Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Eri i smok - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
10 lutego 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Eri i smok - ebook

Eri jest inna niż wszyscy. Nie tylko dlatego, że jako jedyna we wsi ma rude włosy. Przyjaźni się z dobrą szeptuchą Maruszą, a zwierzęta okazują jej zdumiewające posłuszeństwo. Pewnego dnia Marusza powierza dziewczynce szczególne zadanie: ochronić ostatnie smocze jajo przed złym Widukindem. To bardzo ważne, bo ten, kto będzie przy narodzinach smoka i nada mu imię, zdobędzie nad nim władzę. A nikt nie chce, by taka potężna broń trafiła w ręce bezlitosnego czarnoksiężnika…

Eri wyrusza w pełną przygód podróż w towarzystwie gnomka Kołatka, kochającego poezję byłego zbója Wergiliusza oraz skrzata Bajazego.

Jacek Inglot – pisarz, publicysta, redaktor, pedagog. Autor powieści dla dzieci („Eri i smok”) i dla dorosłych (m.in. „Inquisitor”, „Quietus”, „Wypędzony”) oraz zbioru opowiadań „Bohaterowie do wynajęcia” (wspólnie z Andrzejem Drzewińskim). W 2016 roku ukazała się jego powieść-dyptyk „Polska 2.0”, przedstawiająca alternatywne wizje przyszłości Polski. Publikował opowiadania i teksty publicystyczne m.in. w „Feniksie”, „Nowej Fantastyce” oraz „Sfinksie”. Dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jako autor nie ogranicza się do jednej konwencji literackiej. Pisze zarówno hard SF, jak i fantasy, horror czy historię alternatywną. Dobrze sobie radzi również w mainstreamie, tworząc powieści sensacyjne i historyczne.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13700-5
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. CHATA MARU­SZY

Eri ni­gdy nie bała się Lasu.

Wielu ludzi ze wsi odczu­wało strach, wcho­dząc mię­dzy stare omszałe drzewa na zachod­nim skraju pusz­czy. Nie nazy­wali jej ina­czej niż Lasem. Był on wielki, cią­gnął się od ich osady aż do pod­nóża Mrocz­nych Gór. Gdyby ktoś chciał go prze­mie­rzyć, musiałby iść przez wiele dni i nocy. Nie zna­lazł się jed­nak żaden taki śmia­łek, ludzie bowiem bali się panu­ją­cego w Lesie wiecz­nego pół­mroku, tajem­ni­czych i groź­nych odgło­sów, które można było usły­szeć, gdy ktoś zapu­ścił się zbyt daleko w głąb leśnej gęstwiny. Starsi miesz­kańcy wsi mówili, że tak się działo zawsze, choć nie­któ­rzy twier­dzili, że dopiero od czasu, gdy zamiesz­kała w nim Maru­sza. Co prawda czę­sto korzy­stali z usług wiedźmy, która potra­fiła nie­jedno – a to wyle­czyć z kurzej śle­poty, a to odczy­nić urok, zamó­wić cho­robę czy dać amu­let od złego oka – ale zara­zem odczu­wali przed nią respekt. Jak zresztą przed każ­dym z wie­dzą­cych. I dla­tego, gdy mieli sprawę do wiedźmy, chęt­nie wysy­łali do niej rudo­włosą Eri, małą córkę cie­śli, która bez obaw zapusz­czała się mię­dzy posępne drzewa Lasu i wędro­wała ścieżką do chaty Maru­szy.

Zawsze uwa­żano ją za dziwne dziecko, pra­wie za odmieńca. Eri była inna choćby dla­tego, że jako jedyna we wsi miała rude włosy. Dziw­nie też się zacho­wy­wała, czę­sto zamy­ślała i nie chciała się bawić z innymi malu­chami. Lubiła za to zwie­rzęta, które oka­zy­wały jej zdu­mie­wa­jące posłu­szeń­stwo. Wypy­ty­wała czę­sto doro­słych o różne rze­czy i chci­wie słu­chała opo­wie­ści Hany, star­szej i doświad­czo­nej kobiety, która kie­dyś słu­żyła na ksią­żę­cym dwo­rze i nie­jedno widziała i wie­działa. Stara słu­żąca chęt­nie opo­wia­dała o daw­nych cza­sach i snuła wie­czo­rami legendy o cza­row­ni­kach i rycer­zach zma­ga­ją­cych się z groź­nymi smo­kami. Eri z cie­ka­wo­ścią słu­chała tych histo­rii, sze­roko otwie­ra­jąc jasno­zie­lone oczy. Szcze­gól­nie inte­re­so­wały ją wiedźmy i chciała wie­dzieć o nich wszystko, aż zdzi­wiona Hana powie­działa do jej ojca, cie­śli Sta­nisa, że Eri chyba jest wie­dząca. Ojciec nie ucie­szył się z tej wie­ści, prze­ciw­nie – wyglą­dał na zmar­twio­nego. „To przez to cho­dze­nie do Maru­szy – powie­dział. – Powi­nie­nem jej tego zabro­nić”. Nic jed­nak nie uczy­nił, gdyż przy­szła kolejna wio­sna i musiał wyru­szyć na wędrówkę w poszu­ki­wa­niu pracy. W ich wio­sce cie­śla nie miał zbyt wiele roboty i Sta­nis w domu prze­by­wał jedy­nie zimą, przez resztę roku prze­mie­rzał oko­liczne kra­iny, nie­kiedy zapusz­cza­jąc się naprawdę daleko, aż do Kraju Nord, na pół­nocy. Każde miej­sce było dobre, jeśli potrze­bo­wano tam cie­śli.

Gdy ojciec wędro­wał po obcych kra­jach, w domu zosta­wała mama z Eri i jej dwoma braćmi, star­szym Jani­sem i młod­szym Miszką, zupeł­nie malut­kim, naro­dzo­nym zeszłej jesieni. Mama dziew­czynki, nawet jeśli zga­dzała się z Haną, to niczego po sobie nie dawała poznać. I nie zabra­niała córce odwie­dzin u Maru­szy. Eri raz usły­szała, jak mówi do sta­rej słu­żą­cej: „Cokol­wiek zostało jej prze­zna­czone, nie w naszej mocy jest się temu prze­ciw­sta­wiać”. Hana przy­tak­nęła, a potem w zamy­śle­niu długo przy­glą­dała się dziew­czynce, która wła­śnie zaga­niała do obórki upar­tego koziołka. Zwie­rzę, zwy­kle krnąbrne i zło­śliwe, na dźwięk jej głosu łagod­niało i dało się pro­wa­dzić bez oporu.

Eri nie bała się ani Lasu, ani wiedźmy, ponie­waż wie­działa, że Maru­sza to dobra szep­tu­cha, która pomaga ludziom w potrze­bie. A ci potra­fili się odwdzię­czyć. Tego dnia nio­sła w kobiałce dary dla Maru­szy. Każdy w podzięce ofia­ro­wał, co miał naj­lep­szego. Kowa­lowa – osełkę sło­nego masła za spę­dze­nie kurza­jek z dłoni jej naj­star­szego syna; Tejasa, żona garn­ca­rza – gomółkę sera utar­tego z rutą za odpę­dze­nie cho­roby od jałówki; pasterz Wita­lij – gar­nu­szek owczego mleka za wygo­je­nie ska­le­czo­nej łapy psa; a Midro, pierw­szy we wsi gospo­darz – kawa­łek boczku pod­wę­dza­nego w jałow­co­wym dymie za ule­cze­nie z bole­snej kolki. Ale Eri uwa­żała, że naj­lep­szy sma­ko­łyk przy­go­to­wała jej mama – ogromny słodki kołacz za roz­pę­dze­nie dzie­cię­cej gorączki, na którą zapadł jej młod­szy bra­ci­szek.

Zda­rzyło się to przed dwoma dniami. Eri zauwa­żyła, że pod wie­czór mały Miszka, który cały dzień maru­dził i pła­kał, zro­bił się naraz czer­wony, a potem siny. Dotknęła jego czoła i aż się prze­ra­ziła, tak było gorące. Mama też się prze­stra­szyła, a gdy gorączka nie prze­cho­dziła, zawo­łała na pomoc sąsiadki: starą Hanę i Dru­szę, żonę owcza­rza. Kobiety dora­dzały różne spo­soby: a to, by oka­dzić dziecko dymem z palo­nych ziół, pio­łunu i rumianku, a to, by obło­żyć liśćmi łopianu lub wyką­pać w mleku pro­sto od krowy. Ale nic te zabiegi nie poma­gały i z Miszką było coraz gorzej, pła­kał coraz gło­śniej. Wtedy Hana powie­działa, że trzeba tu szep­tu­chy. Była już jed­nak głę­boka noc i nawet Eri nie odwa­ży­łaby się wejść do Lasu, aby powia­do­mić Maru­szę o nie­szczę­ściu. Może poszedłby Janis, tylko pra­co­wał aku­rat u owcza­rza i prze­by­wał ze sta­dem daleko na poło­ni­nach, u pod­nóża Mrocz­nych Gór.

Lecz wiedźma tajem­nym spo­so­bem wie­działa o wszyst­kim. Gdy sąsiadki bez­rad­nie opu­ściły ręce, roz­le­gło się puka­nie do drzwi i po chwili na progu cha­łupy sta­nęła Maru­sza. Miała na sobie bury podróżny płaszcz z kap­tu­rem, skry­wa­ją­cym jej dłu­gie, ciemne jak skrzy­dło kruka włosy, a w ręku trzy­mała sękaty kostur, na któ­rego końcu powie­wały pasemka przę­dzy powią­zane w dziwne, pew­nie magiczne węzełki. Odsu­nęła kap­tur, uka­zu­jąc młode jesz­cze obli­cze o żywych, sza­fi­ro­wych oczach. Spoj­rzała surowo na kobiety zała­mu­jące z roz­pa­czy ręce nad koły­ską Miszy.

– Odejdź­cie! – roz­ka­zała. – Tu trzeba innych spo­so­bów.

Pode­szła do koły­ski, pochy­liła się nad chłop­cem i doty­ka­jąc jego roz­pa­lo­nego czoła, powie­działa coś cicho, po czym z uwią­za­nej przy pasie sakiewki wyjęła bute­leczkę z zie­lo­nego szkła i wlała odro­binę znaj­du­ją­cej się w niej mik­stury do ust cho­rego dziecka. Lek zadzia­łał nie­mal natych­miast, Miszka prze­stał pła­kać, jego buzia wypo­go­dziła się i po chwili już słodko spał. Sąsiadki poki­wały z uzna­niem gło­wami.

– Wielką masz moc, szep­tu­cho – powie­działa Hana z podzi­wem. – Praw­dziwe to szczę­ście dla nas, że miesz­kasz tak nie­da­leko.

Maru­sza nic na to nie odrze­kła, ski­nęła tylko głową, a gdy kobiety wyszły z cha­łupy, odcią­gnęła mamę Eri do kąta i roz­ma­wiały tam dłuż­szą chwilę, spo­glą­da­jąc przy tym na dziew­czynkę, która nucąc pod nosem, koły­sała bra­ciszka. Eri nie sły­szała, o czym mówią, ale widziała, że wiedźma ma bar­dzo poważną twarz, a jej mama ukrad­kiem ociera łzy w kąci­kach oczu. Bar­dzo ją to zdzi­wiło, bo prze­cież Misza wyglą­dał na cał­kiem zdro­wego i słodko spał z palusz­kiem w buzi. Potem Maru­sza sta­nęła na środku izby, wsparła się na kostu­rze i dłuż­szą chwilę patrzyła uważ­nie na Eri, nie przej­mu­jąc się tym, że dziew­czynka zaczęła się peszyć. Póź­niej, nie żegna­jąc się, wyszła w noc.

Mały Misza wyzdro­wiał tak szybko, że następ­nego dnia nikt nie pamię­tał o jego cho­ro­bie – tylko mama wyda­wała się bar­dzo smutna, zwłasz­cza gdy spoj­rzała na Eri. Po dwóch dniach wrę­czyła jej koszyk z darami dla Maru­szy i kazała iść do Lasu. Gdy dziew­czynka, dźwi­ga­jąc wcale nie­lekką kobiałkę, szła ścieżką wio­dącą na skraj pusz­czy, stała wciąż przed cha­łupą i patrzyła za nią, osła­nia­jąc oczy od słońca. Eri wyda­wało się, że mama pła­cze. Dopiero dużo póź­niej zro­zu­miała dla­czego.

Szła teraz zaro­śniętą ścieżką mię­dzy szu­mią­cymi głu­cho wie­ko­wymi dębami i klo­nami, wśród któ­rych tu i ówdzie wyra­stały poskrę­cane, obsy­pane bia­łym kwie­ciem aka­cje. Chata Maru­szy stała na małej pola­nie w głębi lasu – dostrze­gła ją, gdy minęła wielki, poro­śnięty mchem kamień, który przy­po­mi­nał przy­gar­bio­nego, duma­ją­cego na skraju drogi starca. Cha­łupa wiedźmy była bar­dzo stara. Ściany z suro­wych, nie­ma­lo­wa­nych bali zaro­sły gęstym blusz­czem, dach pokryto wiąz­kami tata­raku i wikliny, dawno zsza­rza­łymi od desz­czu i wia­tru, skrzy­piące drzwi nie miały żela­znych zawia­sów, wisiały na skó­rza­nych pasach, zamy­kane na pro­sty sko­bel. Kie­dyś miesz­kała tu stara miej­scowa szep­tu­cha Agłaja. Po jej śmierci leśna cha­tynka stała pusta, aż kilka lat temu – Eri już była na świe­cie – zajęła ją Maru­sza, wiedźma, która zja­wiła się nie wia­domo skąd. Ludzie ze wsi szybko się jed­nak do niej przy­zwy­cza­ili, ponie­waż oka­zała się uczynna, a jej lecz­ni­cze czary były sku­teczne.

Przed chatą na pniaczku sie­dział gno­mek Koła­tek, odźwierny i pomoc­nik szep­tu­chy, bar­dzo miłe stwo­rze­nie, podobne tro­chę do wyro­śnię­tego kre­cika, o brą­zo­wej, pomarsz­czo­nej twa­rzyczce i bystrych czar­nych oczkach. Eri uśmiech­nęła się na jego widok – z zafra­so­waną miną oglą­dał swoje narzę­dzie pracy, drew­nianą kołatkę, któ­rej stu­ko­tem zawia­da­miał wiedźmę o przy­by­ciu gościa. Teraz marsz­czył śmiesz­nie nos i stra­piony dra­pał się po wło­cha­tym uszku. Przed chwilą pró­bo­wał poru­szyć kołatką, ale nie wydała żad­nego dźwięku. Pokrę­cił z rezy­gna­cją głową, się­gnął do kie­szeni żół­tego kubraczka i wycią­gnął nie­wielki nożyk.

– Będę musiał wystru­gać sobie nową – powie­dział, wcale nie­zdzi­wiony poja­wie­niem się dziew­czynki. – Dobrze, że przy­szłaś, ona czeka na cie­bie. – Wska­zał uchy­lone drzwi.

Wewnątrz chaty jak zwy­kle pach­niało miętą i macie­rzanką. Na ścia­nach i u powały wisiały pęczki suszo­nych ziół, które Eri poma­gała Maru­szy zbie­rać wio­sną. Póź­niej szep­tu­cha robiła z nich wywary i maści na roz­ma­ite dole­gli­wo­ści i cho­rób­ska doku­cza­jące miesz­kań­com wsi. Tymi lekami były wypeł­nione butelki i słoje usta­wione w rów­nych rząd­kach na pół­kach pod oknami. Ale dziś gospo­dyni nie krzą­tała się przy ogrom­nym gli­nia­nym piecu w kącie, gdzie zazwy­czaj goto­wały się w kocioł­kach jej lecz­ni­cze odwary. Prze­ciw­nie, pochy­lała się nad wiel­kim sto­łem, zaj­mu­ją­cym śro­dek izby. Trzy­mała w dło­niach nie­zwy­kłą rzecz: czarną, kuli­stą i posęp­nie poły­sku­jącą.

Eri widziała kie­dyś podobny przed­miot. Latem zeszłego roku prze­cią­gał przez ich wieś rycerz z dwiema cór­kami, bar­dzo pięk­nymi i stroj­nie ubra­nymi pan­nami. Każda miała na szyi sznur z takimi kul­kami, przy­po­mi­na­ją­cymi korale z jarzę­biny, ale więk­sze, śnież­no­białe i lśniące wła­snym świa­tłem, jakby w każ­dej kuleczce uwię­ziono pro­myk bla­dego zimo­wego słońca. Mama powie­działa wtedy zadzi­wio­nej Eri, że to perły, cenne klej­noty pocho­dzące z morza.

Perła, którą trzy­mała Maru­sza, była inna. Przede wszyst­kim bar­dzo duża, wręcz olbrzy­mia, ledwo się mie­ściła w dło­niach szep­tu­chy. No i była czarna, choć też świe­ciła – jed­nak nie cie­płym bla­skiem słońca, lecz zimno jak bły­ska­wica w burzową noc. Dziew­czynka wpa­try­wała się zafa­scy­no­wana w kulę, którą Maru­sza ostroż­nie umie­ściła w głę­bo­kim koszyku wyście­ła­nym gał­gan­kami, mot­kami wełny i skraw­kami mię­ciut­kiego kró­li­czego futerka. Na jej zwy­kle pogod­nym obli­czu malo­wało się zatro­ska­nie, a gład­kie przed­tem czoło było zmarsz­czone. Maru­sza popa­trzyła na Eri z powagą.

– Cie­szę się, że już jesteś – powie­działa. – Nie mamy zbyt wiele czasu. Oni nie­długo tu będą.

Eri nic nie rozu­miała. Kto miał tu przy­być i po co? Nie śmiała pytać, ale widziała wyraź­nie, że szep­tu­cha jest bar­dzo prze­jęta. Usa­do­wiła kulę w mięk­kim gnieź­dzie w koszyku i przy­wo­łała dziew­czynkę.

– Wiesz, co to jest? – zapy­tała.

Eri pokrę­ciła głową. Wpa­try­wała się w kulę, która lśniła coraz inten­syw­niej i dziew­czynce wyda­wało się, że dostrzega wewnątrz nie­wy­raźny, ledwo widoczny ruch, podobny do śmi­gnię­cia ryby pod powierzch­nią ciem­nej wody.

– Ale o smo­kach sły­sza­łaś?

Każdy sły­szał o smo­kach. Stara Hana wszak czę­sto opo­wia­dała dzie­ciom o zamierz­chłych cza­sach, gdy smoki były tak liczne jak gwiazdy na nie­bie. Według sta­rych podań smoki żyły na ziemi jesz­cze przed ludźmi i uwa­żały się za wład­ców świata. Gdy poja­wili się ludzie, roz­go­rzała wielka wojna, którą ludz­kie ple­miona wygrały przy pomocy cza­row­ni­ków. Poko­nane smoki opu­ściły zasie­dlone przez czło­wieka kra­iny i, jak gło­siły legendy, odle­ciały za morze. Hana z upodo­ba­niem snuła zwłasz­cza opo­wie­ści o ryce­rzu Try­gła­wie, dziel­nym pogromcy smo­ków, bro­nią­cym przed nimi kobiet i dzieci. Try­gław kochał śliczną księż­niczkę Bitis, którą porwał pod­stępny smok Dra­gu­lon, aby ją wię­zić w nie­do­stęp­nej wieży w odle­głej kra­inie. Eri zawsze bar­dzo wzru­szały opo­wie­ści o nie­szczę­snym ryce­rzu szu­ka­ją­cym uko­cha­nej po całym świe­cie.

– Smo­ków nie ma od dawna – zauwa­żyła. – Ode­szły po tym, jak Try­gław poko­nał Dra­gu­lona i odna­lazł swoją Bitis.

Szep­tu­cha, do tej pory bar­dzo poważna, uśmiech­nęła się nie­znacz­nie.

– Tak, smoki ode­szły – potwier­dziła. – Też tak myśle­li­śmy w Zamku o Czte­rech Wie­żach…

Eri na te słowa poczuła ucisk w żołądku. O Zamku o Czte­rech Wie­żach Hana rów­nież wspo­mniała, choć nie­chęt­nie. Miała w nim sie­dzibę Wielka Rada, sta­no­wiąca zgro­ma­dze­nie naj­po­tęż­niej­szych czar­no­księż­ni­ków. „Tam odpra­wiają swoje tajemne obrzędy i im mniej my, zwy­kli ludzie, o tym wiemy, tym dla nas lepiej” – powie­działa Hana tonem uci­na­ją­cym dys­ku­sję i Eri bała się dopy­ty­wać.

– Aż do dnia, gdy pewien stary gnom, pene­tru­jąc jaski­nie w Mrocz­nych Górach w poszu­ki­wa­niu cen­nych mine­ra­łów, zna­lazł to. – Maru­sza wska­zała spo­czy­wa­jącą w koszyku czarną, opa­li­zu­jącą kulę. – Podejdź i dotknij – zachę­ciła dziew­czynkę.

Kula była gładka, wręcz śli­ska. Eri spo­dzie­wała się, że poczuje chłód kamie­nia, ale nie, prze­ciw­nie, odczuła cie­pło. Doty­ka­jąc ostroż­nie czar­nej powierzchni, odnio­sła wra­że­nie, że nie­ru­choma prze­cież kula leciutko drży. Nie­prze­nik­niona gra­na­towa czerń roz­ja­śniła się na chwilę, jakby roz­świe­tlona od środka, i Eri znowu zda­wało się, że w środku coś się poru­szyło. Pochy­liła się jesz­cze bar­dziej, ale kula, jakby spło­szona jej bli­sko­ścią, ściem­niała z powro­tem do gra­na­to­wej czerni. Dziew­czynka poczuła nagły przy­pływ lęku.

– Ten stary gnom bez trudu odgadł, co zna­lazł – cią­gnęła swą opo­wieść Maru­sza. – I bar­dzo się wystra­szył. Począt­kowo chciał wrzu­cić zna­le­zi­sko do naj­głęb­szej prze­pa­ści w Mrocz­nych Górach, ale potem się roz­my­ślił. Posta­no­wił przy­nieść to, co zna­lazł w jaskini, do Zamku o Czte­rech Wie­żach i powie­rzyć cza­ro­dzie­jom.

Im dłu­żej Eri wpa­try­wała się w kulę i słu­chała szep­tu­chy, tym bar­dziej zaczy­nała rozu­mieć.

– Maru­szo, czy chcesz powie­dzieć, że to jest…

Wiedźma wes­tchnęła ciężko i powie­działa:

– Tak, Eri, ten gnom zna­lazł smo­cze jajo. To, któ­rego doty­kasz.

Dziew­czynka pisnęła i odsko­czyła od koszyka, z prze­stra­chem wpa­tru­jąc się w czarną kulę. Wyda­wała się jej jesz­cze groź­niej­sza niż przed­tem.

– Zebrała się Wielka Rada Czte­rech Wież. Lecz cza­ro­dzieje i wiedźmy nie potra­fili dojść do poro­zu­mie­nia, co mają zro­bić z tak nie­ocze­ki­wa­nym i nie­bez­piecz­nym pre­zen­tem. Jedni żądali, aby jajo wrzu­cić do ognia i znisz­czyć, inni chcieli je wyko­rzy­stać do spo­rzą­dze­nia wyjąt­kowo sil­nych amu­le­tów i mik­stur, w rodzaju wody życia – smoki, jak pew­nie wiesz, są obda­rzone dłu­go­wiecz­no­ścią – ale naj­bar­dziej podej­rza­nie zacho­wy­wał się jeden potężny mag z wiel­kiego i sta­ro­daw­nego rodu cza­ro­dzie­jów, któ­rego pra­dziad uczest­ni­czył w woj­nie ze smo­kami. Nazy­wał się Widu­kind. Z początku nic nie mówił, a potem – gdy inni kłó­cili się coraz zacie­klej – zapro­po­no­wał, aby na razie nic nie robić, a decy­zję pod­jąć następ­nego dnia.

Wiedźma prze­rwała opo­wieść i piesz­czo­tli­wie pogła­dziła jajo. Naj­wy­raź­niej wcale się go nie bała.

– Byłam na tej radzie i bacz­nie obser­wo­wa­łam Widu­kinda. Kiedy prze­ma­wiał, zauwa­ży­łam w jego oku błysk chci­wo­ści. Bar­dzo mi się to nie spodo­bało, ponie­waż wie­dzia­łam, do czego zmie­rza. Pra­gnął mieć smo­cze jajo wyłącz­nie dla sie­bie!

– Ale dla­czego? – wyrwało się Eri. – Chciał je prze­ro­bić na te mik­stury?

Wiedźma nie odpo­wie­działa. Zanie­po­ko­jona jakimś odgło­sem z zewnątrz wypro­sto­wała się i zaczęła nasłu­chi­wać z pal­cem na ustach. Teraz i Eri usły­szała daleki, stłu­miony przez pusz­czę pogłos, przy­po­mi­na­jący wycie wilka.

– Są coraz bli­żej – mruk­nęła Maru­sza, po czym się­gnęła na półkę po puz­derko, wyjęła z niego szczyptę sza­rego proszku i rzu­ciła za sie­bie przez lewe ramię, szep­cząc jakieś słowa. Po cha­cie roz­niósł się zapach pio­łunu.

– No, tro­chę jesz­cze pobłą­dzą – powie­działa. – Nie, Widu­kin­dowi wcale nie zale­żało na wodzie życia. On wie­dział, że ze smo­czego jaja można mieć o wiele więk­sze pożytki.

Skrzyp­nęły drzwi i do chaty zaj­rzał Koła­tek z prze­stra­chem w oczach.

– Maru­szo, są nie­da­leko! – zawo­łał drżą­cym gło­sem.

– Wiem, Kołatku – odparła łagod­nie Maru­sza. – Nie­długo pój­dzie­cie. Weź worek, który ci przy­go­to­wa­łam.

Gno­mek ski­nął głową i wró­cił na podwó­rze. Eri czuła się coraz bar­dziej nie­swojo, tak jakby lęk Kołatka i jej się udzie­lił. Wiedźma raz jesz­cze syp­nęła szczyptą proszku i kon­ty­nu­owała opo­wieść:

– Widu­kind znał bowiem naj­więk­szą tajem­nicę smo­czego ple­mie­nia. Oto ten, kto będzie przy naro­dzi­nach smoka i nada mu imię, zdo­bę­dzie nad nim nie­ogra­ni­czoną wła­dzę. Taki smok będzie mu we wszyst­kim posłuszny, a prze­cież wiesz z daw­nych legend, Eri, jaki potrafi być z niego nie­przy­ja­ciel rodzaju ludz­kiego. Ktoś, kto zdo­byłby wła­dzę nad smo­kiem, mógłby zapa­no­wać nad świa­tem. I to wła­śnie zoba­czy­łam w oczach Widu­kinda. Ten cza­row­nik nade wszystko na świe­cie pra­gnął wła­dzy i dla­tego chciał mieć posłusz­nego sobie smoka!

Z miej­sca na tyłach chaty, gdzie znaj­do­wała się dre­wut­nia, dobie­gły hałasy, ale wiedźma nie zwró­ciła na nie uwagi. Eri pomy­ślała, że to widocz­nie Koła­tek wyko­nuje jej pole­ce­nia. Maru­sza popa­trzyła z czu­ło­ścią na jajo i jesz­cze raz pogła­dziła je deli­kat­nie, po czym sta­ran­nie przy­kryła kawał­kiem kró­li­czego futerka.

– Smok to stwo­rze­nie rozumne i – tak jak czło­wiek – może być dobry albo zły, nic nie jest z góry prze­są­dzone. Lecz Widu­kind to zły cza­row­nik i takiego też wycho­wałby sobie smoka. Nie mogłam na to pozwo­lić. Gdy narada dobie­gła końca, mago­wie odda­lili się na spo­czy­nek, a smo­cze jajo, pil­no­wane przez dwa gnomy, zostało w sali Wiel­kiej Rady Czte­rech Wież. Uda­łam się tam w środku nocy, rzu­ci­łam na straż­ni­ków czar głę­bo­kiego snu i… ukra­dłam jajo. Kiedy się odda­la­łam z nim ukry­tym w kobiałce, zauwa­ży­łam, że do sali zmie­rza Widu­kind. Cza­row­nik wpadł na ten sam pomysł, tyle że się spóź­nił. Jesz­cze tej nocy ucie­kłam z zamku, wie­dząc, że Widu­kind ni­gdy nie prze­sta­nie mnie szu­kać… mnie i smo­czego jaja. Długo wędro­wa­łam po świe­cie, szu­ka­jąc odpo­wied­niej kry­jówki. W końcu osie­dli­łam się w waszym Lesie, mając nadzieję, że Widu­kind nie wpad­nie na mój trop w tej głu­szy, tak daleko od Czte­rech Wież. Nie­stety, moja Eri, wła­śnie mnie odna­lazł.

Gdzieś w środku pusz­czy, cał­kiem nie­da­leko, roz­le­gło się prze­cią­głe wil­cze wycie – dziwne i straszne, z meta­licz­nym poświ­stem, jakby nie doby­wało się z gar­dła zwie­rzę­cia, lecz ze spi­żo­wego rogu. Dziew­czynka wzdry­gnęła się, ogar­nięta coraz więk­szym lękiem. Spoj­rzała pyta­jąco na Maru­szę, która zacho­wy­wała nie­wzru­szony spo­kój.

– To wuki, żela­zne wilki, sługi Widu­kinda – wyja­śniła. – Po mojej ucieczce z Czte­rech Wież czar­no­księż­nik roze­słał je po całym świe­cie, aby mnie tro­piły. Nie­dawno dotarły do tej kra­iny i weszły do Lasu. Długo zwo­dzi­łam je swo­imi cza­rami, ale są zbyt liczne, a magia Widu­kinda jest zbyt potężna. Dłu­żej ich nie powstrzy­mam.

Się­gnęła po kobiałkę z jajem i wrę­czyła koszyk zasko­czo­nej Eri. Smo­cze jajo, mimo że spore, było zadzi­wia­jąco lek­kie.

– Pój­dziesz z nim przez Las, a potem dalej, Koła­tek cię popro­wa­dzi. Musi­cie dotrzeć do mojej sio­stry Ewanny, dobrej wróżki, która wam pomoże. Trzeba zro­bić wszystko, aby uchro­nić smoka przed Widu­kin­dem. On wie, że nie zostało mu zbyt wiele czasu, ponie­waż smok nie­długo się wykluje.

Dziew­czynka onie­miała, zasko­czona i zdu­miona. W gło­wie miała zupełny mętlik i w pierw­szej chwili nie mogła wykrztu­sić ani słowa, bez­rad­nie wodząc wzro­kiem od Maru­szy do trzy­ma­nej w ręce kobiałki. Wiedźma zda­wała się nie zwra­cać na nią wię­cej uwagi, się­gnęła po sto­jący w kącie kostur i zaczęła dowią­zy­wać do niego nowe pasemka przę­dzy, mru­cząc coś pod nosem.

– Ale ja… nie mogę ni­gdzie iść! – wydu­siła z sie­bie w końcu Eri. – Powin­nam wra­cać do domu, cze­kają na mnie mama i bra­cia…

Maru­sza odło­żyła kostur i popa­trzyła smutno na Eri.

– Twoja mama wie, że nie wró­cisz.

Do chaty znowu zaj­rzał Koła­tek, coraz bar­dziej pode­ner­wo­wany. Na ple­cach niósł wypchany worek i przy­tro­czony koł­czan ze strza­łami, a na ramie­niu – łuk.

– Są coraz bli­żej! – pisnął. – Musimy ucie­kać, bo zaraz będzie za późno!

Koła­tek, widząc, że Eri wciąż stoi w miej­scu i nie bar­dzo wie, jak postą­pić, zła­pał ją za rękę i pocią­gnął za próg. Na zewnątrz było już tyle dymu, że ledwo widzieli ścianę Lasu na skraju polany. Ale Koła­tek naj­wi­docz­niej wie­dział, gdzie iść, nie pusz­czał bowiem ręki dziew­czynki i pew­nie kie­ro­wał się ku drze­wom, mię­dzy któ­rymi kłę­biła się magiczna mgła. W ten spo­sób wiedźma osła­niała ich ucieczkę, ukry­wa­jąc oboje przed wzro­kiem wuków. Nim weszli do pusz­czy, Eri obej­rzała się w stronę chaty Maru­szy, ledwo widocz­nej zza siwego oparu – i wyda­wało się jej, że widzi krą­żące wokół niej szare cie­nie, pobły­sku­jące zim­nym meta­lem. Moc­niej ści­snęła pałąk kobiałki. W uszach cały czas pobrzmie­wały jej słowa szep­tu­chy: „Ten, kto będzie przy naro­dzi­nach smoka i nada mu imię, zdo­bę­dzie nad nim nie­ogra­ni­czoną wła­dzę”.

Wcho­dzili z Kołat­kiem coraz głę­biej w Las.II. KAMIENNI LUDZIE

Wuk stał nie­ru­chomo na szczy­cie skały i wył do księ­życa.

Jego ponury, brzmiący spi­żem głos odbi­jał się w pusz­czy dale­kim echem. Z głębi Lasu odpo­wia­dały mu wycia innych wuków. Żela­zny wilk poru­szył się i spoj­rzał, jak się Eri zda­wało, wprost na kępę lesz­czyn obro­słych wicio­krze­wem, w któ­rej się skryli z Kołat­kiem. Czer­wone śle­pia gorzały w ciem­no­ści jak para głowni wycią­gnię­tych z ogni­ska. Stwór przy każ­dym ruchu chrzę­ścił meta­licz­nie, bo zamiast sier­ści miał żela­zne kolce, poły­sku­jące matowo w świe­tle księ­życa. Dziew­czynka sku­liła się jesz­cze bar­dziej, czu­jąc, jak serce gło­śno łomoce jej w piersi. Przy­cup­nięty obok niej Koła­tek poło­żył palec na ustach i ostroż­nie pochy­lił liścia­stą gałązkę, chcąc ich lepiej osło­nić przed ogni­stym wzro­kiem wuka. Lecz to wła­śnie zwró­ciło uwagę bestii, która jed­nym susem zesko­czyła ze skały i zna­la­zła się nie­po­ko­jąco bli­sko.

Prze­ra­żony gno­mek zła­pał Eri za ramię i pocią­gnął za sobą w głąb kępy. O mało nie krzyk­nęła z bólu, gdy nagle odgięta witka chla­snęła ją po policzku. Zaci­snęła jed­nak zęby i tylko moc­niej chwy­ciła za pałąk kobiałki z jajem.

– Ciiii… – tchnął jej do ucha Koła­tek. – Jak nas zauważy, zgi­niemy.

Wuk się przy­czaił i cze­kał. Nie widzieli go zza ściany zie­leni, poza tym w Lesie zro­biło się ciemno. Noc zapa­dła bar­dzo szybko, wcze­śniej niż zwy­kle; Eri zasta­na­wiała się, czy nie była to kolejna magiczna sztuczka Maru­szy. Wuk, widać znie­cier­pli­wiony darem­nym ocze­ki­wa­niem, zaczął się krę­cić wokół ich kry­jówki. Sły­szeli wyraź­nie jego oddech, z meta­licz­nym poświ­stem doby­wa­jący się z gar­dzieli. Zata­czał coraz cia­śniej­sze koła, raz po raz przy­sta­wał i wsu­wał pasz­czę mię­dzy gałązki wicio­krzewu. W końcu zatrzy­mał się na dobre i zaczął rwać lesz­czy­nowe witki, chwy­ta­jąc je żela­znymi szczę­kami tuż przy ziemi. Eri poczuła, że Koła­tek przy­su­nął się do niej i się­gnął do kie­szeni. W bla­dej księ­ży­co­wej poświa­cie bły­snęło ostrze noża.

Dziew­czynkę ogar­nęła roz­pacz. Gno­mek, choć tak dzielny, nie mógł jej obro­nić swoim noży­kiem do drewna, nie przed taką bestią. Żela­zny wilk cier­pli­wie wyci­nał pędy, toru­jąc sobie drogę. Był coraz bli­żej. Koła­tek sap­nął z despe­ra­cją i wysu­nął się do przodu – mię­dzy listo­wiem widzieli już czer­wone śle­pia potwora. Jesz­cze kilka ruchów obro­śnię­tego żela­zną szcze­ciną łba i wuk znaj­dzie się tuż przy nich. „Maru­szo, ratuj!” – pomy­ślała Eri, zamknęła oczy i z całej siły przy­ci­snęła do piersi kobiałkę.

W tym momen­cie wuk się zatrzy­mał i zamarł. Coś się działo u pod­nóża skały. Dobie­gały stam­tąd dziwne odgłosy, ni to chrum­ka­nia, ni to mla­ska­nia. Bestia też je usły­szała, przez chwilę tkwiła w bez­ru­chu, jakby nie­pewna, co powinna zro­bić, po czym wyco­fała się z hała­sem. Eri, zasko­czona, otwo­rzyła oczy.

– To pew­nie dziki – szep­nął Koła­tek. – Musimy stąd ucie­kać, on zaraz wróci.

Chwy­cił ją za rękę i ostroż­nie wypeł­zli spo­mię­dzy zaro­śli. Koła­tek przy­ło­żył palec do ust i wska­zał skałę. Cały czas dobie­gały stam­tąd nie­po­ko­jące odgłosy, pory­ki­wa­nia wuka i zwie­rzęce kwiki.

– Wuki mają zna­ko­mity wzrok i słuch, ale węch kiep­ski – zauwa­żył. – Gdyby nas wyczuł, dziki by go nie odcią­gnęły.

Weszli mię­dzy drzewa. Pociem­niało, ponie­waż bujne listo­wie dębów i klo­nów nie prze­pusz­czało księ­ży­co­wych pro­mieni. Koła­tek pro­wa­dził ich sobie tylko znaną ścieżką, bez­błęd­nie odnaj­du­jąc drogę w gęst­nie­ją­cych ciem­no­ściach. Eri drep­tała za nim posłusz­nie, ści­ska­jąc obu­rącz koszyk ze swoim pod­opiecz­nym. Wsu­nęła rękę pod kró­li­cze futerko i ostroż­nie pogła­dziła kuli­sty kształt. Jajo było cie­płe i przy­jemne w dotyku. W miarę jak się odda­lali od wciąż gra­su­ją­cego przy skale wuka, strach, który towa­rzy­szył jej od chwili opusz­cze­nia chaty Maru­szy, powoli top­niał. Jed­nak nie­bez­pie­czeń­stwo wcale nie minęło. Gno­mek co rusz się zatrzy­my­wał i nasłu­chi­wał pil­nie, po czym przy­śpie­szał. W końcu szli w takim tem­pie, że dziew­czynka z tru­dem dotrzy­my­wała mu kroku.

W pew­nej chwili Koła­tek przy­sta­nął na dłu­żej. Nasłu­chi­wał z wytę­żoną uwagą, przy­kła­da­jąc dłoń do ucha. Z oddali dobie­gło ich zna­jome meta­liczne wycie.

– Idzie za nami i zwo­łuje kam­ra­tów – powie­dział z nie­po­ko­jem. – Nie­do­brze, bar­dzo nie­do­brze.

Eri znowu poczuła w piersi zimne ukłu­cie stra­chu.

– Co teraz zro­bimy, Kołatku? – szep­nęła.

Gno­mek rozej­rzał się uważ­nie dookoła. Co prawda było już tak ciemno, że dziew­czynka z tru­dem dostrze­gała wła­sną wycią­gniętą rękę, ale jej towa­rzy­szowi zda­wało się to nie prze­szka­dzać. Stara Hana mówiła kie­dyś, że gnomy i skrzaty widzą w ciem­no­ści znacz­nie lepiej od ludzi, pra­wie tak dobrze jak koty. Teraz Eri się prze­ko­nała, że to prawda, gdyż Koła­tek bez waha­nia skrę­cił w prawo. Szli kil­ka­dzie­siąt kro­ków gęstym nisko­pien­nym zagaj­ni­kiem, wolno, bo musieli odgi­nać chłosz­czące ich po twa­rzach gałązki, aż wyszli na nie­wielką polankę, pośrodku któ­rej wid­niał ogromny głaz, praw­dziwy skalny olbrzym, więk­szy nawet od cha­łupy Midra, u pod­nóża poro­śnięty gęsto mchem. Biały kamień odbi­jał blask księ­życa i Eri zauwa­żyła, że ster­cząca na łączce skała kształ­tem przy­po­mina zgar­bio­nego, drze­mią­cego starca, któ­remu zda­rzyło się przy­snąć na ławie. Podobny głaz zale­gał przy pola­nie, na któ­rej znaj­do­wała się chata Maru­szy.

Koła­tek pod­szedł do kamie­nia i zaczął oczysz­czać z mchu ten jego frag­ment, który mógłby być kola­nem sie­dzą­cej syl­wetki.

– Co robisz, Kołatku?! – zawo­łała Eri, oglą­da­jąc się z lękiem za sie­bie. – Powin­ni­śmy ucie­kać, te bestie zaraz tu będą!

– Nie zdą­żymy – odparł gno­mek, skro­biąc coś szybko swoim kozi­kiem na oczysz­czo­nym kawałku skal­nej bryły. – Muszę go obu­dzić, to nasz jedyny ratu­nek.

Eri patrzyła na niego z prze­ra­że­niem. Czyżby Koła­tek ze stra­chu postra­dał zmy­sły? Sły­szała, że ludzie ogar­nięci paniką tracą rozum i robią rze­czy nie­ma­jące sensu. Jeśli mu się teraz coś podob­nego przy­da­rzyło, to… Nie chciała nawet o tym myśleć. Koła­tek nie­wzru­szony skro­bał dalej nożem po kamie­niu, mam­ro­cząc pod nosem. Dostrze­gła, że cha­otyczne począt­kowo kre­ski zaczęły się łączyć w dziwne znaki, przy­po­mi­na­jące tro­chę te, które widziała na nie­któ­rych przed­mio­tach w cha­cie Maru­szy.

– My, star­sze istoty, nazy­wamy ich kama­nami – mówił gno­mek, ni to do sie­bie, ni to do Eri, nie prze­ry­wa­jąc skro­ba­nia. Naga skała pokry­wała się skom­pli­ko­wa­nymi, nie­zro­zu­mia­łymi dla niej zna­kami. – „Kaman” można prze­tłu­ma­czyć jako „kamienny czło­wiek”. Ludz­kie legendy też o nich wspo­mi­nają, jako o kamul­cach. To stwo­rze­nia stare jak świat, nie­któ­rzy mówią, że razem z nim powstały. I w miarę jak świat się sta­rzał, sta­rzały się i one. Musiały ustą­pić innym isto­tom, gno­mom, smo­kom, skrza­tom, trol­lom, ludziom… Ponie­waż nie­na­wi­dziły wszyst­kiego, co nie pocho­dziło od kamie­nia i skały, bogo­wie ska­zali kama­nów na zagładę. Legendy mówią, że ogni­sty kamień pły­nący w ich żyłach zastygł pod­czas wiel­kiej wody, potopu, który nawie­dził Zie­mię przed wie­loma wie­kami. Zato­pieni w wodzie, która zaga­siła ich ogni­ste serca, zasty­gli w głazy i już wię­cej się nie prze­bu­dzili z kamien­nego snu. Można ich spo­tkać tu i ówdzie, jak zale­gają ciężko w ziemi, o ile ludzie ich nie poroz­bi­jali w poszu­ki­wa­niu budulca na zamki i drogi, dla­tego najwię­cej zostało ich po lasach.

Słu­chała opo­wie­ści gnomka z nie­do­wie­rza­niem. Hana nic nie wspo­mi­nała o żad­nych kama­nach czy kamul­cach. Z dru­giej strony, stara służka mogła po pro­stu nie znać tej legendy, a może Eri nie zdą­żyła jej jesz­cze wysłu­chać.

– To powinno wystar­czyć – oświad­czył Koła­tek i się wypro­sto­wał. – Kto ma dostęp do wie­dzy, może kamana na krótko prze­bu­dzić. Ale trzeba bar­dzo uwa­żać, bo to dziki stwór, wrogi wszyst­kiemu, co nie przy­na­leży do kamien­nego świata.

Wycie dobie­ga­jące z głębi pusz­czy sta­wało się coraz gło­śniej­sze. Towa­rzy­szył mu łomot wielu cięż­kich łap tra­tu­ją­cych leśne poszy­cie. Do wuka, któ­rego spo­tkali przy skale, dołą­czyły inne bestie. Eri poczuła dreszcz zgrozy.

– I ty potra­fisz tego… kamana obu­dzić? – zapy­tała z nie­do­wie­rza­niem. – I jak nam to pomoże?

Gno­mek nastro­szył uszka i skrzy­wił się z obrzy­dze­niem. Gna­jąca przez leśne ostępy horda wuków wpra­wiała w drże­nie zie­mię i drzewa. Przez Las toczył się nara­sta­jący grzmot, zapo­wia­da­jący spi­żową nawałę. Gno­mek pośpiesz­nie nakre­ślił kilka ostat­nich kre­sek i odsko­czył od skały.

– Maru­sza mnie nauczyła, jak to zro­bić! – krzyk­nął do Eri i wska­zał prze­ciw­le­gły skraj polany. – Bie­gnij w tamtą stronę, pro­sto przed sie­bie, aż do rzeki. Dogo­nię cię.

W zwar­tej masie młod­niaka maja­czyła wąska prze­cinka pro­wa­dząca w głąb pusz­czy. Naj­pew­niej wydep­tały ją leśne zwie­rzęta.

– A ty? Co będzie z tobą? – zapy­tała. Wyda­wało się jej, że tam, skąd przy­szli, widzi odle­głe jesz­cze ogniki czer­wo­nych ślepi, bły­ska­jące mię­dzy pniami drzew.

– Idź. – Koła­tek obej­rzał się ner­wowo. – Nic mi się nie sta­nie – zapew­nił. – Wypo­wiem tylko zaklę­cie i pobie­gnę za tobą. Śpiesz się, Eri, one zaraz tu będą!

Dziew­czynka odwró­ciła się i tuląc koszyk do piersi, co sił w nogach pobie­gła ku prze­cince w oddali. Strach doda­wał jej skrzy­deł. Powie­trze wypeł­nił ogłu­sza­jący tupot nad­bie­ga­ją­cych wuków, musiały być naprawdę bli­sko. Kiedy dotarła do zagaj­nika, przy­sta­nęła i zer­k­nęła za sie­bie. Koła­tek krok za kro­kiem cofał się w jej kie­runku z prawą ręką wznie­sioną i coś krzy­czał, ale jego głos ginął w hała­sie czy­nio­nym przez żela­zne wilki, któ­rych szare syl­wetki dostrze­gła mię­dzy drze­wami na skraju polany. Naj­bar­dziej jed­nak zadzi­wia­jące rze­czy działy się ze skałą – dziew­czynka nie mogła uwie­rzyć wła­snym oczom, widząc, jak głaz dygoce, jakby pra­gnąc się wyrwać z objęć ziemi. Jego górna część, przy­po­mi­na­jąca barki i głowę pochy­lo­nego czło­wieka, wyraź­nie się pod­no­siła. Ze skały sypały się mchy i poro­sty, kaman pro­sto­wał się stop­niowo, wzno­sząc ku niebu i obra­ca­jąc na boki nie­fo­remny łeb. Eri stała jak wmu­ro­wana, patrząc na kamien­nego kolosa wynu­rza­ją­cego się z ziemi i sta­ją­cego na dwóch słu­po­wa­tych nogach. Był naprawdę wielki, prze­wyż­szał naj­więk­sze drzewa. W gru­zło­wa­tym łbie pękły dwie szcze­liny i roz­sze­rzyły się w otwory wypeł­nione płyn­nym ogniem, który rzu­cał w noc strugi czer­wo­nego świa­tła. Potwór uniósł prawą łapę i ude­rzył się w kamienną pierś. Głu­chy huk prze­to­czył się przez Las. A potem zapa­dła cisza – wuki, które wypa­dły już na polanę, sta­nęły jak wryte, tło­cząc się bez­ład­nie za prze­wod­ni­kiem. Bestie patrzyły niemo na kamana, a on powoli obra­cał ku nim swą grubo cio­saną, szpetną ska­li­stą głowę.

– W las, Eri, w las! – usły­szała gorącz­kowy szept. To był Koła­tek, który nie­po­strze­że­nie zja­wił się przy niej. – Zaraz się zacznie, ucie­kajmy.

Nie musiał tego dwa razy powta­rzać. Pomknęli oboje prze­cinką, gno­mek przo­dem, zręcz­nie omi­ja­jąc prze­szkody – korze­nie i zdra­dliwe wykroty – a Eri tuż za jego ple­cami. Cisza na polance urwała się po chwili jak ucięta nożem. Wycie żela­znych wil­ków mie­szało się z rykiem kamana przy­po­mi­na­ją­cym grzmot wodo­spadu. Sły­szeli trzask miaż­dżo­nych spi­żo­wych ciał i huk kru­szo­nej skały.

Koła­tek zatrzy­mał się na moment, nasłu­chu­jąc.

– Głu­pie bydlęta! – mruk­nął, nie kry­jąc peł­nego satys­fak­cji uśmieszku. – Z prze­bu­dzo­nym kamul­cem można postę­po­wać wyłącz­nie w jeden spo­sób: omi­jać go z daleka.

Eri też przy­sta­nęła, z tru­dem łapiąc powie­trze. Nocne biegi po lesie były okrut­nie męczące, poza tym koszyk z jajem, tak począt­kowo lekki, coraz bar­dziej jej cią­żył.

– Już nie­da­leko – pocie­szył ją Koła­tek, widząc, jak wal­czy z zadyszką. – Nie musimy tak pędzić, wuki mają teraz inne zaję­cie.

Dziew­czynka posta­wiła koszyk na ziemi i spraw­dziła, czy jajo tkwi wygod­nie w mięk­kim koko­nie. I wtedy pomy­ślała o mamie i jej łagod­nych, mądrych oczach, o małym Miszce, który pew­nie słodko spał w koły­sce, o ojcu, mają­cym wró­cić na zimę, i dobrym star­szym bra­cie Jani­sie. Poczuła, że coś ją mocno ści­ska za serce.

– A dokąd wła­ści­wie idziemy? – zapy­tała.

Gno­mek mach­nął ręką, wska­zu­jąc przed sie­bie.

– O, tam, sły­szysz, jak szumi rzeka? Na brzegu mam ukrytą łódkę, dalej popły­niemy.

– Nie o to pytam… Chcia­ła­bym wró­cić do domu! Do mamy, do braci! Cze­kają na mnie! Ja nie mogę tak sobie po pro­stu pójść…

Koła­tek ujął ją za rękę i deli­kat­nie, ale sta­now­czo pocią­gnął za sobą. Znowu szli prze­cinką w stronę rzeki.

– Nie możesz wró­cić do wio­ski – powie­dział poważ­nym tonem. – Maru­sza powie­rzyła ci smo­cze jajo i powin­naś go strzec jak źre­nicy oka. Jeśli mały smok dosta­nie się w moc Widu­kinda, sta­nie się wiel­kie nie­szczę­ście. Wuki wie­dzą, że masz jajo i pójdą za tobą wszę­dzie. Naprawdę chcesz je spro­wa­dzić do waszej osady? Te bestie nie znają lito­ści… sama widzia­łaś! Ciężko mi to mówić, ale im dalej odej­dziemy od wio­ski, tym dla two­ich bli­skich będzie lepiej. Uchro­nisz ich przed gnie­wem Widu­kinda.

Nie mogła nie przy­znać mu racji, gno­mek prze­ma­wiał bar­dzo roz­sąd­nie. Gdyby wró­ciła do domu, spro­wa­dzi­łaby tam za sobą wuki, a może i samego cza­row­nika. Kto się oprze żela­znym wil­kom, skoro nawet Maru­sza nie potra­fiła ich prze­gnać? Żal i tęsk­nota znowu ści­snęły serce dziew­czynki. Pod powie­kami poczuła łzy. Czy kie­dy­kol­wiek jesz­cze zoba­czy mamę, braci i ojca? Czy kie­dyś zdoła wró­cić do domu?

Szli na­dal prze­cinką, aż nagle Koła­tek z sobie tylko zna­nych powo­dów skrę­cił w prawo. Weszli mię­dzy wyso­kie drzewa, które wnet zaczęły się prze­rze­dzać. W oddali bły­snęło lustro wody, posre­brzone świa­tłem księ­życa. Odgłosy walki na pola­nie dawno uci­chły, ode­szli zbyt daleko. Sły­szeli teraz deli­katny szmer pły­ną­cej wody. Po kil­ku­na­stu kro­kach zna­leźli się na brzegu.

Rzeka była w tym miej­scu tak sze­roka, że z led­wo­ścią dostrze­gali ciemną linię drzew na prze­ciw­le­głym brzegu. Koła­tek rozej­rzał się uważ­nie, jakby nie­pewny, czy tra­fili we wła­ściwe miej­sce.

– Pocze­kaj tu na mnie – powie­dział do Eri. – Pójdę po łódkę i zaraz wrócę.

W tym momen­cie nad Lasem prze­to­czył się głu­chy, dud­niący grzmot i wzniósł się słup czer­wo­nego ognia, rzu­ca­jąc na drzewa i rzekę upiorną poświatę. Eri drgnęła i prze­stra­szona przy­tu­liła się do Kołatka. Gno­mek pogła­skał ją uspo­ka­ja­jąco po gło­wie.

– To kaman – wyja­śnił. – Cza­sem wybu­cha, gdy nie daje sobie rady w walce. Nisz­czy wtedy i sie­bie, i swo­ich wro­gów.

Odsu­nęła się nieco i spoj­rzała na niego z podzi­wem.

– Ty wszystko wie­dzia­łeś! – wykrzyk­nęła.

– Raczej Maru­sza, bo nauczyła mnie zaklę­cia – odparł. – Nie wiemy, czy wszyst­kie wuki zgi­nęły, więc lepiej się stąd czym prę­dzej oddalmy. Na szczę­ście one nie potra­fią pły­wać, są za cięż­kie.

Powie­dziaw­szy to, znik­nął w gęstwi­nie. Noc powoli dobie­gała końca, niebo bla­dło i głę­boka czerń prze­cho­dziła w sza­rość. Eri usia­dła na pochy­lo­nym pniaku pod­my­tym przez nurt rzeki i poło­żyła sobie kobiałkę na kola­nach. Ogar­nęło ją nagłe, prze­możne zmę­cze­nie. Zamknęła oczy, sta­ra­jąc się przy­po­mnieć sobie dom rodzinny, obej­ście, zwie­rzęta, które tak lubiła, mamę pochy­loną nad dzieżą z roz­ro­bio­nym cia­stem, Miszkę, doka­zu­ją­cego w pie­lusz­kach, star­szego brata Janisa, stru­ga­ją­cego dla niej lalkę, wresz­cie ojca, po powro­cie z wędrówki wycią­ga­ją­cego z uśmie­chem gości­niec, piękne czer­wone korale… Na policz­kach poczuła znowu gorące łzy. I bole­sny ucisk, tam, w środku, gdzie biło jej udrę­czone serce.

Usły­szała cichy plusk i stuk­nię­cie. Ock­nęła się i zoba­czyła Kołatka, który nie­opo­dal przy­bi­jał do brzegu nie­dużą pła­sko­denną łódką. Musiał wcze­śniej ukryć ją w pobli­skich zaro­ślach.

– Hej, Maru­sza dobrze to wymy­śliła. Jak popły­niemy rzeką, tak łatwo nas nie odnajdą! – zawo­łał. – Na co cze­kasz, Eri? Wsia­daj, pro­szę.

Dziew­czynka poło­żyła rękę na piersi, tam, gdzie drżało jej małe serce ści­skane nie­zmie­rzoną tęsk­notą.

– Nie wie­dzia­łam, że to tak boli – powie­działa, z tru­dem tłu­miąc szloch.

Gno­mek popa­trzył na nią smutno.

– Wiem, Eri, ja też tęsk­nię za Maru­szą…

Pomógł jej usa­do­wić się na małej ławeczce na dzio­bie łodzi, po czym, ciężko wes­tchnąw­szy, odbił od brzegu. Eri posta­wiła koszyk obok sie­bie i dotknęła jaja. Miała wra­że­nie, że w środku coś się poru­szyło, po czym lękli­wie zamarło. Pochy­liła się nad kobiałką.

– Nie bój się – szep­nęła. – Nie oddam cię Widu­kin­dowi.

Koła­tek zanu­rzył wio­sła w wodzie. Sza­rówka dobie­ga­ją­cej kresu nocy prze­cho­dziła w pierw­sze bla­ski przed­świtu. Pły­nęli w dół rzeki, a wscho­dzące słońce oświe­tlało im drogę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: