Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Esther the Wonder Pig, czyli jak dwóch facetów pokochało świnię - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Esther the Wonder Pig, czyli jak dwóch facetów pokochało świnię - ebook

Prawdziwa historia najsłynniejszej świnki na świecie!

Steve i Derek zawsze kochali zwierzęta. Ich dom trzeszczał w szwach od przygarniętych psów i kotów. Kiedy więc Steve otrzymał propozycję zaopiekowania się jeszcze jedną biedną sierotką – świnką miniaturką – nie walczyli ze sobą zbyt długo. Wkrótce jednak odkryli, że ktoś wywinął im niezły numer i że ich mała chrumkająca córeczka zmienia się w pełnowymiarową, ważącą niemal trzysta kilogramów nastolatkę. A to oznaczało, że muszą poważnie przeorganizować swoje życie.

Za sprawą Esther Steve i Derek nie tylko przestali jeść bekon (za którym przepadali). Obaj zostali wegetarianami, potem weganami, ale czuli, że coś jeszcze zostało im zrobienia. Kiedy więc Esther przestała się mieścić w wannie i na kanapie, kupili farmę, by ich świnka miała gdzie ryć i się tarzać – a następnie założyli schronisko dla zwierząt gospodarskich, znane dziś pod nazwą Happily Ever Esther (Długo i Szczęśliwie z Esther). Ta wzruszająca i zabawna historia pokazuje, jak dwóch zwykłych chłopaków z przerażonych rodziców zastępczych rezolutnej świni stało się obrońcami praw zwierząt.

Steve Jenkins pracował jako agent nieruchomości i od dawna mieszkał ze swoim partnerem, Derekiem Walterem, zawodowym magikiem, kiedy ich życie wywróciła nagle do góry racicami prześliczna świnka o imieniu Esther. W krótkim czasie Esther the Wonder Pig stała się gwiazdą mediów społecznościowych (jej profil na Facebooku ma prawie 850 000 polubień), a Steve i Derek znaleźli się w gronie najbardziej znanych aktywistów broniących praw zwierząt. W 2014 roku założyli azyl Happily Ever Esther Farm Sanctuary w Campbellville w Ontario. Opiekują się tam uratowanymi zwierzętami  gospodarskimi – sześcioma królikami, sześcioma kozami, dwiema owcami, jedenastoma świnkami, trzema krowami, trzema kurami, koniem, osłem i pawiem.

*Wersja elektroniczna książki nie zawiera zdjęć z wydania papierowego. 

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13207-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dla Esther. Dzięki niej mieliśmy dość siły i odwagi, by spełnić marzenia. Rozśmieszała nas każdego dnia i uczyniła z nas lepszych, bardziej wrażliwych ludzi. Nasze życie zmieniło się na zawsze i już nie potrafimy sobie wyobrazić, by wyglądało inaczej.

Dla wszystkich, którzy ratują zwierzęta i pokazują, jak łatwo jest żyć ze Znakiem Jakości Esther. Powoli, ale uparcie zmieniamy świat na lepsze.

A także dla milionów świnek, które – niestety – nie miały tyle szczęścia. Pozostaniecie w naszych sercach. Postaramy się, żeby świat o was usłyszał.ROZDZIAŁ DRUGI

Dochodziło wpół do dziewiątej. Wiedziałem, że Derek wróci zmęczony po całym dniu pokazywania magicznych sztuczek i że to pewnie nie najlepszy moment na niespodzianki, ale nie miałem wyjścia. Poza tym mogłem choćby najwspanialej przygotować dom na przywitanie, a i tak pozostawał jeden intrygujący szczegół: dlaczego w ogóle wróciłem. Miałem przecież pojechać na festiwal.

Derek musiał zacząć coś podejrzewać, kiedy tylko zobaczy mój samochód. Okropnie zdenerwowany, niespokojnie krążyłem po domu, powtarzając w myślach swoją historyjkę, upewniając się, że wszędzie panuje nienaganny porządek i że wszystko wygląda wręcz idealnie. Usiłowałem przewidzieć rozwój wydarzeń i wszelkie możliwe reakcje Dereka. Przypominało to szachy – w tej grze też trzeba odgadnąć ruch przeciwnika i odpowiednio na niego zareagować. Grunt to taktyka. I właśnie dlatego nigdy nie nauczyłem się grać w szachy. Nie wspominając już nawet, że tak naprawdę miałem do czynienia nie z przeciwnikiem – a już na pewno nie z pionkiem! – tylko ze swoim partnerem, a zwycięstwem w tej grze mogło być wyłącznie zadowolenie nas obu. Chodziłem więc z kąta w kąt i wyobrażałem sobie różne wspaniałe lub potworne scenariusze, aż wreszcie usłyszałem samochód Dereka na podjeździe. Wziąłem głęboki oddech.

Derek wszedł do środka, rozejrzał się i od razu dostrzegłem, że wietrzy podstęp. Przede wszystkim cały dom był wysprzątany. Nie jesteśmy bałaganiarzami, ale kiedy Derek wraca, wnętrza na ogół nie wyglądają tak, jakby agent nieruchomości zamierzał je pokazać potencjalnym kupcom. Choć dbam o równy podział obowiązków w naszym związku, sprzątanie i gotowanie to stanowczo nie są moje mocne strony. Zwłaszcza sprzątanie. Derek czasem mówi, że gdziekolwiek się ruszę, rozsiewam dookoła siebie pokrywki, nakrętki, notatki – i można mnie odnaleźć, idąc po śladach. „Tutaj zdjął kapelusz, tu odłożył klucze, tu usiadł i wypił drinka przed telewizorem”. Tego wieczoru jednakże nasz dom faktycznie wyglądał jak wystawiony na sprzedaż. To naprawdę odbiegało od normy. No i zrobiłem kolację. Ja nigdy nie robię kolacji. Zwykle to Derek zajmuje się gotowaniem, i nie bez powodu. Przy tych nielicznych okazjach, kiedy próbowałem swoich sił w kuchni, porywałem się na jakieś absolutnie dziwaczne dania i niemal zawsze ponosiłem kompletną porażkę. Moje potrawy wyglądały zupełnie jak na tych zdjęciach na Pintereście, z których wszyscy się śmieją.

