Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Erhard Loretan. Ryczące ośmiotysięczniki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 kwietnia 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Erhard Loretan. Ryczące ośmiotysięczniki - ebook

Biografia jednej z najbardziej fascynujących i najtragiczniejszych postaci w całej historii himalaizmu

Szwajcarski himalaista Erhard Loretan, wspinaczkowy partner Wojtka Kurtyki, został legendą, na długo zanim sięgnął po Koronę Himalajów i Karakorum. Jako jeden z pierwszych zaadaptował do warunków himalajskich styl alpejski, w którym mała grupa wspinaczy do minimum ogranicza sprzęt i czas potrzebny do zdobycia szczytu oraz nie korzysta z tlenu. Takie podejście do wspinania zaowocowało również rekordami prędkości. Loretan w 1986 roku wszedł na 38 szczytów w ciągu 19 dni, a kilka lat później zdobył 13 północnych ścian Alp Berneńskich w 13 dni! Mimo tak niezwykłych osiągnięć pozostał skromnym człowiekiem, który przyznawał, że jego celem nie jest rywalizacja z innymi wspinaczami.
Biografia Loretana to jednak nie tylko opowieść o cenionym zdobywcy Korony Himalajów. To także dramatyczna historia człowieka, którego nieustannie ściga bezlitosna śmierć – zarówno w ukochanych górach, jak i w rodzinnym domu. „Ryczące ośmiotysięczniki” to wyjątkowa opowieść, rzucająca światło na pokolenie śmiałków, którzy na zawsze odmienili oblicze himalaizmu.

„Erhard Loretan twardo stąpał po ziemi i choć doświadczył wielu trudnych chwil, brał życie takie, jakim jest. Wspinanie się było dla niego najważniejsze, ale nigdy nie uległ wywołanej przez media presji rywalizacji o Koronę Himalajów. Do dziś jest wzorem i inspiracją dla kolejnych pokoleń wspinaczy” – KRZYSZTOF WIELICKI

„Loretan nie pieści się z legendami, z Everestu zjeżdża na tyłku. Łamie kości i zasady, prowokując zaświaty. Niezliczone przygody, o których możemy pomarzyć, sprowadza do poziomu banału, wyśmiewając heroizm. W górach, jak w życiu, improwizuje. Może dlatego że od dzieciństwa dokładnie wiedział, kim będzie?” – DOMINIK SZCZEPAŃSKI

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-2859-1
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nie o to chodzi, aby życie narażać.

To pretensjonalna formułka.

Nie jestem wielbicielem toreadorów.

Nie niebezpieczeństwo kocham.

Wiem, co kocham. Życie^().

ANTOINE DE SAINT-EXUPÉRY

ZIEMIA, PLANETA LUDZI

PRZEDMOWA

Kiedy wyczuwam spokojną energię

Która go unosi, odkrywam, że

Sensem życia jest wzlot

Kiedy śledzę jego spokojne ruchy

Rozumiem, że istotą wzlotu

Jest równowaga

I wkrótce pojmuję, że

Istotą równowagi jest kreacja

Pamiętam jego mocne dłonie

I dziwię się – czym jest kreacja?

Próbuję dostrzec

To, co tworzy

I to, co bez śladu bywa tworzone

Nagle złe wieści przychodzą od niego

I zaczynam rozumieć

Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo

WOJTEK KURTYKA, WSPOMNIENIE O ERHARDZIE LORETAN

Spośród nich wszystkich

łańcuch Gastlosen

pozostaje moim ulubionym.

ERHARD LORETANRozdział 1

WITAJ, WSPINACZKO! ŻEGNAJ, ŻYCIE!

Każdy, kto się wspina, wie, że kluczową rolę w pierwszych sukcesach alpinistycznych odgrywa szczęście. Niech ten, kto nigdy nie był młody, pierwszy rzuci kamieniem.

ANDERL HECKMAIR

Ile mogę mieć lat? Są lata sześćdziesiąte. Siedem? Dziesięć? Wiszę na gałęziach drzewa, które wpadło na doskonały pomysł i wyrosło tuż przed naszym domem. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że w tej chwili, kilka metrów nad ziemią, pracuję na swoje przezwisko: inne dzieci wołają na mnie „małpa”. Chcą w ten sposób upokorzyć kogoś, kto wznosi się w górę, kto nadaje życiu dodatkowy wymiar. Blisko trzydzieści lat później nadal mam w pamięci zadowolenie, które towarzyszyło mi podczas każdej z tych podniebnych ucieczek: od zawsze najlepiej czułem się w chwilach, gdy zbliżałem się do nieba. Kiedy już dotrzemy do wierzchołka drzewa, rozglądamy się wokół siebie. I orientujemy się, że ten wierzchołek wznosi się ponad ulotnym światem. Jeszcze wyżej są góry. Nasi sąsiedzi, rodzina Dousse’ów, zabierają mnie tam na grzyby. Lubię grzyby, ponieważ rosną w górach. Wszystkie grzyby są dobre, o ile rosną w górach. W Bulle^(), obok mojego domu przy ulicy Abbé-Bovet – nazwanej tak na cześć opata, który skomponował Starą chatę i jej czarujące strofy („Tam wysoko w górze...”) – mieszkał też Michel. Michel Guidotti.

W każdy weekend patrzyłem w napięciu, jak wyrusza w drogę, a sprzęt chrzęści mu w plecaku. Dla mnie, wtedy jeszcze dziecka, alpinizm ma jedno imię: Michel. Dziś, kiedy wracam do tych wspomnień, do tego pociągu do podniebnych przygód, do fascynacji Michelem Guidottim, myślę, że mój los był przesądzony.

W wieku siedmiu czy ośmiu lat postanawiam, że zostanę przewodnikiem wysokogórskim. Ktoś z większą skłonnością do teatralnych gestów znalazłby jakąś ładną formułkę, coś w rodzaju: „Zostanę Bonattim albo nikim”. Ja jednak zadowalam się dziecięcym uporem: zostanę przewodnikiem wysokogórskim. To silne postanowienie opieram na skrawkach rzeczywistości – widoku obładowanego Michela, wyruszającego na podbój górskich otchłani – i na wielu fikcyjnych elementach: w telewizji leci właśnie puszczana w odcinkach ekranizacja książki Pierwszy na linie. Inni nie zdołali się nigdy otrząsnąć po Ivanhoe, mnie zaś ukształtował właśnie Pierwszy na linie. Walter Scott kontra Frison-Roche – z mojej perspektywy był to nierówny pojedynek.

Pewnego dnia mój bohater, nieco skrępowany podziwem, którym go darzyłem, zaproponował mi związanie marzeń liną i wkroczenie na drogę ich realizacji. Stało się: Michel Guidotti postanowił zabrać mnie na mierzący 1829 m n.p.m. szczyt Dent de Broc, na który mieliśmy wejść przez zachodnią grań! Wybierałem się na tę wyprawę z Michelem! Byłem w siódmym niebie, a właściwie w jego przedsionku, gdzie – jak się szybko przekonałem – spało się naprawdę kiepsko. Tamtej nocy nie zmrużyłem oka, nie mogłem przestać myśleć o wspinaczce na szczyt majaczącej za oknem góry, która zdawała się ze mnie drwić.

Od mojej pierwszej wspinaczki na Dent de Broc przez zachodnią grań do wspinaczki na Kanczendzongę minęło dwadzieścia pięć lat. Nie pamiętam już szczegółów tamtej ekspedycji. Wiem, że było nas trzech. Prowadził Michel, ja szedłem w środku, a pochód zamykał Fred Sottas. Pamiętam szok, jakim dla mojego ciała była ta pierwsza wyprawa. Cały się trząsłem. Jakbym po latach poszukiwań i przemian odnalazł wreszcie swój żywioł. Stan ten przypominał ekstazę gąsienicy, która pewnego pięknego ranka odkrywa, że wyrosły jej skrzydła. Jest 1970 rok. Po jedenastu latach od momentu, gdy poczułem w sobie powołanie, i po przejściu inicjacji klasyfikowanej jako DT (dość trudna) ślubuję górom wierność.

Wszystko zmienia się w jednej chwili. Trenowałem dotąd biegi – dziś na stadionie jest mi za ciasno, a lekkoatletyka straciła dawny powab. Moje marne kieszonkowe zasila sklepy ze sprzętem sportowym, a oceny w dzienniczku doprowadzają do rozpaczy matkę, która bezradnie patrzy, jak jej syn ćwiczy niebezpieczne podciągnięcia, zamiast skupić się na nauce. Odkąd zafascynowałem się wspinaczką, szkoła śmiertelnie mnie nudzi. Zadowalam się ocenami tuż powyżej minimum, już od najmłodszych lat wykazując zamiłowanie do wszystkiego, co na krawędzi. Ach! Oczywiście! W tamtych czasach zaniedbuję edukację szkolną, ale jedna książka rozpala moją żarliwość. Napisał ją profesor ostrzyżony na jeża, noszący charakterystyczny żakardowy sweter. Ten profesor to Gaston Rébuffat, a książka nosi tytuł Lód, śnieg i skała. Poznaję w ten sposób podstawy alpinizmu, chłonę sentencje podobne do tej: „Żeby dobrze widzieć, nie wystarczy otworzyć oczu, trzeba najpierw otworzyć serce”, a w wolnych chwilach rozmyślam nad węzłem ratowniczym i ósemką. Dzięki mojemu drzewu, które przygotowuję do wspinaczki z dokładnością godną radzieckiej wyprawy na Kanczendzongę, przechodzę gładko od teorii do praktyki. I tak oto poznaję tajniki tego zawodu zupełnie sam, czy może – bądźmy uczciwi – z drobną pomocą Gastona Rébuffata.

Loretanowie pochodzą z miasteczka Loèche-les-Bains (Leukerbad) znajdującego się w kantonie Valais, ale kilku spośród nas podczas sezonowego wypasu zwierząt przekroczyło przełęcz Gemmi i od dwóch pokoleń żyje w Kandersteg. W ten oto sposób mój kuzyn Fritz Loretan, przewodnik górski, dostał przydział i objął pieczę nad schroniskiem Fründenhütte znajdującym się w Oberlandzie Berneńskim. W 1970 roku zatrudnił mnie jako pomocnika. Dwa miesiące na wysokości 2500 metrów – o czym więcej mógłbym marzyć? Dwa miesiące mogłem tam spędzić tylko w pierwszym roku, w kolejnym bowiem moja matka, jedyna w domu przedstawicielka władzy rodzicielskiej, zdecydowała, że będę towarzyszył mojemu bratu Danielowi podczas letnich kolonii. Po miesiącu opuściłem zatem Fründenhütte z nosem na kwintę i wyruszyłem do Langrune-sur-Mer w Normandii. Ktoś musi mi kiedyś wyjaśnić, dlaczego tak wielu ludzi marzy o powrocie do ukochanej Normandii...

Na szczęście wygnanie nad morze trwało tylko jeden sezon i aż do 1974 roku dwumiesięczne wakacje znów spędzałem we Fründenhütte. Dorobiłem się nie tylko wspomnień, ale też mięśni, bo regularnie przenosiłem 20-kilogramowe pakunki. Oprócz obowiązków związanych z opieką nad schroniskiem każdego dnia miałem kilka godzin na wdrażanie nauk profesora Rébuffata. Spędzałem długie godziny na małej ściance powyżej budynku, gdzie wbijałem niezliczone ilości haków i rozstawiałem biwaki. Znajdowałem się dwadzieścia metrów nad ziemią, jeszcze bliżej nieba, i robiłem wszystko, by upodobnić się do bohaterów książek, które czytałem. Od czasu do czasu Fritz oznajmiał: „Jutro idziemy się wspinać”. Od tego momentu przestawałem normalnie funkcjonować, nie mogłem też spać. Odżywałem dopiero w momencie, gdy wyruszaliśmy w drogę. To właśnie u boku kuzyna Fritza odbyłem pierwsze większe wspinaczki: zdobyłem północną ścianę Doldenhornu (3638 m n.p.m., poziom: bardzo trudny), południowo-zachodnią grań Fründenhornu (3368 m n.p.m., trudny), wschodnią grań Doldenhornu (trudny plus)... Miałem też bardzo dobre czasy, pokonanie północnej ściany Doldenhornu zajęło nam na przykład cztery godziny.

Gromadzę zatem doświadczenia. Robię to na tyle skutecznie, że po powrocie do Gruyère okazuje się, że uczeń przerósł mistrza – gdy mistrz pewnego dnia, podczas przejścia drogą Martiego w łańcuchu Gastlosen, doznaje kontuzji. Częściowo z winy poziomu trudności, a częściowo z winy służby wojskowej, która dała mu w kość przez wcześniejsze trzy tygodnie, Michel Guidotti potyka się na słynnej Czerwonej Ścianie. Tych kilka metrów budzi postrach wśród początkujących wspinaczy i czyni to przejście sławnym. Patrzę na swojego prowadzącego, widzę, jak ciężko oddycha, i proponuję, że go zastąpię. Wypowiadając te słowa, mam absolutną pewność, że ta ściana mi się nie oprze. Ruszam naprzód. Po raz pierwszy prowadzę. Lina wisi teraz między moimi nogami, a do mnie dociera skala przewrotu, który się przed chwilą dokonał. Węzły trzymają, ale robi się coraz trudniej, a haki są oddalone od siebie dwa razy bardziej niż wcześniej. Kończę przejście, prowadząc. Odtąd podczas wspinaczek to ja będę prowadzącym – stwierdzam to z niekłamaną dumą. Tego pamiętnego dnia spotkam Vincenta Charrière’a i Pierre’a Moranda, którzy wkrótce dołączą do mnie podczas wszystkich górskich eskapad. Mają po czternaście lat, co pozwala im dołączyć do sekcji młodzieżowej Szwajcarskiego Klubu Alpejskiego (Swiss Alpine Club). Ja natomiast mam dopiero trzynaście lat. Mamo, dlaczego urodziłem się o rok za późno?

W 1973 roku, jeszcze jako uczeń szkoły średniej w Gruyère, dostrzegam nagle w oddali sylwetki, które widziałem w Gastlosen. Vincent Charrière i Pierre Morand podchodzą do mnie i pytają, czy chciałbym zostać członkiem ich drużyny. Wspinają się we trzech, razem z Jeanem-Maurice’em Chappaleyem. Ponieważ liczbę trzy trudno podzielić na dwa, uznają, że czteroosobowa grupa sprawdziłaby się zdecydowanie lepiej. „Nie chciałbyś się z nami wspinać?”. Czuję, że znalazłem się wśród równych sobie. Jestem w siódmym niebie. Przyjmuję propozycję, nie konsultując tego z matką. Pozostaje mi tylko ją przekonać. Nie przychodzi to łatwo, ale wydaje mi się, że matka bardzo szybko pojmuje, że góry będą mnie przyciągały jak magnes przez resztę życia.

Odtąd byłem rozdarty między dwoma światami, tym w górze i tym na dole – niebem i piekłem. Moja matka bezwzględnie wykorzystywała tę sytuację w celach wychowawczych: jeśli w ciągu tygodnia brakowało mi dyscypliny, w weekend skazywała mnie na niziny. Co za piekło! U kresu pięciu długich dni w szkole majaczący na horyzoncie weekend stawał się dla mnie sensem życia. Tych pięć dni wyczekiwania tylko podsycało płonący we mnie ogień. Ilekroć miałem pół dnia wolnego, ruszałem się wspinać; ilekroć miałem godzinę wolnego, pochłaniałem książkę o górach. Wspinałem się na wszystko, co znalazło się na mojej drodze: filary mostu kolejowego, ceglane mury napotykane podczas miejskich wycieczek, półki skalne... Te cenne chwile wykradane codziennej rutynie podsycały moją pasję. Zrobiłbym wszystko, nawet najgłupszą rzecz, byle tylko wyruszyć w góry.

Tak właśnie się stało. Pamiętam pewien wypad, na który wypuściliśmy się z Pierre’em Morandem – w imię prawdy historycznej będę go odtąd nazywał Pommelem. Otóż mieliśmy z Pommelem straszną ochotę powspinać się w Gastlosen, tym wapiennym łańcuchu oddalonym o 30 kilometrów od mojego domu. Dysponowaliśmy nie tylko dobrymi chęciami, ale też motorowerem. Jeden motorower na dwie osoby nie wystarczył: kilka centymetrów sześciennych pojemności skokowej silnika do podziału na dwie osoby i sprzęt to było zdecydowanie za mało! Pojechałem zatem autobusem do Bellegarde, a Pommel pomknął tam motorowerem. Z Bellegarde zostało nam do pokonania już tylko kilka kilometrów. Opracowaliśmy zatem trzyetapowy plan: w pierwszej kolejności Pommel weźmie dwa plecaki i ruszy naprzód motorowerem, a ja pobiegnę za nim; następnie, po pokonaniu odległości, którą uzna za stosowną, porzuci motorower i dwa plecaki, po czym ruszy dalej biegiem; na koniec ja dotrę do motoroweru, wsiądę na niego i dogonię Pommela. Następnie wrócimy do punktu pierwszego. Nie wiem, czy stało się to dzięki tej intensywnej rozgrzewce, w każdym razie tego dnia zdobyliśmy Dünnefluh, najtrudniejszą dla nas drogę w tamtym okresie, klasyfikowaną jako bardzo trudna plus, co oznaczało, że każdy powinien wybić sobie zęby już na pierwszym wyciągu. Na szczycie Dünnefluh, wyniesieni ku niebu przez entuzjazm typowy dla piętnastolatków, triumfując po pokonaniu tych kilku „niezwykle trudnych kroków”, czuliśmy się niepokonani.

Nasi rodzice mieli szczęście: niepokonane dzieci to przywilej, który nie spotyka każdego. Trzeba umieć wstawać o świcie, choćby o czwartej rano, kiedy duet niepokonanych planuje zdobycie „drogi Emile’a” na południowej ścianie Grand-Pouce (bardzo trudna) i powrót koło południa.

W 1975 roku mamy już za sobą wszystkie okoliczne trasy. Uznajemy, że nadeszła pora, by zaznaczyć własną obecność na tym świecie. Wraz z Vincentem Charrière’em postanawiamy wytyczyć swoją pierwszą drogę na południowej ścianie Dent de Broc. Wracam zatem w miejsce mojej inicjacji. Tym razem zamierzam jednak pójść drogą nietkniętą jeszcze ludzką stopą.

Na myśl o tym, że szliśmy tamtędy jako pierwsi, ogarniał mnie ogromny entuzjazm. Nie opuszczało mnie też poczucie, że urzeczywistniam opowieści z kart książek o alpinizmie. Czytałem Bonattiego, a teraz robiłem to samo. Czy Bonatti pił kawę, kiedy otwierał nową drogę? W kółko zadawałem sobie to pytanie. Matka Vincenta przygotowała nam termosy z kawą, którą poiliśmy się przez cały dzień. A teraz, wisząc w naszym biwaku, mogliśmy osobiście potwierdzić pobudzające właściwości kofeiny. „O jedenastej wieczorem pojawia się na niebie Księżyc. Piętnaście po północy podnoszę się, by szukać linii drogi w jego poświacie” – zanotowałem w dzienniku z wyprawy.

Od razu nabrałem nawyku spisywania wrażeń na bieżąco. Skąd ta mania pisania, skoro w szkole unikałem tego jak ognia? Może stąd, że w górach życie wydaje nam się bardziej ulotne niż gdziekolwiek indziej i przychodzi nagląca potrzeba dania czegoś w rodzaju świadectwa? Rozpoczęliśmy na nowo wspinaczkę pod życzliwym okiem Księżyca i rano mieliśmy już wytyczoną naszą pierwszą drogę. Była to solidna trasa oznaczona jako BT (bardzo trudna), poprowadzona w duchu naszego mistrza Emile’a Sonneya, zwolennika ograniczonego używania haków. Do dziś nie znoszę, kiedy wbija się dodatkowe haki na drogach, które wytyczyłem! Na samą myśl o tym mam ochotę kogoś zabić. Kiedy wracaliśmy, niebo postanowiło oblać nasz sukces. Z nieba leciały krople wielkości kamieni i tylko dzięki kaskom nie ucierpiały tego dnia nasze mózgi – a przynajmniej to, co pełniło ich funkcję.

Jeśli bowiem mózg ma być stróżem rozsądku, to jak wytłumaczyć to, że godził się na te wszystkie niedorzeczności? Miałem szesnaście lat, kiedy – nie odczuwając podczas wspinaczek żadnych fizycznych ograniczeń – postanowiłem zbadać granice swojej psychiki. Ponieważ wychodziłem zwycięsko z wszystkich prób, musiałem znaleźć coś nowego. Zacząłem ruszać na samotne wspinaczki. Kiedy wróciłem z solo na Gross Turm (BT+), zapisałem w dzienniku: „Ta przygoda to moje pierwsze wielkie doświadczenie alpinistyczne i etyczne. Wiele się dzięki niej dowiedziałem zarówno o technice wspinaczki, jak i o sobie samym”. W ferworze działania nie rozumiałem oczywiście, co działo się w moim wnętrzu, ale przekroczyłem cienką granicę, która oddziela odwagę od ignorancji. Dziś jestem zmuszony przyznać, że uległem w tamtym okresie fascynacji czystym ryzykiem. Tym, co najbardziej podobało mi się w wyprawach solo, była gra ze śmiercią, świadomość, że najmniejszy błąd może się okazać fatalny w skutkach. I to nie tylko błąd ludzki, który miałem szansę popełnić, ale także defekty sprzętowe: wystarczyło, żeby puścił jeden hak, a runąłbym w dół. Chciałem zbadać własne ograniczenia psychiczne, zrealizowałem swój cel – i zostałem uleczony.

Moi koledzy podchodzili do solo bardzo nieufnie, ja natomiast bez reszty oddawałem się samotnym wyprawom. Aż pewnego dnia podczas wyprawy na Grand-Pfad (Pfadflue, 2064 m n.p.m.) przez ułamek sekundy miałem pewność, że pożegnam się z życiem. Mój kolega Jean-Claude Sonnenwyl ostrzegał mnie przed tym, ale byłem tak pochłonięty swoją misją, że go zignorowałem. Oto relacja, którą spisałem w dzienniku: „Siódma rano. Ruszam. Pierwsze metry okazują się męczące, a podłoże rozmokłe. Zakładam linę zgodnie z moją techniką: jestem maksymalnie skupiony na wspinaczce. Przy piątym wyciągu poprawiam kilka haków, które wydają się źle wbite. To ciężka próba dla moich ramion, dopadają mnie skurcze. Krótkie przejście ze spitami w prawo i docieram do porośniętej darnią półki skalnej. W tym miejscu jest tylko jeden spit. Zakładam przelot i pokonuję 10 metrów, wpinam się w hak i montuję linę na przelocie, który znajduje się nieco niżej. Znów się wczepiam, likwiduję punkt asekuracyjny na sześciometrowej linie, podciągam się na haku i nagle wszystko pęka, a ja lecę do tyłu. Tym razem już po mnie. Uderzam ramieniem w półkę skalną, następuje kolejny wstrząs i znów lecę w dół. Cholera! Autoasekuracja zawiodła. Żegnaj, życie.

Po chwili, która wydaje się wiecznością, nadchodzi kolejny wstrząs, a ja zostaję unieruchomiony: wiszę 25 metrów pod wyciągiem. Co się ze mną dzieje? Jak to możliwe, że wciąż tu jestem? Przecież to niemożliwe, to cud. Puszczają mi nerwy i po raz pierwszy w życiu płaczę w górach. Co robić? Wspinać się, schodzić, czekać? Wiszę tak bez ruchu przez dziesięć minut. Na szczęście Nicole tego nie widzi. Na co czekam? No już, weź się w garść. Wróć do wyciągu. Za pomocą prusików powoli pnę się w górę, obawiając się, że w każdej chwili wszystko może puścić. Docieram do półki skalnej. Wyjmuję linę i postanawiam zejść. Zostały tylko trzy wyciągi. Jest południe, rozpoczynam długi zjazd na linie, w pięciometrowych odcinkach. Wkrótce docierają do mnie głosy, które dodają mi otuchy. To Nicole, Françoise i ich matka. Zjeżdżam ostatnich 80 metrów i stawiam wreszcie stopę na podłożu. Okazuje się, że ledwo mogę chodzić. Moje ciało pokrywają krwiaki. Miałem szczęście czy raczej pecha?”. Z czysto fizycznego punktu widzenia, powiedzmy, że runąłem 35 metrów w dół na spicie i przelocie, z podwójnie przełożoną liną. Specjaliści od siły ciężkości z pewnością to docenią. Na zawsze zapamiętam hak, który wystawił mnie do wiatru. Był żółty jak mlecz i niewiele brakowało, a wąchałbym go od spodu! W tamtym okresie środowisko wspinaczy uważało mnie za ignoranta, wszyscy byli pewni, że nie dożyję starości. Tego typu anegdoty były niezbyt przekonującym kontrargumentem.

Tamten okres, który część moich przyjaciół uznawała za szalony, był też czasem wielkich wspinaczek. W 1975 roku, między 27 lipca a 3 sierpnia, odkrywaliśmy Chamonix. Zakładałem, że zobaczę miejsce bliższe czasom Armanda Charleta niż René Desmaisona. Wyobrażałem sobie miasteczko przedzielone główną ulicą, na której końcu mieści się słynne biuro przewodników wysokogórskich. Okazało się jednak, że góra urodziła wielkie miasto. Jean-Maurice, Vincent, Pierre i ja niczym muszkieterowie ruszamy najpierw na grzbiet Pèlerins, a następnie na drogę na Aiguilles du Diable. Szczyt postanowił dowieść, że w pełni zasłużył na swoje imię^(), a diabeł za wszelką cenę usiłował przypomnieć nam o swojej obecności. Przechodzi pierwsza nawałnica, a potem druga, jeszcze gwałtowniejsza. Czekany migocą w świetle błyskawic, wokół nas nieustannie rozlegają się grzmoty. Powietrze naładowane jest elektrycznością. Mamy po szesnaście lat i nie wiemy, którędy wiedzie droga w dół. Nagle słyszymy głosy – trafiamy na innych wspinaczy. Koło dwudziestej pierwszej otwieramy drzwi schroniska Les Cosmiques. Opiekun schroniska, stary, miły człowiek, który ma zapewne więcej lat niż my czterej razem wzięci, przygląda nam się i pyta: „Zobaczyliście diabła?”.

W 1976 roku mam okazję poznać z bliska inny cel alpinistycznych pielgrzymek – Cima Ovest di Lavaredo. Rankiem 15 lipca ruszam w drogę w towarzystwie Pommela, drugiego na linie. Postanawiam nie sugerować się zanadto rzeźbą terenu. Można by odnieść wrażenie, że została ona stworzona po to, by Riccardo Cassin nie miał następcy. Nigdy nie szedłem tak długą drogą i wiem, że musimy skończyć za dnia. Historyczny wymiar Cima Ovest onieśmiela Pommela. Jego ruchy cechuje nietypowa dla niego sztywność. Docieramy do słynnej drogi Cassina. Haki są tu powbijane co metr, więc raczej nam nie odfrunie. Kończy się półką skalną tak szeroką, że można by ją przebyć na rowerze. Kiedy dochodzimy na szczyt, mamy w rękach osiem godzin wysiłku, w żołądkach po pół jabłka, a w gardłach po kilka decylitrów wody, która dawno zdążyła wyparować.

Rébuffat pisał w Lodzie, śniegu i skale: „Wspinaczka to również przyjemność płynąca z porozumiewania się z górą tak, jak rzemieślnik porozumiewa się z drewnem, kamieniem albo żelazem, które obrabia”. Potraktowałem tę definicję wspinaczki dosłownie: równolegle z nauką alpinizmu zacząłem kształcić się na stolarza u drobnego rzemieślnika z Bulle. Dla mnie góry zaczynały się w piątek wieczorem. Dla niego praca kończyła się w sobotę rano. Te dwie aktywności pokrywały się więc czasowo przez kilka godzin. Mój pracodawca nie patrzył na to zbyt przychylnie i zlecał mi dodatkowe zadania, jakby chciał skuteczniej przykuć mnie do warsztatu. Przez dwa lata wykonywałem złącza płetwowe – zrobiłem ich tysiące. Lubiłem drewno, lubiłem ten zawód, ale do tego człowieka czułem wyłącznie nienawiść. Pewnego pięknego dnia po prostu powiesiłem fartuch na kołku. W tym przypadku warto się zastanowić nie nad tym, w jaki sposób odszedłem, ale nad tym, co sprawiło, że zdołałem wytrzymać dwa lata w takiej atmosferze. Znalazłem pracę w firmie zajmującej się składaniem mebli, ukończyłem tam praktyki i zdobyłem świadectwo.

W żadnym wypadku nie wyparłem się pierwotnego planu: nadal zamierzałem zostać przewodnikiem wysokogórskim. W 1978 roku, nie mając jeszcze dwudziestu lat, uświadomiłem sobie nagle, jak istotną rolę odgrywają góry w moim życiu. Zdążyłem już zrobić wszystko, co wspinacz może zrobić w Alpach. Moja lista dokonań obejmowała: skałę wapienną w łańcuchu Gastlosen i w Dolomitach; granit na Aiguille du Midi; skałę mieszaną w Oberlandzie i masywie Mont Blanc; wyprawy zimowe w Gastlosen; pierwsze drogi ultratrudne (UT); wielkie klasyki takie jak Brenva i Major; rzadko uczęszczane drogi takie jak Superkorytarz na Mont Blanc du Tacul.

Bardzo szybko zrozumiałem, że góry to gra i tak jak w każdej grze obowiązują tu określone reguły. Ledwo uniknąłem pochłonięcia przez lawinę na Dent de Broc, widziałem też, jak mojego kolegę porywa lawina kamieni; na Aiguilles du Diable usłyszałem dźwięk, jaki wydaje góra, gdy nad tobą zawisa – ten grzmot zamykającej się pułapki. Doceniłem wartość przyjaźni wykutej w działaniu. W oczach moich przyjaciół, w pięknie pewnych gestów, w nieskazitelności krajobrazów, w świetle niektórych poranków i w zmierzchu niektórych dni pojąłem znaczenie słowa „szczęście”. Między dziesiątym a dwudziestym rokiem życia zgromadziłem tyle doświadczeń, ilu niejeden nie zgromadziłby przez całe życie, dla mnie bowiem życie pozostawało ściśle splecione z górami. Nigdy nie zadawałem sobie pytania, dlaczego się wspinam – tak jak nigdy nie zadawałem sobie pytania, dlaczego żyję.

ERHARD, MÓJ SYN, MOJA TRWOGA

Alpinizm i instynkt macierzyński to nie jest dobre połączenie. Renata Loretan, matka Erharda, wiedziała o tym od dawna, od momentu gdy syn porzucił ją dla gór. Już od dwudziestu sześciu lat żyje z lękiem, który stanowi istotę matczynej miłości. Od tamtego dnia w 1970 roku, kiedy Erhard wyruszył w góry, a następnie przepadł bez reszty w alpejskim polu grawitacyjnym, Renata Loretan nie chciała wyobrażać sobie podniebnych akrobacji, które wykonywał. Zgoda na to, by syn poszedł za powołaniem, to jedna rzecz. Czy jednak od matki trapezisty można oczekiwać, by oklaskiwała wyczyny swojej latorośli? „Moja matka nie chce wiedzieć, co robię. Tym lepiej! Na jej miejscu też bałbym się patrzeć, jak syn wyrusza w Himalaje” – przyznał Erhard Loretan.

Usiłował przekonać ją do alpinizmu. Zabrał na „wycieczkę po górach”, jak to określił. Jego matka znalazła się niespodziewanie u stóp Eggturmu, na kultowej drodze, drodze-inicjacji, obowiązkowym przejściu wszystkich aspirujących wspinaczy w kraju. „Na szczycie – wspominała później – czułam dumę. Zaczęłam rozumieć, co czuł Erhard...”. Uczestniczyła też w prowadzonym przez niego trekkingu do Sanktuarium Annapurny. Również podczas tego trzynastodniowego marszu zależało jej na tym, by „przekonać się, co tak bardzo pociąga syna”.

Usiłowała zatrzymać go w gnieździe już od pierwszych chwil, kiedy zatrzepotał skrzydłami. Ale czyż zatrzymuje się ptaka wędrownego, który marzy o Księżycu? „Kiedy dowiedziałam się, czym się zajmuje, byłam przerażona. Zadzwoniłam do mamy Pierre’a Moranda. Zrozumiałam, że podzielamy te same lęki i obawy. Wytłumaczyła mi jednak, że nie powinnyśmy zakazywać im chodzenia w góry, bo tylko byśmy ich w ten sposób unieszczęśliwiły...”. Syn Renaty Loretan tak bardzo chciał się zbliżyć do nieba, że i ona tam się zwróciła. Wzywała na pomoc Matkę Boską z Bourguillon i Matkę Boską z Marches. Wyszyła synowi na koszuli medalik przedstawiający Pannę Świętą. Erhard zgodził się na tę boską protekcję, a w wieku szesnastu lat uznał, że zawdzięcza jej życie. „Kiedy podczas jednej z samotnych wspinaczek spadł, po powrocie do domu twierdził, że ocalił go właśnie medalik” – wspomina Renata. Syn wybrany przez Boga: oto myśl, która uspokaja matkę. W Świętej Rodzinie wszyscy wiedzieli, że wykształcenie pierworodnego syna to nie przelewki, a Maria od zawsze współczuła cierpiącym matkom. Do dziś w sklepie sportowym należącym do Renaty Loretan Panna Święta czuwa pośród pocztówek ze wszystkich zakątków świata. Rozpina miłosierne ramiona między zachodnim filarem Makalu a północną ścianą Everestu, które pełnią tu funkcję osobliwych kapliczek.

Renata Loretan nie czekała z wzywaniem boskiej pomocy, aż Erhard zacznie realizować swoje alpinistyczne powołanie. Po rozwodzie została sama z dwójką dzieci. Erhard miał osiem lat, a Daniel pięć.

Musiała pójść do pracy, żeby pieniędzy wystarczało do końca miesiąca. Spędzała całe dnie w fabryce czekolady albo w warsztacie krawieckim. Pierworodny Erhard zrozumiał, na czym polega odpowiedzialność, w wieku, w którym jego rówieśnicy wiedli jeszcze beztroskie dziecięce życie. Kiedy Renata wracała wieczorami do domu, regularnie znajdowała rany i skaleczenia – raz na kolanie syna, innym razem na głowie. „Zawsze uwielbiał ruch – wspomina. – Kiedy miał niespełna dwa lata, musiałam spacerować z nim całymi dniami. Zawsze był nierozważny. Od małego. A od pewnego momentu nie zdarzały się już dni bez wypadków”. Nie chcąc spędzać niezliczonych godzin w poczekalniach, Renata uznała, że lepiej powierzyć syna opiece Boga niż lekarzy: poprosiła znajomego kapucyna o pobłogosławienie Erharda. „Może was to rozbawi, ale od tamtej pory problemów zrobiło się naprawdę mniej”. Mimo to, gdy chłopiec miał około dziesięciu lat, przy uprawianiu gimnastyki artystycznej przydarzył mu się poważny wypadek: niewiele brakowało, by w wyniku złamania łokcia pozostał kaleką na resztę życia. Gdyby nie interwencja renomowanego ortopedy, Erhard miałby dziś sparaliżowaną rękę.

Łokieć odzyskał jednak sprawność, a Erhard wrócił do marzeń o alpinizmie. W wieku trzydziestu siedmiu lat pozostaje namiętnym himalaistą, który nie potrafi przeżyć roku bez wysokogórskiej ekspedycji. Renata Loretan musi zaś zadowolić się rolą zrezygnowanej matki.

On mówi o „trudnych pożegnaniach”, ona zaś o „przepłakiwaniu całych dni”. Ilekroć Erhard wyrusza na wyprawę, mówią sobie: „Do zobaczenia”, choć oboje doskonale wiedzą, że być może należałoby raczej powiedzieć: „Żegnaj”. „Zdaję sobie sprawę, że wielu jego kolegów stamtąd nie wróciło” – wyznaje Renata. Z początku wierzyła, że liczba wypadków zniechęci jej syna do gór, że wyprze się on fałszywego bożka. Musiała jednak ustąpić wobec oczywistej prawdy: mimo kolejnych okresów żałoby jego pasja nie umarła. Na czas ekspedycji Renata za każdym razem odcina się od świata. Żadnego radia, żadnych gazet – niczego, co mogłoby zwiastować tragedię. Niczego, co mogłoby przypominać tę skargę Hioba, jednogłośny lament nieszczęśników: „Spotkało mnie, czegom się lękał^()”. Renata nie potrzebuje zresztą mediów, by towarzyszyć synowi podczas wędrówek po świecie. Erhard odwiedza ją w snach. Tak jak wtedy, gdy zobaczyła, jak zarobił w dziób. Był 1993 rok, a on po powrocie wyznał, że miał utarczkę z tragarzami. „Matka wyczuwa takie rzeczy” – powiedziała. Pewnego dnia dostała list od swojego skrytego zazwyczaj chłopca. „To był cudowny list. Pomyślałam, że musiał się bardzo przestraszyć, skoro napisał tak piękne rzeczy. Miał wtedy pewnie ze dwadzieścia pięć lat...”. Udało mu się wyjść cało z wyprawy na Annapurnę.

Dzięki Bogu! Erhard zawsze wraca. I tylko to się liczy: „Nie obchodzi mnie, czy zdobył szczyt!”. Mówi się, że Erhard jest największym himalaistą swojej epoki. Co o tym myśli matka? „Oczywiście odczuwam pewnego rodzaju dumę. Ale za jaką cenę? Trudno być matką dziecka, które porywa się na tak niebezpieczne czyny”.

Cóż za dziwny los: Renata Loretan, z domu Brancale, przybyła z ryżowisk Lombardii, by wydać na świat himalaistę światowego formatu.PRZYPISY

Przeł. Wiera i Zbigniew Bieńkowscy, Siedmioróg, Wrocław 2017. Kolejne cytaty w przekładzie Marii Zawadzkiej-Strączek, chyba że zaznaczono inaczej.

W dystrykcie Gruyère, kanton Fryburg.

Aiguilles-du-Diable oznacza po francusku „igły diabła”.

Biblia Tysiąclecia, Hi 3, 25.

Po hiszpańsku: „Sensacyjne wejścia nowymi drogami”.

Po hiszpańsku: „Wyjątkowo wysokie szczyty Kordyliery Białej”.

Bajka Lew i mucha La Fontaine’a. W przekładzie Stanisława Trembeckiego słowa te brzmią: „Komu się zdarzyło Ocean przepłynąć, może na Dunajcu zginąć”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: