Eri i smok - ebook
Eri i smok - ebook
Eri jest inna niż wszyscy. Nie tylko dlatego, że jako jedyna we wsi ma rude włosy. Przyjaźni się z dobrą szeptuchą Maruszą, a zwierzęta okazują jej zdumiewające posłuszeństwo. Pewnego dnia Marusza powierza dziewczynce szczególne zadanie: ochronić ostatnie smocze jajo przed złym Widukindem. To bardzo ważne, bo ten, kto będzie przy narodzinach smoka i nada mu imię, zdobędzie nad nim władzę. A nikt nie chce, by taka potężna broń trafiła w ręce bezlitosnego czarnoksiężnika…
Eri wyrusza w pełną przygód podróż w towarzystwie gnomka Kołatka, kochającego poezję byłego zbója Wergiliusza oraz skrzata Bajazego.
Jacek Inglot – pisarz, publicysta, redaktor, pedagog. Autor powieści dla dzieci („Eri i smok”) i dla dorosłych (m.in. „Inquisitor”, „Quietus”, „Wypędzony”) oraz zbioru opowiadań „Bohaterowie do wynajęcia” (wspólnie z Andrzejem Drzewińskim). W 2016 roku ukazała się jego powieść-dyptyk „Polska 2.0”, przedstawiająca alternatywne wizje przyszłości Polski. Publikował opowiadania i teksty publicystyczne m.in. w „Feniksie”, „Nowej Fantastyce” oraz „Sfinksie”. Dwukrotnie nominowany do nagrody im. Janusza A. Zajdla. Jako autor nie ogranicza się do jednej konwencji literackiej. Pisze zarówno hard SF, jak i fantasy, horror czy historię alternatywną. Dobrze sobie radzi również w mainstreamie, tworząc powieści sensacyjne i historyczne.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-13700-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Eri nigdy nie bała się Lasu.
Wielu ludzi ze wsi odczuwało strach, wchodząc między stare omszałe drzewa na zachodnim skraju puszczy. Nie nazywali jej inaczej niż Lasem. Był on wielki, ciągnął się od ich osady aż do podnóża Mrocznych Gór. Gdyby ktoś chciał go przemierzyć, musiałby iść przez wiele dni i nocy. Nie znalazł się jednak żaden taki śmiałek, ludzie bowiem bali się panującego w Lesie wiecznego półmroku, tajemniczych i groźnych odgłosów, które można było usłyszeć, gdy ktoś zapuścił się zbyt daleko w głąb leśnej gęstwiny. Starsi mieszkańcy wsi mówili, że tak się działo zawsze, choć niektórzy twierdzili, że dopiero od czasu, gdy zamieszkała w nim Marusza. Co prawda często korzystali z usług wiedźmy, która potrafiła niejedno – a to wyleczyć z kurzej ślepoty, a to odczynić urok, zamówić chorobę czy dać amulet od złego oka – ale zarazem odczuwali przed nią respekt. Jak zresztą przed każdym z wiedzących. I dlatego, gdy mieli sprawę do wiedźmy, chętnie wysyłali do niej rudowłosą Eri, małą córkę cieśli, która bez obaw zapuszczała się między posępne drzewa Lasu i wędrowała ścieżką do chaty Maruszy.
Zawsze uważano ją za dziwne dziecko, prawie za odmieńca. Eri była inna choćby dlatego, że jako jedyna we wsi miała rude włosy. Dziwnie też się zachowywała, często zamyślała i nie chciała się bawić z innymi maluchami. Lubiła za to zwierzęta, które okazywały jej zdumiewające posłuszeństwo. Wypytywała często dorosłych o różne rzeczy i chciwie słuchała opowieści Hany, starszej i doświadczonej kobiety, która kiedyś służyła na książęcym dworze i niejedno widziała i wiedziała. Stara służąca chętnie opowiadała o dawnych czasach i snuła wieczorami legendy o czarownikach i rycerzach zmagających się z groźnymi smokami. Eri z ciekawością słuchała tych historii, szeroko otwierając jasnozielone oczy. Szczególnie interesowały ją wiedźmy i chciała wiedzieć o nich wszystko, aż zdziwiona Hana powiedziała do jej ojca, cieśli Stanisa, że Eri chyba jest wiedząca. Ojciec nie ucieszył się z tej wieści, przeciwnie – wyglądał na zmartwionego. „To przez to chodzenie do Maruszy – powiedział. – Powinienem jej tego zabronić”. Nic jednak nie uczynił, gdyż przyszła kolejna wiosna i musiał wyruszyć na wędrówkę w poszukiwaniu pracy. W ich wiosce cieśla nie miał zbyt wiele roboty i Stanis w domu przebywał jedynie zimą, przez resztę roku przemierzał okoliczne krainy, niekiedy zapuszczając się naprawdę daleko, aż do Kraju Nord, na północy. Każde miejsce było dobre, jeśli potrzebowano tam cieśli.
Gdy ojciec wędrował po obcych krajach, w domu zostawała mama z Eri i jej dwoma braćmi, starszym Janisem i młodszym Miszką, zupełnie malutkim, narodzonym zeszłej jesieni. Mama dziewczynki, nawet jeśli zgadzała się z Haną, to niczego po sobie nie dawała poznać. I nie zabraniała córce odwiedzin u Maruszy. Eri raz usłyszała, jak mówi do starej służącej: „Cokolwiek zostało jej przeznaczone, nie w naszej mocy jest się temu przeciwstawiać”. Hana przytaknęła, a potem w zamyśleniu długo przyglądała się dziewczynce, która właśnie zaganiała do obórki upartego koziołka. Zwierzę, zwykle krnąbrne i złośliwe, na dźwięk jej głosu łagodniało i dało się prowadzić bez oporu.
Eri nie bała się ani Lasu, ani wiedźmy, ponieważ wiedziała, że Marusza to dobra szeptucha, która pomaga ludziom w potrzebie. A ci potrafili się odwdzięczyć. Tego dnia niosła w kobiałce dary dla Maruszy. Każdy w podzięce ofiarował, co miał najlepszego. Kowalowa – osełkę słonego masła za spędzenie kurzajek z dłoni jej najstarszego syna; Tejasa, żona garncarza – gomółkę sera utartego z rutą za odpędzenie choroby od jałówki; pasterz Witalij – garnuszek owczego mleka za wygojenie skaleczonej łapy psa; a Midro, pierwszy we wsi gospodarz – kawałek boczku podwędzanego w jałowcowym dymie za uleczenie z bolesnej kolki. Ale Eri uważała, że najlepszy smakołyk przygotowała jej mama – ogromny słodki kołacz za rozpędzenie dziecięcej gorączki, na którą zapadł jej młodszy braciszek.
Zdarzyło się to przed dwoma dniami. Eri zauważyła, że pod wieczór mały Miszka, który cały dzień marudził i płakał, zrobił się naraz czerwony, a potem siny. Dotknęła jego czoła i aż się przeraziła, tak było gorące. Mama też się przestraszyła, a gdy gorączka nie przechodziła, zawołała na pomoc sąsiadki: starą Hanę i Druszę, żonę owczarza. Kobiety doradzały różne sposoby: a to, by okadzić dziecko dymem z palonych ziół, piołunu i rumianku, a to, by obłożyć liśćmi łopianu lub wykąpać w mleku prosto od krowy. Ale nic te zabiegi nie pomagały i z Miszką było coraz gorzej, płakał coraz głośniej. Wtedy Hana powiedziała, że trzeba tu szeptuchy. Była już jednak głęboka noc i nawet Eri nie odważyłaby się wejść do Lasu, aby powiadomić Maruszę o nieszczęściu. Może poszedłby Janis, tylko pracował akurat u owczarza i przebywał ze stadem daleko na połoninach, u podnóża Mrocznych Gór.
Lecz wiedźma tajemnym sposobem wiedziała o wszystkim. Gdy sąsiadki bezradnie opuściły ręce, rozległo się pukanie do drzwi i po chwili na progu chałupy stanęła Marusza. Miała na sobie bury podróżny płaszcz z kapturem, skrywającym jej długie, ciemne jak skrzydło kruka włosy, a w ręku trzymała sękaty kostur, na którego końcu powiewały pasemka przędzy powiązane w dziwne, pewnie magiczne węzełki. Odsunęła kaptur, ukazując młode jeszcze oblicze o żywych, szafirowych oczach. Spojrzała surowo na kobiety załamujące z rozpaczy ręce nad kołyską Miszy.
– Odejdźcie! – rozkazała. – Tu trzeba innych sposobów.
Podeszła do kołyski, pochyliła się nad chłopcem i dotykając jego rozpalonego czoła, powiedziała coś cicho, po czym z uwiązanej przy pasie sakiewki wyjęła buteleczkę z zielonego szkła i wlała odrobinę znajdującej się w niej mikstury do ust chorego dziecka. Lek zadziałał niemal natychmiast, Miszka przestał płakać, jego buzia wypogodziła się i po chwili już słodko spał. Sąsiadki pokiwały z uznaniem głowami.
– Wielką masz moc, szeptucho – powiedziała Hana z podziwem. – Prawdziwe to szczęście dla nas, że mieszkasz tak niedaleko.
Marusza nic na to nie odrzekła, skinęła tylko głową, a gdy kobiety wyszły z chałupy, odciągnęła mamę Eri do kąta i rozmawiały tam dłuższą chwilę, spoglądając przy tym na dziewczynkę, która nucąc pod nosem, kołysała braciszka. Eri nie słyszała, o czym mówią, ale widziała, że wiedźma ma bardzo poważną twarz, a jej mama ukradkiem ociera łzy w kącikach oczu. Bardzo ją to zdziwiło, bo przecież Misza wyglądał na całkiem zdrowego i słodko spał z paluszkiem w buzi. Potem Marusza stanęła na środku izby, wsparła się na kosturze i dłuższą chwilę patrzyła uważnie na Eri, nie przejmując się tym, że dziewczynka zaczęła się peszyć. Później, nie żegnając się, wyszła w noc.
Mały Misza wyzdrowiał tak szybko, że następnego dnia nikt nie pamiętał o jego chorobie – tylko mama wydawała się bardzo smutna, zwłaszcza gdy spojrzała na Eri. Po dwóch dniach wręczyła jej koszyk z darami dla Maruszy i kazała iść do Lasu. Gdy dziewczynka, dźwigając wcale nielekką kobiałkę, szła ścieżką wiodącą na skraj puszczy, stała wciąż przed chałupą i patrzyła za nią, osłaniając oczy od słońca. Eri wydawało się, że mama płacze. Dopiero dużo później zrozumiała dlaczego.
Szła teraz zarośniętą ścieżką między szumiącymi głucho wiekowymi dębami i klonami, wśród których tu i ówdzie wyrastały poskręcane, obsypane białym kwieciem akacje. Chata Maruszy stała na małej polanie w głębi lasu – dostrzegła ją, gdy minęła wielki, porośnięty mchem kamień, który przypominał przygarbionego, dumającego na skraju drogi starca. Chałupa wiedźmy była bardzo stara. Ściany z surowych, niemalowanych bali zarosły gęstym bluszczem, dach pokryto wiązkami tataraku i wikliny, dawno zszarzałymi od deszczu i wiatru, skrzypiące drzwi nie miały żelaznych zawiasów, wisiały na skórzanych pasach, zamykane na prosty skobel. Kiedyś mieszkała tu stara miejscowa szeptucha Agłaja. Po jej śmierci leśna chatynka stała pusta, aż kilka lat temu – Eri już była na świecie – zajęła ją Marusza, wiedźma, która zjawiła się nie wiadomo skąd. Ludzie ze wsi szybko się jednak do niej przyzwyczaili, ponieważ okazała się uczynna, a jej lecznicze czary były skuteczne.
Przed chatą na pniaczku siedział gnomek Kołatek, odźwierny i pomocnik szeptuchy, bardzo miłe stworzenie, podobne trochę do wyrośniętego krecika, o brązowej, pomarszczonej twarzyczce i bystrych czarnych oczkach. Eri uśmiechnęła się na jego widok – z zafrasowaną miną oglądał swoje narzędzie pracy, drewnianą kołatkę, której stukotem zawiadamiał wiedźmę o przybyciu gościa. Teraz marszczył śmiesznie nos i strapiony drapał się po włochatym uszku. Przed chwilą próbował poruszyć kołatką, ale nie wydała żadnego dźwięku. Pokręcił z rezygnacją głową, sięgnął do kieszeni żółtego kubraczka i wyciągnął niewielki nożyk.
– Będę musiał wystrugać sobie nową – powiedział, wcale niezdziwiony pojawieniem się dziewczynki. – Dobrze, że przyszłaś, ona czeka na ciebie. – Wskazał uchylone drzwi.
Wewnątrz chaty jak zwykle pachniało miętą i macierzanką. Na ścianach i u powały wisiały pęczki suszonych ziół, które Eri pomagała Maruszy zbierać wiosną. Później szeptucha robiła z nich wywary i maści na rozmaite dolegliwości i choróbska dokuczające mieszkańcom wsi. Tymi lekami były wypełnione butelki i słoje ustawione w równych rządkach na półkach pod oknami. Ale dziś gospodyni nie krzątała się przy ogromnym glinianym piecu w kącie, gdzie zazwyczaj gotowały się w kociołkach jej lecznicze odwary. Przeciwnie, pochylała się nad wielkim stołem, zajmującym środek izby. Trzymała w dłoniach niezwykłą rzecz: czarną, kulistą i posępnie połyskującą.
Eri widziała kiedyś podobny przedmiot. Latem zeszłego roku przeciągał przez ich wieś rycerz z dwiema córkami, bardzo pięknymi i strojnie ubranymi pannami. Każda miała na szyi sznur z takimi kulkami, przypominającymi korale z jarzębiny, ale większe, śnieżnobiałe i lśniące własnym światłem, jakby w każdej kuleczce uwięziono promyk bladego zimowego słońca. Mama powiedziała wtedy zadziwionej Eri, że to perły, cenne klejnoty pochodzące z morza.
Perła, którą trzymała Marusza, była inna. Przede wszystkim bardzo duża, wręcz olbrzymia, ledwo się mieściła w dłoniach szeptuchy. No i była czarna, choć też świeciła – jednak nie ciepłym blaskiem słońca, lecz zimno jak błyskawica w burzową noc. Dziewczynka wpatrywała się zafascynowana w kulę, którą Marusza ostrożnie umieściła w głębokim koszyku wyściełanym gałgankami, motkami wełny i skrawkami mięciutkiego króliczego futerka. Na jej zwykle pogodnym obliczu malowało się zatroskanie, a gładkie przedtem czoło było zmarszczone. Marusza popatrzyła na Eri z powagą.
– Cieszę się, że już jesteś – powiedziała. – Nie mamy zbyt wiele czasu. Oni niedługo tu będą.
Eri nic nie rozumiała. Kto miał tu przybyć i po co? Nie śmiała pytać, ale widziała wyraźnie, że szeptucha jest bardzo przejęta. Usadowiła kulę w miękkim gnieździe w koszyku i przywołała dziewczynkę.
– Wiesz, co to jest? – zapytała.
Eri pokręciła głową. Wpatrywała się w kulę, która lśniła coraz intensywniej i dziewczynce wydawało się, że dostrzega wewnątrz niewyraźny, ledwo widoczny ruch, podobny do śmignięcia ryby pod powierzchnią ciemnej wody.
– Ale o smokach słyszałaś?
Każdy słyszał o smokach. Stara Hana wszak często opowiadała dzieciom o zamierzchłych czasach, gdy smoki były tak liczne jak gwiazdy na niebie. Według starych podań smoki żyły na ziemi jeszcze przed ludźmi i uważały się za władców świata. Gdy pojawili się ludzie, rozgorzała wielka wojna, którą ludzkie plemiona wygrały przy pomocy czarowników. Pokonane smoki opuściły zasiedlone przez człowieka krainy i, jak głosiły legendy, odleciały za morze. Hana z upodobaniem snuła zwłaszcza opowieści o rycerzu Trygławie, dzielnym pogromcy smoków, broniącym przed nimi kobiet i dzieci. Trygław kochał śliczną księżniczkę Bitis, którą porwał podstępny smok Dragulon, aby ją więzić w niedostępnej wieży w odległej krainie. Eri zawsze bardzo wzruszały opowieści o nieszczęsnym rycerzu szukającym ukochanej po całym świecie.
– Smoków nie ma od dawna – zauważyła. – Odeszły po tym, jak Trygław pokonał Dragulona i odnalazł swoją Bitis.
Szeptucha, do tej pory bardzo poważna, uśmiechnęła się nieznacznie.
– Tak, smoki odeszły – potwierdziła. – Też tak myśleliśmy w Zamku o Czterech Wieżach…
Eri na te słowa poczuła ucisk w żołądku. O Zamku o Czterech Wieżach Hana również wspomniała, choć niechętnie. Miała w nim siedzibę Wielka Rada, stanowiąca zgromadzenie najpotężniejszych czarnoksiężników. „Tam odprawiają swoje tajemne obrzędy i im mniej my, zwykli ludzie, o tym wiemy, tym dla nas lepiej” – powiedziała Hana tonem ucinającym dyskusję i Eri bała się dopytywać.
– Aż do dnia, gdy pewien stary gnom, penetrując jaskinie w Mrocznych Górach w poszukiwaniu cennych minerałów, znalazł to. – Marusza wskazała spoczywającą w koszyku czarną, opalizującą kulę. – Podejdź i dotknij – zachęciła dziewczynkę.
Kula była gładka, wręcz śliska. Eri spodziewała się, że poczuje chłód kamienia, ale nie, przeciwnie, odczuła ciepło. Dotykając ostrożnie czarnej powierzchni, odniosła wrażenie, że nieruchoma przecież kula leciutko drży. Nieprzenikniona granatowa czerń rozjaśniła się na chwilę, jakby rozświetlona od środka, i Eri znowu zdawało się, że w środku coś się poruszyło. Pochyliła się jeszcze bardziej, ale kula, jakby spłoszona jej bliskością, ściemniała z powrotem do granatowej czerni. Dziewczynka poczuła nagły przypływ lęku.
– Ten stary gnom bez trudu odgadł, co znalazł – ciągnęła swą opowieść Marusza. – I bardzo się wystraszył. Początkowo chciał wrzucić znalezisko do najgłębszej przepaści w Mrocznych Górach, ale potem się rozmyślił. Postanowił przynieść to, co znalazł w jaskini, do Zamku o Czterech Wieżach i powierzyć czarodziejom.
Im dłużej Eri wpatrywała się w kulę i słuchała szeptuchy, tym bardziej zaczynała rozumieć.
– Maruszo, czy chcesz powiedzieć, że to jest…
Wiedźma westchnęła ciężko i powiedziała:
– Tak, Eri, ten gnom znalazł smocze jajo. To, którego dotykasz.
Dziewczynka pisnęła i odskoczyła od koszyka, z przestrachem wpatrując się w czarną kulę. Wydawała się jej jeszcze groźniejsza niż przedtem.
– Zebrała się Wielka Rada Czterech Wież. Lecz czarodzieje i wiedźmy nie potrafili dojść do porozumienia, co mają zrobić z tak nieoczekiwanym i niebezpiecznym prezentem. Jedni żądali, aby jajo wrzucić do ognia i zniszczyć, inni chcieli je wykorzystać do sporządzenia wyjątkowo silnych amuletów i mikstur, w rodzaju wody życia – smoki, jak pewnie wiesz, są obdarzone długowiecznością – ale najbardziej podejrzanie zachowywał się jeden potężny mag z wielkiego i starodawnego rodu czarodziejów, którego pradziad uczestniczył w wojnie ze smokami. Nazywał się Widukind. Z początku nic nie mówił, a potem – gdy inni kłócili się coraz zacieklej – zaproponował, aby na razie nic nie robić, a decyzję podjąć następnego dnia.
Wiedźma przerwała opowieść i pieszczotliwie pogładziła jajo. Najwyraźniej wcale się go nie bała.
– Byłam na tej radzie i bacznie obserwowałam Widukinda. Kiedy przemawiał, zauważyłam w jego oku błysk chciwości. Bardzo mi się to nie spodobało, ponieważ wiedziałam, do czego zmierza. Pragnął mieć smocze jajo wyłącznie dla siebie!
– Ale dlaczego? – wyrwało się Eri. – Chciał je przerobić na te mikstury?
Wiedźma nie odpowiedziała. Zaniepokojona jakimś odgłosem z zewnątrz wyprostowała się i zaczęła nasłuchiwać z palcem na ustach. Teraz i Eri usłyszała daleki, stłumiony przez puszczę pogłos, przypominający wycie wilka.
– Są coraz bliżej – mruknęła Marusza, po czym sięgnęła na półkę po puzderko, wyjęła z niego szczyptę szarego proszku i rzuciła za siebie przez lewe ramię, szepcząc jakieś słowa. Po chacie rozniósł się zapach piołunu.
– No, trochę jeszcze pobłądzą – powiedziała. – Nie, Widukindowi wcale nie zależało na wodzie życia. On wiedział, że ze smoczego jaja można mieć o wiele większe pożytki.
Skrzypnęły drzwi i do chaty zajrzał Kołatek z przestrachem w oczach.
– Maruszo, są niedaleko! – zawołał drżącym głosem.
– Wiem, Kołatku – odparła łagodnie Marusza. – Niedługo pójdziecie. Weź worek, który ci przygotowałam.
Gnomek skinął głową i wrócił na podwórze. Eri czuła się coraz bardziej nieswojo, tak jakby lęk Kołatka i jej się udzielił. Wiedźma raz jeszcze sypnęła szczyptą proszku i kontynuowała opowieść:
– Widukind znał bowiem największą tajemnicę smoczego plemienia. Oto ten, kto będzie przy narodzinach smoka i nada mu imię, zdobędzie nad nim nieograniczoną władzę. Taki smok będzie mu we wszystkim posłuszny, a przecież wiesz z dawnych legend, Eri, jaki potrafi być z niego nieprzyjaciel rodzaju ludzkiego. Ktoś, kto zdobyłby władzę nad smokiem, mógłby zapanować nad światem. I to właśnie zobaczyłam w oczach Widukinda. Ten czarownik nade wszystko na świecie pragnął władzy i dlatego chciał mieć posłusznego sobie smoka!
Z miejsca na tyłach chaty, gdzie znajdowała się drewutnia, dobiegły hałasy, ale wiedźma nie zwróciła na nie uwagi. Eri pomyślała, że to widocznie Kołatek wykonuje jej polecenia. Marusza popatrzyła z czułością na jajo i jeszcze raz pogładziła je delikatnie, po czym starannie przykryła kawałkiem króliczego futerka.
– Smok to stworzenie rozumne i – tak jak człowiek – może być dobry albo zły, nic nie jest z góry przesądzone. Lecz Widukind to zły czarownik i takiego też wychowałby sobie smoka. Nie mogłam na to pozwolić. Gdy narada dobiegła końca, magowie oddalili się na spoczynek, a smocze jajo, pilnowane przez dwa gnomy, zostało w sali Wielkiej Rady Czterech Wież. Udałam się tam w środku nocy, rzuciłam na strażników czar głębokiego snu i… ukradłam jajo. Kiedy się oddalałam z nim ukrytym w kobiałce, zauważyłam, że do sali zmierza Widukind. Czarownik wpadł na ten sam pomysł, tyle że się spóźnił. Jeszcze tej nocy uciekłam z zamku, wiedząc, że Widukind nigdy nie przestanie mnie szukać… mnie i smoczego jaja. Długo wędrowałam po świecie, szukając odpowiedniej kryjówki. W końcu osiedliłam się w waszym Lesie, mając nadzieję, że Widukind nie wpadnie na mój trop w tej głuszy, tak daleko od Czterech Wież. Niestety, moja Eri, właśnie mnie odnalazł.
Gdzieś w środku puszczy, całkiem niedaleko, rozległo się przeciągłe wilcze wycie – dziwne i straszne, z metalicznym poświstem, jakby nie dobywało się z gardła zwierzęcia, lecz ze spiżowego rogu. Dziewczynka wzdrygnęła się, ogarnięta coraz większym lękiem. Spojrzała pytająco na Maruszę, która zachowywała niewzruszony spokój.
– To wuki, żelazne wilki, sługi Widukinda – wyjaśniła. – Po mojej ucieczce z Czterech Wież czarnoksiężnik rozesłał je po całym świecie, aby mnie tropiły. Niedawno dotarły do tej krainy i weszły do Lasu. Długo zwodziłam je swoimi czarami, ale są zbyt liczne, a magia Widukinda jest zbyt potężna. Dłużej ich nie powstrzymam.
Sięgnęła po kobiałkę z jajem i wręczyła koszyk zaskoczonej Eri. Smocze jajo, mimo że spore, było zadziwiająco lekkie.
– Pójdziesz z nim przez Las, a potem dalej, Kołatek cię poprowadzi. Musicie dotrzeć do mojej siostry Ewanny, dobrej wróżki, która wam pomoże. Trzeba zrobić wszystko, aby uchronić smoka przed Widukindem. On wie, że nie zostało mu zbyt wiele czasu, ponieważ smok niedługo się wykluje.
Dziewczynka oniemiała, zaskoczona i zdumiona. W głowie miała zupełny mętlik i w pierwszej chwili nie mogła wykrztusić ani słowa, bezradnie wodząc wzrokiem od Maruszy do trzymanej w ręce kobiałki. Wiedźma zdawała się nie zwracać na nią więcej uwagi, sięgnęła po stojący w kącie kostur i zaczęła dowiązywać do niego nowe pasemka przędzy, mrucząc coś pod nosem.
– Ale ja… nie mogę nigdzie iść! – wydusiła z siebie w końcu Eri. – Powinnam wracać do domu, czekają na mnie mama i bracia…
Marusza odłożyła kostur i popatrzyła smutno na Eri.
– Twoja mama wie, że nie wrócisz.
Do chaty znowu zajrzał Kołatek, coraz bardziej podenerwowany. Na plecach niósł wypchany worek i przytroczony kołczan ze strzałami, a na ramieniu – łuk.
– Są coraz bliżej! – pisnął. – Musimy uciekać, bo zaraz będzie za późno!
Kołatek, widząc, że Eri wciąż stoi w miejscu i nie bardzo wie, jak postąpić, złapał ją za rękę i pociągnął za próg. Na zewnątrz było już tyle dymu, że ledwo widzieli ścianę Lasu na skraju polany. Ale Kołatek najwidoczniej wiedział, gdzie iść, nie puszczał bowiem ręki dziewczynki i pewnie kierował się ku drzewom, między którymi kłębiła się magiczna mgła. W ten sposób wiedźma osłaniała ich ucieczkę, ukrywając oboje przed wzrokiem wuków. Nim weszli do puszczy, Eri obejrzała się w stronę chaty Maruszy, ledwo widocznej zza siwego oparu – i wydawało się jej, że widzi krążące wokół niej szare cienie, pobłyskujące zimnym metalem. Mocniej ścisnęła pałąk kobiałki. W uszach cały czas pobrzmiewały jej słowa szeptuchy: „Ten, kto będzie przy narodzinach smoka i nada mu imię, zdobędzie nad nim nieograniczoną władzę”.
Wchodzili z Kołatkiem coraz głębiej w Las.II. KAMIENNI LUDZIE
Wuk stał nieruchomo na szczycie skały i wył do księżyca.
Jego ponury, brzmiący spiżem głos odbijał się w puszczy dalekim echem. Z głębi Lasu odpowiadały mu wycia innych wuków. Żelazny wilk poruszył się i spojrzał, jak się Eri zdawało, wprost na kępę leszczyn obrosłych wiciokrzewem, w której się skryli z Kołatkiem. Czerwone ślepia gorzały w ciemności jak para głowni wyciągniętych z ogniska. Stwór przy każdym ruchu chrzęścił metalicznie, bo zamiast sierści miał żelazne kolce, połyskujące matowo w świetle księżyca. Dziewczynka skuliła się jeszcze bardziej, czując, jak serce głośno łomoce jej w piersi. Przycupnięty obok niej Kołatek położył palec na ustach i ostrożnie pochylił liściastą gałązkę, chcąc ich lepiej osłonić przed ognistym wzrokiem wuka. Lecz to właśnie zwróciło uwagę bestii, która jednym susem zeskoczyła ze skały i znalazła się niepokojąco blisko.
Przerażony gnomek złapał Eri za ramię i pociągnął za sobą w głąb kępy. O mało nie krzyknęła z bólu, gdy nagle odgięta witka chlasnęła ją po policzku. Zacisnęła jednak zęby i tylko mocniej chwyciła za pałąk kobiałki z jajem.
– Ciiii… – tchnął jej do ucha Kołatek. – Jak nas zauważy, zginiemy.
Wuk się przyczaił i czekał. Nie widzieli go zza ściany zieleni, poza tym w Lesie zrobiło się ciemno. Noc zapadła bardzo szybko, wcześniej niż zwykle; Eri zastanawiała się, czy nie była to kolejna magiczna sztuczka Maruszy. Wuk, widać zniecierpliwiony daremnym oczekiwaniem, zaczął się kręcić wokół ich kryjówki. Słyszeli wyraźnie jego oddech, z metalicznym poświstem dobywający się z gardzieli. Zataczał coraz ciaśniejsze koła, raz po raz przystawał i wsuwał paszczę między gałązki wiciokrzewu. W końcu zatrzymał się na dobre i zaczął rwać leszczynowe witki, chwytając je żelaznymi szczękami tuż przy ziemi. Eri poczuła, że Kołatek przysunął się do niej i sięgnął do kieszeni. W bladej księżycowej poświacie błysnęło ostrze noża.
Dziewczynkę ogarnęła rozpacz. Gnomek, choć tak dzielny, nie mógł jej obronić swoim nożykiem do drewna, nie przed taką bestią. Żelazny wilk cierpliwie wycinał pędy, torując sobie drogę. Był coraz bliżej. Kołatek sapnął z desperacją i wysunął się do przodu – między listowiem widzieli już czerwone ślepia potwora. Jeszcze kilka ruchów obrośniętego żelazną szczeciną łba i wuk znajdzie się tuż przy nich. „Maruszo, ratuj!” – pomyślała Eri, zamknęła oczy i z całej siły przycisnęła do piersi kobiałkę.
W tym momencie wuk się zatrzymał i zamarł. Coś się działo u podnóża skały. Dobiegały stamtąd dziwne odgłosy, ni to chrumkania, ni to mlaskania. Bestia też je usłyszała, przez chwilę tkwiła w bezruchu, jakby niepewna, co powinna zrobić, po czym wycofała się z hałasem. Eri, zaskoczona, otworzyła oczy.
– To pewnie dziki – szepnął Kołatek. – Musimy stąd uciekać, on zaraz wróci.
Chwycił ją za rękę i ostrożnie wypełzli spomiędzy zarośli. Kołatek przyłożył palec do ust i wskazał skałę. Cały czas dobiegały stamtąd niepokojące odgłosy, porykiwania wuka i zwierzęce kwiki.
– Wuki mają znakomity wzrok i słuch, ale węch kiepski – zauważył. – Gdyby nas wyczuł, dziki by go nie odciągnęły.
Weszli między drzewa. Pociemniało, ponieważ bujne listowie dębów i klonów nie przepuszczało księżycowych promieni. Kołatek prowadził ich sobie tylko znaną ścieżką, bezbłędnie odnajdując drogę w gęstniejących ciemnościach. Eri dreptała za nim posłusznie, ściskając oburącz koszyk ze swoim podopiecznym. Wsunęła rękę pod królicze futerko i ostrożnie pogładziła kulisty kształt. Jajo było ciepłe i przyjemne w dotyku. W miarę jak się oddalali od wciąż grasującego przy skale wuka, strach, który towarzyszył jej od chwili opuszczenia chaty Maruszy, powoli topniał. Jednak niebezpieczeństwo wcale nie minęło. Gnomek co rusz się zatrzymywał i nasłuchiwał pilnie, po czym przyśpieszał. W końcu szli w takim tempie, że dziewczynka z trudem dotrzymywała mu kroku.
W pewnej chwili Kołatek przystanął na dłużej. Nasłuchiwał z wytężoną uwagą, przykładając dłoń do ucha. Z oddali dobiegło ich znajome metaliczne wycie.
– Idzie za nami i zwołuje kamratów – powiedział z niepokojem. – Niedobrze, bardzo niedobrze.
Eri znowu poczuła w piersi zimne ukłucie strachu.
– Co teraz zrobimy, Kołatku? – szepnęła.
Gnomek rozejrzał się uważnie dookoła. Co prawda było już tak ciemno, że dziewczynka z trudem dostrzegała własną wyciągniętą rękę, ale jej towarzyszowi zdawało się to nie przeszkadzać. Stara Hana mówiła kiedyś, że gnomy i skrzaty widzą w ciemności znacznie lepiej od ludzi, prawie tak dobrze jak koty. Teraz Eri się przekonała, że to prawda, gdyż Kołatek bez wahania skręcił w prawo. Szli kilkadziesiąt kroków gęstym niskopiennym zagajnikiem, wolno, bo musieli odginać chłoszczące ich po twarzach gałązki, aż wyszli na niewielką polankę, pośrodku której widniał ogromny głaz, prawdziwy skalny olbrzym, większy nawet od chałupy Midra, u podnóża porośnięty gęsto mchem. Biały kamień odbijał blask księżyca i Eri zauważyła, że stercząca na łączce skała kształtem przypomina zgarbionego, drzemiącego starca, któremu zdarzyło się przysnąć na ławie. Podobny głaz zalegał przy polanie, na której znajdowała się chata Maruszy.
Kołatek podszedł do kamienia i zaczął oczyszczać z mchu ten jego fragment, który mógłby być kolanem siedzącej sylwetki.
– Co robisz, Kołatku?! – zawołała Eri, oglądając się z lękiem za siebie. – Powinniśmy uciekać, te bestie zaraz tu będą!
– Nie zdążymy – odparł gnomek, skrobiąc coś szybko swoim kozikiem na oczyszczonym kawałku skalnej bryły. – Muszę go obudzić, to nasz jedyny ratunek.
Eri patrzyła na niego z przerażeniem. Czyżby Kołatek ze strachu postradał zmysły? Słyszała, że ludzie ogarnięci paniką tracą rozum i robią rzeczy niemające sensu. Jeśli mu się teraz coś podobnego przydarzyło, to… Nie chciała nawet o tym myśleć. Kołatek niewzruszony skrobał dalej nożem po kamieniu, mamrocząc pod nosem. Dostrzegła, że chaotyczne początkowo kreski zaczęły się łączyć w dziwne znaki, przypominające trochę te, które widziała na niektórych przedmiotach w chacie Maruszy.
– My, starsze istoty, nazywamy ich kamanami – mówił gnomek, ni to do siebie, ni to do Eri, nie przerywając skrobania. Naga skała pokrywała się skomplikowanymi, niezrozumiałymi dla niej znakami. – „Kaman” można przetłumaczyć jako „kamienny człowiek”. Ludzkie legendy też o nich wspominają, jako o kamulcach. To stworzenia stare jak świat, niektórzy mówią, że razem z nim powstały. I w miarę jak świat się starzał, starzały się i one. Musiały ustąpić innym istotom, gnomom, smokom, skrzatom, trollom, ludziom… Ponieważ nienawidziły wszystkiego, co nie pochodziło od kamienia i skały, bogowie skazali kamanów na zagładę. Legendy mówią, że ognisty kamień płynący w ich żyłach zastygł podczas wielkiej wody, potopu, który nawiedził Ziemię przed wieloma wiekami. Zatopieni w wodzie, która zagasiła ich ogniste serca, zastygli w głazy i już więcej się nie przebudzili z kamiennego snu. Można ich spotkać tu i ówdzie, jak zalegają ciężko w ziemi, o ile ludzie ich nie porozbijali w poszukiwaniu budulca na zamki i drogi, dlatego najwięcej zostało ich po lasach.
Słuchała opowieści gnomka z niedowierzaniem. Hana nic nie wspominała o żadnych kamanach czy kamulcach. Z drugiej strony, stara służka mogła po prostu nie znać tej legendy, a może Eri nie zdążyła jej jeszcze wysłuchać.
– To powinno wystarczyć – oświadczył Kołatek i się wyprostował. – Kto ma dostęp do wiedzy, może kamana na krótko przebudzić. Ale trzeba bardzo uważać, bo to dziki stwór, wrogi wszystkiemu, co nie przynależy do kamiennego świata.
Wycie dobiegające z głębi puszczy stawało się coraz głośniejsze. Towarzyszył mu łomot wielu ciężkich łap tratujących leśne poszycie. Do wuka, którego spotkali przy skale, dołączyły inne bestie. Eri poczuła dreszcz zgrozy.
– I ty potrafisz tego… kamana obudzić? – zapytała z niedowierzaniem. – I jak nam to pomoże?
Gnomek nastroszył uszka i skrzywił się z obrzydzeniem. Gnająca przez leśne ostępy horda wuków wprawiała w drżenie ziemię i drzewa. Przez Las toczył się narastający grzmot, zapowiadający spiżową nawałę. Gnomek pośpiesznie nakreślił kilka ostatnich kresek i odskoczył od skały.
– Marusza mnie nauczyła, jak to zrobić! – krzyknął do Eri i wskazał przeciwległy skraj polany. – Biegnij w tamtą stronę, prosto przed siebie, aż do rzeki. Dogonię cię.
W zwartej masie młodniaka majaczyła wąska przecinka prowadząca w głąb puszczy. Najpewniej wydeptały ją leśne zwierzęta.
– A ty? Co będzie z tobą? – zapytała. Wydawało się jej, że tam, skąd przyszli, widzi odległe jeszcze ogniki czerwonych ślepi, błyskające między pniami drzew.
– Idź. – Kołatek obejrzał się nerwowo. – Nic mi się nie stanie – zapewnił. – Wypowiem tylko zaklęcie i pobiegnę za tobą. Śpiesz się, Eri, one zaraz tu będą!
Dziewczynka odwróciła się i tuląc koszyk do piersi, co sił w nogach pobiegła ku przecince w oddali. Strach dodawał jej skrzydeł. Powietrze wypełnił ogłuszający tupot nadbiegających wuków, musiały być naprawdę blisko. Kiedy dotarła do zagajnika, przystanęła i zerknęła za siebie. Kołatek krok za krokiem cofał się w jej kierunku z prawą ręką wzniesioną i coś krzyczał, ale jego głos ginął w hałasie czynionym przez żelazne wilki, których szare sylwetki dostrzegła między drzewami na skraju polany. Najbardziej jednak zadziwiające rzeczy działy się ze skałą – dziewczynka nie mogła uwierzyć własnym oczom, widząc, jak głaz dygoce, jakby pragnąc się wyrwać z objęć ziemi. Jego górna część, przypominająca barki i głowę pochylonego człowieka, wyraźnie się podnosiła. Ze skały sypały się mchy i porosty, kaman prostował się stopniowo, wznosząc ku niebu i obracając na boki nieforemny łeb. Eri stała jak wmurowana, patrząc na kamiennego kolosa wynurzającego się z ziemi i stającego na dwóch słupowatych nogach. Był naprawdę wielki, przewyższał największe drzewa. W gruzłowatym łbie pękły dwie szczeliny i rozszerzyły się w otwory wypełnione płynnym ogniem, który rzucał w noc strugi czerwonego światła. Potwór uniósł prawą łapę i uderzył się w kamienną pierś. Głuchy huk przetoczył się przez Las. A potem zapadła cisza – wuki, które wypadły już na polanę, stanęły jak wryte, tłocząc się bezładnie za przewodnikiem. Bestie patrzyły niemo na kamana, a on powoli obracał ku nim swą grubo ciosaną, szpetną skalistą głowę.
– W las, Eri, w las! – usłyszała gorączkowy szept. To był Kołatek, który niepostrzeżenie zjawił się przy niej. – Zaraz się zacznie, uciekajmy.
Nie musiał tego dwa razy powtarzać. Pomknęli oboje przecinką, gnomek przodem, zręcznie omijając przeszkody – korzenie i zdradliwe wykroty – a Eri tuż za jego plecami. Cisza na polance urwała się po chwili jak ucięta nożem. Wycie żelaznych wilków mieszało się z rykiem kamana przypominającym grzmot wodospadu. Słyszeli trzask miażdżonych spiżowych ciał i huk kruszonej skały.
Kołatek zatrzymał się na moment, nasłuchując.
– Głupie bydlęta! – mruknął, nie kryjąc pełnego satysfakcji uśmieszku. – Z przebudzonym kamulcem można postępować wyłącznie w jeden sposób: omijać go z daleka.
Eri też przystanęła, z trudem łapiąc powietrze. Nocne biegi po lesie były okrutnie męczące, poza tym koszyk z jajem, tak początkowo lekki, coraz bardziej jej ciążył.
– Już niedaleko – pocieszył ją Kołatek, widząc, jak walczy z zadyszką. – Nie musimy tak pędzić, wuki mają teraz inne zajęcie.
Dziewczynka postawiła koszyk na ziemi i sprawdziła, czy jajo tkwi wygodnie w miękkim kokonie. I wtedy pomyślała o mamie i jej łagodnych, mądrych oczach, o małym Miszce, który pewnie słodko spał w kołysce, o ojcu, mającym wrócić na zimę, i dobrym starszym bracie Janisie. Poczuła, że coś ją mocno ściska za serce.
– A dokąd właściwie idziemy? – zapytała.
Gnomek machnął ręką, wskazując przed siebie.
– O, tam, słyszysz, jak szumi rzeka? Na brzegu mam ukrytą łódkę, dalej popłyniemy.
– Nie o to pytam… Chciałabym wrócić do domu! Do mamy, do braci! Czekają na mnie! Ja nie mogę tak sobie po prostu pójść…
Kołatek ujął ją za rękę i delikatnie, ale stanowczo pociągnął za sobą. Znowu szli przecinką w stronę rzeki.
– Nie możesz wrócić do wioski – powiedział poważnym tonem. – Marusza powierzyła ci smocze jajo i powinnaś go strzec jak źrenicy oka. Jeśli mały smok dostanie się w moc Widukinda, stanie się wielkie nieszczęście. Wuki wiedzą, że masz jajo i pójdą za tobą wszędzie. Naprawdę chcesz je sprowadzić do waszej osady? Te bestie nie znają litości… sama widziałaś! Ciężko mi to mówić, ale im dalej odejdziemy od wioski, tym dla twoich bliskich będzie lepiej. Uchronisz ich przed gniewem Widukinda.
Nie mogła nie przyznać mu racji, gnomek przemawiał bardzo rozsądnie. Gdyby wróciła do domu, sprowadziłaby tam za sobą wuki, a może i samego czarownika. Kto się oprze żelaznym wilkom, skoro nawet Marusza nie potrafiła ich przegnać? Żal i tęsknota znowu ścisnęły serce dziewczynki. Pod powiekami poczuła łzy. Czy kiedykolwiek jeszcze zobaczy mamę, braci i ojca? Czy kiedyś zdoła wrócić do domu?
Szli nadal przecinką, aż nagle Kołatek z sobie tylko znanych powodów skręcił w prawo. Weszli między wysokie drzewa, które wnet zaczęły się przerzedzać. W oddali błysnęło lustro wody, posrebrzone światłem księżyca. Odgłosy walki na polanie dawno ucichły, odeszli zbyt daleko. Słyszeli teraz delikatny szmer płynącej wody. Po kilkunastu krokach znaleźli się na brzegu.
Rzeka była w tym miejscu tak szeroka, że z ledwością dostrzegali ciemną linię drzew na przeciwległym brzegu. Kołatek rozejrzał się uważnie, jakby niepewny, czy trafili we właściwe miejsce.
– Poczekaj tu na mnie – powiedział do Eri. – Pójdę po łódkę i zaraz wrócę.
W tym momencie nad Lasem przetoczył się głuchy, dudniący grzmot i wzniósł się słup czerwonego ognia, rzucając na drzewa i rzekę upiorną poświatę. Eri drgnęła i przestraszona przytuliła się do Kołatka. Gnomek pogłaskał ją uspokajająco po głowie.
– To kaman – wyjaśnił. – Czasem wybucha, gdy nie daje sobie rady w walce. Niszczy wtedy i siebie, i swoich wrogów.
Odsunęła się nieco i spojrzała na niego z podziwem.
– Ty wszystko wiedziałeś! – wykrzyknęła.
– Raczej Marusza, bo nauczyła mnie zaklęcia – odparł. – Nie wiemy, czy wszystkie wuki zginęły, więc lepiej się stąd czym prędzej oddalmy. Na szczęście one nie potrafią pływać, są za ciężkie.
Powiedziawszy to, zniknął w gęstwinie. Noc powoli dobiegała końca, niebo bladło i głęboka czerń przechodziła w szarość. Eri usiadła na pochylonym pniaku podmytym przez nurt rzeki i położyła sobie kobiałkę na kolanach. Ogarnęło ją nagłe, przemożne zmęczenie. Zamknęła oczy, starając się przypomnieć sobie dom rodzinny, obejście, zwierzęta, które tak lubiła, mamę pochyloną nad dzieżą z rozrobionym ciastem, Miszkę, dokazującego w pieluszkach, starszego brata Janisa, strugającego dla niej lalkę, wreszcie ojca, po powrocie z wędrówki wyciągającego z uśmiechem gościniec, piękne czerwone korale… Na policzkach poczuła znowu gorące łzy. I bolesny ucisk, tam, w środku, gdzie biło jej udręczone serce.
Usłyszała cichy plusk i stuknięcie. Ocknęła się i zobaczyła Kołatka, który nieopodal przybijał do brzegu niedużą płaskodenną łódką. Musiał wcześniej ukryć ją w pobliskich zaroślach.
– Hej, Marusza dobrze to wymyśliła. Jak popłyniemy rzeką, tak łatwo nas nie odnajdą! – zawołał. – Na co czekasz, Eri? Wsiadaj, proszę.
Dziewczynka położyła rękę na piersi, tam, gdzie drżało jej małe serce ściskane niezmierzoną tęsknotą.
– Nie wiedziałam, że to tak boli – powiedziała, z trudem tłumiąc szloch.
Gnomek popatrzył na nią smutno.
– Wiem, Eri, ja też tęsknię za Maruszą…
Pomógł jej usadowić się na małej ławeczce na dziobie łodzi, po czym, ciężko westchnąwszy, odbił od brzegu. Eri postawiła koszyk obok siebie i dotknęła jaja. Miała wrażenie, że w środku coś się poruszyło, po czym lękliwie zamarło. Pochyliła się nad kobiałką.
– Nie bój się – szepnęła. – Nie oddam cię Widukindowi.
Kołatek zanurzył wiosła w wodzie. Szarówka dobiegającej kresu nocy przechodziła w pierwsze blaski przedświtu. Płynęli w dół rzeki, a wschodzące słońce oświetlało im drogę.