A oto na stole stało jedyne danie, które potrafiłem zrobić.

Było jasne, że z jakiegoś powodu czuję się winny.

Derek wciąż jeszcze trzymał torbę z rekwizytami. Popatrzył na mnie podejrzliwie. Czuł, że coś jest na rzeczy.

– Co się stało? – zapytał.

Spróbowałem od niechcenia podać mu kieliszek wina, całkiem jakby nasze życie wcale nie miało się zaraz całkowicie – i drastycznie – zmienić. Serce podeszło mi do gardła. „Co się stało?” – zadudniło w mojej głowie i odbiło się echem. Powinienem się był spodziewać tak oczywistego pytania, ale wszystkie przygotowane odpowiedzi nagle wywietrzały mi z głowy.

Mike Tyson, owiany złą sławą bokser, mawia, że można mieć plan, ale tylko do momentu gdy dostanie się w zęby. I chociaż nie należę do jego fanów, w tamtej chwili całkowicie się z nim zgadzałem. Nie spodziewałem się tych podejrzliwie zmrużonych oczu i zmarszczonych brwi już od wejścia! Od razu zacząłem się zastanawiać, czy Derek czasem nie rozmawiał z Erin i Wallym. Obiecali dyskrecję, ale kto wie, czy dotrzymali słowa… A jeśli Erin go uprzedziła?

– Rozmyśliłem się – powiedziałem. – Nie chciało mi się wyjeżdżać. Nie miałem ochoty na imprezowanie.

– Doprawdy? – Na twarzy Dereka pojawił się cień ironicznego uśmiechu. Najwyraźniej równie dobrze mógłbym powiedzieć, że dostałem własny program kulinarny w telewizji. (Co, nawiasem mówiąc, nie byłoby takie głupie – wreszcie pokazaliby coś naprawdę śmiesznego). Derek wiedział, że uwielbiam jeździć do Kincardine. Zawsze z niecierpliwością czekałem na festiwal.

Wiedział więc, że skłamałem.

Ale zanim zdążyłem zaserwować mu następne z dobrze przećwiczonych łgarstw, coś przykuło jego uwagę. Spojrzał w koniec korytarza i zobaczył Shelby i Reubena przed gabinetem, zaglądających do środka przez przeszklone drzwi. Nigdy nie zamykaliśmy tych drzwi, a psy nigdy przed nimi nie przesiadywały.

Od razu się zorientował, że cokolwiek zaszło, ma jakiś związek z pokojem na końcu korytarza. Próbowałem znaleźć właściwe słowa, ale miałem w głowie zupełną pustkę. A on nie zamierzał spokojnie czekać, aż zbiorę się na odwagę, spróbuję go urobić – bez wątpienia dzięki paru kieliszkom wina – i wreszcie wyznam okropną prawdę. Zamarłem przerażony, wiedząc, że za kilka chwil pozna najnowszego członka rodziny.

Derek szybkim krokiem ruszył w stronę gabinetu, a ja pobiegłem za nim, protestując i usiłując nie rozlać wina.

Gwałtownie otworzył drzwi, po czym zastygł w progu, z jedną ręką na framudze, a drugą wciąż na klamce. Na jego twarzy w ułamku sekundy odmalowało się mnóstwo emocji, wśród których na pewno nie było nieziemskiej radości. Nie posłał mi nawet jednego spojrzenia. Wiedziałem, że ma na to ochotę; rozglądał się po pomieszczeniu, usiłując zrozumieć sytuację, ale przede wszystkim patrzył nieruchomym wzrokiem na świnkę. Był zszokowany, przerażony i wściekły. Podejrzewałem, że się zezłości, ale nie wiedziałem jak bardzo. Już prawie byłem pewien, że maleństwo wyląduje na bruku.

Nie miałem pojęcia, jak rozwinie się sytuacja w ciągu następnych minut. Rodzina Dereka zawsze lubiła popadać w skrajności, więc równie dobrze mógł mi zrobić awanturę i wypaść z domu albo stwierdzić, że wszystko świetnie i cieszy się tak samo jak ja. (Tak, ta druga opcja była nadmiernie optymistyczna i zdecydowanie mało prawdopodobna, ale chyba miałem prawo do nadziei, prawda?).

– Hm – mruknął Derek. – W moim domu jest świnia. Tego się nie spodziewałem.

I rzeczywiście była. Malusieńka świnka, szybko przebierająca chudziutkimi nóżkami.

Znalazła się w obcym miejscu i była mocno wystraszona. Kiedy tylko otwierałem drzwi, rzucała się do ucieczki, ale jej raciczki ślizgały się po podłodze, przez co bardzo przypominała Strusia Pędziwiatra – malutkie nóżki rozjeżdżały się w różnych kierunkach. Kiedy zaglądałem do niej wcześniej podczas gotowania, uruchamiała raciczki, przez sekundę kręciła nimi młynka w miejscu, a potem jeździła jak po lodowisku, dopóki nie znalazła jakiegoś schronienia: fotela, swojego transportera lub szafki na dokumenty. Za moment jednak wystawiała ryjek z kryjówki, jakby chciała mi powiedzieć: „Cześć”. Była urocza.

Miałem nadzieję, że Derek dojdzie do podobnego wniosku.

Rzecz jasna, w mgnieniu oka odgadł, co zrobiłem, jak świnka do nas trafiła i jaki był mój plan. Kolejne zwierzę w naszym wspólnym domu, i to w dodatku świnia.

Wściekły, odwrócił się do mnie, zanim zdążyłem wyjąkać choć słowo wyjaśnienia.

– Mowy nie ma. Wykluczone, nie bierzemy następnego zwierzaka. I, kurwa, w żadnym razie nie będziemy tu trzymać świni. Nie ma miejsca w gospodzie!

Nagle się roześmiał, jakby przyszło mu na myśl: „To musi być żart. Steve robi sobie jaja, prawda? Przecież nie może być aż tak głupi”.

(Och, wierzcie mi, mogę).

A potem do niego dotarło: „Cholera, Steve jest aż tak głupi”.

– Dopiero dziewięć miesięcy temu wzięliśmy Delores! – przypomniał mi zupełnie niepotrzebnie. – Masz jakiś harmonogram? Zaplanowałeś wziąć świnię już w dniu, w którym zgodziłem się na kota?

Brzmi zabawnie? Ale Derek wcale nie żartował; był okropnie zły. Trzasnął drzwiami i poszedł prosto do sypialni, żeby się przebrać. Rzucił ciuchy na łóżko, gwałtownie zerwał koszulę z wieszaka, załomotał szufladami komody. Tak przejawiało się jego upodobanie do dramatyzmu, przekazywane w tej rodzinie z pokolenia na pokolenie.

Poszedłem za nim. Próbowałem go trochę uspokoić swoją zgraną śpiewką, ale wciąż tylko mówił z gniewem, jaki jestem nieodpowiedzialny i że w ogóle go nie szanuję, skoro robię coś takiego za jego plecami. Zaznaczył również (zgodnie z prawdą), że żaden z nas nie umie się opiekować prosiątkiem. Przyszło mi do głowy wyłącznie jedno w miarę szczere pocieszenie: „To świnka miniaturka! Zawsze będzie malutka!”.

Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że to też jest kłamstwo.

Następnego dnia nie było ani trochę lepiej. Derek nie chciał nawet spojrzeć na świnkę, nie chciał wziąć jej na ręce. W ogóle nie zamierzał mieć z nią nic do czynienia. Dopiero po dwóch dniach jej dotknął, a i to tylko dlatego, że go zmusiłem. Groził: „Ja albo świnia!”. Oczywiście wcale tak nie myślał – wciąż powtarza, że nigdy mnie nie opuści. Po prostu chciał mi napędzić stracha. Niespecjalnie mu się udało, ale mimo to sytuacja nie wyglądała różowo. Łagodnie mówiąc.

Wiedziałem, że zawaliłem sprawę. Starałem się jednak myśleć pozytywnie, być potulnym barankiem i zachować nadzieję. Kiedy pojawiał się kolejny problem – a nie ukrywam, że pojawiały się bez przerwy – robiłem beztroską minę i zapewniałem Dereka, że wszystko jest super. Nieustannie wmawiałem sobie i jemu, że będzie okej. Usiłowałem przekonać swojego chłopaka, by zaakceptował świnkę, a siebie – że to możliwe.

Derek nie dał się nabrać i z każdym dniem moja nadzieja gasła. On nie był po prostu zirytowany, bo to nie była sytuacja taka jak inne. Złość mu nie przechodziła. Tak, spodziewałem się, że trochę się zdenerwuje, ale pokocha świnkę. To jednak nie nastąpiło. Tym razem naprawdę przegiąłem, ale on jeszcze nigdy nie był na mnie taki zły. W końcu zacząłem podejrzewać, że będę musiał oddać prosiątko. Potem zacząłem sobie wyobrażać, jak zareaguję, jeśli Derek wykopie biedne maleństwo na głód, chłód i poniewierkę; snułem coraz straszniejsze scenariusze.

Ale najgorsze było to, co wciąż powtarzał mój partner: „Wcale nie chodzi o świnkę. Chodzi o to, że wziąłeś ją bez pytania, za moimi plecami”. Twierdził, że nie jest wściekły, tylko rozczarowany, a jednak musiał czuć i to, i to – nie bez przyczyny. Naprawdę miałem ogromne wyrzuty sumienia, choć wciąż sądziłem, że jakoś uda mi się wszystko wyprostować. Kochałem Dereka i nasze wspólne życie. Zawiodłem go, ale wierzyłem, że kiedyś mi wybaczy.

A potem, może z tydzień później, w samym środku tego dramatu, Derek nagle się zakochał. Stracił głowę dla świnki. I zaczął czerpać radość z tych różnych drobiazgów, które się wydarzają, kiedy bierzesz do domu nowe stworzenie.

Gdy przyniosłem Delores, Derek w pierwszej chwili nie chciał jej nadać imienia. Tak samo teraz – nazywał świnkę Kijiji, bo uważał, że nie zostanie u nas na zawsze. Po dwóch tygodniach jednak dał spokój i wybraliśmy prawdziwe imię. Nie jestem pewien, dlaczego zdecydowaliśmy się na Esther. Chyba to imię kojarzyło nam się z mądrością i wyglądało na odpowiednie. A ponieważ świnka zaczęła na nie reagować, szybko się przyjęło.

Od początku wiedziałem, że Derek pokocha Esther. Ma gadane, ale tak naprawdę mięczak z niego. No i dajcie spokój, kto by nie pokochał Esther? Takiej kilogramowej kruszyny o wspaniałej osobowości? Całe szczęście, że była świnką miniaturką i nie mogła urosnąć.

Przynajmniej tak nam się zdawało. Rany, ale byliśmy naiwni.

Dobra, ja byłem naiwny.

W sumie jednak to lepiej, że nie zdawaliśmy sobie z niczego sprawy. Raczej byśmy nie zatrzymali Esther, gdybyśmy wiedzieli, co nas czeka. Poza wszystkim: podjęliśmy się opieki nad prosiątkiem, chociaż nie mieliśmy o tym zielonego pojęcia. Raczej nie traficie w lokalnej księgarni na poradnik Domowy chów trzody chlewnej dla opornych, bo nic takiego nie istnieje. Co zrozumiałe. Trzymanie świnki to niełatwa sprawa – nie sposób tego porównać z doglądaniem innego zwierzaka czy nawet dziecka. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak trudno jest zabezpieczyć dom przed prosiakiem (świnie są dużo sprytniejsze, niż wam się wydaje) albo znaleźć opiekunkę na czas wyjazdu. Zwykle łatwo daje się kogoś namówić, by zaglądał do kota, a psa można zostawić w hotelu dla zwierząt. Nie ma jednak godnych polecenia placówek dla świnek. No a o osobowości świń i ich huśtawce nastrojów mógłbym opowiadać godzinami (nie mówiąc już o świńskim zespole napięcia przedmiesiączkowego!).

Gdyby więc ktoś mnie uprzedził, jak poważne zmiany nas czekają, pewnie stanowczo bym odparł: „Mowy nie ma!”. Ale Esther nas oczarowała. Każdego dnia kochaliśmy ją bardziej, kiedy więc pojawiały się problemy, po prostu szukaliśmy rozwiązania (lub usprawiedliwienia dla rzeczy, których nie dawało się zmienić) i żyliśmy dalej. Świnka stała się członkiem rodziny.

Zabawne, jak zapadła ta decyzja. Któregoś wieczoru jedliśmy kolację i nagle Derek zaczął wybiegać w przyszłość dużo dalej niż zwykle: „Gdzie będzie się załatwiać? Czy powinniśmy jej zbudować chlewik?”. To wyglądało na poważne zobowiązanie. Ludzie nie budują chlewika dla zwierzaka, którego zamierzają się wkrótce pozbyć. Byłem przeszczęśliwy. Już wiedziałem, że Derek zmiękł.

– Więc ją zatrzymamy? – zapytałem z głupawym uśmiechem, choć przecież znałem odpowiedź. Byłem w siódmym niebie.

* * *

Nawet kiedy jeszcze myśleliśmy, że Esther jest miniaturką, nasi bliscy byli zupełnie zdezorientowani. Rodzice Dereka z pewnym trudem przyjęli do wiadomości nasz związek, a teraz rodzina myśliwych i rolników miałaby się pogodzić z tym, że mieszkamy ze świnią? Jako domowym zwierzątkiem?

Myśleli, że oszaleliśmy. Świnie się jada! Świnie są brudne! (Tak naprawdę Esther wcale nie jest brudna, przeciwnie. Ślicznie pachnie!).

Próbowali uszanować naszą decyzję, ale kiepsko im to wychodziło. Mówili rzeczy w stylu: „Babcia wciąż nie wierzy, że masz świnię” albo: „Trzymasz świnię w domu? Dziadek przewraca się w grobie!”.

Przyznaję, na początku było mi trochę przykro. Życie jest dostatecznie skomplikowane i bez ciągłego zamartwiania się tym, czy rodzina akceptuje nasze poczynania. Ze wszystkich sił szukałem akceptacji rodziców Dereka, bo wiedziałem, że ich opinia wiele dla niego znaczy, cokolwiek by na ten temat mówił. Mnóstwo razy miałem ochotę z nim porozmawiać, zmusić go, by stanął w obronie naszego stylu życia i naszych decyzji. Ale tego nie zrobiłem. Rodzina Dereka przeszła bardzo długą drogę i pogodziła się już z wieloma rzeczami – na przykład z tym, że Derek jest gejem – więc po prostu przyjąłem, że teraz będzie potrzebować trochę więcej czasu. Poza tym to nie było wcale takie trudne – wziąć nas za nieszkodliwych wariatów. Pozwoliliśmy im mówić, co zechcą. Wiedzieliśmy, że kiedyś nas zrozumieją.

Rodzice Dereka byli (oczywiście) oszołomieni, tymczasem moja mama podeszła do sprawy na luzie. Całymi latami patrzyła, jak jej syn zakochuje się w każdym napotkanym zwierzątku, i prawie wcale się nie zdziwiła, że któregoś dnia wróciłem do domu ze świnką.

Derek uparł się przy jednej rzeczy – ponieważ to ja sprowadziłem Esther pod nasz dach, na mnie miała spoczywać cała odpowiedzialność. On wyprowadzał psy i sprzątał po nich (a także po mnie), więc miał już dość obowiązków.

Siedzieliśmy w kuchni, rozważając, co by tu zjeść na kolację, kiedy Esther popatrzyła na nas słodko i nagle nasiusiała na podłogę. Oczywiście natychmiast poczułem się winny. Wiedziałem, że tego nie chciała (Derek też wiedział), ale i tak było to kłopotliwe. Minęła dłuższa chwila.

– Będziesz musiał się tym zająć – powiedział wreszcie Derek.

Zamierzałem, rzecz jasna, choć może nie tak od razu. Chyba mnie zaskoczyła.

– Jasne – odparłem. Oderwałem parę kawałków ręcznika papierowego i wytarłem kałużę.

– Nie chodziło mi tylko o to tutaj – doprecyzował Derek. – Ty wziąłeś Esther, więc jeśli mamy ją zatrzymać, musisz wziąć za nią odpowiedzialność.

– Rozumiem – zapewniłem go, pokazując wymownie, że przecież jestem na podłodze i na czworaka sprzątam świńskie siuśki. – Właśnie biorę.

– Będziesz ją karmił, wyprowadzał i sprzątał po niej.

Zupełnie jak wtedy, kiedy mój tata zgodził się na pieska. Poczułem, że dostaję coś fajnego, co jednak może mi zostać odebrane, jeśli nie będę grzeczny. Ale z drugiej strony będę mógł to zachować, jeśli okażę się dobrym chłopcem.

– Okej! – potwierdziłem rozpromieniony.

– No to okej – mruknął Derek i przez jakiś czas rzeczywiście sam zajmowałem się Esther. Nie miałem nic przeciwko. Jeśli dzięki temu mogłem ją zatrzymać – w porządku, będę po niej sprzątał. Radziłem sobie całkiem nieźle.

Ale nawet kiedy była malutka, przyuczanie jej do czystości sprawiało nam mnóstwo kłopotów. Nie nadążaliśmy z kupowaniem ręczników papierowych. Wciąż szukałem nowych sposobów, by zatrzymać ją w jednym miejscu. Najpierw kupiłem kojec dla dziecka (na Kijiji, rzecz jasna). Wytrzymał jakiś tydzień, bo potem przesiąkł na wylot moczem. Później umieściłem Esther w dużym kojcu dla psa, z kuwetą i kilkoma kocykami, aby było jej miękko. Ten kojec miał plastikową podłogę, więc łatwiej było go czyścić. Próbowałem sprzątać odchody, zanim Derek je zobaczy, a dowody wpychałem głęboko do śmietnika, by zachować pozory kontroli nad sytuacją. Chciałem pokazać partnerowi, że całkiem łatwo i przyjemnie jest się zajmować taką małą świnką. A kiedy zdaliśmy sobie sprawę, że przez nasze zużycie ręczników papierowych lasy deszczowe mogą zniknąć z tej planety, przerzuciliśmy się na zwykłe ścierki, które praliśmy w pralce. Rozwiązanie nie tylko tańsze, lecz także z korzyścią dla środowiska.

Jako odpowiedzialny opiekun postanowiłem zabrać Esther do weterynarza. Szukając w sieci sposobów przyuczania świnek do czystości, trafiłem na hodowcę z Orangeville, miasteczka o godzinę drogi na północny zachód od Georgetown, a on polecił mi pewną panią weterynarz. Lekarka zasugerowała przez telefon różne rozwiązania, wszystkie jednak już wypróbowałem. Powiedziała również, że jej zdaniem Esther może cierpieć na kamicę nerkową, częstą chorobę świń. Skierowała mnie do weterynarza, który prowadził praktykę na południe od Orangeville i miał więcej do czynienia ze świnkami miniaturkami (w każdym razie więcej niż ona). A ponieważ zdawałem sobie sprawę, że świnki to nie to samo co psy i koty, rzeczywiście wolałem kogoś z doświadczeniem.

Zapakowałem Esther do kociego transporterka i pojechaliśmy. W ogóle nie było jej widać, więc nikt nie zwracał na nią uwagi. Choć nie wiem, kto miałby się na nią gapić ani dlaczego tak bardzo zależało mi na utrzymaniu jej istnienia w sekrecie: pewnie po prostu nie chciałem zbiegowiska. Umieściłem transporter w aucie tak, że cały czas miałem go w zasięgu wzroku, i co chwila zerkałem na wyglądającą z niego Esther. Robiła wrażenie całkiem zadowolonej z wycieczki. Strasznie się ekscytowałem tą pierwszą kontrolą u weterynarza, bo oczekiwałem, że usłyszę: „Tak, ma kamienie. Wyleczymy ją i koniec z sikaniem, gdzie popadnie”. Łatwizna. Oto jak byłem nastawiony tamtego dnia – absolutny optymizm. „Cała ta sprawa to nic takiego. Moja świnka zaraz się stanie chodzącym ideałem” – myślałem.

* * *

Esther wciąż była malutka, ale weterynarz, gdy tylko na nią spojrzał, przeniósł na mnie zdumiony wzrok.

– Co pan wie o tej śwince? – zapytał.

Hm. To zabrzmiało odrobinę złowieszczo.

Opowiedziałem mu historię Esther – przynajmniej tę jej część, którą sam znałem.

– No cóż, coś się tu nie zgadza. Proszę spojrzeć na jej ogonek.

Posłusznie spojrzałem na ogonek. Nie wiedziałem, co niby miałbym tam zobaczyć. Nie miałem w życiu wiele do czynienia ze świńskimi ogonkami. Ale mimo to udałem, że przyglądam mu się bardzo pilnie.

– Został obcięty – zauważył weterynarz.

– Dlatego tu jest taki jakby guziczek? – upewniłem się.

– Właśnie – potwierdził. – Świniom hodowlanym, tym dużym, z reguły przycina się ogony. To ogranicza ryzyko okaleczeń. Wie pan, świnie trzymane na fermach, narażone na stres z powodu przegęszczenia, często obgryzają sobie ogony.

To brzmiało okropnie… ale co miało wspólnego z tym, że jakiś potwór obciął mojej małej Esther ogonek? Nic nie rozumiałem, chociaż prawda wisiała już w powietrzu.

– Jeśli pańska znajoma mówiła prawdę i Esther naprawdę ma sześć miesięcy, możemy mieć do czynienia z osobnikiem karłowatym świni hodowlanej.

Zaparło mi dech.

– Myśli pan, że skłamała? – zapytałem, próbując pogodzić się z możliwością oszustwa. – Przecież ja ją znam.

– Ale ja nie. W każdym razie to może być osobnik karłowaty, najsłabszy z miotu…

„Hej, nie nazywaj tak mojej dziewczynki…”.

– …i wtedy moje podejrzenia byłyby bezpodstawne. W takim wypadku osiągnęłaby najwyżej trzydzieści kilogramów.

– Okej. – Tego się spodziewałem. Nie powiedział mi nic nowego.

– Ale jeśli nie… Nieważne, będziemy się martwić, jak przyjdzie co do czego.

Doktor wyjaśnił, że musimy zważyć Esther oraz rozpocząć jej regularne pomiary. Powiedział, że świnie rosną w ściśle określonym tempie, więc będzie mógł porównać wyniki naszego prosiątka ze standardowymi. Dzięki temu upewnimy się co do jej wieku i zobaczymy, jak szybko przybiera na wadze.

Przez kilka następnych miesięcy poznawaliśmy Esther coraz lepiej i stopniowo wyrabialiśmy sobie nowe przyzwyczajenia. Choć wciąż nie mogliśmy się nadziwić, że mamy w domu prosię. Nasi goście wybuchali śmiechem, patrząc, jak Esther truchta lub śpi w przedziwnych pozycjach – najchętniej z łebkiem i raciczkami na nawiewie ciepłego powietrza przy podłodze. Wydłubywała zaślepkę i po prostu przyciskała się do źródła ciepła.

Późnym wieczorem zabieraliśmy ją na spacer razem z psami. Wciąż była od nich mniejsza, więc nie za bardzo rzucała się oczy. Czasami ktoś przystawał, by o nią zapytać, ale raczej nie spotykały nas żadne przygody. Pomijając fakt, że Esther upierała się przy rozkopywaniu trawników. Nasze psy tego nie robiły, najwyraźniej nie odczuwały niepowstrzymanej potrzeby rycia w ziemi. Musieliśmy się nieźle natrudzić, żeby utrzymać Esther na smyczy. O, tak. Ale dawaliśmy radę. Chodziliśmy na spacery całą rodziną i wszystko było pod kontrolą.

Podczas następnej wizyty u weterynarza musiałem przyznać, że Esther rośnie w zastraszającym tempie. Wcale nie minęło dużo czasu, a ona prawie dobiła już do trzydziestu sześciu kilogramów, choć przecież miała docelowo osiągnąć nie więcej niż trzydzieści.

Próbowałem wyciągnąć od Amandy jakieś wyniki badań Esther – między innymi po to, by się upewnić, że naprawdę została wysterylizowana – ale nie mogłem się ich doprosić. Nasza świnka miała na brzuchu bliznę, która mogła jej zostać właśnie po zabiegu, nie było jednak żadnej pewności. Ponownie skontaktowałem się z Amandą, gdyż chodziło o zdrowie Esther – niewysterylizowane zwierzęta są obciążone sporym ryzykiem wystąpienia nowotworu. Ona jednak pominęła moje pytania milczeniem, co w sumie powinno było dać mi do myślenia.

Teraz już rozumiem, o czym świadczyło rozmyślne ignorowanie esemesów i mejli. Powoli do mnie docierało, że Amanda wpuściła mnie w maliny. I że świetnie zdawała sobie sprawę, co robi. Pisałem do niej, nie zrażając się, zawsze przyjaźnie i bez gniewu. Po prostu prosiłem o informacje na temat hodowcy i pytałem o sterylizację. Próbowałem zachować optymizm, lecz w głębi ducha wiedziałem, że coś tu nie gra. Jeszcze nie podejrzewałem, że Esther może być świnią hodowlaną, czułem jednak, że Amanda czegoś mi nie powiedziała. Oczywiście przed Derekiem zgrywałem luzaka, ale nie mogłem przestać o tym myśleć. Dlaczego wcześniej Amanda normalnie ze mną rozmawiała, a teraz jakby zapadła się pod ziemię?

W tej sytuacji mieliśmy dwa wyjścia. Operacja byłaby ryzykowna, bo świnie źle znoszą narkozę. Poza tym operować tylko po to, żeby sprawdzić, czy wcześniej wykonano zabieg? Niezbyt zachęcająca perspektywa. Mogliśmy też poczekać, aż Esther podrośnie, i zobaczyć, czy dostanie rui, co również przedstawiało pewne ryzyko. Niewysterylizowane świnie dostają rui nawet co miesiąc i robią się wtedy bardzo agresywne. Gdybyśmy więc zaczekali, Esther mogłaby okazać się groźna, no i wówczas operacja byłaby jeszcze większym ryzykiem. Świnie z upływem czasu tyją, a przy tuszy nietrudno o przypadkowe nacięcie żyły lub tętnicy. Byłby też problem ze zlokalizowaniem źródła krwotoku i nasza księżniczka mogłaby się wykrwawić.

Tak czy inaczej – ryzyko. Potwornie trudno było podjąć tę decyzję i przez dłuższy czas się wahaliśmy. Bardzo kochaliśmy Esther. To znaczy ja oczywiście zakochałem się w niej od pierwszego wejrzenia, ale z czasem moje uczucie przerodziło się w prawdziwą głęboką miłość. Esther była członkiem naszej rodziny. Derek, choć udawał twardziela, też kochał ją całym sercem.

Ostatecznie nie zdecydowaliśmy się na natychmiastową operację i do dziś nie wiemy, czy dokonaliśmy właściwego wyboru.

Temat wagi Esther powrócił jak bumerang. Podczas kolejnej kontroli weterynarz stwierdził, że jeśli Esther rzeczywiście miała sześć miesięcy, kiedy ją wzięliśmy, i naprawdę była osobnikiem karłowatym – to przy swoim tempie wzrostu i tak może osiągnąć w dorosłym życiu około stu dziesięciu kilo.

W najlepszym wypadku.

A jeśli Esther wcale nie była sześciomiesięcznym osobnikiem karłowatym, kiedy ją wzięliśmy? (Dobra: kiedy ja ją wziąłem). Jeśli miała wtedy zaledwie sześć tygodni i była pełnowymiarową świnią hodowlaną? Wówczas jej ostatecznej wagi nie dałoby się przewidzeć.

Próbowałem jakoś przetrawić te szokujące informacje. Wszystkie kawałki układanki zaczynały do siebie pasować: adoptowałem świnię, która mogła potwornie urosnąć. Oczywiście zrobiłem to nieświadomie, Amanda wprowadziła mnie w błąd, co jednak wcale nie poprawiało sytuacji.

Jeszcze w gabinecie weterynarza wszedłem do internetu. Chciałem się zorientować, jak wygląda świnia o wadze stu dziesięciu kilogramów. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Człowiek, który tyle waży, jest pokaźnych rozmiarów. Z ulgą odkryłem jednak, że u świń ciężar inaczej się rozkłada, więc zwierzęta są mniejsze niż ludzie o tej samej wadze. Choć jak na domowego ulubieńca to nadal całkiem sporo. No i wciąż istniało ryzyko, że Esther nie została wysterylizowana i co miesiąc przez tydzień będzie agresywna. Czy to oznaczało, że nasz dom będzie pustoszyć wściekły studziesięciokilowy buldożer? Bardzo się zdenerwowałem. Jak miałem to wszystko wytłumaczyć Derekowi? Dał się przekonać do nowego domownika, ale nie miał pojęcia, że Esther będzie ważyć więcej niż my. (Jak się później okazało, więcej niż my obaj razem wzięci).

Powinno było dać nam do myślenia to, że ludzie wykrzykiwali na jej widok: „Jezu, jaka wielka!”.

Widywaliśmy Esther codziennie, dlatego, choć pewnie dziwnie to zabrzmi, nie zauważaliśmy zmian. Cóż, tak samo człowiek nie dostrzega, że on sam albo też jego małżonek przybrał na wadze. (W każdym razie lepiej jest udawać, że się nie dostrzega). My jednak naprawdę niczego nie widzieliśmy, bo cała ta sytuacja była dla nas nowością. Teraz sobie przypominam, że Michelle, jedna z moich najlepszych przyjaciółek, nazwała Esther Spaślakiem Olbrzymim. Chyba po prostu wmawialiśmy sobie, że nic się nie dzieje. Wyparcie działa cuda.

Miałem mętlik w głowie, gdy wracałem z Esther od weterynarza. Wiedziałem, że w domu czeka mnie trudna rozmowa z Derekiem.

Zawsze staram się mu przedstawiać najbardziej optymistyczną wersję problemu. O najgorszym możliwym rozwoju wypadków wspominam tylko wtedy, gdy jest to absolutnie niezbędne. Teraz też wiedziałem, że na razie nie jest gotowy na całą prawdę. A jeśli myślicie, że stchórzyłem, to macie rację.

Po drodze kupiłem ulubione wino Dereka, shiraz, aby złagodzić potencjalny cios albo przynajmniej pozwolić mu go przyjąć po pijaku. Usiedliśmy na kanapie, Esther między nami, z łebkiem na poduszce. Byłem zupełnie szczery, mówiąc o swoich rozterkach związanych ze sterylizacją, i dłuższą chwilę o tym dyskutowaliśmy. Później przeszedłem do drugiej sprawy.

– Och, jeszcze jedno – zacząłem. – Lekarz uważa, że Esther może urosnąć trochę bardziej, niż sądziliśmy.

Derek uniósł brew, ale nic nie powiedział. Zdenerwowany, próbowałem jak najłagodniej przekazać mu wieści:

– Istnieje ryzyko, że ona jednak nie jest świnką miniaturką.

– Jak duże ryzyko?

– No, jest całkiem prawdopodobne, że urośnie, bo… hm… już jest większa, niż zakładaliśmy.

Derek popatrzył na Esther. Sporo kochanego ciałka.

– Rzeczywiście. Większa, niż miała być.

– No i – kontynuowałem – chciałbym być z tobą zupełnie szczery…

(Jasne).

– Ile będzie ważyć? – przerwał mi Derek.

– Hm. Czterdzieści pięć, może pięćdziesiąt pięć kilo. Więc bez przesady.

Westchnął ciężko i przygarbił plecy. Nie rozzłościł się – raczej zmartwił. Mój optymizm był nieuzasadniony, a Derek świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Jak zwykle wmawiałem mu, że wszystko pójdzie dobrze, ale z jego twarzy od razu wyczytałem: „Wiedziałem, że tak będzie”.

I wtedy, w najlepszym możliwym momencie, Esther uniosła łebek, oparła się o nogę Dereka i spojrzała na niego swoimi łagodnymi oczętami. Brawo, Esther!

Derek tylko potrząsnął głową ze śmiechem. Naprawdę myślałem, że wpadnie w szał. Miał do tego święte prawo. A zareagował tak dobrze, że nie wierzyłem we własne szczęście. Oczywiście się przejął, to jasne, ale nie wyczerpałem jeszcze kredytu zaufania. (Pytanie tylko, czy na niego zasługiwałem!). Wszystko dlatego, że Derek kochał Esther. Wiedziałem, że nawet jeśli świnka urośnie, nie odda jej tak po prostu. Może i wściekł się, kiedy sprowadziłem ją pod nasz dach, ale już tu była, należała do rodziny i tyle.

Cóż, nie jestem pewien, czy Derek zareagowałby równie spokojnie, gdybym powiedział mu prawdę o podejrzeniach weterynarza. Przekonując go, że Esther co najwyżej osiągnie rozmiary dużego psa, w głębi ducha byłem przerażony.

Oczywiście niczego nie dałem po sobie poznać. Chyba tak naprawdę już wtedy wiedziałem, że Esther okaże się świnią hodowlaną, ale przysięgam, nie miałem pojęcia, że aż tak urośnie i przytyje. Sto trzydzieści kilo? Na to nie byłem gotowy. Choć w gruncie rzeczy jej waga nie miała znaczenia. Ogromna czy nie, i tak musiałem ją zatrzymać. Zamierzałem bagatelizować problem i liczyć, że nikt nic nie zauważy.

Jak już mówiłem, wyparcie działa cuda.

Mniej więcej w tym okresie Esther wreszcie poczuła się u nas jak w domu. Chciała się bawić i przytulać, turlać psie zabawki. A my nie widzieliśmy poza nią świata.

Jeśli nigdy nie mieliście świnki – a tak zapewne może powiedzieć większość z was – raczej tego nie rozumiecie. Te zwierzęta po prostu są bardzo uczuciowe, przyjazne i kochane, całkiem jak psy czy koty. (Szczerze mówiąc, bardziej niż niektóre koty).

Nigdy nie spotkałem człowieka, którego nie rozczuliłoby małe zwierzątko. U mnie ten syndrom jest jeszcze mocniejszy. Zawsze wyobrażałem sobie, że kiedyś będę miał dom pełen zwierząt – po dwa zwierzaki każdego gatunku. Chciałem je poznawać, głaskać, przebywać wśród nich. Ale nie zamierzam kłamać – Esther zafascynowała mnie szczególnie. Kiedy ją wzięliśmy, świnki rzadko były trzymane w domach. (Zresztą nawet teraz nie grozi im prześcignięcie pod tym względem kotów i psów). Esther była dla mnie wyjątkowa – nigdy wcześniej nie miałem do czynienia ze świnką – i sama myśl o opiekowaniu się prosiaczkiem wydawała mi się rewelacją. Szczerze? Mogłem trafić na jakieś inne niezwykłe zwierzę i moja reakcja byłaby taka sama. Na przykład zawsze marzyłem o małpce. Dałbym wszystko, żeby mieć małpkę. Wcale nie wiedziałem, że pragnę mieć świnkę, ale kiedy ją wzięliśmy i upewniłem się, że zostanie, poczułem niesamowitą radość. Nie posiadałem się ze szczęścia.

Z Esther wszystko było inne i nowe. Obserwowaliśmy jej nawyki, sposób, w jaki truchta po domu, ślizgając się na małych raciczkach. Słuchaliśmy komicznych dźwięków, które wydawała podczas zabawy. Była naszym skarbem. Chrząkała i puszczała bąki dużo częściej niż psy, co już mniej nam się podobało, ale okropnie nas śmieszyło. Jeszcze pod jednym względem różniła się od reszty czworonogów moich i Dereka: wsuwała nos w nasze dłonie. To przynosiło jej ulgę i pomagało się uspokoić. Najwyraźniej czuła się bezpiecznie, mając nas tak blisko. Lizała nas po rękach i ocierała się ryjkiem, kiedy zasypiała. Czy można pozostać obojętnym na coś takiego? Była po prostu przeurocza.

Z każdym domowym zwierzakiem jest tak, że kiedy pierwszy raz wyda jakiś odgłos, zachowa się w określony sposób lub po prostu popatrzy wam w oczy, wychodzicie ze skóry, żeby zrozumieć, o co mu chodzi. Chcecie odkryć, co to zwierzę – wasze zwierzę, członek waszej rodziny – myśli i czuje, bo wam na nim zależy. I chcecie też, aby ono wiedziało, że jest ważne, że zrobicie dla niego wszystko, zupełnie jak dla reszty rodziny, dla osób, które się kocha.

Kiedy tylko otworzycie serce przed tym stworzeniem, zaczniecie otwierać również umysł na to, co próbuje wam powiedzieć. Szukacie ukrytych znaczeń w jego zachowaniu. Czy ten pisk był piskiem zachwytu, strachu, głodu czy zdumienia? Czy to przekrzywienie głowy sugeruje ciekawość, zaniepokojenie czy może niepewność? Czy ona da mi znać, kiedy źle się poczuje, i czy ja będę dość uważny, by to dostrzec?

Jednego na pewno się nie spodziewałem – że Esther z usposobienia będzie tak bardzo podobna do psów. Bawiła się jak one, chwytając zabawkę, potrząsając nią i tarmosząc z całej siły. Tak samo jak psy garnęła się do nas, kiedy była zmęczona, i właziła na kolana, żeby się poprzytulać. Wtulała się w nasze dłonie, wysuwając koniuszek języka, i ocierała się łebkiem.

I tak samo jak psy często domagała się uwagi. Przepychała się, żeby otrzymać swoją porcję pieszczot. Jeśli skupialiśmy się na którymś z pozostałych zwierząt, ona też musiała tam być. Oczywiście nie umiała podkraść się do nas cicho jak kot, za bardzo rzucała się w oczy. Szczerze mówiąc, w ogóle nie potrafiła się ukrywać. (Świnia nie jest najlepszym kandydatem na wojownika ninja).

Trudno sobie wyobrazić, żeby czterdziestopięciokilowe prosię, stukające raciczkami po drewnianej podłodze, musiało dodatkowo przyciągać ludzką uwagę – tak na wszelki wypadek, bo może jednak zapomnieliśmy o jego istnieniu. Ale Esther tak właśnie robiła. I pewnie nie była w tym odosobniona.

Wreszcie coś zaczęło do nas docierać. Esther była dla mnie i Dereka kimś szczególnym, to prawda. Uwielbialiśmy ją. A jednak inne świnki też musiały być indywidualnościami. Świnie naprawdę mają różne dziwactwa i cechy charakteru, podobnie jak setki milionów psów na całym świecie. Nie zrobiliśmy nic, aby nasza świnka stała się właśnie taka, a nie inna. Nie uczyliśmy jej niczego specjalnego, po prostu intuicyjnie traktowaliśmy ją jak psa. Zaczęła się bawić, robić te wszystkie śmieszne i mądre rzeczy z własnej woli. Widzieliśmy błysk w jej oczach i tę charakterystyczną minkę, kiedy goniła za kotami albo szarpała psią zabawkę. Im częściej ją obserwowaliśmy wśród naszych zwierzaków, tym bardziej nam je przypominała. Nie fizycznie – osobowościowo. A to dało nam do myślenia.

* * *

Dlaczego świnie są traktowane inaczej? Dlaczego hoduje się je na mięso i trzyma w niewoli, podczas gdy psy i koty są naszymi domownikami, członkami rodziny? Pomijając wygląd, nie widzieliśmy żadnych różnic między Esther a psami. (No dobra, Esther nie machała ogonem. Ale gdyby jej go nie ucięto, pewnie merdałaby cały czas).

Dlaczego to świnie nie miały szczęścia? Czemu wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy, że są tak interesujące i inteligentne? I gdzie byłaby teraz Esther, gdyby nie trafiła do naszego domu?

Przez ostatnie lata wiele rozmyślaliśmy nad podobnymi sprawami, wtedy jednak po prostu się cieszyliśmy, że mamy naszą słodką, kochaną, chrumkającą dziewczynkę. W epoce przed Esther niczego nam nie brakowało – Derekowi bardziej niż mnie, rzecz jasna – ale nie potrafiliśmy już sobie wyobrazić domu bez świnki. Stała się tak nieodłączną jego częścią jak fundamenty, ściany i grunt pod stopami.

Grunt, który wkrótce miał zostać przesikany na wylot. Naprawdę na wylot. Ale do tego jeszcze wrócimy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: