Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Maj 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze - ebook

Eleanor Oliphant ma się całkiem dobrze. Skończyła trzydzieści lat, jest filologiem klasycznym, ale pracuje w księgowości, oszczędzając każdego pensa. Nosi niezniszczalny bezrękawnik, ma stały harmonogram posiłków i niechętnie rozmawia z kolegami z pracy. Uwielbia zakupy w Tesco i swoją jedyną roślinę doniczkową. Eleanor doskonale wie, jak przetrwać, ale nie wie, jak żyć. Nie brakuje jej niczego, z wyjątkiem… wszystkiego. Ludzie na ogół mają ją za wariatkę. Są jednak wyjątki – ci, którzy chcą jej pokazać, że życie może być lepsze, nie tylko „znośne”.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-276-2868-8
Rozmiar pliku: 823 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

…Samotności nieodłącznie towarzyszy intensywne pragnienie, aby z niej wyjść; nie można tego dokonać siłą woli ani po prostu poprzez częstsze wychodzenie z domu, ale tylko poprzez budowanie bliskich relacji z innymi. Łatwo powiedzieć, zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi, którzy są samotni w wyniku straty, wykluczenia czy też uprzedzeń, i mają powody, żeby się bać albo nie ufać, choć bardzo pragną towarzystwa.

…Im bardziej ktoś staje się samotny, tym mniej umie poruszać się w społeczeństwie. Samotność obrasta go jak pleśń czy mech, profilaktyczna osłona chroniąca przed kontaktem, choćby najbardziej upragnionym. Samotność się nasila, powiększa, wydłuża. Kiedy się umocni, trudno się z niej wyzwolić.

Olivia Laing, The Lonely City1

Kiedy ktoś mnie pyta, czym się zajmuję – taksówkarze, asystentki dentystyczne – odpowiadam, że pracuję w biurze. Przez prawie dziewięć lat nikt nie chciał wiedzieć, w jakim biurze ani co tam robię. Nie wiem, czy powodem jest to, że idealnie odpowiadam wyobrażeniu pracownika biurowego, czy to, że kiedy ludzie słyszą określenie „praca w biurze”, sami dopowiadają sobie resztę – kobieta powielająca dokumenty, mężczyzna stukający w klawiaturę. Wcale się nie skarżę. Jestem zadowolona, że nie muszę wdawać się w fascynujące zawiłości księgowania faktur. Gdy mnie tam przyjęto, pytana o zatrudnienie, za każdym razem mówiłam, że pracuję w firmie graficznej, ale wtedy wszyscy zakładali, że jestem pracownikiem kreatywnym. Zaczął mnie nużyć widok ich obojętniejących twarzy, gdy wyjaśniałam, że pracuję na zapleczu, nie używam cienkopisów ani wyrafinowanych programów komputerowych.

Zbliżam się do trzydziestki, a pracuję tam od dwudziestego pierwszego roku życia. Bob, właściciel, przyjął mnie niedługo po otwarciu firmy. Chyba było mu mnie żal. Miałam dyplom filologa klasycznego i żadnego doświadczenia zawodowego, o którym warto by wspomnieć. Przyszłam na rozmowę o pracę z podbitym okiem, kilkoma wybitymi zębami i złamaną ręką. Może wyczuł wtedy, że nie mogę liczyć na nic innego niż słabo płatna praca biurowa, że nie odejdę i oszczędzę mu trudu związanego z koniecznością szukania kogoś nowego. Może zorientował się także, że nie wezmę urlopu, aby wyjechać w podróż poślubną, ani nie pójdę na macierzyński. Sama nie wiem.

W biurze zdecydowanie panuje system kastowy; kreatywni to gwiazdy filmowe, a reszta – aktorzy drugiego planu. Patrząc na nas, łatwo określić, do której kategorii się zaliczamy. Szczerze mówiąc, ma to po części związek z płacą. Pracownicy biurowi zarabiają żałosne pieniądze, więc nie stać ich na modne fryzury i dziwaczne okulary. Ciuchy, muzyka, gadżety – chociaż projektanci rozpaczliwie chcieliby uchodzić za niezależnych wolnomyślicieli, z uporem maniaka noszą mundurki. Grafika mnie nie interesuje. Jestem urzędniczką w księgowości. Mogłabym wystawiać faktury na cokolwiek: broń, flunitrazepam, orzechy kokosowe.

Chodzę do pracy od poniedziałku do piątku, na wpół do dziewiątej rano. Przysługuje mi godzinna przerwa na lunch. Kiedyś przynosiłam własne kanapki, ale jedzenie w domu ciągle psuło mi się przed zużyciem, więc teraz kupuję coś na mieście. W piątki zawsze wyskakuję do Marks & Spencer, co przyjemnie wieńczy tydzień pracy. Siadam z kanapką w pomieszczeniu socjalnym, czytam gazetę od pierwszej do ostatniej strony, a potem rozwiązuję krzyżówki. Kupuję „Daily Telegraph”, nie dlatego, że szczególnie lubię tę gazetę, ale ponieważ ma najlepsze hasła kalamburowe. Nie rozmawiam z nikim – gdy już kupię „kanapkę dnia”, przeczytam gazetę i rozwiążę obie krzyżówki, godzina na lunch się kończy. Wracam za biurko i pracuję do piątej trzydzieści. Jazda do domu autobusem zajmuje mi pół godziny.

Robię sobie kolację i jem ją, słuchając w radiu The Archers. Przeważnie przyrządzam makaron z pesto i sałatę – jeden rondel i jeden talerz. Jako dziecko czułam się jak na kulinarnym rollercoasterze, w tych latach karmiono mnie zarówno przegrzebkami z ręcznego połowu, jak i mrożonym filetem z dorsza. Po wnikliwym rozważeniu politycznych i socjologicznych aspektów żywienia doszłam do wniosku, że jedzenie zupełnie mnie nie interesuje. Lubię to, co jest tanie, łatwe do zdobycia i przetworzenia, a jednocześnie dostarcza potrzebnych do życia składników odżywczych.

Po umyciu naczyń czytam książkę, a czasami oglądam telewizję, jeśli jest w niej coś, co poleca „Telegraph”. W środy zwykle (cóż, zawsze) mniej więcej przez piętnaście minut rozmawiam z mamą przez telefon. Około dziesiątej kładę się do łóżka, przez pół godziny czytam, a potem wyłączam światło. Przeważnie nie mam kłopotów z zasypianiem.

W piątki po pracy nie idę od razu do autobusu; zamiast tego udaję się do Tesco Metro za rogiem i kupuję pizzę margaritę, chianti i dwie duże butelki wódki Glen's. Po powrocie do domu jem pizzę i piję wino. Później strzelam sobie wódkę. W piątki niewiele mi potrzeba, tylko kilka głębszych. Zazwyczaj budzę się na kanapie około trzeciej nad ranem i wlokę się do łóżka. W ciągu weekendu wypijam resztę wódki; rozkładam to na dwa dni, żeby nie być ani pijana, ani trzeźwa. Do poniedziałku mam dużo czasu.

Mój telefon dzwoni rzadko – kiedy już zadzwoni, aż podskakuję – i zwykle są to ludzie, którzy pytają, czy nie sprzedano mi jakiegoś trefnego ubezpieczenia. Syczę wtedy: „Wiem, gdzie mieszkasz”, a potem delikatnie, bardzo delikatnie się rozłączam. W moim mieszkaniu od roku nie było nikogo z wyjątkiem fachowców z administracji; nie wpuszczam za próg żadnych ludzkich istot, chyba że chodzi o odczyt stanu licznika. Pewnie pomyślicie, że tak się nie da żyć, prawda? A jednak się da. Przecież żyję, no nie? Chociaż często mam wrażenie, że mnie tu nie ma, że jestem wytworem własnej wyobraźni. Są takie dni, kiedy czuję się tak luźno związana z ziemią, że łączące nas więzy wydają się cienkie jak nitki babiego lata czy waty cukrowej. Mógłby je przerwać silniejszy powiew wiatru i odleciałabym jak puch z dmuchawca.

Te więzy wzmacniają się nieco od poniedziałku do piątku. Ludzie dzwonią do biura w sprawie linii kredytowych, przysyłają e-maile dotyczące umów i wycen. Koledzy, z którymi siedzę w pokoju – Janey, Loretta, Bernadette i Billy – zauważyliby, gdybym się nie zjawiła. Po kilku dniach (często się zastanawiam ilu) zaczęliby się niepokoić, że nie powiadomiłam ich o chorobie – to do mnie takie niepodobne – i wydobyliby z teczki personalnej mój adres. W końcu chyba zadzwoniliby na policję, prawda? Czy policjanci wyważyliby drzwi do mieszkania? Znalazłszy mnie, zasłoniliby twarze, powstrzymując mdłości od smrodu? Koledzy w biurze mieliby o czym gadać. Nie lubią mnie, ale przecież nie życzą mi śmierci. Tak mi się w każdym razie wydaje.

Wczoraj poszłam do przychodni. Mam wrażenie, że nie byłam tam od wieków. Tym razem trafiłam na młodego lekarza, bladego faceta o rudych włosach. Byłam z tego zadowolona. Im są młodsi, tym lepiej wykształceni, a to korzystne. Nie znoszę, gdy w rejestracji kierują mnie do starej doktor Wilson; ma około sześćdziesiątki i nie wyobrażam sobie, żeby wiedziała zbyt wiele o najnowszych lekach i najświeższych odkryciach medycznych. Ledwie umie obsługiwać komputer.

Ten młody lekarz, podobnie jak większość z nich, mówił, nie patrząc na pacjenta; czytał moją kartę na ekranie i przewijając ją, uderzał w klawisz z coraz większą zaciętością.

– Co tym razem pani dolega, pani Oliphant?

– Ból w plecach, panie doktorze – odpowiedziałam. – To męka.

Wciąż na mnie nie spojrzał.

– Jak długo to trwa? – zapytał.

– Od paru tygodni – odparłam.

Skinął głową.

– Chyba wiem, co go powoduje – podjęłam – ale chciałam zasięgnąć pańskiej opinii.

Przestał czytać i wreszcie na mnie popatrzył.

– A co go według pani powoduje?

– Chyba piersi, panie doktorze.

– Piersi?

– Tak – potwierdziłam. – Zważyłam je. Ważą prawie trzy kilo… to znaczy, razem, nie każda osobno! – Zaśmiałam się. Patrzył na mnie poważnie, bez wesołości. – To duży ciężar do dźwigania, nie sądzi pan? – zagadnęłam. – Gdybym przywiązała panu do piersi trzy kilogramy żywego ciała i kazała z nimi chodzić przez cały dzień, rozbolałyby pana plecy, no nie?

Przyjrzał mi się, a potem odchrząknął.

– Jak… jak je pani…?

– Na wadze kuchennej – wyjaśniłam, kiwając głową. – Umieściłam na niej jedną. Nie ważyłam obu, założyłam, że każda ma mniej więcej taki sam ciężar. Nie jest to może naukowe podejście, ale…

– Przepiszę pani kolejne leki przeciwbólowe – powiedział, pisząc na komputerze.

– Tylko tym razem silniejsze – rzuciłam stanowczo – i większą ilość. – Próbowali mnie zbyć aspiryną w małych dawkach. Potrzebowałam skuteczniejszych medykamentów. – Czy może pan także przepisać mi tamten środek na egzemę? W okresach stresu czy ekscytacji wyraźnie mi się pogarsza.

Nie zaszczycił mojej uprzejmej prośby odpowiedzią, tylko kiwnął głową. Żadne z nas nie odzywało się do czasu, gdy drukarka wypluła recepty, które mi wręczył. Ponownie spojrzał na ekran komputera i wrócił do pisania. Zapadła niezręczna cisza. Jego talenty towarzyskie pozostawiały wiele do życzenia, zwłaszcza że w swoim zawodzie miał kontakt z ludźmi.

– To do widzenia, panie doktorze – powiedziałam w końcu. – Bardzo dziękuję, że poświęcił mi pan czas. – Ale on zupełnie nie zwrócił uwagi na mój ton. Wciąż był zajęty pisaniem. To jedyna wada tych młodych lekarzy; nie mają podejścia do pacjenta.

To było wczoraj rano, w innym życiu. Dzisiaj, później, gdy jechałam do pracy, autobus przemieszczał się sprawnie. Padało i wszyscy wyglądali żałośnie, skuleni w płaszczach, zaparowując szyby porannymi kwaśnymi oddechami. Codzienność przezierała przez krople deszczu na oknie, jej zapach sączył się wśród woni wilgotnych ubrań i przemoczonych butów.

Zawsze szczyciłam się tym, że umiem funkcjonować sama. Jestem jedynym ocalałym rozbitkiem – nazywam się Eleanor Oliphant. Nie potrzebuję nikogo – w moim życiu nie ma wielkiej pustki; w puzzlach, jakie ono stanowi, nie brakuje żadnego elementu. Tak przynajmniej zawsze sobie powtarzam. Ale minionego wieczoru znalazłam miłość swojego życia. Kiedy zobaczyłam go wchodzącego na scenę, po prostu wiedziałam. Miał na głowie stylowy kapelusz, ale nie to do mnie przemówiło. Nie – taka płytka nie jestem. Był ubrany w trzyczęściowy garnitur, z odpiętym ostatnim guzikiem przy kamizelce. Prawdziwy dżentelmen zostawia ostatni guzik niezapięty, tak zawsze mówiła mama – to jedna z oznak, których należy szukać, charakteryzująca wyrafinowanego, eleganckiego mężczyznę z odpowiedniej klasy, o odpowiedniej pozycji towarzyskiej. Ta jego piękna twarz, głos… wreszcie ktoś, po tak długim czasie, kogo można ze sporą dozą pewności uznać za „materiał na męża”.

Mama będzie zachwycona – pomyślałam.3

Dlaczego akurat on? Dlaczego akurat teraz? Usiłowałam do tego dojść w poniedziałek rano, czekając na autobus. Trudna sprawa. Bo kto przeniknie ścieżki losu? Próbowały tego dokonać – i odniosły porażkę – znacznie tęższe umysły od mojego. Oto on, dar bogów – przystojny, elegancki i utalentowany. Było mi dobrze, zupełnie dobrze samej, ale chciałam, żeby mama, zadowolona i spokojna, przestała wreszcie suszyć mi głowę. Chłopak – mąż? – mógł spełnić to zadanie. Nie żebym ja sama kogoś potrzebowała. Jak już wspomniałam, czułam się świetnie sama ze sobą.

Dokładnie przejrzawszy przez weekend jego zdjęcia, doszłam do wniosku, że ma on w oczach coś hipnotyzującego. Moje, choć w podobnym kolorze, nie były ani w połowie tak piękne, brakowało im tamtej skrzącej miedzianej głębi. Gdy oglądałam te wszystkie fotografie, ujrzałam kogoś. Było to jak zatarte wspomnienie, twarz pod lodem albo owiana dymem, niewyraźna. Oczy zupełnie jak moje, osadzone w drobnej twarzy, szeroko otwarte i bezbronne, pełne łez.

To śmieszne, Eleanor. Nie powinnam pozwalać sobie na sentymentalizm, choćby tylko przez chwilę. Przecież mnóstwo ludzi na świecie ma piwne oczy, jak ja – to fakt naukowy. Jest statystycznie nieuniknione, że niektórzy nawiążą ze mną kontakt wzrokowy w ramach relacji interpersonalnych.

Jednak niepokoiło mnie coś innego. Badania naukowe dowodzą, że ludzie wybierają partnera mniej więcej tak atrakcyjnego jak oni sami; podobieństwa się przyciągają, taka jest zasada.

Nie miałam złudzeń. Jeśli chodzi o wygląd, w skali jeden do dziesięciu on mógł dostać dziesięć punktów, a ja… sama nie wiem. Na pewno mniej. Rzecz jasna, miałam nadzieję, że nie okaże się powierzchowny, że spojrzy trochę głębiej, ale jak mówiłam, zdawałam sobie sprawę, że jego zawód wymaga, aby miał co najmniej ładną partnerkę. W przemyśle muzycznym, show-biznesie, prezencja odgrywa kluczową rolę i ktoś taki jak on nie może pokazywać się z kobietą, która będzie postrzegana jako mało atrakcyjna. Miałam tego świadomość. Musiałam zrobić więc wszystko, żeby stanąć na wysokości zadania.

Mój ukochany tymczasem wrzucił do internetu kilka nowych fotek, dwa portrety, z lewego i prawego profilu. Były doskonałe i identyczne – obiektywnie i dosłownie nie miał gorszej strony. Jasne, piękno charakteryzuje się przede wszystkim symetrią, co do tego zgadzają się wszystkie autorytety. Zaczęłam się zastanawiać, jaka pula genów wydała takie przystojne potomstwo. I czy miał rodzeństwo? Jeśli byliśmy sobie pisani, pewnie bym je poznała. Sama niewiele wiedziałam o rodzicach w ogólności ani o rodzeństwie w szczególności, bo miałam dość… niekonwencjonalne dzieciństwo.

Współczułam pięknym ludziom. Uroda od samego początku jest efemeryczna, niknie. To musi być trudne. Trzeba wciąż udowadniać, że masz w sobie coś więcej, pragniesz, żeby ludzie wejrzeli głębiej, kochali cię dla twojego wnętrza, a nie pięknego ciała, błyszczących oczu czy grubych lśniących włosów.

W większości zawodów starzenie się oznacza zwiększanie kwalifikacji, zdobywanie szacunku z racji wieku i doświadczenia. Jeśli jednak twoja praca zależy od urody, jest odwrotnie – jakie to przygnębiające. Nieżyczliwość innych musi być ciężka do zniesienia – tych wszystkich zgorzkniałych, mniej atrakcyjnych ludzi, niechętnych i zazdroszczących ci urody. To z ich strony strasznie niesprawiedliwe. W końcu ci urodziwi tacy przyszli na świat. Nie powinno się ich nie lubić tylko dlatego, że są atrakcyjni, i nie powinno się nie lubić nikogo dlatego, że jest kaleki.

Nie przeszkadza mi wcale, jak ludzie reagują na widok mojej twarzy i białej blizny o nierównych brzegach, przecinającej prawy policzek od skroni aż po brodę. Patrzą na mnie, wymieniają szeptem komentarze; zwracam na to uwagę. Pocieszałam się jednak myślą, że on zrozumie, bo sam zwraca uwagę, choć z zupełnie innych powodów.

Tego dnia zrezygnowałam z „Telegraph” na rzecz innej lektury. Wydałam nieprzyzwoitą kwotę na mały wybór prasy kobiecej, od cienkich, krzykliwych pisemek, po grube, błyszczące magazyny; wszystkie obiecywały szereg cudów, proste, lecz wpływające na jakość życia zmiany. Nigdy nie kupowałam takich czasopism, choć oczywiście przerzucałam je w szpitalnych poczekalniach i różnych instytucjach. Zauważyłam, niestety, że żadne nie zawierało krzyżówki kalamburowej; w jednym była „wykreślanka z gwiazdami oper mydlanych”, uwłaczająca inteligencji siedmiolatka. Za cenę tego niewielkiego pliku pisemek mogłabym kupić trzy butelki wina albo litr markowej wódki. Niemniej, po głębokim zastanowieniu, doszłam do wniosku, że stanowi on nader solidne i przystępne źródło informacji, których szukałam.

Z czasopism tych mogłam się dowiedzieć, jakie nosić ubrania i buty, jak dobrać odpowiednią fryzurę. Jakie kupić kosmetyki i jak je stosować. To z kolei pozwoli mi stać się akceptowalną kobietą, tak żeby wszyscy przestali się na mnie gapić. Moim celem był udany kamuflaż jako samicy rodzaju ludzkiego.

Mama zawsze mi mówiła, że jestem brzydka, dziwna, odstręczająca. Robiła tak od najwcześniejszych lat, zanim jeszcze nabawiłam się blizn. Więc bardzo cieszyłam się na te zmiany. Byłam wręcz podniecona. Czułam się jak białe płótno.

Wieczorem w domu, myjąc oszpecone ręce, spojrzałam do lustra nad umywalką. Zobaczyłam sobie: Eleanor Oliphant. Długie proste jasnobrązowe włosy, opadające do pasa, jasna cera, twarz będąca palimpsestem ognia. Za mały nos i za duże oczy. Uszy: nieszczególne. Wzrost przeciętny, waga przeciętna. Przeciętność mi odpowiada. W swoim czasie byłam obiektem zbyt wielkiej uwagi. Proszę dalej, proszę dalej, nie ma tu na co patrzeć.

Z zasady nie spoglądam w lustro. Nie ma to nic wspólnego z bliznami. Raczej z niepokojącą mieszkanką genów, która odpowiada na moje spojrzenie. Widzę zbyt dużo rysów mamy. Nie potrafię dostrzec rysów ojca, bo go nie znałam i z tego, co wiem, nie zachowały się żadne jego zdjęcia. Mama prawie nigdy o nim nie wspominała, a kiedy już to robiła, nazywała go „dawcą gamet”. Kiedyś znalazłam to hasło w New Shorter Oxford English Dictionary (od gametes z greki, co znaczy „mąż” – czy to ta młodzieńcza przygoda z etymologią obudziła we mnie zainteresowanie filologią klasyczną?) i potem przez parę lat rozmyślałam o tym dziwnym stanie rzeczy. Już w młodym wieku zdawałam sobie sprawę, że wspomagane poczęcie to antyteza bezmyślnego, spontanicznego czy też nieplanowego rodzicielstwa, przemyślany krok, podejmowany przez poważne kobiety, które chcą być dobrymi matkami. Biorąc pod uwagę własny przykład i doświadczenia, nie mogłam więc uwierzyć, że mama była taką kobietą i że tak bardzo pragnęła dziecka. Jak się okazało, miałam rację.

Wreszcie zebrałam się na odwagę i żeby uzyskać jakieś informacje na temat tego mitycznego dawcy nasienia, czyli swojego ojca, zapytałam ją wprost, jak zostałam poczęta. Jak każde dziecko w takiej sytuacji – a nawet bardziej, w mojej szczególnej sytuacji – w skrytości ducha pielęgnowałam małe, ale intensywne fantazje dotyczące charakteru i powierzchowności nieobecnego rodzica. Mama śmiała się i śmiała.

– Dawca? Tak powiedziałaś? To była tylko metafora, kochanie – oznajmiła.

Kolejne słowo, które musiałam sprawdzić w słowniku.

– Chciałam oszczędzić ci przykrości. To była raczej… spontaniczna donacja, żeby się tak wyrazić. Nie miałam w tej kwestii wyboru. Rozumiesz, co chcę powiedzieć?

Odpowiedziałam, że tak, ale skłamałam.

– Gdzie on mieszka, mamo? – zapytałam dzielnie. – Jak wygląda? Czym się zajmuje?

– Nie pamiętam, jak wygląda – odparła lekceważąco, ze znudzeniem. – Zalatywał padliną i płynnym roquefortem, jeśli to może coś pomóc. – Musiałam mieć zdziwioną minę. Pochyliła się do przodu, odsłaniając zęby. – To zepsute mięso i śmierdzący ser, kochanie. – Umilkła i uspokoiła się. – Nie wiem, czy żyje – podjęła po chwili. – Jeśli żyje, pewnie ma duży majątek, zdobyty wątpliwymi, nieetycznymi metodami. Jeśli nie żyje… a mam nadzieję, że tak… wyobrażam sobie, że przebywa w zewnętrznym pierścieniu siódmego kręgu piekła, zanurzony w rzece wrzącej krwi i ognia, i nękany przez centaury.

W tym momencie uświadomiłam sobie, że nie warto pytać, czy zachowała jakieś zdjęcia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: