Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Eperu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Eperu - ebook

Pierwsza część cyklu „Wędrowcy”
Anna Wilk z pozoru jest zwykłą nastolatką, która powoli wkracza w dorosłe życie. Pasjonuje się malowaniem, wybrała studia artystyczne. Choć urodzona w Polsce, od wielu lat mieszka razem z matką i Wiką, serdeczną przyjaciółką, w Londynie. Z okazji ukończenia szkoły matki Anny i Wiki zaplanowały dziewczynom niespodziankę: wyjazd do Francji. Przebojowa Wika odkrywa, że znajdą się tam akurat wtedy, gdy niedaleko, w Cannes, odbywać się będzie słynny festiwal filmowy. A że kocha się w jednym z popularnych aktorów, Leo Blacku, wymusza na Annie wspólne pójście po autografy. Wydarzenia w Cannes wywracają życie Anny do góry nogami, bowiem Leo Black nieoczekiwanie wyławia ją z tłumu i proponuje spotkanie. Szybko pojawia się zauroczenie. Leo nie jest jednak zwykłym człowiekiem – jest Wędrowcem, człowiekiem odradzającym się w nowych wcieleniach. Jak zmieni się życie Anny i jak potoczą się losy tego niezwykłego związku?
Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7551-447-6
Rozmiar pliku: 920 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Samochód zostawiłam w lesie. Ostatni kilometr zamierzałam przejść na piechotę. Od kilku dni padało, drogi zamieniły się w grząskie bajora, odbicia bieżnika w błocie były widoczne jak na dłoni.

Wyjęłam bladozieloną pigułkę i połknęłam na sucho. Teraz tylko przetrwać dziesięć minut...

Cała ta sytuacja mocno mnie zaskoczyła, nie zdążyłam się odpowiednio przygotować, nawet wziąć lepszych butów na tę wyprawę. Piękne szpilki w cielistym kolorze… Lecz telefon z informacją o nagłej śmierci jego matki zaskoczył mnie na sympozjum. Z trudem dokończyłam wystąpienie, zaraz potem ruszyłam w drogę. Gnałam jak wariatka przez pięć godzin i gdyby nie mój wynalazek, byłabym już skrajnie zmęczona – nie spałam przecież ponad dobę.

Mimo sporego dystansu szybko dotarłam pod jego dom. Na pierwszy rzut oka przez ostatnich szesnaście lat nic się nie zmieniło. Na zewnątrz budynek wyglądał prawie tak samo jak wtedy. Stary, drewniany, z niewielką werandą, pomalowany na biało, odcinał się od ciemnego lasu. Farba lekko się złuszczyła i teraz małymi płatkami odchodziła od powykrzywianych desek. Wiedziałam, że jeszcze go nie ma. Postanowiłam wejść pod schody –

spodziewałam się, że trochę osłoniły ziemię przed wszędobylską wodą. Ułożyłam się w miarę wygodnie, o ile leżenie nawet w niezbyt wielkiej, ale dosyć zimnej kałuży można nazwać komfortowym. „Moja jasna garsonka będzie po tej operacji wyglądać koszmarnie” – pomyślałam, ale po sekundzie przypomniałam sobie, że to nieistotne. Nie zamierzałam już nigdy nikomu w niej się pokazywać. Było zimno, trzęsłam się tak bardzo, że szczękały mi zęby.

Wreszcie światła samochodu delikatnie omiotły podwórko, widziałam je przez wąskie szczeliny w starych deskach stopni. Gdy po nich wchodził, poczułam, że na twarz wysypują mi się jakieś paprochy. Zamknęłam oczy, skupiłam się i już po sekundzie ujrzałam Astrum; choć tyle razy ją widziałam, znów mnie zaskoczyła, jej blask mnie oślepiał. Powoli przyzwyczajałam wzrok. Biała plama intensywnego światła płynęła po budynku. Krążyła między pomieszczeniami, czasami zatrzymywała się w jakimś miejscu na dłużej. Widziałam tylko te miejsca, które opuściła, i dokładnie im się przyglądałam. Wyglądało to tak, jakby ogromny piorun kulisty przemieszczał się po domu. Nie miałam pojęcia, ile to jeszcze może trwać, więc otworzyłam oczy i znów w ciemnościach widziałam jedynie fosforyzujące wskazówki zegarka.

Od mojego przybycia minęły prawie dwie godziny. Przeczekałam kolejną, w duchu przeklinając fatalną pogodę. Wreszcie ponownie zmierzyłam się z oślepiającym blaskiem małej gwiazdy. Już znieruchomiała, jej delikatnie drgające promienie przenikały przez jedną ze ścian. Wiedziałam, że zasnął. Powoli wspięłam się po schodach, delikatnie nacisnęłam klamkę. Drzwi ustąpiły bez oporu. W środku było dosyć ciemno, na szczęście dobrze pamiętałam rozkład pomieszczeń.

Zajrzałam do kuchni. W małym metalowym piecyku płonął ogień, słabe światło delikatnie odbijało się od posadzki. Zauważyłam pustą szklankę stojącą na stole i leżące obok niej opakowanie jakichś tabletek. Odetchnęłam z ulgą i wyszłam z kuchni. W innych pomieszczeniach panowała ciemność. Sięgnęłam do kieszeni, wyjęłam małą świecę i zapałki.

Znalazłam go w jego dawnym pokoju. Nadal miał to samo łóżko. Spał jak zabity. Chyba nie był przyzwyczajony do środków nasennych, bo w opakowaniu brakowało tylko kilku pigułek. Przyglądałam mu się przez dłuższą chwilę: leżał na wznak z jedną ręką założoną za głowę. Tylko raz w życiu widziałam go śpiącego i teraz patrzenie na niego sprawiało mi jakąś perwersyjną przyjemność. Postarzał się. Na skroniach wyrosło mu sporo siwych włosów, błyszczały w świetle świecy jak złote nici. Nie miał zarostu, ale twarz poorana głębokimi bruzdami sprawiała, że wyglądał na dużo starszego, niż był w rzeczywistości. Zawsze podobały mi się jego dłonie. Były dosyć duże – ale pasowały do niego, miał przecież prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Mogłam dobrze się przyjrzeć jego lewej ręce, leżącej wzdłuż tułowia. Skupiłam wzrok na dłoni, aż po knykcie pokrytej krótkimi i dosyć ciemnymi włoskami, długich palcach, nieco zaniedbanych paznokciach. Poczułam znajomy dreszcz przebiegający po całym ciele. Nawet nie przypuszczałam, że widok tego mężczyzny może jeszcze tak na mnie działać.

Dopiero po kilku minutach przypomniałam sobie, po co tu przyszłam. Postawiłam świeczkę na małym stoliku tuż obok łóżka – musiałam mieć wolne ręce. Otworzyłam ostrożnie wyjęty z torebki celofanowy woreczek. Na szczęście okazał się bardzo szczelny, nic nie wyparowało, a wata nasączona eterem pozostała wilgotna. Przyłożyłam ją wprawnym ruchem do jego twarzy. To było niepotrzebne, bo spał głęboko, ale wolałam mieć pewność, że nic nie poczuje.

Odłożyłam dokładnie zawiniętą folię na stolik, tuż obok świecy. Strzykawkę napełniłam wcześniej, teraz tylko nasadziłam igłę. Tętnica szyjna, najlepsza do tego typu iniekcji, lekko pulsowała, może coś mu się śniło? Docisnęłam ją przez moment. Miał ciepłą skórę, kiełkujący zarost lekko drażnił opuszkę mojego palca.

– Połowa dla ciebie, połowa dla mnie – zaśmiałam się cicho, wstrzykując biały płyn.

Delikatne falowanie krwi ustało. Zanim wyjęłam igłę, już nie żył.

„Gdzieś w świecie właśnie słychać twój płacz” – pomyślałam z czułością. Wiedziałam, że kiedyś odnajdę gwiazdę. Dotknęłam jego dłoni, była jeszcze ciepła. Schowałam strzykawkę do torebki. Po raz ostatni ogarnęłam wzrokiem pokój. Płomień lekko zachybotał, gdy przewróciłam świecę, ale nie zgasł.Rozdział 1 Różowy pokoik

Kim byłam, zanim go poznałam? Zwyczajną dziewczyną, która lubiła rysować. Odkąd sięgam pamięcią, rysowałam wszędzie i na wszystkim. Kiedy byłam mała, nieraz obrywało mi się za to od babci Zofii. Mieszkałyśmy – ja i moja mama Julia – w małym miasteczku koło Gdańska. Nasze niewielkie mieszkanie, narożna kawalerka w rozpadającym się powoli budynku, stało się dla mnie centrum wszechświata.

Przed moimi narodzinami rodzice wygospodarowali niewielki kąt, fragment jedynego pokoju. Ojciec wymurował dodatkowe ścianki, wstawił zwykłe drzwi i w ten sposób powstał mój pokoik. Było w nim nawet okno. Niestety, tato nigdy nie doczekał chwili, gdy zamieszkałam w swoim gniazdku – zmarł tego samego dnia, gdy się urodziłam.

Duży pokój zajmowała mama. Stał w nim wielki kaflowy piec, który potężnie dymił, przez co każdego roku musiałyśmy odświeżać ściany. Pewnego letniego dnia mama pod wpływem moich perswazji pomalowała ten pokój na różowo – naprawdę piękny kolor, taki bajkowy. Może gdybym była wtedy trochę starsza, zorientowałabym się, że nie pasuje on do niczego, z naszym ówczesnym życiem włącznie. Wówczas jednak miałam zaledwie osiem lat i patrzyłam na świat przez różowe okulary.

Któregoś dnia, nie mogąc się oprzeć pokusie, narysowałam ołówkiem na ścianie pokoik lalek: ze stolikiem,

z krzesełkami wyglądającymi jak odwrócone czwórki, szafą z książkami i nawet ze ślicznym żyrandolem. Rysunek był schowany za piecem, ale babcia, niestety, odkryła mój sekret i musiałam zamalować dzieło resztką farby.

Na szczęście babcia Zosia nie mieszkała z nami i tylko czasami robiła inspekcję, jak określała to mama. Zawsze miałam wrażenie, że babcia mnie nie lubi, i nie mogłam zrozumieć, dlaczego tak zimno traktuje swoją jedyną wnuczkę. Dzieci jednak szybko zapominają krzywdy. Ja też nie rozpaczałam zbyt często z powodu niechęci babci. Miałam tak kochaną mamę, że nie potrzebowałam nikogo oprócz niej (i moich rysunków).

Naprzeciwko naszej kamienicy stał mały budynek. Mieszkała tam moja najlepsza przyjaciółka – Wiktoria. Jej mama, Wanda, też była pielęgniarką. Od kiedy pamiętam, nasze mamy przyjaźniły się i pracowały w jedynym szpitalu w naszej mieścinie. Wika spędzała ze mną cały czas, już od rana. W jednej szkole, w jednej klasie, w jednej ławce. Po lekcjach albo siedziałyśmy u mnie, albo u niej, w zależności od tego, która z mam miała akurat wolne. Matka Wiktorii rozwiodła się z mężem jeszcze przed jej narodzinami – i może to sprawiło, że moja mama tak świetnie się z nią dogadywała. Obie żyły przecież samotnie.

Wika… Kompletna wariatka, moje zupełne przeciwieństwo. Ja – blada szatynka z bardzo ciemnymi, lekko pofalowanymi włosami, ona – naturalna blondynka z włosami prostymi jak druty. Była szalona i miała sto pomysłów na minutę (z czego może pięć procent miało szansę na realizację), a ja miałam jeden pomysł na sto dni.

Czasami zaglądałam, jak się miewa moje tajemnicze dzieło za piecem. Po jakimś czasie rysunek wykonany ołówkiem przebił się przez farbę. Może przetrwał dziesięciolecia, ale nie miałam już okazji tego sprawdzić. Kiedy skończyłam dziewięć lat, zaraz po mojej komunii, opuściłyśmy z mamą nasze małe różowe mieszkanie i zaczęłyśmy nowe życie na Wyspach. Moje szczęście nie miało granic: teraz miałyśmy z Wiką być nierozłączne. Jej mama też sprzedała swoje lokum i zamieszkałyśmy we czwórkę w Londynie.

Lata mijały szybko, dobrze się nam żyło na obczyźnie, która powoli stawała się coraz bardziej nasza. Dom, w którym mieszkałyśmy, znajdował się w Ealing, dzielnicy pełnej Polaków, więc nie czułyśmy się wyobcowane. W naszej klasie uczyły się jeszcze dwie dziewczyny z Polski, ale ja i Wika zawsze trzymałyśmy się razem. Hambrough Road, ulica, przy której mieszkaliśmy, była typową wąską, londyńską uliczką. Naprzeciwko siebie stały domy jednorodzinne z niewielkimi podwórkami od frontu. Na takim podwórku od biedy zmieściłoby się jedno małe auto. Na szczęście dla naszej czwórki my z mamą nie miałyśmy własnych samochodów i nie zanosiło się na zmianę w tym zakresie. Mama wprawdzie zrobiła prawo jazdy jeszcze w Polsce, ale nie potrafiła przestawić się na jazdę po lewej stronie ulicy. Ja z kolei byłam typowym beztalenciem motoryzacyjnym i niedawno, po kilku podejściach do egzaminów, dałam w końcu za wygraną. Zawsze miałam argument dla tych, którzy dokuczali mi z tego powodu: najczęściej mówiłam, że muszę mieć jakąś wadę, bo życie z ideałem jest nie do zniesienia. Z reguły załatwiało to sprawę i ucinało dalsze złośliwości. Zdaniem mamy wiele rzeczy odziedziczyłam po tacie, ale brak zamiłowania do prowadzenia pojazdów mechanicznych przypadł mi w udziale wyłącznie po niej.

Dom wynajmowałyśmy, ale po tylu latach właściciele –starsze małżeństwo – traktowali nas jak własną rodzinę. Pani Collins, Polka, w młodości mieszkała w Warszawie. Tam jako dwudziestoletnia dziewczyna, zaraz po wojnie, poznała swojego przyszłego męża, Douglasa. Zakochali się w sobie na gruzach naszej zrujnowanej stolicy. Pan Collins, rodowity Brytyjczyk, pochodził z bardzo dobrze sytuowanej rodziny. Przyjechał do Londynu ze swoją piękną młodą żoną i razem kupili ten właśnie dom.

Urodziło im się dziecko. Mieli syna Jeffreya, rówieśnika mojej mamy. Niestety, zginął w czasie służby wojskowej. Chyba popełnił samobójstwo. To był drażliwy temat, nasi dobroczyńcy nigdy go nie poruszali. Coś tam wiedziałyśmy od sąsiadów, którzy chcieli nas na siłę uszczęśliwić opowieściami o tym przykrym zdarzeniu. Po kilku nieudanych próbach zainteresowania naszych mam tą historią w końcu odpuścili.

Państwo Collinsowie sprawili sobie domek kilkadziesiąt kilometrów za Londynem i przenieśli się tam, jak to nazywali, „na starość”. Kamienicę, w której mieszkałyśmy, zamierzali przekazać w testamencie fundacji zajmującej się opieką psychologiczną nad byłymi wojskowymi. Ale póki żyli, mogłyśmy tam mieszkać, płacić symboliczny czynsz i cieszyć się życiem.

Dom był świetny. Na parterze znajdowały się salon i jadalnia, którą nasze mamy przerobiły na sypialnię dla Wandy. Obok oczywiście kuchnia, z oknem od frontu budynku, i wąska łazienka. Po schodach wchodziło się na piętro z sypialnią mamy i moim pokojem. Przylegała do niego druga, jeszcze węższa łazienka. Wyżej, na poddaszu, królowała Wika. Jej dziuplę, czyli mały pokój z okienkami dachowymi, zaadaptowano z części strychu. Wchodziło się tam po niewygodnych schodkach – i to chyba jedyny mankament, bo poza tym pokoik był uroczy i przytulny. Wika wywalczyła go, idąc do celu niemal po trupach. Argument, który przeważył szalę, brzmiał tak: w tym pokoju będzie najcieplej (bo na górze), a Wika łatwo się przeziębia. Szczerze mówiąc, chyba żadna z nas w to nie wierzyła – tak naprawdę właśnie tam panowała zimą najniższa temperatura. Za to latem słońce nadrabiało nagrzewanie z nawiązką.

Mój pokój był koszmarny, totalnie obciachowy. Nic dziwnego – mieszkałam w małżeńskiej sypialni państwa Collinsów… Mieli do niej sentyment, więc poprosili nas, żebyśmy nie usuwały mebli: wielkich, teraz już chyba zabytkowych, przywiezionych przed laty z Polski. W moim ogromnym łóżku można było się zgubić. Na jednej połowie odpoczywałam, a na drugiej panoszyły się rzeczy: książki, rysunki, przybory artystyczne i… no cóż, trochę ciuchów. Mama spała w pokoju syna Collinsów – tylko jej nie przeszkadzało, że mieszka w pokoju po zmarłym. W końcu tyle lat przeżyła jako wdowa.

* * *

Gdy czytałam lub się uczyłam, lubiłam mieć włączony telewizor z wyciszonym głosem – takie małe dziwactwo. Mama zawsze zrzędziła, że marnuję prąd, ale w końcu machnęła na to ręką. Pewnego dnia, gdy leżałam w salonie i relaksowałam się na sofie, drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem. Wnioskując po odgłosach, do domu wpadła moja najukochańsza przyjaciółka. Słyszałam, jak po drodze zrzuca buty i plecak. Perfekcyjna Pani Domu nie była jej idolką, niestety. Wanda co chwilę miała z córką przeprawy o wieczny bałagan.

Po sekundzie Wika znalazła się w naszym pokoju dziennym.

– Nie uwierzysz! Wiem, jaką będziemy mieć niespodziankę! – Podskakiwała w miejscu jak piłeczka.

Taki sposób okazywania radości został jej z dzieciństwa. Tego dnia uczesała się w te swoje śmieszne kucyki. Ubrana była, jak zwykle, bardzo ekstrawagancko: tym razem w szeroką cyklamenową spódnicę i krótką bluzkę z tkaniny w klasyczną pepitkę. Całość dopełniały białe, ażurowe podkolanówki. Odkąd pamiętam, Wika chciała zostać kimś sławnym: aktorką, piosenkarką, modelką, projektantką mody – kimkolwiek, byle sławnym – i twierdziła, że znane osoby muszą się ubierać inaczej niż zwykli ludzie. Zabawnie było obserwować, jak z biegiem lat odpuszczała kolejne pomysły: piosenkarka odpadła, bo Wika stwierdziła, że ma słaby głos, do modelingu i aktorstwa ponoć nie miała warunków (polemizowałabym z tą tezą). Projektantka mody też w końcu poległa ze względu na brak zdolności manualnych – ale wyzywający, oryginalny sposób ubierania się pozostał.

– Tak? Jak to odkryłaś? – Zaintrygowała mnie.

Nasze mamuśki umiały konspirować nie gorzej niż francuscy partyzanci, byłam więc zaskoczona, że Wika dotarła do takiej informacji. Szykowały dla nas jakąś nagrodę-niespodziankę z okazji ukończenia college’u. Udało się nam zdać egzaminy z całkiem dobrymi wynikami. Obie zamierzałyśmy kontynuować naukę: ja wybierałam się do dwuletniej szkoły o profilu artystycznym, a Wika – na studia, a raczej studium administracji. Pierwszy raz w życiu miałyśmy chodzić do dwóch różnych szkół.

– Nie ciekawi cię, co dostaniemy? Ty to jesteś jednak nie z tej planety! – Wika podskoczyła ponownie i na dodatek zamachała rękami, jakby miała zamiar odlecieć. Wyglądała jak mała dziewczynka, która za sekundę zacznie zrywać papier z gwiazdkowych prezentów.

– Może i jestem… Dobra, dawaj te rewelacje. – Oderwała mnie od studiowania książki o Salvadorze Dalim i chciałam już mieć za sobą tę rozmowę.

– Jedziemy we czwórkę na cały tydzień kamperem do Francji! W maju, jakoś w połowie miesiąca! To za niecałe trzy tygodnie! I na dodatek kemping jest zaraz obok Cannes! Wiesz, co się tam wtedy odbywa? – Wika prawie szczytowała z podniecenia.

– Nie wiem, chociaż coś mi świta… – udawałam ignorantkę.

– Skąd ty się urwałaś? Nie słyszałaś o festiwalu filmowym w Cannes?! – Moja przyjaciółka szeroko otworzyła oczy, dała się nabrać jak dziecko. Widocznie nadmiar pozytywnych emocji zmniejszył jej czujność.

– Jaja sobie robię. Wiem, co jest w Cannes – parsknęłam śmiechem.

– Cha, cha, ale zabawne. Masz szczęście, dzisiaj nikt nie jest w stanie mnie wkurzyć, bo… – przeciągnęła –zgadnij, kto tam będzie? – Prawie już lewitowała, częstotliwość podskoków nagle wzrosła.

– O Boże, ty to jednak jesteś całkowicie stuknięta…

Moja przybrana siostra miała kompletnego fioła na punkcie celebrytów, zwłaszcza angielskiego aktora Leo Blacka. To była absolutna, niemierzalna obsesja. Wika zgromadziła w komputerze setki jego zdjęć, wiedziała o nim wszystko. Kiedyś nawet chciała mnie wywlec na drugi koniec Londynu, żeby zakraść się pod dom jego rodziców z nadzieją na zdobycie fotki lub autografu, ale udało mi się wybić jej z głowy ten absurdalny pomysł. Niestety (dla Wiki) Leo Black coraz rzadziej bywał w Londynie. Albo kręcił filmy gdzieś w świecie, albo siedział w Stanach ze znajomymi i z kolejnymi przyjaciółkami.

Wika ubolewała z tego powodu, ale nie dawała za wygraną. Szukała w necie informacji o tym, gdzie mieszka jej idol, gdy wraca do miasta – ale bez większych efektów. Poszła też do agencji, która zajmowała się jego karierą, ale spławili ją już przy bramie wjazdowej. Zresztą to było do przewidzenia: czasami po głośniejszych premierach koczowały tam najbardziej zagorzałe wielbicielki, więc ochrona pewnie dawała z siebie wszystko, by uchronić aktora przed fanatyczkami.

Ten obłęd trwał już prawie siedem lat. Zaczął się, gdy telewizja wyemitowała amerykański miniserial Upalu, miasto obcych, ekranizację bardzo wtedy modnej sagi dla młodzieży. Black grał w nim jedną z głównych ról. Jak miliony nastolatek na całym świecie, obejrzałyśmy razem z Wiką wszystkie sześć półtoragodzinnych odcinków. Podobało mi się, ale tego szaleństwa, które się rozpętało później, nie mogłam pojąć.

– Czad, no nie? Zobaczę go wreszcie, musisz koniecznie tam ze mną iść i zrobić mi zdjęcia. Weźmiemy kilka jego fotek, może uda się nam zdobyć autografy! – Wika zupełnie straciła kontakt z rzeczywistością.

Widziałam ją, jak już tam jest, w tym Cannes, i razem stoimy przy barierce dla fanów. „Razem? Chwileczkę…”. – Właśnie uświadomiłam sobie tok myślenia mojej przyjaciółki.

– Wika, nie pójdę z tobą po te autografy, nie namówisz mnie – sprowadziłam ją na ziemię.

– Jak to?

– Tak to. Nie interesują mnie takie rzeczy, chyba już kiedyś to przedyskutowałyśmy? – Nie miałam zamiaru uczestniczyć w tym przedstawieniu.

– No proszę cię, to jedyna szansa! Rano trzeba zająć dobre miejsca, premiera filmu Blacka jest koło południa, przez tyle czasu zanudzę się na śmierć! Przecież jesteś jak moja siostra, a rodzinę się kocha i spełnia się jej prośby! – Niezbyt udanie próbowała uderzyć w czułe struny mojej siostrzanej empatii.

– Kocham cię jak mróz Alaskę, ale i tak odmawiam. – Czułam, że będę musiała zastosować metodę zdartej płyty.

– Nie chcesz zobaczyć tych wszystkich sławnych ludzi?! Zdobyć pamiątek?

– Tak mi te pamiątki potrzebne jak rybie buty. Nie zachęciłaś mnie – skwitowałam.

Perspektywa spędzenia kilku godzin w tłumie fanów, a raczej fanek, odstraszała mnie bardzo skutecznie. Nie miałam zamiaru dać się namówić na to wariactwo.

Na szczęście moja przyjaciółka dobrze mnie znała i wiedziała, że rzadko ustępuję, sprawę uznałam więc za zamkniętą. Z błogością zanurzyłam nos w książce…

– Coś ci powiem i na pewno to cię zainteresuje. – Słodki głosik przerwał mi lekturę. – Tylko odłóż te sflaczałe zegarki i pogadaj ze mną.

Uśmiechnięta Wiktoria wyglądała jak żywa emotka. Nie miałam zamiaru wdawać się z nią w dyskusje na temat jednego z największych dzieł Salvadora, a tym bardziej próbować przekazać jej idei, jaka przyświecała artyście podczas tworzenia Miękkich zegarów.

– No?

– Czyżbyś zapomniała, że za trzy dni mam urodziny? –zachichotała.

– To już teraz? Niemożliwe, przecież niedawno miałaś osiemnastkę, dałabym sobie głowę uciąć, że to było co najwyżej pół roku temu – wystękałam.

– A jednak! – wygłosiła tryumfalnie.

– No tak, załatwiłaś mnie. Zgadzam się, ale tylko dlatego, że nie mam innego wyjścia – zrezygnowana złożyłam album. Mój udział w akcji „Autograf” był zaklepany. – Cholerny szósty punkt dziewczyńskiej umowy… – sapnęłam do siebie.

– Cudowny szósty punkt! – Usiadła naprzeciwko i wywaliła nogi na stolik. – Jakoś nie narzekałaś w Nowy Rok, gdy musiałam ci przez cały dzień pozować, na dodatek przy akompaniamencie tego koszmarnego koncertu Filharmoników Wiedeńskich, a przypominam ci: byłam skacowana i ledwo żywa. Jeszcze mnie mdli, jak sobie przypomnę te polki galopki.

– Hm… Nie wiem, czy twoja ofiara była aż tak wielka, tym bardziej że przespałaś połowę sesji. Za to rok temu nieźle mnie przeczołgałaś: przez tydzień miałam wysypkę, a oczy łzawiły mi chyba z miesiąc. Poza tym upubliczniłaś mój wizerunek, choć jego styl dalece odbiegał od mojego – przypomniałam Wiktorii, jak wyglądał mój ubiegłoroczny prezent dla niej. Bycie modelką i znoszenie pięciogodzinnego tarmoszenia, czesania, malowania i przebierania tylko po to, aby Wika mogła umieścić na blogu kilka zdjęć z jakiejś głupiej sesji fotograficznej, było dla mnie marnotrawieniem czasu i kosmetyków.

– Nudzisz. Jako punkówa wyglądałaś czadowo, nikt cię nie rozpoznał, więc się nie ciskaj o tę publikację. Na dodatek wygrałam zestaw profesjonalnych kosmetyków do makijażu studyjnego. I wiesz, co ci obiecałam… – zawiesiła głos.

– Wiem, wiem. – Pokiwałam głową. Wika tak bardzo się ucieszyła z wygranej, że przyrzekła mi darmowe makijaże do końca moich dni, kiedy tylko wyrażę chęć poddania się tym skomplikowanym zabiegom.

– Wytłumacz mi jedną rzecz: o co ci chodzi z tym Leo? Po co ci to spotkanie z nim? I co na to twój Cameron? – próbowałam dojść do sedna sprawy i zrozumieć Wiktorię.

– Cameron? Od wczoraj to już historia.

– Żartujesz? – Ostatnia big love Wiki pojawiła się na tapecie jakiś miesiąc temu i według jej zapewnień miała to być „ostateczna ostateczność”.

– Nie. Był drętwy.

– W jakim sensie?

– Domyśl się – zachichotała.

– Hm. Biedny Cameron. – Pochyliłam się nad losem ekschłopaka Wiktorii, odrzuconego zapewne z powodu zbyt małego temperamentu.

– Nie żałuj go. Zresztą jak chcesz, jest wolny, możesz go sobie przygarnąć. Gorący jak lodowiec Rossa, będziecie do siebie pasować.

– Dziękuję, brzmi kusząco, ale nie skorzystam. No a co z Blackiem? Powiedz mi, chciałabyś być z kimś takim? –spytałam, wygodnie się sadowiąc. Moje stopy, podparte małą poduszką, wylądowały na blacie stolika.

– Czemu nie!

– Pamiętasz, co mi przedwczoraj pokazywałaś na YouTube? – przypomniałam Wice krótki film, który dla świętego spokoju z nią obejrzałam.

To było trzyminutowe nagranie wykonane telefonem przez jakąś fankę Blacka. Miejsce i czas akcji: Los Angeles, noc. Fabuła – oszczędna: słynny aktor wychodzi z knajpy w towarzystwie dwójki znajomych, kobiety i mężczyzny, a następnie wraz z nimi wsiada do samochodu i odjeżdża. Didaskalia: jakieś pięćset błyśnięć fleszy, tyleż samo okrzyków: „Leo, Leo, kocham cię, Leo!”. Matriks na maksa. Black idzie z opuszczoną głową, wzrok wbity w chodnik. Szybko próbuje wejść do auta, a gdy mu się to w końcu udaje, zasłania twarz rękami skrzyżowanymi w nadgarstkach. Wygląda, jakby zaraz ktoś miał go skuć kajdankami. Siedzi na środku tylnej kanapy, ciągle trzymając dłonie w tej pozycji. W tym samym czasie fotoreporterzy i przypadkowe osoby robią mu setki zdjęć, oświetlają wnętrze kabiny samochodu niezliczoną ilością błysków. W końcu samochód odjeżdża. Kurtyna.

– Kojarzę, no i co w związku z tym? – Wiktoria ewidentnie nie dostrzegała problemu.

– Boże, nic do ciebie nie dotarło? Powiem ci, że jak poszłaś do siebie, puściłam sobie to jeszcze kilka razy, nie wiem dlaczego, to było kompletnie irracjonalne, ale jakoś mnie kusiło. Dokładnie się przyjrzałam temu twojemu Leo. Zrobiło mi się go żal, on naprawdę ma przechlapane. Widziałam jego twarz… Jak on miał dość tego wszystkiego! Był taki zrezygnowany, gdy się próbował zasłonić, okropnie upokarzająca sytuacja. Nie wyobrażam sobie, jak podle się musiał czuć, chyba bym zwariowała, gdyby mnie tak zaszczuto – próbowałam przekazać Wice, jak bardzo mną wstrząsnął ten pozornie nieistotny obraz.

– No chyba sobie jaja robisz? Histeryzujesz, przecież nic mu się nie stało. To były zaledwie trzy minuty, nie umarł z tego powodu. No i jak to się ma do twojego wcześniejszego pytania? – Świdrowała mnie wzrokiem.

– Tak, trzy minuty, ale jego całe życie składa się z takich trzech minut, z ciągle powtarzających się podobnych sekwencji, nie pomyślałaś o tym? Gdy jesteś z kimś tak sławnym, ty też musisz tak żyć. Widziałaś, że tym ludziom, którzy z nim byli, też się nieźle dostało z fleszy? Nie mówiąc o spekulacjach w komentarzach pod tym filmem: kim jest ta kobieta, a kim facet, a może to, a może siamto… Daj spokój, to jakiś koszmar. Nie wiem, jak ten człowiek to znosi. – Byłam szczerze przejęta losem Blacka. Nigdy nie uważałam się za osobę wybitnie nieśmiałą, lubiłam ludzi, ale takiego stylu życia nie życzyłabym nikomu.

– Jakby mu było tak źle, toby z tym skończył. Ma tyle hajsu, że do emerytury nie musi nic robić. Zresztą będę się o to martwić, gdy już zostanę jego laską – zachichotała. – To zwykły koleś, niech to do ciebie dotrze.

– Za dużo Notting Hill – postawiłam diagnozę.

– Pitu, pitu…

– Współczuję mu, za to ty za grosz nie masz empatii. Na dodatek podstępnie zmusiłaś mnie do tego, żebym i ja dołączyła do tych prześladowań. To niemoralne i źle się z tym czuję – z przekąsem zakończyłam swoją wypowiedź.

Wiktoria na chwilę spoważniała, nad czymś się zastanawiała. Przez moment miałam wrażenie, że wreszcie zrozumiała, co chciałam jej przekazać, ale sromotnie się zawiodłam: nic nie było w stanie poruszyć sumienia mojej przyjaciółki.

– O, ty! Prawie ci się udało! – Zerwała się z fotela i wskoczyła na mnie. – Jesteś sprytna, Anno Wilk!

– Nie łaskocz! Litości…. – piszczałam jak oszalała. – Ja naprawdę tak myślę! To było szczere! Miałam czyste intencje, naprawdę mi go żal! – próbowałam się bronić.

– Nie wierzę ci… Ty paskudna manipulantko!

– Ratunku! Niech ktoś zdejmie ze mnie tę wariatkę… – chichotałam, bezskutecznie próbując osłonić się poduszką przed wszędobylskimi palcami Wiki.

– Ja ci dam wariatkę…

Szamotałyśmy się jeszcze z pięć minut. Przez to całe zamieszanie nigdy się nie dowiedziałam, jak Wiktoria dotarła do tajnych informacji. Wieczorem tego samego dnia Wanda wszystko nam oficjalnie powiedziała, a potem, szczerze mówiąc, zapomniałam spytać, skąd pochodził przeciek.

* * *

Siedziałyśmy z mamą u niej w pokoju. Była piękną kobietą. Nigdy nie farbowała swoich lekko falujących kasztanoworudych włosów. Czasami jakaś przypadkowa kobieta zaczepiała ją na ulicy i pytała, jaką farbą można uzyskać taki efekt. Mama miała bardzo jasną skórę i piegi. Jasne rzęsy i brwi co dwa tygodnie farbowała jasnobrązową henną w odcieniu tęczówek jej oczu. Nietypowe połączenie brązowych oczu i rudych włosów zawsze przyciągało spojrzenia – rzadko spotyka się taką kompozycję kolorystyczną. Mama, choć niezbyt wysoka, miała ładną, bardzo kobiecą figurę. Ja za to wdałam się w ojca ze swoim wzrostem, z ciemnymi włosami i owalną twarzą. Byłyśmy zupełnie niepodobne do siebie i często ludzie nie wierzyli, że jesteśmy matką i córką. Jedynie blada cera stanowiła nasz wspólny mianownik.

– Skąd weźmiecie kamper? – Zastanawiałam się nad tym od dwóch dni. Wika nie zdradziła szczegółów i teraz przypomniałam sobie, że miałam o to spytać.

– Wanda już załatwiła, i to za free. Jej kumpel z oddziału, jakiś lekarz, jest zapalonym podróżnikiem i zjeździł już z przyjaciółmi całą Europę. Niestety, tak nieszczęśliwie zwichnął rękę, że przez najbliższe trzy miesiące nigdzie się nie wybierze ze względu na rehabilitację, i okazało się, że chętnie pożyczy swój wóz. Sam namówił do tego Wandę.

Mama malowała sobie paznokcie u stóp i była bardzo skupiona. Zaczynała kiepsko widzieć z bliska, więc co sekundę odchylała się, żeby sprawdzić, jak wygląda jej pedicure. Na chwilę przerwała i popatrzyła na mnie.

– Czteroosobowy, naprawdę kapitalny: z kuchenką, jadalnią, łóżkami. Full wypas. Wanda już zarezerwowała miejsce na dobrym kempingu. Z tego, co wiem, wszystko tam jest: czyste łazienki, kilka knajpek, dyskoteka i nawet Internet bezprzewodowy. I co ty na to?

– Super, chociaż nawet bez tych wszystkich udogodnień byłabym zadowolona. – Cieszyłam się bardzo, bo jako dziecko zawsze marzyłam o wyprawie takim domem na kółkach. Fascynowało mnie to. – Jesteście po prostu najlepsze – podziękowałam.

Wszystko tak wymyśliły, że aż się nie chciało wierzyć. Wika miała swój festiwal i Leo Blacka, ja – kamper, piękne plenery i na dodatek wycieczkę do Muzeum Picassa. Na nas wszystkie czekały: słoneczna Prowansja, Saint-Tropez, Monako, Nicea, dyskoteki, plaża i słońce. Planowałyśmy nawet wycieczkę do słynnych na cały świat fabryk perfum w Grasse, gdyby jakimś cudem zabrakło nam wrażeń.

– Nie wiem, jak Wika z Wandą sobie poradzą z tak długą podróżą. Muszą się przestawić na prawą stronę… ale jakoś to będzie. Jest trochę świata do przejechania. –Mama zaśmiała się lekko. – W najgorszym wypadku ja je zmienię. – Puściła do mnie oko.

– Gdybym wiedziała wcześniej o tej waszej niespodziance, nie zapisywałabym się na warsztaty tanga –stwierdziłam po chwili.

– Dlaczego? – Mama podniosła wzrok.

– Przepadną mi zajęcia inauguracyjne, fatalny początek – zachichotałam.

– No cóż, nieważne, jak się zaczyna…

– Wiem, wiem. – Pokiwałam głową. – Na dodatek teraz trochę mi głupio.

– Bo?

– Nie dość, że pokryłaś połowę kosztów kursu, to jeszcze sporo wydałaś na moje buty – przypomniałam jej.

Tydzień wcześniej zostałam szczęśliwą posiadaczką fantastycznych, skórzanych bucików do łaciny. Od kiedy pamiętam, były dla mnie „mrocznym przedmiotem pożądania”, jak mawiała Wiktoria.

– Raz w życiu chyba mogę fundnąć córce sandałki? – zaśmiała się mama pod nosem.

– Ładne mi sandałki, ćwierć twojej pensji na nie poszło.

– No i co z tego? Jedną cię mam i co jak co, ale na tobie nie zamierzam oszczędzać – skwitowała moje marudzenie.

– Kocham cię najbardziej na świecie, wiesz? – Przytuliłam się do niej.

– Oj, ciekawe, czy zawsze tak będziesz mówić… Obawiam się, że gdy w twoim życiu pojawi się jakiś miły chłopak, pójdę w odstawkę. – Mama wygięła usta w podkówkę i pokiwała smętnie głową.

– O nie! Nie mam zamiaru tego słuchać. Nie interesują mnie te sprawy. – Podniosłam się z łóżka. Gdy tylko mama poruszała kwestie damsko-męskie, zwłaszcza w odniesieniu do mojej skromnej osoby, błyskawicznie się ewakuowałam, nawet jeśli żartowała. – Idę na dół, zrobić ci kawy?

– Chętnie. A co do tych spraw, to jeszcze cię zainteresują, zobaczysz. I coś czuję, że trafi cię w najmniej oczekiwanym momencie… – Jej słowa dobiegły mnie, gdy już wychodziłam z pokoju.

– Hm. Na pewno. Grom z jasnego nieba, strach z domu wychodzić – mamrotałam do siebie, schodząc na parter. – Koniecznie muszę sprawić sobie piorunochron…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: