Egzekutor - ebook
Egzekutor - ebook
Joseph Geist znalazł się w sytuacji beznadziejnej. Uczelnia nie chce dłużej utrzymywać wiecznego studenta. Dziewczyna, z którą mieszkał zrywa z nim, pozostawiając go bez dachu nad głową. Jest samotny, bez grosza przy duszy i bez planów na przyszłość.
Na ratunek przychodzi mu lokalna gazeta, a w niej nietypowe ogłoszenie. Ktoś szuka osoby biegłej w konwersacji. Wyłącznie poważni kandydaci. Joseph Geist będąc bezrobotnym filozofem nie ma nic do stracenia. W ten sposób poznaje Almę Spielman - błyskotliwą starszą kobietę, która staje się nie tylko jego pracodawczynią, ale i bratnią duszą. Po krótkim czasie Geist wprowadza się do jej pięknego domu, coraz bardziej zafascynowany sytuacją, w której niespodziewanie się znalazł. Szybko jednak sprawy przybiorą nieoczekiwany obrót, a Joseph Geist będzie musiał zmierzyć się z nowymi trudnościami.
W prozie Jesse’ego Kellermana nic nie jest takie jakie się wydaje. Autor wciąga czytelnika w mroczny, niejednoznaczny świat każąc mu zmierzyć się z niewygodnymi nieraz konsekwencjami naszych życiowych wyborów.
Z recenzji Egzekutora:
Oszałamiająca.
„The New York Times Book Review”
Największym talentem [Kallermana] jest zdolność przekształcania przewidywalnej, konwencjonalnie ukształtowanej historii w podstępne i pełne niespodzianek pole minowe…
„Los Angeles Times”
Świetna i niezapomniana… Głębokie i mroczne dzieło… Kellerman, będący zjawiskiem literackim od swojej pierwszej książki , kontynuuje budowanie sieci własnych odniesień, nawet jeżeli każda z jego książek stwarza całkowicie autonomiczny świat.
bookreporter.com
Nadzwyczajnie złożone i ambitne dzieło… Kup, przeczytaj i przeczytaj raz jeszcze.
„The Chicago Sun-Times”
Rewelacyjna powieść pełna psychologicznego napięcia… Fabuła buduje atmosferę w równym stopniu niesamowitą co przekonywującą. Niewielu współczesnych autorów thrillerów jest tak utalentowanych jak Kellerman, aby za pomocą przejrzystej i poruszającej prozy opowiedzieć intensywną i trzymającą w napięciu historię.
„Publishers Weekly”
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-163-3 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Byłem właścicielem połówki popiersia Nietzschego. Jedynej rzeczy, którą uważałem za prawdziwie moją, a tego wieczoru, kiedy Yasmina mnie wyrzuciła – ostatniej, jaką zabrałem, zanim podszedłem do drzwi i odwróciłem się, żeby podzielić się swoimi końcowymi myślami.
Odezwała się pierwsza.
– Zawsze jej nienawidziłam.
Nie odpowiedziałem.
– Przykro mi – powiedziała. – Wiem, że ją uwielbiasz. Ale jest naprawdę dziwna.
Odrzekłem, że nie chcę się już kłócić.
Spytała, czy sobie poradzę. Powiedziałem jej, że to nie ma znaczenia. Upierała się, że jednak ma, więc powiedziałem: tak, poradzę sobie. Skłamałem. Powiedziałem tak tylko dlatego, by nie czuła się winna. Nie można przeżyć z kimś dwóch lat, nie rozwinąwszy pewnego rodzaju refleksyjnego współczucia, i wiedziałem, że gdybym jej o tym nie zapewnił, spędziłaby bezsenną noc, martwiąc się o mnie. Nie bez powodu: wystawiała mnie za drzwi w samym środku śnieżycy. Powinna czuć się winna. Lecz duma nie pozwoliła mi tego wykorzystać.
– Poradzę sobie – powtórzyłem.
– Im więcej razy to powtarzasz, tym mniej ci wierzę.
Mimo to nie wydawało się, że jest skłonna wpuścić mnie z powrotem, choć wciąż stała w drzwiach. Za nią było mieszkanie, w którym żyliśmy i pracowaliśmy, spaliśmy, rozmawialiśmy i kochaliśmy się. Przyglądam się korkowej tablicy obwieszonej fotografiami i karteczkami z zapiskami – to dowody naszej wspólnej historii. Kolacje z przyjaciółmi. Weekendy w Salem i Newport. Pamiętam stolik kawowy – zmaltretowany kufer obity skórą, wygrzebany gdzieś na wyprzedaży. Gwóźdź wystający ze ściany tuż obok frontowych drzwi. Czasami coś na nim wisi, teraz jest pusty i przypomina o wszystkim, co poszło nie tak.
Nie jestem człowiekiem, któremu łatwo odbiera mowę, ale stojąc tam, nie potrafiłem wymyślić nic, co mógłbym powiedzieć. Po jej beznamiętnej twarzy od czasu do czasu staczały się łzy, czyniąc to jakby z obowiązku. Nie moglibyśmy różnić się od siebie bardziej niż w tej chwili. Ona – drobna i ciemnowłosa, obwieszona biżuterią, pełna blasku i elegancka. A ja? Metr osiemdziesiąt osiem, rumiany, grubokościsty, zdolny utrzymać swój cały dobytek – wszystkie fizyczne dowody mojego istnienia – w dwóch rękach, nie uroniwszy ani kropli potu.
Świadczy to głównie o tym, jak mało posiadałem. Pakowanie trwało przygnębiająco krótko – wszystko zmieściło się w sportowej torbie, którą musiałem pożyczyć od Yasminy. Połowę miejsca zajęły mój laptop, książki i niedokończona dysertacja, resztę – koszule z postrzępionymi mankietami, marynarki wyświechtane na łokciach, pogniecione spodnie khaki i dżinsy. W bocznej kieszeni tkwiła para zdartych do niemożliwości brązowych mokasynów. Cała ta nieszczęsna garderoba odzwierciedlała mój pielęgnowany przez lata obraz samego siebie: wymiętego naukowca. Ubrania należały do świata przedmiotów, ja – do świata idei. Zamartwianie się wyglądem byłoby równoznaczne z przyznaniem się, że to, jak postrzegają mnie inni, ma dla mnie znaczenie. Uznałem jednak kiedyś ten pomysł za odpychający. Do pewnego stopnia wciąż tak uważam. Mimo wszystko jakaś cząstka mnie nie potrafi wyzbyć się przekonania, że znajduję się poza społeczeństwem, ponad jego osądami.
To cząstka, która maleje z każdym dniem.
W końcu było też popiersie Nietzschego. Pół popiersia. Dokładniej mówiąc, jego lewa połówka. Znalazłem je na pchlim targu w Berlinie Wschodnim. Za nic nie potrafię powiedzieć, co tam robiłem. To znaczy, na pchlim targu. Wiem za to, co robiłem w Berlinie: wydawałem pieniądze z kolejnego stypendium, prowadząc kolejne badania, by napisać kolejną część swej niekończącej się rozprawy. Nigdy nie byłem skłonny do robienia bezsensownych zakupów, a bezsensowne jest w zasadzie wszystko, co można znaleźć w takich miejscach. Jeśli dobrze pamiętam, wracałem właśnie ze Staatsbibliothek do swej maleńkiej kawalerki w Prenzlauer Berg, przemyśliwając to, co przeczytałem tego dnia. Musiałem zboczyć ze swej zwykłej drogi, bo kiedy przystanąłem, stwierdziłem, że stoję w hałaśliwym przejściu (nie pamiętałem, jak się w nim znalazłem), przed straganem (nie pamiętałem, jak do niego podszedłem), i trzymam jakiś przedmiot (nie pamiętałem jednak, jak po niego sięgnąłem).
Zimny i ciężki, odlany z żeliwa, z kwadratową podstawą, z której wyrastała ludzka głowa przełupana wpół: jedno ucho, jedno oko, lewa połowa nosa. Niestaranność wykonania świadczyła o niezgrabnych dłoniach trzymających kiepskie narzędzia: brakowało proporcji, a powierzchnie były nierówne. Szczególnie nierealnie wyglądało oko, tkwiące zatrważająco głęboko w oczodole i jakby świdrujące z pustki otoczonej twarzą pooraną bruzdami. Ten brak wyrafinowania przyczyniał się jednak w jakiś sposób do ogólnego efektu, podobnie jak wąsy, a raczej tylko ich połowa. Któż inny mógłby to być?
– Sehr lustig, ja?
Podniosłem wzrok na sprzedawcę. Wykazywał wybitne podobieństwo do Józefa Stalina, co było surrealistyczne, gdyż z pokrywających stół pokładów kiczu typowego dla ery radzieckiej wyzierał czajnik w sierpy i młoty, na dodatek ozdobiony portretem samego generalissimusa.
Przytaknąłem i odwróciłem przedmiot, uwidaczniając jego podstawę pokrytą zielonym łysiejącym aksamitem.
Sprzedawca powiedział mi, że to podpórka do książek. Jej przyjaciel – użył właśnie takiego słowa: Freund – zaginął. Nie wiedział, skąd się wzięła, chociaż teoretyzował, że musiała kiedyś należeć do profesora.
– Ein Genie – rzekł. Geniusz. I dodał, że bez niego świat nie byłby taki sam. Te słowa wypowiedziane przez kogoś, kto sprawiał wrażenie jakby się nie golił ani nie widział prysznica od czasów pierestrojki, wydały mi się cudowną opinią intelektualisty. Poruszyły mnie: jako filozof chciałem zobaczyć, jak idee Nietzschego, często tak błędnie rozumiane, wciąż potrafią zainspirować zwykłego człowieka.
– E=mc² – powiedział. – Ja?
Sądzę, że wykonałem dobrą robotę, ukrywając swą konsternację, choć w tym momencie poczułem, że jestem odpowiedzialny za dalsze losy podpórki. Nie można ufać nikomu, kto myli Nietzschego z Einsteinem. Spytałem o cenę. Sprzedawca oceniał mnie przez sekundę, konfrontując podpórkę z moją tandetną sportową marynarką, zanim odpowiedział: trzydzieści euro. Zaproponowałem dziesięć, podzieliliśmy różnicę na pół i odszedłem wniebwzięty, z torbą cięższą o sześć kilogramów.
W ciągu ostatnich kilku lat podpórka stała się dla mnie czymś w rodzaju totemu, wspomnienia szczęśliwszych czasów, w których otrzymywałem stypendia i mogłem podróżować. Lecz tego wieczoru, kiedy zostałem wyrzucony przez Yasminę, znajdowałem się już oczywiście w zupełnie odmiennej sytuacji. Moje źródło finansowania wyschło i nie było widoków na kolejne fundusze. Moje stanowiska nauczycielskie przydzielono tym, którzy ich bardziej potrzebowali i zawsze dotrzymywali obietnic, a doktoryzowali się od trzech lub czterech, lecz nie ośmiu lat, do których mogły przybyć kolejne. Mój tak zwany konsultant nie odezwał się do mnie od miesięcy. W Emerson Hall zyskałem status co najmniej chybionej inwestycji, jeśli nie persona non grata.
Dlatego hołubiłem podpórkę i trzymałem ją na szafce ze sprzętem stereo w salonie, gdzie mogłem spoglądać na nią, siedząc przy swym biurku w kącie. Podpórka dodawała mi otuchy. Była ponadto moim jedynym udziałem, jaki wniosłem w wystrój domu. Yasmina nigdy nie protestowała, więc zaskoczyła mnie, mówiąc, co naprawdę czuje. Kiedy tam stałem i usiłowałem wyczarować odpowiednio błyskotliwą uwagę na odchodne, przyciskałem podpórkę do piersi, chroniąc ją przed nią.
– Wygląda jakby miał borsuka na twarzy – odezwała się Yasmina.
– Półborsuka – odrzekłem ogólnikowo.
Pomyślę o niej jak najlepiej i powiem, że nie sądzę, by swoim zachowaniem chciała wyrządzić komuś krzywdę. Była pochłonięta samą sobą, ale wiedziałem o tym i kochałem ją tak samo. Nawet wtedy, kiedy poczułem, że nasz związek stopniowo obumiera, powtarzałem sobie raz za razem, że nie byłaby nigdy tak bezmyślna, by wyrzucić mnie bez ostrzeżenia. Myliłem się.
Chciałem wyjść, wygłosiwszy coś uszczypliwego, ale jedyną rzeczą, na którą zdołałem się zdobyć, była ironia.
– Życie umysłu – powiedziałem, trzymając swój skromny dobytek.
– Baw się dobrze! – odrzekła i zamknęła mi drzwi przed nosem.
Drew czekał na dole w samochodzie. Odłożył sudoku, otworzył bagażnik i wysiadł. Widząc, jak niewiele niosę, zatrzasnął klapę i otworzył tylne drzwi.
Przejechaliśmy większość drogi w kierunku Somerville, zanim ściszył radio i powiedział:
– Mam nadzieję, że wiesz, że możesz zostać tak długo, jak ci się podoba.
Wtedy wiedziałem już, że muszę się wynieść jak najszybciej.
Leżąc na skrzypiącej sofie – z lunatycznym okiem Nietzschego wgapiającym się we mnie z parapetu, za którym płatki śniegu kłębiły się niczym chmura idei – zacząłem układać listę ścieżek do zbadania: strony internetowe z ofertami pracy, craigslist… Krótko mówiąc, stało się dla mnie jasne, że powinienem przejrzeć ogłoszenia. Pomysł wyszukania swego przeznaczenia w gazetach wydał mi się osobliwy – prawdę mówiąc, śmieszny – toteż, pomimo nieszczęsnych okoliczności, w jakich się znalazłem, uśmiechnąłem się do siebie w ciemności. Teraz, spoglądając wstecz, rozumiem, że nawet jeśli sięgnięcie po tamtą gazetę nie było pierwszą znaczącą decyzją w moim życiu, to stanowiło pierwszy krok ku wszystkiemu, co nastąpiło później – krok ku każdej z moich katastrof.2
Przez kolejne trzy tygodnie przenosiłem się z jednej kanapy na drugą. Dostatecznie wcześnie zrozumiałem, że ceną, którą muszę zapłacić za kilka nocy w każdym kolejnym domu, jest moja łzawa historia opowiadana od początku – zazwyczaj pani domu, czasem też jej i jej mężowi. Siedzącym naprzeciwko, ze ściągniętymi brwiami oznajmiającymi zainteresowanie i układającym ręce tak, jak gdyby chcieli się osłonić przed moim zaraźliwym kawalerstwem. Wziąwszy pod uwagę swe prawo wyboru, pozostałbym z innymi kawalerami. Lecz nie znałem żadnego innego poza Drew. Tak się właśnie dzieje, gdy jest się w związku od dwóch lat: zna się tylko inne pary. Nie mogłem się też wprowadzić z powrotem do Drew. Nie dlatego, że mógłby się na to nie zgodzić, lecz dlatego, że jego mieszkanie przypominało chlew. Było to równie nieznośne, jak bycie zmuszanym po raz kolejny do wyjaśnienia, dlaczego Yasmina zrezygnowała ze mnie, skoro zawsze wydawaliśmy się tak szczęśliwi.
Potrzebowałem swego własnego miejsca. To było pewne. Mniej pewne było to, jak je znaleźć, kiedy ma się na koncie niewiele ponad dwieście dolarów. Moje standardy były wysokie, wręcz wyniszczające. Wszystko, co czyniłem, musiało choćby w minimalnej mierze wymagać myślenia, a zarazem pozostawiać mi mnóstwo czasu na dokończenie doktoratu. Niektórzy z moich przyjaciół uważali, że powinienem być otwarty na propozycję pracy, powiedzmy, w księgarni: pracy w atmosferze uczoności, a ja, zamiast zajmować się wykładami, spędzałem czas na przeglądaniu stron sieci akademickiej.
– Albo mógłbyś dawać korepetycje – powiedzieli.
Odrzekłem, że wolałbym raczej umrzeć z głodu.
W tym momencie nie widziałem jeszcze powodu do paniki. Prędzej czy później Yasmina zadzwoni, błagając, bym wrócił. Komfortowe urządzanie się gdziekolwiek nie miało sensu, skoro zamierzałem podjąć wyzwanie i wprowadzić się do niej z powrotem. Wydzwaniałem więc do przyjaciół, prosząc o przysługi i wykorzystując ich całą życzliwość, na jaką zapracowałem w ciągu swych dwunastu lat w Cambridge. Każdego ranka wstawałem z nieco sfatygowanej kanapy, na której spałem, i udawałem się z laptopem do Yardu.
Emerson Hall, w którym mieści się wydział filozofii, ma swą oddzielną bibliotekę. Dowodem na to, w jakim stopniu wyobcowałem się z grona kolegów i nauczycieli, była absolutna konieczność unikania tego miejsca; wolałem odosobnienie w zapomnianym kącie na szóstym piętrze biblioteki Widenera, gdzie się dąsałem i udawałem, że piszę.
Jednego z takich popołudni przeglądałem bez przekonania „Crimson”, byłem nastawiony bardziej na rozrywkę niż cokolwiek innego. Pismo to zawsze wywoływało mój uśmiech – napuszeni studenci przed dyplomem ogłaszający swe domorosłe rozwiązania globalnych problemów – dopóki nie zdałem sobie sprawy, że za pięć lat ci sami studenci będą wydawać opiniotwórczą stronę w „New York Timesie”.
Ogłoszenia w gazetach Ivy League adresowane są do młodych, zdolnych i zdesperowanych. Kilka z nich dotyczyło atrakcyjnych, niepalących kobiet w wieku od dwudziestu do dwudziestu dziewięciu lat, które zgodziłyby się zostać dawczyniami komórek jajowych. Bezpłodne małżeństwa były gotowe wypłacić za to dwadzieścia pięć tysięcy dolarów oraz pokryć wszelkie koszty; od tej sumy zakręciło mi się w głowie. Moje roczne stypendium – kiedy jeszcze je miałem – wynosiło mniej niż połowę tej kwoty. Wszystko to za jedną jedyną komórkę. Zanotowałem w pamięci, że będę musiał zadzwonić do banku spermy i dowiedzieć się o aktualne stawki.
W jednym z ogłoszeń oferowano zwyczajowe torby na ramię dla żeńskich korporacji uczelnianych, w innym – dziesięcioletniego volkswagena jetta w dobrym stanie, tańszego niż w katalogu używanych wozów. Trzecie zdawało się promować książkę o historii Wszechświata wydaną własnym nakładem, do kupienia na stronie jej autora. Powiedziałem „zdawało się”, ponieważ reprodukcja była niewyraźna, a autor to osoba najwyraźniej fikcyjna. Ogłoszenie w „Crimson” może zamieścić każdy. Wszystko, czego potrzeba, to nie mniej niż piętnaście słów, po sześćdziesiąt pięć centów za każde.
Nie mogłem zatem sobie pozwolić na zamieszczenie ogłoszenia w „Crimson”.
Ósme, ostatnie ogłoszenie sprowadzało się do minimum:
Poszukiwana osoba do konwersacji.
Tylko poważni kandydaci.
Proszę dzwonić 617–xxx–xxx
od siódmej do czternastej.
Żadnych adwokatów.
Głównym zajęciem współczesnej filozofii jest surowa analiza języka. Przeczytałem tekst jeszcze kilka razy, rozumiejąc go i nie rozumiejąc zarazem. Jakiego rodzaju rozmówca? Przez kogo poszukiwany? Jedynie „poszukiwany” – w znaczeniu „konieczny”, tak jak „poszukiwane” bywa tanie źródło energii alternatywnej? Czy coś może być poszukiwane bez poszukującego? Rzecz jasna nie; nie w taki sposób działa ten czasownik. Poszukującym jest w tym przypadku przypuszczalnie osoba, która zamieściła ogłoszenie. Ponieważ miało nie być adwokata, czułem się, jakbym czytał raczej opis czyjegoś samopoczucia niż ofertę pracy.
Jak kandydat mógłby ocenić jej powagę, nie wiedząc czego wymaga praca? Czy „poważni” oznacza, że to ja mam być poważny, czy też to moje zgłoszenie powinno uchodzić za takie w oczach przyszłego pracodawcy? Mógłbym na przykład poważnie pragnąć zostać ziejącą ogniem lesbijską astronautką, ale raczej nie można byłoby określić moich szans jako poważne.
Ton ogłoszenia zarówno ostrzegał, jak i zapraszał: wyciągało do mnie jedną rękę, trzymając drugą gotową do obrony. Kto powiedział coś o adwokatach? Może poszukujący bał się, że ktoś ukradnie mu tożsamość? Ale po co w takiej sytuacji zamieszczać numer telefonu? Dlaczego nie adres mailowy albo – z myślą o prawdziwych tradycjonalistach – numer skrytki pocztowej? Coś tu nie pasowało i miałem wrażenie, że spoglądam w paszczę przekrętu. W tych dniach trudno być zbyt podejrzliwym, paranoja nie jest już patologią, ale oznaką zdrowego rozsądku.
Wszelako brzmiało to tak dziwnie, tak uroczo dziwnie…
Mogłem zadzwonić z biblioteki – wokół nie było żywego ducha – ale zawsze traktowałem ją jako świątynię, a zakłócenie jej przesiąkniętej kurzem ciszy jako świętokradztwo. Spakowałem swoje rzeczy i poszedłem, mijając Tercentenary Theater, w kierunku Canaday Hall, pokracznego akademika znanego jako „The Projectus”, w którym mieszkałem na pierwszym roku. Śnieg wokół Science Center był brudny od setek stąpających po nim stóp. Zatrzymałem się, by popatrzeć na grupę studentów wykańczających olbrzymie śnieżne ucho w stylu Dalego. Będąc już w środku, chuchnąłem w zmarznięte dłonie, wyjąłem komórkę i wybrałem numer. Głos z nagrania poinformował mnie, że konto zostało zawieszone, wiadomość jeden–jeden–cztery–siedem.
Spróbowałem ponownie i usłyszałem ten sam głos, a kiedy powtórzyło się to po raz trzeci, zrozumiałem, że to się dzieje naprawdę. Yasmina mnie odcięła. To, że opłacała wszystkie rachunki, wydało mi się akurat wtedy nieistotne; jeszcze raz wpakowała mnie na mieliznę bez słowa ostrzeżenia, a ja byłem wściekły. Niemal rzuciłem telefonem o ścianę. Zszedłem na dół, by poszukać automatu telefonicznego.
Miała głos starszej pani. Pomyślałem, że mówi z akcentem, chociaż musiałbym usłyszeć więcej niż pojedyncze „witam”.
– Tak, dzień dobry, dzwonię w sprawie ogłoszenia w „Crimson”.
– Ach, tak. A z kim rozmawiam?
– Nazywam się Joseph Geist.
– Miło mi pana poznać, panie Geist.
– Dziękuję. Mnie panią również, pani…
Przerwałem, by mogła się przedstawić. Nie uczyniła tego, zatem powiedziałem:
– Jestem zainteresowany. Jakiego rodzaju osoby do konwersacji pani potrzebuje?
– Katolika. Przez małe k. Czy tak właśnie mógłby pan o sobie powiedzieć?
– Sądzę, że tak. Chociaż oficjalnie jestem także katolikiem przez wielkie K.
Roześmiała się łagodnie.
– Cóż, nie będę miała panu tego za złe.
Zdecydowałem się na niemiecki, mimo że mówiła w sposób zdecydowanie różniący się od tego, z którym spotkałem się w Berlinie. Być może pochodziła z prowincji albo z innego miasta.
– Nie praktykuję już, cokolwiek by to znaczyło.
– A, niepraktykujący katolik. To mi bardziej odpowiada.
– Miło mi to słyszeć.
– Zatem, panie Geist, niepraktykujący katoliku, przeczytał pan moje ogłoszenie. Jest pan studentem Harvardu, jak mniemam?
Wyjaśnienie mojego obecnego statusu zabrałoby zbyt dużo czasu. Rzekłem zatem, w większości zgodnie z prawdą:
– Doktorantem.
– Tak? W czym się pan specjalizuje?
– W filozofii.
Nastąpiła krótka przerwa.
– To naprawdę bardzo interesujące, panie Geist. Jakim pan jest rodzajem filozofa?
Mimo wielkiej pokusy nadęcia się postanowiłem zachować się ostrożnie.
– Katolickim – powiedziałem – Przez małe k.
Roześmiała się znowu.
– Chyba powinnam pana spytać, kto jest pańskim ulubionym filozofem.
– Oczywiście ja sam.
W rzeczywistości powiedziałem:
Ich, natürlich.
– Och, już dobrze – powiedziała.
Zdołałem jednak usłyszeć, jak się roześmiała.
– Będzie mi miło pana poznać, panie Geist. Ma pan czas o trzeciej?
– O trzeciej dziś?
– Tak, dziś o trzeciej.
Prawie powiedziałem, że nie. Nie chciałem wyjść na kogoś będącego w potrzebie.
– Znakomicie.
– Bardzo dobrze. Pozwoli pan, że podam mu swój adres.
Zapisałem.
– Dziękuję.
– Danke schön, Herr Geist.
Kiedy tam stałem ze słuchawką w ręku, dotarło do mnie, że nie ustaliliśmy żadnych warunków. Nie wiedziałem, jak długo ani o czym chciała rozmawiać. Żadne z nas nie wspomniało o pieniądzach, nie wiedziałem zatem, ile – jeśli w ogóle – chce mi zapłacić. Nie wiedziałem nawet, jak się nazywa. Cała ta umowa była niewiarygodnie dziwaczna i zastanawiałem się, czy to nie jakiś przekręt. Wszystko wyglądało jednak niegroźnie.
Telefon zaczął się odzywać przerywanym sygnałem. Wcisnąłem widełki telefonu, wygrzebałem resztę drobnych i połączyłem się z informacją, by poprosić o numer miejscowego banku spermy.