajomego – …ale nie z tym mężczyzną. – Zdjęła mu sandały, co akurat nie przedstawiało trudności, a następnie przetaczając bezwładne ciało po posłaniu, zdołała ściągnąć z niego galabiję. Sznur przytrzymujący cienkie bawełniane kalesony poluzował się podczas jej zabiegów, więc je także zsunęła. Mężczyzna miał na sobie pas ze skórzaną torbą ciężką od monet. Odłożyła ją na bok, a potem zrobiła krok do tyłu, aby objąć wzrokiem rozmiar problemu.

A był doprawdy niemały. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szerokie bary i jasne włosy; musiał ostatnio stracić sporo na wadze, bo mięśnie na brzuchu prezentowały się wyraziście niczym dzieło zdolnego rzeźbiarza. No i zdecydowanie należał do rodzaju męskiego. Swoją drogą, rzeźbiarz mógłby mieć trochę przyzwoitości i zaopatrzyć go w naprawdę duży liść figowy…

Może i była wdową, ale nie na tyle wyzwoloną, by bez skrępowania patrzeć na nagiego obcego mężczyznę. W każdym razie nie na osobnika, który tak wygląda. Kleo przeniosła wzrok na jego ramię, rozorane niemal od barku do łokcia raną o nierównych, poszarpanych brzegach, i postanowiła się skupić na tym, co najważniejsze.

Obejrzawszy czerwone, zakażone brzegi rany, doszła do wniosku, że powstała na skutek postrzału, nie cięcia ostrzem. Ściągnięcie galabii spowodowało oderwanie się zaschniętej warstwy, jednak nie ulegało wątpliwości, że rana nie goi się tak, jak powinna. Na początek należało chorego nawodnić, potem obniżyć mu temperaturę i dopiero wówczas mogła próbować opatrzyć ramię. W niewielkim oddziale francuskiego wojska stacjonującym po drugiej stronie wioski nie było lekarza ani felczera, nie mogła więc liczyć na żadną pomoc.

Mężczyzna pił łapczywie, kiedy uniosła mu głowę i przyłożyła do ust kubek. Miała wrażenie, że już sam zapach wody tchnął w niego trochę życia.

– Powoli, nie możesz wypić za dużo na raz – zaczęła, lecz zaraz sobie przypomniała, że nim stracił przytomność, odezwał się do niej po francusku. – Lentement.

Kiedy odsunęła kubek, niespokojnie poruszył głową, ale nie otwierał oczu. Teraz należało go schłodzić i okryć. Raną mogła się zająć po tym, gdy już poda ojcu jedzenie.

– A ty, monsieur… - Kleo sięgnęła po czyste prześcieradło i zamoczyła je w wiadrze z wodą – …jesteś dopustem bożym. Możesz mi wierzyć, że gdyby jakaś dobra wróżka zjawiła się tu i zaproponowała, że da mi wszystko, czego zechcę, kolejny mężczyzna do niańczenia byłby na samym końcu mojej listy. – Wyciągnęła namoczone prześcieradło i bez wyżymania okryła nim nagie ciało nieznajomego. – No, tak jest lepiej.

Przynajmniej dla mnie, dodała w myślach.

To była jego ulubiona fantazja, pojawiała się w półśnie, krzepiąca i jednocześnie ożywiająca zmysły: że jest żonaty z idealną kobietą. Słyszał cichy szelest spódnicy, lekki stukot kroków, od czasu do czasu dobiegał go delikatny zapach kobiecych perfum, kiedy podchodziła bliżej. Wkrótce miał się obudzić i zobaczyć ją pochyloną nad łóżkiem, z uśmiechem w niebieskich oczach, pełnych miłości i ciepła. Wyobrażał sobie jej twarz całkiem wyraźnie: śliczne drobne rysy i miękkie, pąsowe usta.

– Caroline. – Wyciągnie do niej ramiona, a ona rozpuści długie jasne loki i zacznie się rozbierać z niewinną kokieterią, która rozpalała jego zmysły do białości, jeszcze zanim jej dotknął.

Kiedy się przytulała, jej miękkie krągłości przywierały do jego twardych muskułów tak dokładnie, jakby była stworzona specjalnie dla niego. „Och, Quin…” szeptała, wodząc dłońmi po jego piersi, a potem coraz niżej.

Zapach smażonego mięsa wybił go ze stanu przyjemnego rozmarzenia. Dlaczego służba pozwalała, by kuchenne wonie przedostawały się do sypialni? Do diabła, przecież był ambasadorem! Dłonie jego wyśnionej żony nadal go gładziły. Jej blond loki, nie wiedzieć czemu mokre, opadały mu na pierś, kiedy drobnymi, szybkimi pocałunkami dotykała jego twarzy. Tak jak mógł się spodziewać, jego ciało odpowiedziało gotowością do działania, wkrótce miał ją posiąść i doprowadzić na szczyt rozkoszy. A potem czekała ich miła rozmowa, rzeczowa i inteligentna. Z zainteresowaniem dla myśli drugiej strony i poszanowaniem jej opinii. Spokojna, pełna harmonii…

– Niech to szlag! – Głos był kobiecy, owszem, ale cała reszta nie pasowała do jego snu. Wiązanka arabskich złorzeczeń utwierdziła go w przekonaniu, że bynajmniej nie wypowiada ich dama.

Quin uświadomił sobie, że jest przytomny, obolały, piekielnie spragniony i zupełnie skołowany.

– Co…? – wychrypiał. Nie miał siły otworzyć oczu, lecz na szczęście od razu podsunięto mu do ust kubek z wodą.

– Powoli – brzmiała rada po francusku, wypowiedziana głosem tej samej kobiety, zdecydowanym i szorstkim. I całkowicie pozbawionym współczucia. Kubek został zabrany.

– Merci - zdołał wydukać Quin. Udało mu się też rozchylić bolące powieki. Z całą pewnością to nie jest kobieta z moich fantazji, pomyślał z cieniem humoru, zdumiewającym w jego marnej kondycji. Wysoka, smukła, z włosami bardziej brązowymi niż blond, przyglądała mu się chłodno, próbując ukryć zniecierpliwienie. Była bez wątpienia inteligentna. Ale przymilna i słodka z pewnością nie. – Jeszcze trochę? – odezwał się z nadzieją. – To znaczy… encore? – Wiedział, że nie powinien otwierać ust w celu innym niż picie do czasu, aż przestanie mu się gotować w mózgu.

– Nie dostanie pan więcej wody przez kilka minut. To niebezpieczne przy takim odwodnieniu. Nie jest pan Francuzem.

Cóż, nie miał wyboru, musiał zacząć myśleć.

– Da pani wiarę, jeśli powiem, że jestem Amerykaninem? – powiedział.

– Naprawdę? – Wyglądało na to, że uwierzyła. Wprawdzie uniosła brwi w wyrazie zaskoczenia, ale nie zaprzeczyła. Amerykanie sprzyjali Francji, ma się rozumieć.

– Od bardzo dawna nie widziałem Bostonu – dodał Quin. Rzeczywiście dawno nie odwiedzał swoich kuzynów w porcie o tej nazwie, tyle że leżącym w Lincolnshire. Od czasu do czasu był wysyłany w różne strony świata, żeby umierać za ojczyznę, ale wolał nie kłamać na ten temat, jeśli nie musiał. Zwykle wystarczała pewna modyfikacja przekazywanych wiadomości. Zamknął oczy, ale zaraz znów je otworzył, uświadomiwszy sobie, że jego ciało jest nie tylko obolałe i rozpalone, ale też nagie.

– Kto zdjął ze mnie ubranie? – Od szyi po stopy okrywało go jedynie mokre prześcieradło.

– Ja – przyznała sucho jego pełna rezerwy pielęgniarka. Widząc, jak kurczowo zaciska palce na bawełnianej tkaninie, dodała: – Wielkie rzeczy. Nie ma co się czerwienić ze wstydu, jestem wdową. Zapewniam, że dla mnie jeden mężczyzna niewiele się różni od drugiego.

Quin miał ochotę zgrzytnąć zębami. Do licha, przecież się nie czerwienił.

– A ja zapewniam, madame, że dla mnie jedna kobieta jednak się różni od drugiej.

– Wolałby pan, żebym go zostawiła na pewną śmierć? Nie dokonywałam żadnych porównań, więc nie ma się co przejmować. – Nie uśmiechała się, mimo widocznego rozbawienia. Rozpoznał je po drobnych zmarszczkach w kącikach oczu i dołku w policzku. Wrażenie szybko znikło, kiedy przesunęła wzrokiem wzdłuż prześcieradła. Quin poczuł, że zaraz będzie miał prawdziwy powód, by się zaczerwienić. – Płótno już wysycha. Wymienię je na namoczone, zanim się wezmę do pańskiego ramienia.

Usłyszał plusk wody, a potem szelest kroków zbliżających się do łóżka. Zacisnął palce na swoim okryciu z siłą, która samego go zdumiała. Nowa, druga warstwa namoczonego płótna wylądowała na nim z głośnym plaśnięciem, drobne kropelki wody zrosiły mu twarz.

– Proszę chwycić to górne – rozkazała, po czym stając w nogach łóżka, mocnym szarpnięciem wysunęła dolne. Zrobiła to tak zręcznie, że ani przez moment nie pozostawał krępująco obnażony… choć szorstki materiał przy gwałtownym ruchu nieprzyjemnie otarł się o jego męskość.

Quin zdusił przekleństwo cisnące mu się na usta i rozluźnił uścisk palców. Uniósł nieco głowę i spoglądając na siebie spod opuszczonych powiek, zobaczył, że mokre prześcieradło oblepia go tak dokładnie, że wygląda jak pomalowany białą farbą. Do licha! Miał na tyle doświadczenia z kobietami, że zwykle nie bywał zawstydzony.

Z drugiej strony kobieta, która się do niego zbliżała z naczyniem w jednej ręce i kilkoma ostrymi narzędziami w drugiej, nie była wesołą towarzyszką łóżkowych igraszek.

– Może się pan napić jeszcze trochę wody, a potem oczyszczę panu ranę na ramieniu. – Usiadła na krześle obok łóżka, a zdenerwowany Quin wyjął z jej dłoni kubek, nim zdążyła mu go przytknąć do ust.

– To tylko draśnięcie od kuli.

– Wyczuwam ubytek mięśni na grubość palca, a do tego wdała się infekcja. Naprawdę nie chciałabym, żeby zaszła konieczność amputacji.

– Po moim trupie. – Quin omal nie zakrztusił się wodą. Do licha, był pewien, że jest zdolna to zrobić, po przywiązaniu wrzeszczącej ofiary do łóżka.

– Pański wybór. – Wzruszyła ramionami.

– Świetnie. – Quin oddał jej kubek i zsunął prześcieradło z lewego ramienia. Zamierzał usiąść, ale na widok paskudnie ropiejącej rany ucieszył się, że leży. Zabieg zapowiadał się na dość poważny, a nie chciał dawać swej oprawczyni dodatkowej satysfakcji i zemdleć.ROZDZIAŁ DRUGI

Madame Valsac sprawiała wrażenie kompetentnej, Quin musiał jej to przyznać. Nieprzyjemnie wyglądające narzędzia okazały się dobrze naostrzone i czyste, przygotowała też gorącą wodę, gąbki i pasy płótna. Odwróciła go na bok i uważnie oglądała ranę, co obudziło w nim zaciekawienie, jakiego koloru ma oczy. Szare czy zielone, a może szarozielone? Szarozielone… Zdrową ręką chwycił się ramy łóżka i ukradkiem spojrzał na jej pochyloną głowę. Zobaczył ucho, całkiem kształtne, okolone puklem włosów, które odgarnęła do tyłu, żeby jej nie przeszkadzały, opadając na twarz.

A niech to! – zaklął w duchu.

– Jak pan się nazywa?

Zagadujemy pacjenta, żeby nie myślał o tym, co się z nim dzieje, pomyślał Quin, znosząc w milczeniu potężne ukłucie bólu.

– Quintus Bredon – odpowiedział, kiedy już był w stanie złapać oddech. – Może mnie pani nazywać po imieniu, Quin. – Doszedł do wniosku, że posługiwanie się częścią prawdziwego imienia pozwoli mu uniknąć niepotrzebnych pomyłek. – A pani? – Doskonale znał odpowiedź na to pytanie, przy Woodwardzie mogła być tylko jedna Angielka w jej wieku, ale musiał zachowywać pozory, a poza tym podano mu tylko jej nazwisko. Zważywszy na fakt, że rozebrała go do naga, mogli sobie chyba pozwolić na pewną zażyłość.

– Madame Valsac. Może się pan do mnie zwracać per madame.

Zrobiła coś, po czym aż zakręciło mu się w głowie i na moment jakby zapadł się w ciemność, a potem nagle ból zelżał.

– Rana jest już czysta. Jak doszło do postrzału?

– Wszedłem w drogę bandzie Beduinów – wyjaśnił Quin, naśladując jej ton uprzejmej obojętności. – Nie zachowałem należytej ostrożności. Jak się ocknąłem, zabierali moje wielbłądy i cały dobytek.

– Rzeczywiście, duża nieostrożność. – Owijała mu ramię skrawkiem czystego płótna. – Był pan sam? Czego Amerykanin szuka w Egipcie?

– Należałem do niewielkiej grupy inżynierów, ale chciałem dotrzeć dalej na południe, żeby zbadać bieg rzeki. Natomiast oni zamierzali zostać na miejscu jeszcze kilka dni. Interesuje mnie budowa zapór. – Musiał wymyślić tę historię, żeby uzasadnić, jak i po co znalazł się w Egipcie. Z książek, które uważnie studiował podczas podróży statkiem, zostało mu w głowie mnóstwo wiadomości na temat faraonów, dziwnych bóstw, niemożliwych do odczytania hieroglifów i rozmaitych szalonych teorii. Ten poziom wiedzy nie wystarczał do oszukania osoby naprawdę zorientowanej, na przykład naukowca prowadzącego badania na pustyni, dlatego Quin uznał, że lepiej udawać coś, o czym potrafi przynajmniej sensownie rozmawiać po angielsku.

– Nie miałam pojęcia, że Napoleon ma pośród swoich sawantów również Amerykanów. – Wprawnie związała końcówki bandaża w węzeł i ostrożnie puściła jego obolałe ramię. – Pewnie pana ucieszy, że w Daraw stacjonuje niewielka jednostka, niedaleko stąd na południe. Bez wątpienia chętnie pana przyjmą.

– Bez wątpienia. – Do licha, akurat tego najmniej potrzebował! Według planu miał ostrzec Woodwarda i jego córkę, że od południa zbliżają się mamelucy. W istocie była to tylko część prawdy, jednak nie zamierzał wyjawiać reszty: że mamelucy dają wsparcie Francuzom, pobitym w Kairze przez sprzymierzone siły brytyjsko-tureckie. Nikt, niezależnie od tego, kogo uważał za wroga, a kogo za sprzymierzeńca, nie chciałby mieć do czynienia ze śmiertelnie groźnymi konnymi oddziałami pod dowództwem Murada Beya. Należało przekonać Woodwarda i madame Valsac, żeby popłynęli z nim łodzią na północ, nie zdradzając im przy tym, że kierują się prosto w ręce Brytyjczyków.

Tymczasem czekało go spotkanie z francuskimi żołnierzami, którzy musieli wiedzieć, że w okolicy nie pracują żadni inżynierowie, a do tego mogli już otrzymać wiadomość, że generał Abercrombie zepchnął ich wojska pod Aleksandrię. Istniało też wysokie prawdopodobieństwo, że wiedzą, że nie ma żadnych Amerykanów pośród naukowców, badaczy i artystów, których ukochany wódz zostawił na łasce wojska, opuszczając Egipt przed dwoma laty. Bonaparte wrócił do Francji i dokonał zamachu stanu, dzięki któremu zyskał pełnię władzy i tytuł cesarza. Porzuceni generałowie musieli sobie jakoś radzić sami.

Quin obserwował kobietę, o której mimowolnie myślał jako o swojej przeciwniczce, patrzył, jak sprząta i myje narzędzia, użyte do opatrzenia rany. Wydała mu się bystra i powściągliwa do granic oschłości, miał świadomość, że niełatwo ją będzie przestraszyć i nakłonić do ucieczki. Wiedział, że w najgorszym razie będzie musiał ukraść łódź, porwać ją, a jej ojca zostawić na pastwę losu.

Madame Valsac odwróciła się, wychodząc z namiotu; padające od tyłu światło uwidoczniło zarys jej sylwetki pod cienką szatą. Ciało Quina, beztrosko obojętne na niedaleką obecność francuskiego wojska, udar słoneczny, gorączkę i to, co sądził o charakterze surowej pielęgniarki, jakby ożyło pod mokrym prześcieradłem.

– Coś nie tak? – spytała z troską. – Wydawało mi się, że słyszałam pański jęk. Mam opium, gdyby ból stał się nie do zniesienia. – Sądząc po tonie, jakim to powiedziała, byłaby skłonna ogłuszyć go ciosem w głowę, żeby sobie oszczędzić kłopotu.

– Nie, wcale nie – skłamał Quin. – Wszystko jest w najlepszym porządku.

Pomyślał jednak, że naprawdę nie po to przystępował do służby dyplomatycznej. Przystąpił do niej, ponieważ nie podobało mu się bezczynne korzystanie z przywilejów należnych piątemu, zupełnie niechcianemu synowi markiza, mimo że łączyły się z posiadaniem skromnego majątku ziemskiego i możliwości utrzymywania odpowiedniego stylu życia. Wszyscy czterej starsi bracia – upragnieni synowie z prawdziwymi tytułami – podążali wytyczonymi zawczasu ścieżkami życiowej kariery. Henry jako pierworodny, czyli przyszły dziedzic tytułu, uczył się roli markiza. James, drugi w kolejności, przygotowywał się do roli prawej ręki markiza; robił to w czasie wolnym od licznych rozrywek obejmujących wizyty w domach uciech, uprawianie hazardu oraz rozmaite zajęcia sportowe. Charles, pułkownik królewskiej gwardii, tak dobrze wyglądał w mundurze, że zapominało się o niedostatkach jego umysłu, mętnego niczym londyńska mgła. A George, duchowny, z niechrześcijańską zawziętością wdrapywał się po hierarchicznej drabinie, prowadzącej do biskupiego tronu.

– Dla ciebie pozostaje marynarka, Quintusie – stwierdził lord Deverall, markiz Malvern, w dniu czternastych urodzin Quina. Nadanie dziecku imienia oznaczającego liczbę okazało się pomysłem nadzwyczaj praktycznym: dzięki temu markiz zawsze pamiętał, jak się nazywa jego piąty potomek.

– Nie, milordzie. – Quin nie był przyzwyczajony do sprzeciwiania się markizowi, choćby dlatego że rzadko miewał ku temu okazję. Markiz, kiedy tylko mógł, unikał zwracania się do kukułczego jaja w swoim gnieździe. – Nie jestem najlepszy z matematyki, która ma podstawowe znaczenie dla oficera marynarki – wyjaśnił.

Markiz Malvern, smukły płowowłosy mężczyzna o wykwintnych manierach i niepospolitej elegancji, pilnie naśladowany przez Henry’ego, Jamesa, Charlesa i George’a, gniewnie ściągnął brwi. Quintus, już wówczas dorównujący mu wzrostem, jasnowłosy i niestety uderzająco podobny do kochanka matki, nieodżałowanego wicehrabiego Hempstead, bez mrugnięcia wytrzymał wściekłe spojrzenie.

– W takim razie co, u licha, mam z tobą zrobić? – spytał markiz.

– Łatwo się uczę języków – odparł Quin. – Zostanę dyplomatą. – I tak się też stało. Zatrudnienie odpowiedniego nauczyciela, wykładowcy z Oksfordu, i upomnienie się o kilka należnych przysług w ministerstwie spraw zagranicznych wystarczyło, by markiz pozbył się kłopotu w postaci lorda Quintusa Bredona Deveralla. A sam Quin znalazł się tam, gdzie chciał, na ścieżce kariery, która przy odrobinie wysiłku z jego strony miała go wynieść na stanowisko ambasadora lub inną wysoką posadę rządową, dać mu własny tytuł i zapewnić godziwe życie z dala od rodziny.

No i jestem na tej zapomnianej przez Boga pustyni, na północy i na południu toczą się wojny, a do tego kraj dziesiątkuje jedna z biblijnych plag. Gdybym chciał być żołnierzem, nauczyłbym się lepiej strzelać. Gdybym chciał być lekarzem, bardziej bym się przykładał do lekcji przyrody, a gdybym chciał przemierzać setki kilometrów piachu, byłbym wielbłądem, pomyślał z rezygnacją, a potem znienacka się uśmiechnął. Mimo wszystko jego obecne położenie stanowiło interesującą odmianę po niekończących się negocjacjach, dyplomatycznych przyjęciach i rozkodowywaniu korespondencji w sześciu językach. Po madame Valsac mógł się spodziewać pewnych trudności, ale wierzył, że z Woodwardem pójdzie mu gładko. Bo też jakie problemy mógłby sprawiać uczony, który został szpiegiem amatorem?

– Nie – rzekł stanowczo sir Philip, nie podnosząc wzroku znad listu, który właśnie czytał. – Nie będziesz sobie robić żadnych wycieczek, żeby flirtować z oficerami. Kto dopatrzy tego przeklętego rannego? Kto ugotuje dla mnie obiad? Poza tym potrzebuję, żebyś robiła notatki, kiedy będę mierzył dziedziniec świątyni.

– Idę do sąsiedniej wsi, ojcze, nie do Kairu. I nie mam ochoty flirtować z francuskimi oficerami, jeden mi w zupełności wystarczy na resztę życia. Wrócę na czas, żeby ci ugotować obiad, bo wyjdę zaraz po śniadaniu, a jeśli pan Bredon do jutra całkiem nie wydobrzeje, zostawię mu jedzenie i wodę przy łóżku.

Liczyła na to, że po dwudziestu czterech godzinach przybysz dojdzie do siebie na tyle, by mogła się go pozbyć ze swojej sypialni. Zmęczyło ją wstawanie co godzinę, żeby mu przetrzeć twarz gąbką i zwilżyć usta; co dziwne, mimo zmęczenia za każdym razem jakoś trudno jej było z powrotem zasnąć. Pan Bredon… Quin, jak kazał się nazywać, mimo że półprzytomny i trawiony gorączką, stanowił niepokojące towarzystwo. Wolała sobie nie wyobrażać, jak by na nią wpływała jego obecność, gdyby był w pełni zmysłów. Tak czy inaczej, nie miała ochoty spędzać z nim kolejnej nocy.

Kleo skończyła zmiatanie piasku z maty, na której stał podłużny stół ojca i zebrała jego zapiski z tego dnia do metalowej kasetki. Wiedziała, że wkrótce upomni się o kolację, ale miała resztki upieczonej na rożnie koźliny, podpłomyki i trochę daktyli, więc nie potrzebowała wiele czasu na przygotowanie posiłku. Później, gdy ojciec już pójdzie z książką do łóżka, musiała posprzątać, jeszcze raz napoić osła, nakarmić go, poopuszczać burty namiotu, sprawdzić, jak się miewa pacjent, i dopiero potem mogła się położyć.

– Pan Bredon może sam pójść do jednostki – zabrzmiał niski, lekko zduszony głos.

Kleo puściła wieczko kasetki, o mało nie przycinając sobie palców. Amerykanin, owinięty prześcieradłem jak togą, opierał się o jeden ze słupków namiotu. Mimo opalenizny dostrzegła, że jest blady na twarzy, do tego podtrzymywał chore ramię drugą ręką, ale niebieskie oczy patrzyły bystro, a lekka warstewka potu na skórze nie była już wynikiem gorączki.

– Musi mi pan wybaczyć, sir, ale nie spytałem madame Valsac, jak się pan nazywa – kontynuował tonem dżentelmena składającego salonową wizytę.

Kleo stłumiła w sobie złość. Sprawy wymykały się spod kontroli, czego szczerze nie znosiła. Pan Bredon powinien leżeć w łóżku.

– To jest pan Quintus Bredon, który powinien leżeć w łóżku, ojcze. – Na te słowa Quin tylko lekko się uśmiechnął. – Jest Amerykaninem i został napadnięty przez bandę Beduinów. – Odwróciła się do Quina. – Panie Bredon, to jest mój ojciec, sir Philip Woodward.

– Sir Philipie. – Kłopotliwemu gościowi udało się nawet wykonać coś w rodzaju ukłonu, bez tracenia kontroli nad okryciem z prześcieradła. – Muszę panu podziękować za gościnność. Mogę spytać, jaki dzień dziś mamy?

– Przybył pan tu wczoraj mniej więcej o tej porze – odpowiedziała za ojca Kleo i chwyciła za szczotkę. – I od tamtej pory pan gorączkuje. Radziłabym wrócić do łóżka.

Jej ojciec chrząknął, wskazując na drugie krzesło rozłożone przy stole.

– Nonsens. Przecież już stanął na nogi, nie widzisz? Jest pan naukowcem, sir? Co pan wie o kamieniu, który wykopano w Rosetcie półtora roku temu, hę? Nie mogę uzyskać na ten temat żadnych sensownych wiadomości, nie udało mi się też zobaczyć znaleziska w Kairze.

– Słyszałem o nim, rzecz jasna, sir Philipie, ale na własne oczy też go nie widziałem. – Bredon spojrzał pytająco na Kleo i wskazał na krzesło. Widząc jego gest, pokręciła głową, a następnie bezgłośnie, samym ruchem warg nakazała mu usiąść. Wiedział, że nie zdoła się samodzielnie podnieść, gdyby krzesło nie wytrzymało jego ciężaru, ale z ponurą miną usłuchał polecenia. – Jestem inżynierem i obawiam się, że wiem o nim niewiele, podobnie jak o symbolach, jakimi są hieroglify.

– Rozumiem, ale czy rzeczywiście przedstawiają symbole?

Kleo wywróciła oczami i wyszła, pozostawiając swego pacjenta własnemu losowi. Zakładała, że nie będzie umiał dokonać strategicznego odwrotu jak Thierry, który w takich razach powoływał się na swoje żołnierskie obowiązki, a nie miała czasu czekać, aż ojciec skończy pouczać swą nową ofiarę. Przede wszystkim należało uprać i naprawić ubrania pacjenta, skoro już stanął na nogi. Pomysł, by pan Bredon zaszedł do francuskiego obozowiska odziany jak Juliusz Cezar, wydał jej się zabawny, ale raczej niepraktyczny.

Wrzuciła więc galabiję i bawełniane kalesony do balii, dodała trochę mydła ze swoich bezcennych zapasów i zaczęła trzeć materiał, dopóki nie stał się czysty. Kiedy już wywiesiła uprane rzeczy na słupku od namiotu, gdzie miały wyschnąć w niespełna godzinę, znalazła nowy sznur do kalesonów i pas białego płótna na turban. Pan Bredon najwidoczniej nie wiedział, że należy osłaniać głowę przed intensywnym nasłonecznieniem.

– Magiczne symbole… – dobiegł ją głos ojca, perorującego po drugiej stronie namiotu. – Nie zgadzam się z tą teorią. Nie ulega wątpliwości, że jest to sekretny kapłański kod…

Prawie współczuła panu Bredonowi. Prawie. Przeciągnęła jego łóżko do dalszej części namiotu, na miejsce obok pudeł z zapasami. Skoro czuł się na tyle dobrze, by rozmawiać z jej ojcem, z całą pewnością nie wymagał całonocnej opieki. Na szczęście. Prywatność stanowiła dla niej cenny i głęboko doceniany luksus. Zdjęła mokrą kołdrę, na której leżał, i ułożyła na łóżku świeżą pościel, a potem przeszła do swojej części sypialnej, żeby ją posprzątać. Nie znosiła nieporządku. Wprost go nienawidziła. Tak samo jak piasku. Piasku nawet bardziej.

– Chińskiego? – zdumiony głos należał do pana Bredona. Najwyraźniej ojciec wykładał mu swoją teorię, że egipskie napisy są formą języka chińskiego. A może odwrotnie?

Kleo napoiła osła i podrzuciła mu resztki więdnącej zieleniny, którą zebrała rano na brzegu rzeki. Postanowiła narwać więcej nazajutrz, w drodze powrotnej z wojskowego obozu. Plecy bolały ją od wysiłku, na moment oparła się o zakurzony szary zad zwierzęcia i podrapała je po grzbiecie, wiedząc, że mu to sprawia przyjemność.

– Na dzisiaj koniec pracy – zwróciła się do osła. Sama musiała przygotować kolację.

Quin zastał madame Valsac przy nakładaniu miodu ze słoika do miski; głęboko skupiona na czynności sprawiała wrażenie osoby, która przesadną starannością próbuje zwalczyć obezwładniające zmęczenie. Wcześniej znalazł swoje ubranie, uprane i wysuszone na słońcu; naprawione kalesony leżały wraz z płótnem na turban i sandałami na łóżku, które najwidoczniej sama przeciągnęła na nowe miejsce i na nowo zaścieliła.

Osioł mełł w zębach resztki jedzenia, obozowisko lśniło czystością, a długi stół był nakryty do skromnego posiłku. Quin przez ostatnią godzinę próżnował, starając się nie zasnąć od wieczornego gorąca, bardziej obserwował, niż słuchał sir Philipa, który prawił o egipskiej starożytności.

Quin przebrał się w swoje ubrania, umieścił chorą rękę na temblaku zrobionym z kawałka płótna i znów wyszedł na zewnątrz, próbując opanować chwilowe zawroty głowy. Na końcu stołu dostrzegł w koszyku sztućce o trzonkach z kości słoniowej; przeklinając w duchu własną słabość, zaczął jedną ręką rozkładać trzy nakrycia.

– Nie musi pan tego robić. Powinien pan odpoczywać. – Kobieta powiedziała to chodnym, pozbawionym emocji głosem, ale nie próbowała mu odebrać koszyka.

– Odpoczywałem, rozmawiając z sir Philipem.

– Nie wydaje mi się, żeby to była rozmowa. Nowy słuchacz zawsze pobudza ojca do wykładu. Proszę usiąść. – Napełniła dwa naczynia jakimś płynem, jedno przesunęła w stronę Quina po blacie, po czym usiadła ostrożnie, jakby bolały ją kości.

Ciekawe, ile ona ma lat? Quin przyjął napój z podziękowaniem, usiadł naprzeciwko niej i próbował sobie przypomnieć wiadomości, jakie uzyskał przed wyruszeniem na misję. Tylko dwadzieścia trzy.

– Dobre.

– To sok z granatów. – Przez chwilę siedziała bez ruchu, ściskając w palcach naczynie, jakby zapomniała, co teraz powinna zrobić. Zaraz napiła się i głośno zawołała ojca na kolację.

– Trochę potrwa, zanim przyjdzie – wyjaśniła, ściszając głos. – Będę musiała mu kilka razy przypomnieć. Do tego czasu niech pan korzysta ze świętego spokoju. – Na jej gładkim, opalonym policzku zarysował się ledwo widoczny dołeczek. Prawdziwego uśmiechu Quin jeszcze u niej nie widział.

– Jak pani to znosi? – wyrwało się Quinowi. Wszelki ślad rozbawienia natychmiast zniknął z jej twarzy. Pomyślał, że im szybciej ją zabierze z tego miejsca i pozwoli jej wrócić do życia, jakie powinna prowadzić, tym lepiej.

– Upał? – spytała, choć mógłby przysiąc, że doskonale wiedziała, o co mu chodzi: tego człowieka, samotność, nieustanną pracę. – Przywykłam. Jesteśmy w Egipcie już od pięciu lat. Człowiek jest w stanie do wszystkiego przywyknąć, kiedy nie ma alternatywy.

Czyżby jednak odpowiadała na jego prawdziwe pytanie?

– Jak pani na imię?

Uniosła brwi w wyrazie dezaprobaty dla tak niestosownej bezpośredniości, ale nie uchyliła się od odpowiedzi.

– Augusta Kleopatra Agrypina – wyrecytowała spokojnie i z zaciekawieniem czekała, jak przyjmie wiadomość.

Quin nie sprawił jej zawodu.

– Dobry Boże! – wykrzyknął. – Co kierowało pani rodzicami?

– Byliśmy wówczas w Grecji, ale ojciec wciąż pozostawał w swej rzymskiej fazie. A wątpię, by mama miała coś do powiedzenia w tej sprawie. Można na to spojrzeć z innej strony: mam szczęście, że wówczas nie interesował się jeszcze Egiptem, bo pewnie by mnie nazwał Bastet albo Nut.

Quin słyszał o Bastet, egipskiej bogini z głową kota, ale…

– Nut?

– Bogini nieba, która połyka słońce co wieczór i rodzi je co rano. Ojcze!

Quin wolał się nie wgłębiać w istotę tego astronomicznego zagadnienia.

– Zatem którego z tych imponujących imion używa pani na co dzień? Jak ojciec się do pani zwraca?

– Córko! Gdzie są moje ręczniki?

– Na ramie łóżka – odkrzyknęła. – Na ogół żadnego nie pamięta, jak sam pan słyszy – zwróciła się do Quina. – Egzystuje w swoim własnym świecie. Wątpię, by pamiętał mojego męża albo to, że mama nie żyje. Mąż nazywał mnie Kleopatrą, chyba go to bawiło.

– Królowa Nilu – mruknął Quin.

– Właśnie. Bardzo stosowne, nie uważa pan?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: