Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ekspostkatolik - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 maja 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ekspostkatolik - ebook

Wspomnienia rockowej młodości i artystycznego podziemia z czasów PRL, refleksje dotyczące przeczytanych książek, obejrzanych filmów i spektakli, rozważania o wierze i... wątpieniu. Ksiądz Andrzej Luter kieruje się zasadą, że najważniejszy jest człowiek, a dopiero w dalszej kolejności jego poglądy, doświadczenia czy wygląd. Bez natrętnej „duszpasteryzacji”, z szacunkiem i ciekawością stara się zrozumieć bliźniego – niezależnie od tego, czy jest nim światowej sławy reżyser, młodo zmarły poeta-buntownik czy też „zwykły” parafianin.

Kategoria: Publicystyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0321-9
Rozmiar pliku: 590 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ekspostkatolik

Jes­tem księ­dzem, a za­tem – po­wie wie­lu – wszyst­ko jest dla mnie ja­sne. Tak, je­stem szczę­śli­wy w swo­im ka­płań­stwie. Za­raz jed­nak za­da­ję so­bie py­ta­nie: co to jest szczę­ście? Moż­na od­po­wie­dzi szu­kać w słyn­nym dzie­le Wła­dy­sła­wa Ta­tar­kie­wi­cza. Ale moż­na też ją zna­leźć w mą­dro­ściach ży­dow­skich. Kie­dyś mą­dry ra­bin po­wie­dział: „Szczę­ście to jest ta­kie coś, co trze­ba mieć, żeby było”. A więc cza­sa­mi mam to coś, ale nie za­wsze. Nie jest też dla mnie w peł­ni ja­sne, dla­cze­go Bóg za­ry­zy­ko­wał i po­wo­łał wła­śnie mnie. Po­cho­dzę z cen­tral­nej Pol­ski. Mię­dzy Ła­skiem i Wi­da­wą żyje naj­wię­cej osób o na­zwi­sku Lu­ter, przy czym więk­szość z nich nie jest ze sobą na­wet spo­krew­nio­na. Ogó­łem jest w Pol­sce 328 Lu­trów. Spraw­dzi­łem te dane na spe­cjal­nej stro­nie in­ter­ne­to­wej, nig­dy zaś nie spraw­dza­łem swo­je­go drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go, choć cie­ka­we by­ło­by się do­wie­dzieć, skąd to he­re­tyc­kie na­zwi­sko się wzię­ło i dla­cze­go w wo­je­wódz­twie łódz­kim za­gęsz­cze­nie Lu­trów jest naj­więk­sze. Mój oj­ciec był drze­wia­rzem, tuż po woj­nie pra­co­wał na te­re­nach tak zwa­nych Ziem Od­zy­ska­nych, pod Szcze­ci­nem chy­ba, nie pa­mię­tam, bo nie było mnie wte­dy na świe­cie, on sam nie lu­bił wspo­mi­nać tych cza­sów. Całe ży­cie słu­chał Wol­nej Eu­ro­py, może dla­te­go do dzi­siaj pa­mię­tam na­zwi­ska dzien­ni­ka­rzy pra­cu­ją­cych w tej roz­gło­śni, roz­po­znał­bym każ­de­go po gło­sie. Oj­ciec pa­lił ma­ka­brycz­ne ilo­ści „spor­tów”, któ­re wkła­dał do du­law­ki, tak żeby ni­ko­ty­na szyb­ciej do­sta­wa­ła się do płuc. Zmarł na raka, by­łem wte­dy na czwar­tym roku w se­mi­na­rium. Mama była wspa­nia­ła, zaj­mo­wa­ła się do­mem, była dzie­wiar­ką i cha­łup­ni­czo ro­bi­ła wkła­dy do rę­ka­wi­czek. Star­sza sio­stra zo­sta­ła pie­lę­gniar­ką, po ślu­bie wy­je­cha­ła na po­łu­dnie Pol­ski. Ro­dzi­na owszem, ka­to­lic­ka, ale bez ja­kich­kol­wiek oznak de­wo­cji czy nad­gor­li­wo­ści re­li­gij­nej. Nikt nig­dy nie na­le­żał do żad­nej or­ga­ni­za­cji ani par­tii. Oj­ciec chy­ba za­pi­sał się do ZBO­WiD-u, bo chciał mieć ulgo­we bi­le­ty.

Pa­mię­tam do­brze lata sie­dem­dzie­sią­te, czas doj­rze­wa­nia mo­jej świa­do­mo­ści. Miesz­ka­li­śmy wte­dy w Pa­bia­ni­cach. Pa­mię­tam te „kon­te­stu­ją­ce” wie­czo­ry stu­denc­kie w dru­giej po­ło­wie „Gier­ka” – stu­dio­wa­łem pra­wo na Uni­wer­sy­te­cie Łódz­kim – kie­dy to ze szpu­lo­wych czte­ro­ścież­ko­wych ma­gne­to­fo­nów słu­cha­li­śmy Do­or­sów z Ji­mem Mor­ri­so­nem, Pink Floy­dów, Ja­nis Jo­plin, Ji­mie­go Hen­dri­xa i in­nych za­chod­nich wy­ko­naw­ców, na­gry­wa­nych z ra­dia Luk­sem­burg, a naj­czę­ściej z Trój­ki („Mini max, czy­li mi­ni­mum słów – mak­si­mum mu­zy­ki” Pio­tra Kacz­kow­skie­go to była au­dy­cja obo­wiąz­ko­wa, pa­mię­tam, że na­gry­wa­łem ją, pod­sta­wia­jąc mi­kro­fon do gło­śni­ka ra­dia), a po­tem tak­że: Jana Krzysz­to­fa Ke­lu­sa (chro­po­wa­to na­gra­ne, nie­le­gal­ne ka­se­ty z jego pio­sen­ka­mi po­da­wa­li­śmy so­bie z rąk do rąk), Jac­ka Kleyf­fa i Sa­lo­nu Nie­za­leż­nych (Wę­dro­wiec, Źró­dło i Tu­taj do dzi­siaj za­cho­wu­ją ak­tu­al­ność), Oku­dża­wy, Wy­soc­kie­go, a w koń­cu Kacz­mar­skie­go. Ktoś cza­sem przy­no­sił – nie wia­do­mo skąd – „Za­pis”, naj­słyn­niej­szy sa­miz­dat li­te­rac­ki. Za­czy­ty­wa­łem się w Mie­sią­cach Ka­zi­mie­rza Bran­dy­sa. Po­ja­wi­ła się Mała apo­ka­lip­sa Kon­wic­kie­go, wier­sze Her­ber­ta i Ba­rań­cza­ka etc. Pół­ofi­cjal­nie wy­stę­po­wał w klu­bach stu­denc­kich Te­atr Ósme­go Dnia, a w ki­nach kró­lo­wał „mo­ral­ny nie­po­kój” – już było po pre­mie­rach Czło­wie­ka z mar­mu­ru i Barw ochron­nych. Po obej­rze­niu Rej­su Mar­ka Pi­wow­skie­go czy­ta­łem wszyst­ko, co pi­sał sce­na­rzy­sta fil­mu Ja­nusz Gło­wac­ki, ku­po­wa­łem war­szaw­ską „Kul­tu­rę” z na­dzie­ją, że znaj­dę tam jego ko­lej­ny prze­śmiew­czy fe­lie­ton. W pa­bia­nic­kim ki­nie Ro­bot­nik na uli­cy Wan­dy Wa­si­lew­skiej obej­rza­łem Ilu­mi­na­cję Za­nus­sie­go, film, po któ­rym moż­na było roz­ma­wiać tyl­ko o Bogu, trans­cen­den­cji i o zmar­twych­wsta­niu. Wte­dy to rów­nież za­czą­łem moc­niej wgłę­biać się w Pi­smo Świę­te. A po­tem przy­szedł 16 paź­dzier­ni­ka 1978 roku – pa­mięt­ne kon­kla­we – szok i ra­dość. Póź­niej ja­kimś cu­dem za­pre­nu­me­ro­wa­łem „Ty­go­dnik Po­wszech­ny”; zmar­ła sta­ła pre­nu­me­ra­tor­ka i zna­jo­ma z pocz­ty na­tych­miast po­in­for­mo­wa­ła mnie o tym. Od­wo­łu­jąc się do ter­mi­no­lo­gii Je­rze­go So­snow­skie­go, au­to­ra ese­ju Mały Le­bie­diew 2001, mógł­bym po­wie­dzieć o so­bie, że do 1978 roku by­łem, co naj­wy­żej, oko­ło­ka­to­li­kiem.

Czu­li­śmy wszy­scy, że sys­tem co­raz bar­dziej gni­je, choć nikt nie przy­pusz­czał wte­dy, że ko­mu­nizm kie­dy­kol­wiek się skoń­czy. By­łem prze­ko­na­ny, że je­stem ska­za­ny na ten ustrój. Tak więc rok 1980 nie był aż tak du­żym za­sko­cze­niem. Po­ja­wi­ło się Nie­za­leż­ne Zrze­sze­nie Stu­den­tów (pierw­sza i je­dy­na or­ga­ni­za­cja, do ja­kiej na­le­ża­łem), a wraz z nim głę­bo­kie, cza­sa­mi nie­po­zba­wio­ne mło­dzień­czej fan­ta­zji, za­an­ga­żo­wa­nie po­li­tycz­ne. I wte­dy wła­śnie zro­dzi­ła się pierw­sza myśl, by zo­stać księ­dzem. Nie po­tra­fię od­na­leźć w pa­mię­ci tego kon­kret­ne­go mo­men­tu. Waż­ne jest, że nie było żad­ne­go pio­ru­nu­ją­ce­go zna­ku z nie­ba, żad­nych go­re­ją­cych krze­wów. Było na­to­miast głę­bo­kie prze­ży­wa­nie na nowo od­kry­tej Eu­cha­ry­stii. Mi­nę­ły jesz­cze trzy lata, za­nim pa­dło osta­tecz­ne „tak”. Je­stem prze­ko­na­ny, że prze­ło­mem był wy­bór kar­dy­na­ła Ka­ro­la Woj­ty­ły na pa­pie­ża. A za­tem „po­wo­ła­nie pa­pie­skie”? Na pew­no, tak, i to nie jest do­ra­bia­nie so­bie po­nie­wcza­sie pięk­nej i „po­li­tycz­nie” po­praw­nej mo­ty­wa­cji. Tym bar­dziej że de­cy­zja moja była świa­do­ma, po­zba­wio­na eg­zal­ta­cji i prze­my­śla­na. By­łem star­szy od ko­le­gów z roku, nie wstą­pi­łem do se­mi­na­rium od razu po ma­tu­rze, wcze­śniej za­zna­łem „nor­mal­ne­go” ży­cia w cie­ka­wych i re­wo­lu­cyj­nych cza­sach. Ucznio­wie z Emaus zo­sta­wi­li za sobą Je­ro­zo­li­mę z całą plą­ta­ni­ną zda­rzeń, nie­zro­zu­mia­łą i znie­chę­ca­ją­cą. Do­pie­ro gdy Chry­stus uta­jo­ny do­łą­czył do nich w dro­dze, uj­rze­li oni nową per­spek­ty­wę rze­czy­wi­sto­ści. Ewan­ge­lia ze­szła się z te­raź­niej­szo­ścią. Tak też sta­ło się ze mną.

Jaką mia­łem wte­dy wi­zję ka­płań­stwa? Jak to okre­ślał kar­dy­nał Jean-Ma­rie Lu­sti­ger: opu­ścić zna­jo­me wy­brze­że i wy­ru­szyć ku zie­miom nie­chrze­ści­jań­skim, któ­re są wo­kół nas, rów­nież tu, w Pol­sce. Dziś, po dwu­dzie­stu trzech la­tach ka­płań­stwa, utwier­dza mnie w tej po­sta­wie pa­pież Fran­ci­szek, któ­ry w Wiel­ki Czwar­tek mó­wił do księ­ży, że iść za Je­zu­sem to zna­czy uczyć się „wy­cho­dze­nia z ogra­ni­czeń sa­me­go sie­bie (…), aby wyjść na spo­tka­nie in­nych, aby wyjść na pe­ry­fe­rie ludz­kie­go ży­cia. Wy­ru­szyć mu­si­my my sami jako pierw­si, ku na­szym bra­ciom i sio­strom, zwłasz­cza tym naj­bar­dziej od­da­lo­nym, tym, o któ­rych za­po­mnia­no, tym, któ­rzy naj­bar­dziej po­trze­bu­ją zro­zu­mie­nia, po­cie­sze­nia i po­mo­cy”.

Ka­płań­stwo to tak­że brze­mię od­po­wie­dzial­no­ści, nie­ro­ze­rwal­nie wią­żą­ce się z wol­no­ścią, któ­rą ob­da­ro­wał mnie Bóg. Wiem, to ostat­nie zda­nie brzmi okrop­nie. Taki slo­gan ko­ściel­ny, któ­rym wszy­scy się po­słu­gu­ją. Oka­zu­je się, że moż­na wy­świech­tać sło­wa waż­ne i wte­dy prze­sta­ją one co­kol­wiek zna­czyć. A jed­nak będę brnął da­lej: wol­ność dana przez Boga to ła­ska otwie­ra­ją­ca na ła­skę. Cza­sa­mi w wy­mia­rze in­sty­tu­cjo­nal­nym czło­wiek chciał­by się zbun­to­wać i krzyk­nąć: tak nie wol­no mó­wić, co to wszyst­ko ma wspól­ne­go z ewan­ge­lią! Ja też bun­tu­ję się, ale każ­dy sprze­ciw musi mieć swo­je gra­ni­ce. Wiem prze­cież, że Ko­ściół skła­da się tyl­ko i wy­łącz­nie z grzesz­ni­ków, że skan­da­le i zgor­sze­nia zda­rza­ły się za­wsze, ale po­mi­mo to, a może wła­śnie dla­te­go, jest to cią­gle Ko­ściół Je­zu­sa Chry­stu­sa. Co­raz czę­ściej my­ślę, że po­wo­ły­wa­nie się na po­wszech­ną grzesz­ność to sła­by ar­gu­ment, ale mimo wszyst­ko praw­dzi­wy, naj­moc­niej­szy.

Nie mógł­bym jed­nak prze­stać w Nie­go, Je­zu­sa, wie­rzyć ani też odejść z ka­płań­stwa, bo to jest nie­moż­li­we.

W koń­cu tylu lu­dzi mi za­ufa­ło w sa­kra­men­cie spo­wie­dzi, no i Eu­cha­ry­stia… Nie mógł­bym tak­że odejść z Ko­ścio­ła ro­zu­mia­ne­go jako in­sty­tu­cja, mimo wie­lu bo­le­snych roz­cza­ro­wań i „zra­żeń”, po­mi­mo nie­spra­wie­dli­wo­ści oraz wy­da­rzeń i wy­po­wie­dzi, z któ­ry­mi nie mogę się po­go­dzić. Wie­rzę w świę­tość Ko­ścio­ła, choć wie­lu zna­jo­mych prze­sta­ło w nią wie­rzyć.

„Gdzie je­steś?” – pyta Stwór­ca pierw­sze­go męż­czy­znę. To pierw­sze sło­wa wy­po­wie­dzia­ne przez Boga do czło­wie­ka tuż po grze­chu pier­wo­rod­nym. Ksiądz Jó­zef Ti­sch­ner w książ­ce Ksiądz na ma­now­cach pi­sze, że jest to py­ta­nie o „Ty”, py­ta­nie bę­dą­ce pró­bą spo­tka­nia twa­rzą w twarz, do­po­mi­na­ją­ce się o spoj­rze­nie w oczy. „Jaka jest two­ja udrę­ka?” – oto jak brzmi to py­ta­nie. Tak sfor­mu­ło­wa­ła je Si­mo­ne Weil.

Bo­ha­ter Wi­do­ków­ki z tego świa­ta Sta­ni­sła­wa Ba­rań­cza­ka opo­wia­da Bogu o so­bie w ten spo­sób:

Szko­da, że Cię tu nie ma. Za­głę­biam się w cie­le,

w któ­rym za­szy­fro­wa­ne są taj­ne wy­ro­ki

śmier­ci lub do­ży­wo­cia – co nie­wie­le

róż­ni się jed­no z dru­gim w grzą­skim grun­cie rze­czy,

a jed­nak ta lek­tu­ra

wcią­ga mnie, nie­do­rzecz­ny

kry­mi­nał krwi i gro­zy, po­wieść-rze­ka, któ­ra

swój męt­ny fi­nał po­znać mi po­zwo­li

do­pie­ro, gdy i tak nie będę w sta­nie unieść

za­mknię­tych cie­płą dło­nią zim­nych po­wiek.

Ale do­syć już o mnie. Mów, jak Ty się czu­jesz

z moim bó­lem – jak boli

Cie­bie Twój czło­wiek.

Czy­tam Ba­rań­cza­ka i nie po­tra­fię od­po­wie­dzieć na koń­co­we py­ta­nie, do­my­ślam się tyl­ko, że ten ból może być doj­mu­ją­cy. Po­przez sztu­kę (po­ezję) mamy moż­li­wość za­da­wać naj­trud­niej­sze py­ta­nia. Przy­po­mi­nam so­bie sło­wa zmar­łe­go w czerw­cu 2012 roku Hen­ry­ka Be­re­zy. Mó­wił wie­lo­krot­nie, że sztu­ka to jest coś, co czło­wie­ko­wi naj­le­piej wy­szło w hi­sto­rii. Na py­ta­nie, czy sztu­ka może być praw­dzi­wym ży­ciem, od­po­wia­dał, że jest ona źró­dłem ro­zu­mie­nia ży­cia. Na­le­ży umieć ją „czy­tać” i być zdol­nym do za­chwy­tu – je­śli ktoś tego nie umie, to jego ży­cie sta­je się płyt­kie i smut­ne. Przy­zna­ję mu ra­cję: li­te­ra­tu­ra, te­atr, film, mu­zy­ka, ma­lar­stwo po­ma­ga­ją od­na­leźć w ży­ciu sens i to­wa­rzy­szą nam w od­wiecz­nym po­szu­ki­wa­niu Ab­so­lu­tu. Dla­te­go przede wszyst­kim po­przez sztu­kę spró­bu­ję spoj­rzeć na Ko­ściół, na świat i na czło­wie­ka.Myślenie według miłości

Zało­że­nie tych re­flek­sji jest za­wę­żo­ne: oto ksiądz mówi do „czar­nej owcy”, po­szu­ku­ją­ce­go, za­gu­bio­ne­go, post­ka­to­li­ka albo oko­ło­ka­to­li­ka – a nie do czło­wie­ka, któ­ry zy­skał „ła­skę” spo­ko­ju wia­ry. Kto my­śli, że jego wia­ra jest nie­wzru­szo­na i że na wszyst­ko zna od­po­wiedź, ten w swo­im ży­ciu we­wnętrz­nym tkwi w miej­scu, a może na­wet jest o krok od utra­ty wia­ry. Oczy­wi­ście cza­sow­nik „mó­wić” trak­tu­ję sze­ro­ko, wia­do­mo bo­wiem, że cza­sem ewan­ge­li­za­cyj­ną rolę może od­gry­wać na­wet mina, z jaką ma­sze­ru­je się przez przy­ko­ściel­ny pla­cyk. Nowa ewan­ge­li­za­cja, o któ­rej tak dużo opo­wia­da się od roku 2012, ma po­le­gać na do­tar­ciu do lu­dzi ochrzczo­nych, może na­wet bierz­mo­wa­nych, ale w wy­mia­rze du­cho­wym i re­li­gij­nym od­le­głych od Ko­ścio­ła. Ode­szli? Za­wie­dli się? Stra­ci­li wia­rę? Nie są prze­cież apo­sta­ta­mi. W pew­nym mo­men­cie ży­cia stwier­dzi­li, że wspól­no­ta Ko­ścio­ła to nie ich dro­ga.

Do­trzeć do przy­czyn tego co­raz szer­sze­go zja­wi­ska to był­by po­czą­tek suk­ce­su dusz­pa­ster­skie­go. Nasz ka­to­li­cyzm musi być na czymś zbu­do­wa­ny. Bi­skup Grze­gorz Ryś za­uwa­żył w „Ty­go­dni­ku Po­wszech­nym”, że naj­pierw musi być wta­jem­ni­cze­nie, do­pie­ro po­tem ka­te­che­za. Efek­tem bu­do­wa­nia chrze­ści­jan dok­try­nal­nie, bez fun­da­men­tów, jest po­wierz­chow­ność prze­ży­wa­nia wia­ry, a w kon­se­kwen­cji roz­cza­ro­wa­nia i odej­ścia, albo bez­re­flek­syj­ne dok­try­ner­stwo. No to po­roz­ma­wiaj­my, sta­wia­jąc w punk­tach pod­sta­wo­we pro­ble­my.

OD­KRYĆ OSO­BĘ!

Spra­wa fun­da­men­tal­na: od­kryć, że Bóg nie jest tyl­ko in­sty­tu­cją, punk­tem od­nie­sie­nia, siłą i mocą, ale że nade wszyst­ko jest Oso­bą. Od­kryć, że Bóg jest Oso­bą! Naj­pierw po­win­na być świa­do­mość, że On jest Oso­bą, że ma uczu­cia, że ko­cha, tę­sk­ni. Póź­niej moż­na wcho­dzić z Nim w re­la­cje. To jest, moim zda­niem, fun­da­ment, któ­ry lu­dzie dziś mogą zro­zu­mieć, bo sami mają do­świad­cze­nie re­la­cji, więc mogą so­bie ja­koś to uzmy­sło­wić. Waż­na jest świa­do­mość, że po­stać Chry­stu­sa nie jest wy­my­słem kil­ku na­wie­dzo­nych uczniów; nie jest efek­tem mi­to­lo­gi­za­cji hi­sto­rii. Oso­ba i dzie­ło Je­zu­sa z Na­za­re­tu to prze­jaw Bo­żej in­ge­ren­cji w ludz­ki świat. To po­ka­za­nie, że Bóg bie­rze na sie­bie ludz­ką kon­dy­cję, ze wszel­ki­mi jej kon­se­kwen­cja­mi – nie­szczę­ściem, cier­pie­niem, gło­dem. Jest Bo­giem bli­skim, ale za­sad­ni­czy po­wód wcie­le­nia po­le­ga na tym, że – jak mó­wi­li Oj­co­wie Ko­ścio­ła – Bóg sta­je się czło­wie­kiem, by czło­wiek stał się Bo­giem. Pro­blem w tym, że Bo­giem nig­dy nie bę­dzie­my, stąd moż­li­we roz­cza­ro­wa­nia. Ale może On przez nas dzia­łać.

Za­py­ta­łem swo­je­go świec­kie­go przy­ja­cie­la, czy Je­zus po­ma­ga mu roz­wią­zy­wać jego ludz­kie pro­ble­my. Od­po­wie­dział, że nie wie. Ale jed­no jest dla nie­go pew­ne: On za­pra­sza czło­wie­ka do ro­bie­nia rze­czy nie­moż­li­wych. I co naj­waż­niej­sze, tyl­ko czło­wie­ka na to stać. Kie­dyś po­wie­dział mi zna­jo­my, że nie uzna­je po­dzia­łu na lu­dzi wie­rzą­cych i nie­wie­rzą­cych, ale na tych, któ­rzy się mo­dlą, i tych, któ­rzy się nie mo­dlą. Po­cząt­ko­wo po­my­śla­łem, że to ko­lej­ne efek­tow­ne po­wie­dzon­ko, ja­kich peł­no w no­wo­mo­wie ko­ściel­nej, ale po­tem zro­zu­mia­łem, że cho­dzi­ło mu o au­ten­tyzm prze­ży­wa­nia wia­ry. We­dle pi­sa­rza Je­rze­go So­snow­skie­go po­mysł, że w ka­wa­łecz­ku spe­cjal­ne­go ro­dza­ju pie­czy­wa kry­je się Bóg i za­ra­zem Ktoś, kto dwa ty­sią­ce lat temu żył jako czło­wiek, jest wstrzą­sa­ją­cy. Po­mysł, że na do­miar wszyst­kie­go moż­na przed nim klęk­nąć i z nim po­ga­dać, to szok, po któ­rym już nig­dy nie po­win­no się być tym sa­mym czło­wie­kiem co przed­tem.

Tym­cza­sem zbyt czę­sto ule­ga­my prze­sad­nej ra­cjo­na­li­za­cji. Jak­by­śmy się spe­szy­li, że nie pa­su­je­my do no­wo­cze­sno­ści, i za­ło­ży­li ko­stium Trzeź­we­go In­ży­nie­ra. Lu­dzie pra­gną trans­cen­den­cji, a ko­ja­rząc Ko­ściół wy­łącz­nie z bar­dziej lub mniej zro­zu­mia­ły­mi na­ka­za­mi mo­ral­ny­mi, szu­ka­ją czę­sto trans­cen­den­cji poza nim.

PRZEJ­ŚCIE OD NE­GA­TYW­NEJ DO PO­ZY­TYW­NEJ WI­ZJI RZE­CZY­WI­STO­ŚCI

Punk­tem wyj­ścia jest przy­ka­za­nie mi­ło­ści Boga i bliź­nie­go. Po­wiedz­my jed­nak szcze­rze: zbyt czę­sto Ko­ściół – szcze­gól­nie mło­dym lu­dziom – ko­ja­rzy się z kre­śle­niem czar­nej wi­zji rze­czy­wi­sto­ści. Tak, jak­by za­po­mi­nał, że w ręku po­sia­da Do­brą No­wi­nę, jak­by nie wie­rzył w za­pew­nie­nie Zba­wi­cie­la, że bra­my pie­kiel­ne go nie prze­mo­gą. Ja­sne, że świat, w któ­rym ży­je­my, nie jest naj­lep­szy z moż­li­wych, ale może być dzię­ki nam tro­chę lep­szy. My­ślę, że głów­nym pro­ble­mem jest zgo­da czło­wie­ka na sie­bie. Speł­nie­nie tego wa­run­ku – mą­dre­go umi­ło­wa­nia sie­bie – otwie­ra dro­gę do mi­ło­wa­nia bliź­nie­go. Poza tym w pięt­no­wa­niu zła świa­ta jest ja­kaś ła­twi­zna: oto de­fi­niu­je się jako zło coś, w czym zło i do­bro są splą­ta­ne (może zresz­tą na ogół są), i w re­zul­ta­cie od­rzu­ca się nie tyl­ko to, co god­ne od­rzu­ce­nia, ale i to, co za­cne.

Nie wszyst­ko musi mieć pie­częć ka­to­lic­ką. Dzie­ło Jur­ka Owsia­ka ta­kiej pie­czę­ci nie ma, a jest na wskroś chrze­ści­jań­skie, bo słu­ży do­bru. Nie ro­zu­miem, skąd tyle nie­chę­ci do nie­go wśród du­cho­wień­stwa. Ile kon­tro­wer­sji wzbu­dzał ar­cy­pi­skup Jó­zef Ży­ciń­ski, któ­ry nie tyl­ko po­pie­rał ca­łym ser­cem Or­kie­strę, ale jesz­cze po­je­chał na Przy­sta­nek Wo­od­stock, żeby spo­tkać się z mło­dzie­żą. Oka­zu­je się, że trud­no taką pro­stą rzecz zro­zu­mieć.

Po­tę­pia­nie zła współ­cze­sne­go świa­ta zwal­nia w sub­tel­ny spo­sób z nie­po­ko­ju su­mie­nia. Sko­ro zło jest wo­kół nas, nie ma go w nas. W ob­lę­żo­nej twier­dzy przy­cup­nę­ły anio­ły, któ­re za mu­rem i za fosą wi­dzą tyl­ko dia­bła. Je­śli sym­bo­lem sza­ta­na ma być Ner­gal ze swo­im „pro­mo­cyj­nym” nu­me­rem z dar­ciem Bi­blii, co świad­czy zresz­tą tyl­ko o sła­bo­ści tego ar­ty­sty, to zna­czy, że już nie­wie­le ro­zu­mie­my. Sza­tan to po­waż­na spra­wa. Do­brze go wi­dzieć poza nami, wte­dy po­pra­wia­my so­bie sa­mo­po­czu­cie i ży­je­my w nie­rze­czy­wi­sto­ści.

Bar­dzo wie­le z tego „złe­go współ­cze­sne­go świa­ta” wca­le nie musi na­le­żeć do dia­bła, na przy­kład mu­zy­ka roc­ko­wa. W mło­do­ści uwiel­bia­łem Do­or­sów, cią­gle zresz­tą wra­cam do nie­zwy­kłych utwo­rów Jima Mor­ri­so­na. Tro­chę z sen­ty­men­tu – czu­ję się młod­szy, kie­dy sły­szę Jeźdź­ców bu­rzy albo The End. Tym­cza­sem do­wie­dzia­łem się, że w jed­nej z die­ce­zji po­wsta­ła li­sta ze­spo­łów za­ka­za­nych, grzesz­nych, wręcz sza­tań­skich; li­sta prze­zna­czo­na dla ka­te­che­tów. Zna­leź­li się na niej Do­or­si, a na­wet Pink Floyd. Li­sta po­wsta­ła w tym sa­mym cza­sie, kie­dy Jan Pa­weł II prze­ła­my­wał ar­cha­icz­ne ste­reo­ty­py, przyj­mu­jąc „sa­ta­ni­stę” Boba Dy­la­na. Wy­słu­chał słyn­ne­go utwo­ru: Blo­win in the wind. Po śmier­ci pa­pie­ża Zbi­gniew Ment­zel in­spi­ro­wa­ny tą pie­śnią na­pi­sał dla „Ty­go­dni­ka Po­wszech­ne­go” po­ru­sza­ją­cy tekst po­że­gnal­ny. Poza tym pa­mię­taj­my, że dia­beł może za­jąć się tym, co zo­sta­ło ode­pchnię­te przez nas, ka­to­li­ków, i zro­bi to z lu­bo­ścią.

Ak­cen­to­wa­nie zła świa­ta ro­dzi lęk, że nas znisz­czą, wy­ku­pią, od­bio­rą toż­sa­mość i su­we­ren­ność. Kto się boi, nie bę­dzie zdol­ny po­czuć, czym jest ra­dość wia­ry i ży­cia. Lęk obez­wład­nia, a jed­no­cze­śnie po­tra­fi być agre­syw­ny i fa­na­tycz­ny. Nie po­mo­że na­wet cha­ry­zma­tycz­ny guru, któ­ry za­wsze po­ja­wi się w ta­kiej sy­tu­acji, choć­by był on dy­rek­to­rem naj­więk­szej w świe­cie ra­dio­sta­cji. To ksiądz Jó­zef Ti­sch­ner na­pi­sał kie­dyś, że naj­gor­szy był­by ka­to­li­cyzm, w któ­rym pa­no­wa­ła­by teo­lo­gia lęku i dusz­pa­ster­stwo męki. Opty­mi­stycz­nie za­uwa­żał jed­nak, że ka­to­li­cyzm de­fen­sy­wy, któ­ry ma za­wsze je­den sku­tek (mno­że­nie licz­by wro­gów), ule­ga po­wol­ne­mu za­ła­ma­niu. Co ską­di­nąd sta­no­wi ko­lej­ne wy­zwa­nie dusz­pa­ster­skie, bo prze­cież za tym wszyst­kim stoi kon­kret­ny czło­wiek. Ti­sch­ner był pro­ro­kiem, ale jak wia­do­mo i pro­ro­cy się my­li­li. Po la­tach wi­dać wy­raź­nie, że był zbyt opty­mi­stycz­ny – teo­lo­gia lęku i dusz­pa­ster­stwo męki ma się co­raz le­piej, i wca­le nie jest w de­fen­sy­wie, wręcz prze­ciw­nie. Mam jed­nak pew­ność, że ta ofen­sy­wa musi za­koń­czyć się kra­chem, o czym jej ko­ry­fe­usze jesz­cze nie wie­dzą. Ka­to­li­cyzm otwar­ty musi być skie­ro­wa­ny poza sie­bie.

Pa­pież Fran­ci­szek od­pra­wił na po­cząt­ku swo­je­go pon­ty­fi­ka­tu Mszę świę­tą w Domu Świę­tej Mar­ty. W ka­za­niu mó­wił o uczniach z Emaus, a tak na­praw­dę kie­ro­wał swo­je sło­wa do nas: „Im bar­dziej na­rze­ka­li, tym bar­dziej za­my­ka­li się w so­bie: nie do­strze­ga­li przed sobą per­spek­tyw – je­dy­nie mur (…). Po tak wiel­kiej na­dziei do­świad­cza­li, że za­wio­dło to wszyst­ko, w co wie­rzy­li. Ki­si­li swe ży­cie w kwa­sie na­rze­kań, na­rze­ka­jąc co­raz bar­dziej i bar­dziej (…). My­ślę, że bar­dzo czę­sto, kie­dy za­cho­dzą trud­ne sy­tu­acje, tak­że kie­dy przy­cho­dzi na nas krzyż, gro­zi nam to za­mknię­cie się w na­rze­ka­niu. Ale Pan tak­że i w tej chwi­li jest bli­sko nas, choć Go nie roz­po­zna­je­my. I mimo że Je­zus do nas mówi, a my sły­szy­my w nas to, co do­bre, to jed­nak w głę­bi nadal się lę­ka­my: wy­da­je się, że na­rze­ka­nie jest bez­piecz­niej­sze. Wy­da­je się jak­by za­bez­pie­cze­niem: to moja praw­da, moja klę­ska. Na­dziei już nie ma”.

KUL­TU­RA – MO­RAL­NY UPA­DEK CZY ZNA­KI CZA­SU, KTÓ­RE ZA­PRA­SZA­JĄ DO OTWAR­CIA NO­WYCH HO­RY­ZON­TÓW?

Pe­sy­mi­sta w tym punk­cie po­wie­dział­by, że nie ma jed­no­li­tej de­fi­ni­cji kul­tu­ry, bo nie ma już de­fi­ni­cji cze­go­kol­wiek. Je­śli tak jest i je­śli po­ru­sza­my się po omac­ku, to na pew­no Ti­sch­ne­row­skie „my­śle­nie we­dług war­to­ści” jest dro­gą wyj­ścia z za­klę­te­go krę­gu. Po­wierz­chow­ne ko­kie­to­wa­nie wier­nych ze­wnętrz­ną, nie­wni­kli­wą apro­ba­tą dla mod­nych dzieł czy tren­dów by­ło­by oczy­wi­ście kom­pro­mi­ta­cją – tym bar­dziej że są wśród nich zja­wi­ska nie­moż­li­we do za­ak­cep­to­wa­nia. Je­rzy So­snow­ski z prze­ką­sem za­uwa­żył jed­nak, że nie ma lep­szej ilu­stra­cji zja­wi­ska „bun­tu mas” niż współ­cze­sna sztu­ka ko­ściel­na. Jak pi­sał Or­te­ga y Gas­set, czło­wiek ma­so­wy wie, że jest prze­cięt­ny i ośmie­la się żą­dać, by tę jego prze­cięt­ność po­trak­to­wać jako obo­wią­zu­ją­cą po­wszech­nie nor­mę. Daw­niej, do koń­ca XVIII wie­ku to Ko­ściół „na­rzu­cał” świa­tu tren­dy es­te­tycz­ne. W na­stęp­nym stu­le­ciu sztu­ka wzię­ła roz­brat z re­li­gią, pew­nie z winy oby­dwu stron. A co mamy dzi­siaj? Sztu­ka ko­ściel­na ma być taka, żeby ją za­apro­bo­wał „lud Boży”. A „lud Boży”, jak to lud, uwiel­bia tak­że kicz. Oby­śmy nie na­bra­li po­dej­rzeń, że je­śli ja­kieś dzie­ło nie jest ki­czem, od Złe­go po­cho­dzi. Py­ta­nie: czy na­sze dy­stan­so­wa­nie się od no­wych zja­wisk kul­tu­ry nie wy­ra­sta z tej wła­śnie men­tal­no­ści?

Ko­le­ga opo­wia­dał mi, że już w 1980 roku sły­szał księ­dza, zresz­tą wy­kła­dow­cę z se­mi­na­rium, któ­ry twier­dził, że Brze­zi­nę, ar­cy­dzie­ło An­drze­ja Waj­dy we­dług no­we­li Ja­ro­sła­wa Iwasz­kie­wi­cza, na­le­ża­ło­by spa­lić do ostat­niej ko­pii, bo to sza­tań­sko de­mo­ra­li­zu­ją­cy film. Mo­że­my po­wie­dzieć, że to tyl­ko brak wy­kształ­ce­nia, pry­mi­tyw­na wraż­li­wość… Tyl­ko? Czy re­flek­sy tam­tej po­sta­wy nie dają znać o so­bie dziś?

Kwe­stia pod­sta­wo­wa – od­biór li­te­ra­tu­ry, te­atru, fil­mu czy w ogó­le kul­tu­ry przez Ko­ściół. Roz­ma­wia­łem na ten te­mat z Krzysz­to­fem Bie­drzyc­kim, pro­fe­so­rem Uni­wer­sy­te­tu Ja­giel­loń­skie­go, któ­ry „tro­pi” w swo­jej ese­isty­ce re­la­cje mię­dzy li­te­ra­tu­rą i re­li­gią. Przy­po­mi­na on oczy­wi­stą praw­dę, że do dzie­ła przy­kła­da­my mia­rę ocze­ki­wań. Je­śli na­sze ocze­ki­wa­nia mają cha­rak­ter re­li­gij­ny, to wła­śnie ta­kich tre­ści po­szu­ku­je­my. Wów­czas nasz od­biór może iść w dwóch kie­run­kach. Po pierw­sze – mo­że­my re­li­gij­ność poj­mo­wać wą­sko jako jaw­ną i de­kla­ra­tyw­ną ilu­stra­cyj­ność do­gma­tów i za­sad mo­ral­nych. Wte­dy od­rzu­ca­my wszyst­ko to, co (w na­szym prze­ko­na­niu) jest nie­re­li­gij­ne, czy­li co nie za­wie­ra tre­ści zgod­nych z na­uką Ko­ścio­ła lub z prak­ty­ką po­boż­no­ścio­wą. I na od­wrót, ak­cep­tu­je­my bez za­strze­żeń wszyst­ko, co za­wie­ra te tre­ści. Pro­blem wów­czas po­le­ga na tym, że li­te­ra­tu­ra (sztu­ka) po­zba­wio­na jest au­to­no­mii, jej war­to­ścio­wa­nie po­le­ga na ba­da­niu zgod­no­ści z dok­try­ną (lub czę­ściej z przy­zwy­cza­je­nia­mi w przed­sta­wia­niu spraw wia­ry, do­ty­czy to ste­reo­ty­pów, ję­zy­ka, form ar­ty­stycz­nych uzna­nych przez tra­dy­cję jako wy­ra­ża­ją­ce tre­ści re­li­gij­ne), nie na po­szu­ki­wa­niu wa­lo­rów es­te­tycz­nych, a zwłasz­cza nie na wy­trą­ca­niu czy­tel­ni­ka (wi­dza, słu­cha­cza) z utrwa­lo­nych sche­ma­tów i wy­obra­żeń re­li­gij­nych. Po dru­gie – moż­na re­li­gij­no­ści po­szu­ki­wać wszę­dzie, rów­nież w tych ob­sza­rach kul­tu­ry, któ­re de­kla­ra­tyw­nie re­li­gij­ne nie są lub na­wet wo­bec re­li­gii na­sta­wio­ne są ne­ga­tyw­nie. Cza­sem ta­kie po­szu­ki­wa­nia po­su­wa­ją się zbyt da­le­ko, bo dzie­łom przy­pi­sy­wa­ne są tre­ści, któ­re są w nich do­strze­ga­ne na siłę. Istot­ne jest jed­nak co in­ne­go – trak­to­wa­nie sztu­ki jako prze­strze­ni dia­lo­gu. Czło­wiek wie­rzą­cy, sko­ro pa­trzy na świat przez pry­zmat wia­ry, tak może po­strze­gać też li­te­ra­tu­rę, film czy te­atr. Może wejść w dia­log z nimi wła­śnie z per­spek­ty­wy re­li­gij­nej.

Ob­co­wa­nie ze sztu­ką peł­ni róż­ne funk­cje. Jed­ną z nich jest po­zna­nie świa­ta, a zwłasz­cza dru­gie­go czło­wie­ka. Je­śli na sztu­kę spoj­rzy­my jak na spo­tka­nie z dru­gim, in­nym, bliź­nim, kimś, kogo chce­my po­znać, z kim chce­my na­wią­zać dia­log, to współ­cze­sna sztu­ka daje nam do tego spo­sob­ność. I przez to sta­je się w głęb­szym sen­sie re­li­gij­na, bo od­sła­nia wnę­trza osób, któ­rych w inny spo­sób nig­dy by­śmy nie po­zna­li. Na­wet wte­dy, a może zwłasz­cza wte­dy, gdy uka­zu­je lu­dzi w świa­do­mo­ści po­tocz­nej spy­cha­nych na mar­gi­nes, ta­kich, któ­rych się bo­imy albo któ­rych nie ak­cep­tu­je­my.

Pro­fe­sor Krzysz­tof Bie­drzyc­ki w ese­ju Pry­wat­ny Po­lak szu­ka swo­jej toż­sa­mo­ści albo li­te­rac­kie zma­ga­nia ze świa­tem no­wo­cze­snym i po­no­wo­cze­snym. Szkic kry­tycz­ny o li­te­ra­tu­rze naj­now­szej za­uwa­żył, że afir­ma­cja świa­ta wie­dzie wprost ku za­sad­ni­czym py­ta­niom o sens rze­czy­wi­sto­ści. „Od­po­wiedź po­zy­tyw­na oczy­wi­ście nie za­wsze musi mieć cha­rak­ter re­li­gij­ny, jed­nak od re­li­gii – w roz­ma­ity spo­sób poj­mo­wa­nej i prze­ży­wa­nej – nie jest od­le­gła. Po­ezja koń­ca XX wie­ku i po­cząt­ku na­stęp­ne­go wy­raź­nie i do­bit­nie za­da­wa­ła py­ta­nia re­li­gij­ne. To­na­cję usta­wił Cze­sław Mi­łosz. To on za­da­wał naj­da­lej się­ga­ją­ce py­ta­nia re­li­gij­ne: o od­po­wie­dzial­ność Boga za zło, o sens świa­ta, o Boga hi­sto­rii, o kon­se­kwen­cje ka­to­li­cy­zmu w my­śli i w ży­ciu. Dwa dzie­ła tego cza­su szcze­gól­nie moc­no po­sta­wi­ły kwe­stie re­li­gij­ne: książ­ka Pie­sek przy­droż­ny oraz po­emat Trak­tat teo­lo­gicz­ny. W obu au­tor do­ko­nu­je roz­ra­chun­ku ze swo­ją wia­rą, przy czym u jego pod­ło­ża tkwi głę­bo­ka świa­do­mość re­li­gij­na, nie za­wsze ści­śle zwią­za­na z do­gma­ta­mi ka­to­lic­ki­mi (…), jed­nak szu­ka­ją­ca swo­je­go miej­sca w Ko­ście­le”.

Zda­niem Bie­drzyc­kie­go, naj­do­bit­niej w ca­łej swo­jej twór­czo­ści z re­li­gią spie­ra się Ta­de­usz Ró­że­wicz, przy czym jest to spór tak żar­li­wy, iż wła­ści­wie jest wy­ra­zem pa­ra­dok­sal­nej, ne­ga­tyw­nej, apo­fa­tycz­nej teo­lo­gii. Po­dob­nie było u Zbi­gnie­wa Her­ber­ta, gdzie jed­nak spór ten naj­czę­ściej jest bar­dziej zniu­an­so­wa­ny, przy­bie­ra­ją­cy ra­czej cha­rak­ter ba­da­nia gra­nic po­waż­ne­go do­świad­cza­nia re­li­gii. Przy czym nie tyle re­li­gia jest przed­mio­tem roz­wa­ża­nia, ile od­po­wie­dzial­ność Boga za świat – tak w do­brym, gdy do­ko­nu­je się po­etyc­ka epi­fa­nia, jak i w złym, gdy do­zna­wa­ne jest prze­ra­że­nie spo­wo­do­wa­ne cier­pie­niem, śmier­cią, nie­go­dzi­wo­ścią ludz­ką. Nie­ste­ty, Her­bert zo­stał nie­mi­ło­sier­nie upo­li­tycz­nio­ny i za­własz­czo­ny przez pra­wi­cę, a to był przede wszyst­kim skom­pli­ko­wa­ny i nie­jed­no­znacz­ny ar­ty­sta, któ­re­go – nie­ste­ty – mu­si­my na nowo od­kryć. Tren For­tyn­bra­sa to prze­cież ar­cy­dzie­ło, któ­re­go nikt nie może so­bie za­własz­czyć. Nie moż­na do­pu­ścić, żeby zna­jo­mość po­ezji Her­ber­ta ogra­ni­czy­ła się do cy­ta­tów z wie­ców po­li­tycz­nych. W po­dob­nym kie­run­ku jak Ró­że­wicz i Her­bert po­szli też Mar­cin Świe­tlic­ki czy Eu­ge­niusz Tka­czy­szyn-Dyc­ki, wszy­scy krą­żą­cy wo­kół te­ma­tów re­li­gij­nych, a jed­nak ra­dy­kal­nie opo­zy­cyj­ni wo­bec re­li­gii in­sty­tu­cjo­nal­nej.

Py­ta­nie: gdzie jest gra­ni­ca ak­cep­ta­cji, to­le­ran­cji mo­ral­nej? Od razu po­wiedz­my – je­śli chce­my czy­tać li­te­ra­tu­rę współ­cze­sną jako nio­są­cą ja­sny mo­rał, to rze­czy­wi­ście mo­że­my się za­wieść. Ra­czej znaj­dzie­my w niej do­ty­ka­nie spraw trud­nych, nie­jed­no­znacz­nych mo­ral­nie, a już zwłasz­cza nie­pew­nych re­li­gij­nie. Moż­na po­wie­dzieć, że ta li­te­ra­tu­ra gor­szy. Wszyst­ko jed­nak za­le­ży od na­sta­wie­nia czy­tel­ni­ka. Bo gor­szyć może tak­że Bi­blia. Po­ka­zy­wa­nie zła lub choć­by obrze­ży mo­ral­no­ści jesz­cze nie jest gor­sze­niem. Zgor­sze­nie może na­stą­pić wte­dy, gdy czy­tel­nik spoj­rzy na dzie­ło z lę­kiem i nie­pew­no­ścią, gdy za­war­ty w nim opis świa­ta zbu­rzy kru­chą kon­struk­cję jego świa­to­po­glą­du bądź wia­ry.

Nie­kie­dy jed­nak trze­ba z po­ko­rą uznać, że w nie­któ­rych dzie­łach li­te­rac­kich nie ma co szu­kać Boga. Tak jest jed­nak naj­czę­ściej w li­te­ra­tu­rze dru­go­rzęd­nej, któ­ra sku­pio­na jest na po­wta­rza­niu zna­nych kon­wen­cji, a jej ob­raz świa­ta jest przy­ziem­ny, opar­ty na igno­ro­wa­niu nie tyl­ko re­li­gii, ale wszel­kiej du­cho­wo­ści. Nie jest jed­nak nie­re­li­gij­na li­te­ra­tu­ra ciem­no­ści, zwąt­pie­nia, ni­hi­li­zmu, a na­wet bluź­nier­stwa. Czę­sto jest to li­te­ra­tu­ra „nocy du­szy”, wi­dzą­ca ni­cość, ale prze­cież wła­śnie w tej ni­co­ści jest skry­te Mi­ło­szow­skie „To”, „coś wię­cej”. Moż­na na­wet po­wie­dzieć, że li­te­ra­tu­ra, i w ogó­le sztu­ka, w zma­ga­niu z re­li­gią osła­bia nie tyle wia­rę, ile pe­wien spo­sób mó­wie­nia o Bogu, mo­ral­no­ści i re­li­gii. Ob­na­ża, a nie­kie­dy ośmie­sza ję­zyk, for­mę, któ­re w isto­cie za­sła­nia­ją to, co naj­waż­niej­sze. War­to w tym miej­scu za­cy­to­wać jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych po­etów mło­de­go po­ko­le­nia – Krzysz­to­fa Siw­czy­ka: „Py­ta­nie o obec­ność me­ta­fi­zy­ki (mi­sty­ki me­ta­fi­zycz­nej) w pol­skiej li­te­ra­tu­rze nig­dy już nie bę­dzie py­ta­niem o Boga. A przy­najm­niej nie bę­dzie py­ta­niem kie­ro­wa­nym wprost. Je­stem głę­bo­ko prze­ko­na­ny, że po­eta współ­cze­sny może je­dy­nie upra­wiać me­ta­fi­zy­kę po­śred­nic­twa. To sto­su­nek do tra­dy­cji okre­śla po­zy­cje me­ta­fi­zycz­ne po­ety współ­cze­sne­go. Nad­mie­nię tyl­ko, że wbrew obie­go­wej opi­nii o wszech­wła­dzy post­mo­der­ni­stycz­nej opty­ki «wy­czer­pa­nia» dys­kur­sów me­ta­fi­zycz­nych, po­eci, a przy­najm­niej ci naj­bar­dziej awan­gar­do­wi, pa­ra­dok­sal­nie utrzy­mu­ją waż­ność tych dys­kur­sów, po­słu­gu­ją się nimi.

Przy czym nie są de­kla­ra­tyw­ni. Pro­wa­dzą mniej lub bar­dziej osten­ta­cyj­ne dia­lo­gi z kon­kret­ny­mi po­sta­cia­mi pol­skiej po­ezji, z po­szcze­gól­ny­mi po­sta­cia­mi me­ta­fi­zycz­nej pol­sz­czy­zny, i tam ewen­tu­al­nie szu­ka­ją dróg wyj­ścia z so­lip­sy­zmu, po­czu­cia by­cia w sy­tu­acji J e d y n e g o – tego prze­kleń­stwa dla eg­zy­sten­cji”.

Każ­dy ar­ty­sta ma pra­wo do wła­snych unie­sień i wła­snych po­szu­ki­wań. Nie przy­kła­daj­my za­tem li­nij­ki do­gma­tycz­nej do ich dzieł, bo za­wsze znaj­dzie­my ja­kieś od­chy­le­nie, cza­sa­mi o wię­cej, cza­sa­mi o mniej cen­ty­me­trów. Zda­rzy się, że utwór wy­pad­nie cał­ko­wi­cie z na­szych miar, a bę­dzie dzie­łem naj­wyż­szej ran­gi ar­ty­stycz­nej i du­cho­wej, i chy­ba naj­czę­ściej tak bywa. Dra­ma­tu czło­wie­ka nie za­mknie­my w żad­nym do­gma­cie.

PRZEJ­ŚCIE OD „MEN­TAL­NO­ŚCI PO­DEJ­RZEŃ” DO „MEN­TAL­NO­ŚCI WIA­RY W DO­BROĆ”

Ten punkt jest czę­ścio­wo od­po­wie­dzią na wcze­śniej­sze py­ta­nie o za­ufa­nie do czło­wie­ka. Dla wie­lu osób wiel­kim au­to­ry­te­tem jest oj­ciec Wa­cław Hry­nie­wicz, we­dług mnie naj­więk­szy pol­ski teo­log, i jego „pe­da­go­gia na­dziei”. Oto czło­wiek, pa­ra­dok­sal­nie, jest go­tów do znacz­nie wni­kliw­sze­go roz­ra­chun­ku z sa­mym sobą i znacz­nie głęb­sze­go żalu, je­śli prze­sta­je my­śleć o Bogu jako o zwierzch­ni­ku wszyst­kich śled­czych świa­ta. Myśl o pie­kle wy­zwa­la po­sta­wę obron­ną. Brak tej my­śli – co wca­le nie ozna­cza, że pie­kła nie ma – każe zdjąć z sie­bie pan­cerz.

Tu znów szcze­rzą zęby nie­bez­pie­czeń­stwa. „Men­tal­ność wia­ry w do­broć” iry­tu­je cza­sem ła­two­ścią i na­iw­no­ścią, tro­chę jak ta ko­bie­ta z aneg­do­ty, któ­rą Je­rzy So­snow­ski wy­ko­rzy­stał (aneg­do­tę, nie ko­bie­tę) na ła­mach „Ga­ze­ty Wy­bor­czej”, w za­koń­cze­niu dys­ku­sji o nie­bez­pie­czeń­stwie ni­hi­li­zmu: na wia­do­mość o każ­dym ko­lej­nym absz­ty­fi­kan­cie cór­ki mat­ka z roz­ko­szą od­po­wia­da­ła: „Tak? To cu­dow­nie…”. Więc może nie ma co prze­sa­dzać. Do­bit­na oce­na fak­tów, wy­da­rzeń, po­stęp­ków cza­sem do­brze robi dusz­pa­ste­rzo­wi. Ksiądz nie musi być „cie­plu­si”, musi być uważ­ny. Ale z pew­no­ścią nie może być po­dejrz­li­wy, a już na pew­no nie może to być jego za­sa­da ży­cio­wa: po­dejrz­li­wość.

Czło­wiek tra­ci za­ufa­nie do Ko­ścio­ła tak­że wte­dy, gdy ksiądz za­cho­wu­je się w sto­sun­ku do nie­go jak sprze­daw­ca w su­per­mar­ke­tach; od­stra­sza­ją go te wszyst­kie świą­to­bli­wie nie­na­tu­ral­ne od­ru­chy, na­tar­czy­we uśmie­chy, po­zo­ro­wa­na uprzej­mość, pa­triar­chal­ność i kor­dial­ne ge­sty, i jed­na od­po­wiedź na wszyst­kie py­ta­nia: Je­zus cię ko­cha. To wiel­ka praw­da, ale ją też ła­two zba­na­li­zo­wać, znisz­czyć. Pa­mię­taj­my tak­że, że dziś mamy spo­łe­czeń­stwo wy­stra­szo­nych mo­nad, któ­re mu­szą po­czuć, że ktoś się nimi in­dy­wi­du­al­nie in­te­re­su­je. Sprze­daw­cy mer­ce­de­sa to wie­dzą, dla­cze­go nie mie­li­by wie­dzieć księ­ża, któ­rzy mają do za­ofe­ro­wa­nia o tyle wię­cej? Trze­ba lu­dzi prze­ko­nać, że na­wet je­śli cze­goś nie wie­dzą, upad­ną, zro­bią coś nie tak, to nie ko­niec świa­ta, ale może po­czą­tek zu­peł­nie no­wej ja­ko­ści. W ten spo­sób prze­ko­nu­je­my też sie­bie, bo księ­ża nie są cho­dzą­cy­mi ide­ała­mi. Sie­dzę w kon­fe­sjo­na­le i wi­dzę, a ra­czej sły­szę, że spo­wia­da­ją­cy się jest lep­szym czło­wie­kiem ode mnie. To jest do­świad­cze­nie wie­lu księ­ży, i trud­no się do nie­go przy­znać. Po­czu­cie, że my je­ste­śmy lep­si, to pierw­szy krok do ka­ta­stro­fy du­cho­wej, w kon­se­kwen­cji do za­bój­czej hi­po­kry­zji.

PRZEJ­ŚCIE OD JAN­SE­NI­STYCZ­NEJ WI­ZJI BOGA DO WI­ZJI BOGA MI­ŁO­SIER­NE­GO

Wzbu­dza­nie lęku przed Bo­giem, a na­stęp­nie tłu­ma­cze­nie, że Bóg jak do­bry oj­ciec przy­tu­li i z tego lęku ule­czy – to schi­zo­fre­nicz­ny me­cha­nizm, któ­ry cią­gle po­ku­tu­je w Ko­ście­le. Me­to­da ku­sze­nia lę­kiem jest sto­so­wa­na za­zwy­czaj przez jed­nost­ki sła­be lub ta­kie, któ­re nie mają in­nych ar­gu­men­tów.

Z jed­nej stro­ny Bóg, któ­ry nie sta­wia wy­ma­gań, jest tro­chę jak Bóg, któ­ry nie spra­wia cu­dów – z bie­giem cza­su prze­sta­je być lu­dziom po­trzeb­ny. Z dru­giej zaś Bóg jan­se­ni­stów jest dyk­ta­to­rem, prze­ciw­ko któ­re­mu trud­no się nie bun­to­wać. A jan­se­nizm od­ra­dza się w Pol­sce jak hy­dra. Je­rzy So­snow­ski na­pi­sał: „Myśl, że zła­ma­nie re­guł, któ­rych ła­mać się nie po­win­no, nie czy­ni z ży­cia jed­nej wiel­kiej ru­iny nie do ura­to­wa­nia; myśl, że Bóg, któ­ry ja­sno for­mu­łu­je swo­je ocze­ki­wa­nia, może za­ra­zem wy­ba­czyć, że Go za­wo­dzi­my; wresz­cie myśl, że nie ma au­to­ma­ty­zmu, któ­ry ska­zu­je nas na zło, je­śli raz zło uczy­ni­li­śmy – te my­śli przy­no­szą ogrom­ną ulgę i po­zwa­la­ją (mam na­dzie­ję) wy­ko­rzy­stać do za­cnych dzia­łań ener­gię, któ­ra bez nich po­szła­by na roz­pa­mię­ty­wa­nie prze­szło­ści”. Bóg nie jest dyk­ta­to­rem. Ksiądz Jó­zef Ti­sch­ner pi­sał: „To nie jest tak, że ofi­cer sta­je przed re­gi­men­tem i roz­ka­zu­je. Przy­ka­za­nie nie jest (…) proś­bą ani tym bar­dziej groź­bą. Przy­ka­za­nie jest istot­ną mową mi­ło­ści. Tyl­ko mi­łość ro­zu­mie mowę przy­ka­zań i tyl­ko ona po­tra­fi się nią po­słu­gi­wać”.

Chcę jako ksiądz to­wa­rzy­szyć dru­gie­mu czło­wie­ko­wi w jego wę­drów­ce w po­szu­ki­wa­niu Boga, tym bar­dziej że znam swo­je błę­dy, któ­re po­peł­nia­łem szcze­gól­nie w pierw­szych la­tach ka­płań­stwa. Zresz­tą taka wę­drów­ka utrzy­mu­je mnie w ży­cio­wej dy­na­mi­ce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: