Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

FACHOWIEC - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

FACHOWIEC - ebook

Dwudziestoletnie milczenie wkrótce zostanie przerwane…

Kiedy dziennikarz śledczy Rick Hoffman traci pracę, narzeczoną i mieszkanie, jedyne, co mu pozostaje, to wprowadzić się z powrotem do domu, w którym spędził swoje smętne dzieciństwo i młodość. Odkąd ojciec Ricka po przebytym udarze zamieszkał w ośrodku opiekuńczym, dom stoi pusty i niszczeje.

Próbując co nieco naprawić w tym starym budynku, Rick dokonuje szokującego odkrycia – znajduje schowane za ścianą miliony dolarów. Pieniędzy jest na tyle dużo, by całkowicie odmienić życie Ricka i wszystko to, co do tej pory wiedział i myślał o swoim ojcu. Im więcej jednak tajemnic o przeszłości ojca wychodzi na jaw, w tym większym niebezpieczeństwie zaczyna być Rick. W końcu musi uciekać przed śmiertelnie groźnymi wrogami, którzy desperacko pragną, by przeszłość pozostała pogrzebana.

Ricka uratować może jedynie rozwiązanie zagadki ojca – człowieka, który od dwudziestu lat nie powiedział ani słowa…

„Finder jest ceniony jako pisarz, który wniósł napięcie w świat biznesu i finansów – zrobił dla dyrektorów to, co John Grisham dla prawników – uczynił ich trójwymiarowymi, nikczemnymi i bardzo przerażającymi”. Daily Mail

„Wirtuoz opowieści”. Providence Journal

„Joseph Finder błyskawicznie zajął miejsce wśród czołowych współczesnych pisarzy”. Harlan Coben

„Wartka narracja, rozdziały, które połyka się jeden za drugim, oraz pomysłowa fabuła, a szczególnie typowe dla Findera twórcze wykorzystanie cyfrowych technik śledczych gwarantują ekscytujące doznania literackie”. Library Journal

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-053-3
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Dom w stylu królowej Anny z 1903 roku, przy uroczej ulicy w zachodnim Cambridge, na sporej działce pełnej starych drzew. Przestronne pokoje i elegancka stolarka. Przesuwne drzwi wewnętrzne. Dwa działające kominki obudowane oryginalnymi kaflami ceramicznymi. Wymaga odnowienia – szczegóły w załączonym raporcie z inspekcji stanu budynku.

Ten dom to była rudera, bez dwóch zdań. Ogłoszenie wisiało w internecie od siedmiu miesięcy, początkowo wywołując ogromne zainteresowanie. Ostatecznie wpłynęła tylko jedna oferta i to tak zaniżona, że agencja handlu nieruchomościami nie zaszczyciła jej nawet odpowiedzią. Agent bowiem napisał owo ogłoszenie sam i był z niego słusznie dumny. To było pierwszorzędne ogłoszenie. A także pierwszorzędny stek bzdur, co w końcu odkrył każdy, kto przyjrzał się domowi. Absolutne kłamstwo. To miejsce przypominało pobojowisko. Skarbonkę bez dna. Potencjalni nabywcy zwykle uciekali, spędziwszy chwilę lub dwie na potykaniu się o gnijące resztki wystroju.

Dlatego Rick Hoffman, który siedemnaście lat temu opuścił dom rodzinny przy Clayton Street w Cambridge, uroczyście przyrzekając sobie, że już nigdy nie powróci, obozował teraz w dawnym gabinecie swojego ojca, na piętrze. Grudzień w Bostonie mógł się zrobić potwornie zimny, jednak Rick odłączył centralne ogrzewanie, absurdalnie drogie, i sypiał grubo ubrany w polarnym śpiworze na starej skórzanej kanapie tuż obok elektrycznego piecyka. W gabinecie unosił się słaby zapach kociego moczu. Wzdłuż ścian stały oszklone gabloty na książki, wysokie i chybotliwe. Na biurku ojca spoczywały starożytny pecet marki IBM, barwy kremowej jak wszystkie pierwsze komputery, który nadawał się już do muzeum, oraz igłowa drukarka Oki Data. Gdyby lata osiemdziesiąte miały jeszcze wrócić, Rick byłby gotowy. Jego dawny pokój, który zajmował, zanim poszedł na studia, stał się magazynem połamanych mebli i kartonowych pudełek na akta. Spał więc na skórzanej kanapie w pomieszczeniu zimnym jak wnętrze zamrażarki, z ledwo uchwytnym zapachem kociej uryny w powietrzu.

Oto, zdał sobie sprawę Rick, moment największego upadku w moim życiu.

Nie miał gdzie się podziać. Tydzień wcześniej zmuszono go, by wyprowadził się z mieszkania w Back Bay, które dzielił ze swoją (aktualnie byłą) narzeczoną – Holly ogłosiła nagle, że już nie chce za niego wyjść. Kilka nocy spędził w jakimś motelu na Soldiers Field Road w Brighton, ale pieniądze szybko znikały. Dochodów nie miał już żadnych. Rozesłał swoje CV do dziesiątków czasopism i gazet, bez odpowiedzi. Sprzedał na eBayu zegarek, ładny Baume & Mercier, a większość swoich eleganckich ciuchów zaoferował do nabycia na stronie internetowej, która pośredniczyła w handlu odzieżą „ledwie używaną, najwyższej klasy”.

Pieniądze już prawie całkiem zniknęły. I tak miał szczęście, że mógł się tu dekować za darmo. Nie uważał się jednak za farciarza, sypiając w tej zimnej ruderze przy Clayton Street, w domu, w którym dorastał wraz z siostrą.

Wendy, o trzy lata młodsza od Ricka, mieszkała ze swoją partnerką Sarah w Bellingham w stanie Waszyngton. Sarah prowadziła wegańską restaurację.

– Sprzedaj tę cholerną ruinę – powiedziała kiedyś Rickowi. – Ten dom to gówno, ale działka musi być warta kilkaset tysięcy dolców. Mogłabym wykorzystać te pieniądze.

Nim Holly zerwała zaręczyny i wykopała Ricka z mieszkania na Beacon Street, ten plan zdawał się całkiem sensowny. Lecz teraz Rick potrzebował jakiegoś miejsca, w którym mógłby mieszkać, przynajmniej dopóki nie znajdzie sobie pracy i znów nie stanie na nogi.

Jeszcze dwa miesiące temu Rick zajmował stanowisko redaktora naczelnego pisma „Back Bay”, kolorowego magazynu zajmującego się życiem bostońskiej śmietanki, ludźmi bogatymi i sławnymi, tuzami i grubymi rybami. W sposób poddańczy relacjonował wytworne przyjęcia weselne celebrytów i przedstawiał sylwetki najlepszych barmanów po to, by powstał ładny, gruby, lśniący magazyn, a odrobinę ukrytego sarkazmu dodawał – balansując jak na ostrzu noża – dla przyciągnięcia pożądliwej ciekawości czytelników z aspiracjami, którzy uważali się za inteligentnych i wyrafinowanych, lecz wcale tacy nie byli.

Siedem albo osiem lat temu pismo przejął pewien zręczny inwestor kapitałowy, Morton Ostrow, który wpompowując do „Back Bay” gotówkę, uczynił je jeszcze bardziej lśniącym i atrakcyjnym, zabawką dla bogaczy. Zapoczątkował tym samym złotą erę sowitych wynagrodzeń i niemal nieograniczonych funduszów reprezentacyjnych. „Aby zarabiać pieniądze, trzeba pieniądze wydawać!” – lubił powtarzać Ostrow. Biura redakcji przeniósł z ciasnego, choć eleganckiego ceglanego budynku przy Arlington Street w Back Bay do odrestaurowanego młyna przy Harrison Avenue w nowobogackiej, artystycznej dzielnicy SoWa na South Endzie. Krokwie i cegły, wielkie industrialne okna z XIX wieku tudzież posadzki z polerowanego betonu. Imprezy o zmroku, kluby przypominające bunkry, do których trudno było trafić, sponsorowane przez Ketel One lub Stoli Elit.

Rick, będąc w wieku, w którym łatwo ulega się wpływom, obejrzał film Wszyscy ludzie prezydenta i dostał na jego punkcie obsesji. Zapragnął zostać kimś takim jak Woodward lub Bernstein, nieustraszonym reporterem, wydobywającym na światło dzienne rządowe oszustwa i spiski ludzi władzy. Zatrudnił się w gazecie „Boston Globe” w sekcji miejskiej, gdzie zyskał rozgłos jako autor demaskatorskiego artykułu o prywatnych, komercyjnych więzieniach. Napisał też o korupcji w miejskim przedsiębiorstwie taksówkarskim oraz szereg innych artykułów, na przykład o tym, jak łatwo w Massachusetts wywinąć się z zarzutów o jazdę po pijanemu. Wmówił sobie, że znajdował się na krzywej wznoszącej ku ideałom woodwardyzmu-bernsteinizmu, aż do chwili, gdy na imprezie promocyjnej jakiejś książki w Cambridge poznał Morta Ostrowa. Ostrow, niski, przysadzisty, przypominający żabę mężczyzna, z miejsca polubił Ricka. Podkupił go gazecie „Globe”, skusiwszy śmiesznie wysoką pensją, co miało podkreślić wizerunek „Back Bay” jako magazynu o „elicie władzy” – skandale na Harvardzie, intrygi w parlamencie, plotki o magnatach kierujących funduszami hedgingowymi. Rick dostał pozwolenie na przekłuwanie balonów i nabijanie na rożen.

Wystarał się o wielkie mieszkanie przy Beacon Street oraz pasującą do niego piękną blondynkę. Chodzili z Holly na przyjęcia i kolacje niemal co wieczór. Dzwoniąc zaledwie pół godziny wcześniej, Rick umiał załatwić stolik w maleńkiej, najbardziej ekskluzywnej restauracji, gdzie miejsca rezerwowano z wielomiesięcznym wyprzedzeniem (na szczęście nie wieloletnim, bądź co bądź to tylko Boston). Nosił garnitury skrojone przez krawca samego Ostrowa (rozpinane guziki na rękawach, najlepszy gatunek wełny, idealny fason) w cenach dla przyjaciół i rodziny. Raz w tygodniu jadał z Mortem Ostrowem śniadanie przy jego stoliku w Bristol Lounge w hotelu Four Seasons.

Dopóki trwało, było to całkiem fajne życie.

Grzejnik brzęczał i warczał. Rick jakby coś usłyszał… tupot w ścianach tuż obok. Ciche zamieszanie, skrobanie charakterystyczne dla gryzoni. Myszy? Szczury? Wiewiórki? Na przestrzeni długich lat, gdy w domu nikt nie mieszkał, przez komin i otwory wentylacyjne mogły się tu dostać różne zwierzęta. Gryzonie lub ptaki mogły znaleźć sobie lokum w ścianach. Wstał z kanapy i przez chwilę wsłuchiwał się w ciszę; dotarł do niego stłumiony chrobot, dochodzący z wnętrza tylnej ściany gabinetu. Rick uderzył w nią pięścią.

Gdy przewróciła się jedna z gablot na książki, rozległ się wielki huk; zawartość wypadła na podłogę, szkło pękło na drobne kawałki.

– Cholera – zaklął Rick. Ale przynajmniej chrobotanie ucichło.

Odłamki szkła walały się po całym pokoju, jego poszarpane okruchy lśniły w porannym świetle. Posadzkę zaścielały też czerwone, oprawne tomy periodyku „Massachusetts Law Reporter”. Ojciec Ricka, Leonard, był prawnikiem. Działał na własną rękę, a jego klientela obejmowała także dość podejrzane postaci: striptizerki, producentów pornografii, właścicieli klubów nocnych. Ojciec wynajmował biuro przy Washington Street w centrum Bostonu, lecz w swym domowym gabinecie przechowywał drugi zestaw wszystkich swoich prawniczych książek.

Rick poszedł po zmiotkę i szufelkę, aby uprzątnąć stłuczone szkło. Schowek na miotły znajdował się niedaleko kuchni, piętro niżej.

Na drewnianych schodach zebrała się gruba warstwa kurzu i śmieci, w tym zgniecione puszki po piwie Narragansett oraz opakowania po prezerwatywach. Do domu wchodzili nastolatkowie – stąd wybite okno – ale chyba nie squattersi. Żadnych długoterminowych mieszkańców. Przez większość czasu od udaru Lena, czyli od osiemnastu lat, dom był wynajmowany. W miarę jak miejsce to z wolna obracało się w ruinę, a remont pozostawał w sferze zamiarów, obniżała się również jakość tutejszych najemców. Ostatni z nich byli tak niesforni i zdegenerowani, że sąsiedzi zaczęli się skarżyć. Trzy lata temu Rick przestał dom wynajmować w ogóle.

W korytarzu panowała ciemność – żarówki w lampach na suficie wypaliły się – lecz on znał drogę na pamięć. Mógłby chodzić po tym domu, nawet gdyby był niewidomy. Znalazł wnękę na szczotki, w której leżało kłębowisko sklepowych jednorazówek, ale ani jednej zmiotki. Jedynie stara mechaniczna zamiatarka do dywanów, która – jeśli nawet jeszcze działała – nie nadawała się do zbierania odłamków szkła. Rozejrzał się po kuchni. Jeszcze więcej puszek i butelek po piwie, porozwalane opakowania po Big Macu.

– Nie ruszaj się, dupku! – ktoś krzyknął.

Rick podskoczył zdumiony. Odwrócił się i zobaczył wysokiego, chudego, łysiejącego mężczyznę w kurtce, dżinsach i solidnych butach.

– O, to ty – powiedział mężczyzna. – Dobrze cię widzieć, Rick!

– Cześć, Jeff. – Rick uśmiechnął się z ulgą. – Kopę lat.

– Wybacz, stary, nie chciałem cię wystraszyć. Myślałem, że to znowu te małolaty z Rindge and Latin. – Wyciągnął kółko z kluczami, którymi zabrzęczał. – Dwa, trzy lata temu Wendy dała mi klucze i prosiła, żebym miał chatę na oku.

– Nie ma problemu. – Rick potrząsnął głową. – Naprawdę doceniam, dzięki.

Jeff Hollenbeck mieszkał po sąsiedzku, dorósł tam, a potem odziedziczył dom po śmierci swoich rodziców. Był młodszy od Ricka o mniej więcej rok. Nie przyjaźnili się, lecz kiedyś grywali razem w koszykówkę, jeden na jednego, na podjeździe przed domem rodziców Jeffa, rzucając do obręczy zamontowanej nad garażem. Jeff, zawsze wysoki, chudy i wysportowany, zwykle wygrywał. Gdy poszedł do Rindge and Latin, miejscowego publicznego liceum, Rick wyjechał do Linwood Academy, prywatnej szkoły, a wówczas ich raczkująca przyjaźń zupełnie podupadła. Poza tym Jeff zaczął się naśmiewać z „pedalskiego mundurka” Ricka – niebieskiego blezera, białej koszuli oraz szkolnego krawata w karmazynowo-szare paski. Uniform dawał wprawdzie uzasadnione powody do bezlitosnych nastoletnich drwin, ale to także nie przysłużyło się ich przyjaźni.

W liceum Jeff zaliczył podobno etap narkotykowy, raz nieomal wyleciał ze szkoły, z czasem jednak się opamiętał i poszedł na studia w miejskim college’u Bunker Hill. Rick nie wiedział dokładnie, jak Jeff zarabia na życie – miało to chyba coś wspólnego z handlem artykułami budowlanymi. Jego łysiejąca głowa była po bokach wygolona na zero. Jako nastolatek Jeff nosił włosy do ramion, teraz zaś, jakby rekompensując sobie łysinę, zapuścił kozią bródkę, sztywną i szpakowatą. Oczy miał wodniste, szaroniebieskie.

– Myślę, że w ogólniaku rozniosła się wieść, że dom stoi pusty. Grupka gówniarzy urządza tu sobie imprezki, pieprzy się itede, itepe. Kiedy ich słyszę, wpadam i wyganiam. Jak ma się twój tata?

Rick uśmiechnął się smutno i potrząsnął głową.

– Wciąż tak samo.

– Tak samo, co? Ciągle jest w tym domu opieki?

Rick potwierdził.

– Tylko je i cały dzień przesiaduje przed telewizorem. Tak wygląda jego życie, niestety… – To było więcej niż smutne. Fakt, że ojciec skończył w ten sposób, rozdzierał Rickowi serce.

– Wendy nadal w Oregonie?

– Prawie. W stanie Waszyngton.

– A ty jesteś grubą rybą w „Boston Magazine”?

Rick wzruszył ramionami, zbyt zmęczony, żeby poprawić nazwę czasopisma, które miał na myśli Jeff, co by się z kolei wiązało ze wspomnieniem o byłym stanowisku pracy. Poza tym pewną przyjemność sprawił mu fakt, że w prawdziwym świecie plotki o jego zwolnieniu nie dotarły jeszcze do wszystkich. Co za odświeżające uczucie odwiedzić miejsce, gdzie nie słyszano cichego bicia tam-tamów.

Co prawda sam go nie słyszał, dopóki nie było już za późno.

Rick był bowiem ostatnią osobą, która domyślała się, że zostanie wylana z pracy. Jego wyniki – liczba prenumerat oraz wolumen sprzedaży – wyglądały świetnie. Powiedział nawet Holly, że spodziewa się podwyżki. Mówiono także o wypłacie rocznych premii, jeśli zysk czasopisma „przekroczy plan”.

Później dowiedział się oczywiście, iż pogłoski o końcu jego kariery rozgrzewały linie telefoniczne już od kilku tygodni. Mort podjął parę decyzji katastrofalnych z ekonomicznego punktu widzenia. Przegrał wielki przetarg na zakup kopalni złota, stracił też chińską firmę drzewiarską. Jego fortuna zniknęła jak zdmuchnięta. Przynajmniej tak utrzymywali plotkarze.

Rick dowiedział się o wszystkim podczas śniadania w hotelu Four Seasons, między złożeniem zamówienia a wypiciem pierwszej filiżanki kawy.

Otóż nie został wyrzucony z pracy, wcale nie; po prostu jego stanowisko uległo likwidacji. Mort rezygnował z dalszego wydawania pisma w druku. Nie mógł już pozwolić sobie na sute wynagrodzenia i nieograniczone wydatki. Luksusowa strategia nie wypaliła. Handlowcy odpowiedzialni za pozyskiwanie reklamodawców musieli oferować im upusty, aby zapełnić czymś strony periodyku, a pozostałą przestrzeń wykorzystywali na reklamę samego magazynu – co się rzucało w oczy. Nadszedł czas na stanowcze działania! Mort zaczął od cięcia płac i zwalniania redaktorów, którzy zbyt wysoko się cenili. Etaty przekształcono w samozatrudnienie, płacono od artykułu, z opóźnieniem. Ricka poproszono, aby podrzucał tematy nowemu redaktorowi i wydawcy zarazem, odrażającej małej wiewiórce w trampkach od Chucka Taylora, koszulach od Bena Shermana oraz szyderczych okularach w stylu Buddy’ego Holly’ego, którą rok wcześniej sam zatrudnił jako redaktora wersji internetowej.

Zanim pojawił się omlet z prosciutto i szparagami, Rick zdążył stracić apetyt.

– Dalej mieszkasz za rzeką? – zapytał Jeff.

– Nie, wyprowadziłem się. – Rick nie chciał się wdawać w przykre szczegóły. Przynajmniej nie z Jeffem Hollenbeckiem.

Uniesiona brew.

– Wprowadzasz się tutaj?

Rick potrząsnął głową.

– Tylko na chwilę, czas już znaleźć kupca.

– Ogłoszenie wisi od dawna. Chyba nie ma zbyt wielu chętnych, co?

Rick rozłożył ręce.

– Dostaliśmy jedną zaniżoną ofertę. To miejsce to nora.

– Zdecydowanie wymaga remontu. Ale konstrukcja jest solidna. Gdyby ktoś chciał zainwestować trochę czasu i pieniędzy, dom mógłby wypięknieć.

– Tak właśnie pomyślałem. Może wynajmę jakiegoś cieślę, kogoś od tynków, wypiaskuję podłogi, położę nową farbę…

– Chyba nie zamierzasz robić tego sam?

– Coś ty. Nie mam takich zdolności.

– Zatrudniłeś już kogoś?

Rick znów potrząsnął głową.

– Kiepsko stoję z kasą. Może za parę miesięcy. – Rzucił to lekko, jakby nadejście tsunami pieniędzy było jedynie kwestią czasu.

Jeff przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą.

– Mógłbym się tym ewentualnie zająć. Wiesz, że to moja praca, prawda?

– Serio?

– No. Budowlanka, ciesielka, renowacja fundamentów, wszystko do kupy. – Z przedniej kieszeni kurtki wyciągnął wizytówkę i podał Rickowi. Widniał na niej napis FIRMA BUDOWLANA JEFF HOLLENBECK. – Obecnie pracuje u mnie paru ludzi. Nie wiem, o jakich kwotach mówimy, ale mogę dać ci upust, wiesz – koledzy z dzieciństwa i tak dalej.

– Hm. – Rick nigdy nie myślał o Jeffie jako człowieku dorosłym i poważnym, nie mówiąc już o odnoszącym sukcesy budowlańcu.

– Nie uwierzyłbyś, jak domy schodzą w tej dzielnicy, stary. Istne szaleństwo. Znasz na przykład tę chatę po D’Agostino po drugiej stronie ulicy?

– Pewnie.

– Myślę, że dostali za nią jakieś półtora miliona, a nie była wcale tak ładna jak ta… to znaczy, jak ta mogłaby być.

– Półtora miliona dolców? Za tamtą ruderę?

– Wiem, szaleństwo. Ale jeśli włoży się w ten dom trochę solidnej pracy, dostaniesz lekką ręką dwa miliony. Nawet więcej.

– Nie mam, by tak rzec otwarcie, płynności finansowej.

Jeff kiwnął głową.

– Możemy pójść na układ. Moja firma wykona roboty, a ja wezmę swoją działkę po sprzedaży. Dogadamy się tak, żeby było korzystnie dla obu stron. – Wyciągnął paczkę marlboro i zapalniczkę. – Mogę?

– Jeszcze pytasz? Wszystko, byle tylko zlikwidować ten zapach kocich szczyn.

Jeff zaśmiał się cicho i zapalił papierosa.

– Na szczęście ja nie czuję.

– Najgorzej jest na górze, w gabinecie taty. Poza tym w ścianach żyją jakieś stworzenia.

Jeff wypuścił dwie bliźniacze smużki dymu.

– Więc co sądzisz?

Rick długo milczał. „A co mi tam”, pomyślał. „To może być prawie bezbolesne”.

– Kiedy mógłbyś zacząć?

– W każdej chwili. Nawet teraz.

– Mały ruch w interesie?

– W zimie zawsze. To znaczy, mam kilka dużych zleceń, które czekają na marzec albo kwiecień…

– Ciekawy pomysł. O ile się dogadamy, oczywiście.

– Więc się namyśl. Tymczasem sprawdzę ten zapach na górze. Mam pewne wyobrażenie, co to mogłoby być.

Jeff poszedł za Rickiem po schodach.

– O rany – powiedział, dotykając butem opakowania po prezerwatywie. – Nawet nie uprzątną po sobie tego gówna.

Kiedy dotarli do gabinetu, Jeff rzucił:

– Więc stąd ten huk, który słyszałem. – Pociągnął nosem. – No tak, teraz czuję. Paskudnie. Czekaj, zaraz wracam.

Stoczył się niezdarnie po schodach. Rick zbierał właśnie większe odłamki szkła, gdy w drzwiach ukazał się Jeff z miotłą i szufelką w jednej ręce oraz łomem w drugiej.

– Pomyślałem, że się przydadzą. – Podał Rickowi miotłę i szufelkę. Następnie, potrząsając łomem, rzekł: – Jeśli mówiłeś poważnie, że chcesz wyremontować ten dom, mogę rozbić ścianę i zobaczyć, w czym problem.

Rick wzruszył ramionami.

– Śmiało, czemu nie.

Jeff ruszył ostrożnie na środek pokoju, omijając stłuczone szkło. Stanął z uniesioną głową i nasłuchiwał. Po chwili znów dał się słyszeć jakiś szelest. Jeff skierował się za dźwiękiem ku tylnej ścianie, po czym znieruchomiał na kilka kolejnych sekund. Otworzył drzwi garderoby, ciężkie i drewniane, z ozdobną mosiężną klamką. Zauważył zwisający sznurek – włącznik światła – i pociągnął go, by zapalić nagą żarówkę zamontowaną na ukośnym suficie.

Kiwnął głową i się uśmiechnął.

– Gnieżdżą się zwykle w takich wąskich ciągach zabudowy. Założę się, że to wiewiórki. Dostają się przez otwory wentylacyjne w dachu albo wygryzają dziury w podbiciu. Niegrzeczne małe gnojki.

Uniósł łom i uderzył hakowatą końcówką w wewnętrzną ścianę garderoby. Jej spory kawał odpadł ze zgrzytem. Nie był to gips ani deszczułka, zauważył Rick, lecz spory fragment dykty, szeroki na dwadzieścia kilka centymetrów i długi na ponad pół metra.

– Proszę bardzo – powiedział Jeff. – Łatwizna.

Gdy długa deska spadła na podłogę garderoby, wzbijając chmurę pyłu, Jeff odsunął się o krok. W tylnej ścianie ukazała się sporej wielkości dziura, zbyt wąska, by się przez nią przecisnąć, lecz wystarczająco duża, żeby dało się zobaczyć jej mroczne wnętrze. Rozległ się pisk oraz tupot małych nóg niczym walenie deszczu o dach, szalona kotłowanina drobnych istot.

– Wiewiórki – obwieścił Jeff. – Wiedziałem. – Zakaszlał. – Uch, ohyda.

Rick podszedł bliżej, aby rzucić okiem.

– Nie cierpię wiewiórek – powiedział Jeff. – Szczury z puszystymi ogonami.

Ponownie wbił łom w ścianę i wyrwał sąsiednią deskę. Zanim upadła ze stukotem na podłogę, usłyszeli jęk gwoździ wyszarpywanych z drewna.

– Nie ma tynku – rzekł Jeff. – Dziwne. Jakby pomalowali od razu dyktę.

– Co to takiego, dziupla? – spytał Rick. – Nie chcę, żeby te cholerne wiewiórki biegały po domu.

– Nie, jeśli mają dziuplę, to raczej z drugiej strony budynku. Tutaj urządziły sobie latrynę.

– Latrynę?

– Wiewiórki zwykle nie kalają własnej dziupli.

– Sądzisz, że ciągle tu są? – zapytał Rick.

– Może tak, może nie. Jeśli w dziupli są młode, nie odejdą.

– Więc co teraz?

– Pułapki, to najlepszy sposób. Albo jakoś je stąd wygonić, a potem załatać dziury wełną mineralną i stalową siatką.

Rick widział teraz wnętrze otworu za ścianą nieco wyraźniej. W mdłym, cętkowanym świetle – z powodu licznych małych dziur w dachu, jak sądził – rysował się zarys jakby sterty, wysokiej na metr.

– Patrz pod nogi, stary – powiedział Jeff.

Rick zrobił jeszcze kilka kroków i wszedł do otworu. Musiał stać zgarbiony – ze względu na stromo opadający dach nie można się tu było wyprostować.

– Wiesz co – rzekł Jeff – gdybyś chciał wyburzyć część tych ścian tutaj, moglibyśmy uzyskać dodatkowych parę metrów powierzchni. Wnęka sypialniana, pokoik dziecięcy, cokolwiek. Można nawet dać świetliki – byłoby fajnie. Mam dobre doświadczenia z oknami na poddasze marki Velux Cabrio.

Gdy oczy Ricka przywykły do ciemności, podszedł bliżej sterty. Czarny brezent, pod którym ustawiono chyba jakieś skrzynki. Teraz deskowanie ściany garderoby nabrało sensu. Kiedyś, w prawie stuletniej historii domu, tę zwykle pustą przestrzeń wykorzystywano zapewne do celów magazynowych. Być może właśnie tędy do niej wchodzono, przez garderobę, używając ruchomej ściany. Niewykluczone, że uwzględniono ją w oryginalnym projekcie.

– Bądź ostrożny – rzucił Jeff. – Widziałem już wiewiórki, które atakowały ludzi. Niekoniecznie chore na wściekliznę. Wystarczy, że zagrozi się ich dziupli…

Rick pociągnął brezent za róg, ten jednak ani drgnął; był połączony zszywkami z innym kawałkiem. Szarpnął mocniej, kilka zszywek urwało się i rozsypało po podłodze. Rick zobaczył, co jest w środku.

– Jezu.

Spojrzał ponownie. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi.

– Ugryzły cię? – zarechotał Jeff.

Światło w środku było słabe, wystarczające jednak, aby odróżnić liczbę 100 i rozpoznać oblicze Bena Franklina. Rick miał chyba przywidzenia. Wetknął dłoń w otwór w brezencie i wyjął zeń pierwszą rzecz, jaką zdołał pochwycić.

Zwitek studolarówek, nie ma wątpliwości. Paczkę otaczała banderola, na której dwukrotnie wydrukowano 10 000 $.

Zdał sobie sprawę, że drżą mu ręce.

– Co jest, stary? – zapytał Jeff.

– Nic – odparł Rick.2

W pierwszym, instynktownym odruchu postanowił wszystko zataić. Niewiele myśląc, obrócił się tak, by stanąć między Jeffem a przykrytą brezentem stertą, zasłaniając tamtemu widok.

…widok na co?

Cokolwiek znajdowało się w tej zwalistej pryzmie, wysokiej na ponad pół metra i szerokiej na półtora, Rick wiedział już, że na samej górze leżą paczki pieniędzy. Paczki studolarówek. Nie mogły tworzyć całej sterty, to byłoby niedorzeczne, po prostu niewyobrażalne. Paczki z pieniędzmi na szczycie… czego? Papierów, może dokumentów?

To nie mogła być wyłącznie gotówka. Niemożliwe. Odrzucił banknoty z powrotem na stos.

Nie potrafił myśleć jasno. Musiał przyjrzeć się jeszcze raz, ale nie w towarzystwie Jeffa. To, co zobaczył, wstrząsnęło nim do głębi. Trzymał w ręku dziesięć tysięcy dolarów. Sto studolarówek. W jednej paczce. Która leżała na innych.

Te pieniądze, rzecz jasna, nie należały do jego ojca, ponieważ Len nigdy nie miał żadnych pieniędzy.

– Wydawało mi się, że trzymasz w ręku gotówkę – powiedział Jeff. Coś zmieniło się w tonie jego głosu, teraz niższym i sugestywnym. Brzmiał bardziej agresywnie.

Na twarzy tamtego pojawił się cień. Rick nie widział jego oczu.

Spróbował zaśmiać się lekceważąco, lecz usta miał suche i wydał z siebie jedynie krótkie „ha”, bardziej pogardliwe, niż zamierzał.

– Chciałbym. – Wygramolił się z otworu w ścianie, zmuszając Jeffa do cofnięcia się. – To tylko stare kwity.

– No cóż, wyciągnijmy je tutaj, do światła.

– Innym razem. – W głosie Ricka pobrzmiewały znużenie i nuda. Zerknął na zegarek. – Czas na mnie.

– Moment, poczekaj chwilę – jesteśmy umówieni?

– W zasadzie tak. Ale musimy jeszcze obgadać, co dokładnie będziesz tu robił, ile to potrwa i tak dalej.

– Jasne.

– Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie chcę remontu generalnego. – Rick położył Jeffowi rękę na ramieniu, na szorstkiej bawełnie jego kurtki, wyprowadzając go z pokoju w kierunku schodów. – Minimalna destrukcja. Głównie naprawy i udoskonalenia. Pierwsze i drugie piętro. Pęknięcia przykryte tapetą.

– Nie wiem, czy mogę się na to zgodzić, Rick. Cały środek domu to przegniłe drewno. Poważne zniszczenia wyrządzone przez wodę. Prawdopodobnie wskutek pęknięcia starej rury – woda nacieka na sufit od lat. A może spływa z zatkanych rynien albo z uszczelki komina. Od lat deszcz dostaje się do wnętrza tej chaty, całość przesiąka wilgocią. Dlatego drewno gnije i się deformuje. Trzeba będzie usunąć próchno i tynk w niektórych miejscach. Nie wszędzie. Tylko w niektórych.

Rick jęknął.

– Mówisz serio?

– Chodź, pokażę ci.

Rick potrząsnął głową.

– Wierzę. Ale musisz mi rozrysować plan. Na papierze, żeby nie było nieporozumień.

– Jasne, jasne.

– Ile czasu ci to zajmie?

– Mógłbym zacząć nawet dziś wieczorem. Jak mówiłem, o tej porze roku ruch jest niewielki.

– W porządku – powiedział Rick.

Gdy tylko pozbył się z domu Jeffa, Rick przeszukał wszystkie szuflady w kuchni i znalazł latarkę. Nacisnął włącznik, lecz baterie padły. Wśród porozrzucanych woreczków na kanapki znalazł półtorawoltówkę i wsunął ją w miejsce po jednej ze starych baterii – latarka dawała słabe, nikłe światło.

Wrócił na piętro, do gabinetu ojca. Okno pomieszczenia wychodziło na podwórko domu Hollenbecków, co oznaczało, że Jeff mógł widzieć wnętrze pokoju. Ale zamknięcie żaluzji skutkowałoby całkowitym mrokiem, a żarówka na suficie tu także była wypalona. Poza tym wyglądałoby to dziwnie, gdyby Rick nagle rozwinął żaluzje – jakby próbował coś przed Jeffem ukryć.

Pozostawił więc okna odsłonięte i wszedł do ciągu wentylacyjnego. Wciąż czuć tu było wiewiórczą uryną, lecz Rick nie zwracał już na to uwagi. Słabe światło latarki skierował na przykrytą brezentem stertę. Mocno pociągnął za materiał, wyrywając kolejne zszywki. Odciągnął go na bok i poświecił latarką na to, co znajdowało się pod spodem.

Był to równo ułożony stos, wysoki na pół metra i szeroki na prawie metr. Zajeżdżał stęchlizną. Na tyle, na ile Rick mógł cokolwiek stwierdzić, przesuwając wątły snop światła z góry na dół i podnosząc kolejne paczki, miał przed sobą wyłącznie banknoty. Z dołu do góry.

Zanim latarka padła, naliczył 398 paczek. Większość – 290 rulonów – zawierała studolarówki; pozostałe – 108 – pięćdziesiątki. W portfelu znalazł stary, sfatygowany paragon ze stacji benzynowej i zapisał na nim wynik swych obliczeń. W sumie 3 440 000 dolarów.

Ponad 3,4 miliona.

Odczuł dziwny zawrót głowy, jakby spadał w jakąś olbrzymią przepaść. Kręciło mu się w głowie, obrazy migotały przed oczyma. Podniósł jedną z paczek z banknotami studolarowymi i zbadał je kciukiem. Zaciągnął się ich wonią, wyczuwając pleśń i tytoń, zapach rozpuszczalnika, tuszu oraz potu. Niektóre banknoty sprawiały wrażenie nieużywanych: były świeże, nietknięte. Inne miały pozaginanie brzegi i były wygniecione.

Rick spojrzał na wizerunek Bena Franklina, nieco poza środkową częścią awersu banknotu, z włosami do ramion i wyrazem twarzy człowieka, który ma zaparcie. Z całą pewnością wyglądał na prawdziwy, nie fałszywkę, choć Rick nie był ekspertem.

Jak długo ta sterta pieniędzy tu spoczywała? Banknoty wyglądały na nowe – a przynajmniej na takie, które nie weszły do obiegu – lecz musiały się tu chyba znajdować od kilkudziesięciu lat.

Wiedział jedynie, że nie może ich tutaj zostawić.4

Biała tabliczka zamontowana przed wejściem do pokoju Leonarda Hoffmana informowała wielkimi, ozdobnymi, fioletowymi literami:

Leonard był prawnikiem w Bostonie

ma jednego syna i jedną córkę

Tego rodzaju tabliczki wisiały przed drzwiami wszystkich mieszkańców Domu Spokojnej Starości i Centrum Rehabilitacji im. Alfreda Beckera. Miały przypominać personelowi, że zajmuje się prawdziwymi ludźmi, którzy wiedli prawdziwe życie i posiadali rodziny, a także dostarczać temat do ewentualnej rozmowy.

Wszystkie pielęgniarki i personel pomocniczy zachowywali się tak, jakby niesamowicie lubili Lena, co prawdopodobnie należało do ich obowiązków służbowych; członkowie rodzin mieli myśleć, że każdy tata i każda babcia jest ulubieńcem całego zakładu. Ironią losu było, że gdyby tylko Leonard Hoffman zachował zdolność mowy, z pewnością naprawdę by go tu pokochali.

Odznaczał się bowiem czymś, co niekiedy nazywano przerostem osobowości. Potrafił być ujmujący, zabawny, ckliwy. Uwielbiał kobiety, flirtował z nimi w sposób, który im pochlebiał, zawsze kulturalnie, zwłaszcza gdy się zestarzał. Kobiety zawsze były dla ojca „dziewczętami”. Zwracał się do nich per „kochanie”, „moja miła” lub „ślicznotko”. Gdyby rozległy wylew nie pozbawił go niewątpliwego czaru, wszystkie pielęgniarki szalałyby na jego punkcie, groziłyby mu paluszkiem w geście udawanego łajania. Ojciec zawsze lubił grę słów, nie potrafił też wyrzec się opowiadania niegrzecznych dowcipów. Gdyby Leonard w pełni władał mową, zapewne pytałby przysadzistą, ciemnowłosą pielęgniarkę imieniem Carolyn, mrugając do niej okiem: „Na pewno nie jesteś Greczynką? Bo dla mnie wyglądasz jak bogini!”. A siostrze Jewel, piękności z wyspy Saint Lucia, powtarzałby: „Ty musisz pochodzić z Jamajki – z Jamajki, bo wyglądasz jak z bajki”.

A one by to uwielbiały.

Swego czasu był kimś w stylu bawidamka. Zawsze ekstrawagancko ubrany, preferował koszule w wyraźne paski i dwurzędowe, prążkowane garnitury w stylu Ala Capone tudzież jaskrawe krawaty, które pasowały do poszetki.

A teraz nosił spodnie na gumce i bluzę od piżamy.

Lecz życie ojca i syna nie było takie, jak w powieści Zabić drozda. Lenny to nie Atticus Finch, zaś Rick nie przypominał Smyka. W ich wzajemnej relacji nie było nic sielankowego. Panowały napięcie, dystans, frustracja.

– Nie tknąłeś lunchu – powiedział Rick.

Mięsny klops miał odpychający beżowy kolor, a groszek paskudną, jadowicie zielonkawą barwę. Gdyby to było przed wylewem, Len pomacałby jedzenie palcami i powiedział: „Właśnie tknąłem”.

Lecz teraz spojrzał tylko na Ricka złowrogo. Wyraz jego twarzy prawie nigdy się nie zmieniał. Miał penetrujące, niemal zdjęte grozą spojrzenie, jakby nagle zobaczył coś mrożącego krew w żyłach. Rick odwiedzał ojca w prawie każdą niedzielę, od czasu wylewu najczęściej, jak tylko mógł, wciąż jednak nie potrafił się przyzwyczaić do tego przerażonego wzroku.

– Właściwie – powiedział – nie rozumiem, jak mogą wymagać od ciebie, żebyś jadł to świństwo. Ale nie pozwolą mi zaprosić cię na lody, jeśli nie zjesz tego klopsa.

Ojciec odwrócił głowę do okna i obserwował ruch pojazdów na Brookline. W lewym kąciku ust zebrała mu się ślina. Rick wziął z tacy serwetkę i wytarł Lenowi wargi.

Od czasu, gdy długoletnia i lojalna sekretarka Lena, Joan, znalazła go w porze lunchu, leżącego na podłodze gabinetu, minęło osiemnaście trudnych lat. Karetka zawiozła wtedy ojca do szpitala Mass General, gdzie ustalono, że dostał właśnie „lewostronnego udaru mózgu”. Lewa tętnica szyjna wewnętrzna, zatkana i zesztywniała po siedemdziesięciu latach spożywania steków i lodów, pękła, odcinając dopływ krwi do większej części lewej półkuli mózgu. W płatach czołowych, skroniowych i ciemieniowych doszło do poważnych zniszczeń.

Ojca podłączono do respiratora. Groziła mu teraz całkowita afazja, czyli utrata mowy, a być może także zdolności czytania i pisania. Nikt nie wiedział, ile rozumie z tego, co się do niego mówi. Rick obawiał się, że ojciec zmieni się w warzywo. Wendy, jako ta młodsza, pozostawiła bratu podejmowanie wszystkich decyzji.

Po tygodniu Leonarda przewieziono na oddział rehabilitacyjny, gdzie przez pewien czas wydawało się, iż czyni postępy. Ergoterapeuta nauczył go znowu chodzić, co ojciec czynił w sposób chwiejny, potykając się co chwila, prawą nogą poruszając tak, jakby zakreślał koło. Najczęściej jednak przebywał na wózku inwalidzkim. Prawe ramię już nie funkcjonowało, prawa strona twarzy opadła. Logopedka, wielka czarnoskóra kobieta imieniem Jocelyn, na próżno próbowała uczynić Leonarda komunikatywnym. Sprawy nie wyglądały zbyt dobrze.

Pewnego dnia Jocelyn złapała Ricka na korytarzu przed pokojem jego ojca i powiedziała:

– On rozumie. Wiem to na pewno.

Wepchnęła go do pokoju i zademonstrowała prawdziwość swego twierdzenia, kładąc na stole przed Lenem parę przedmiotów. Brelok na klucze, własny zegarek, okulary.

– Leonardzie, czy mógłbyś spojrzeć na zegarek? – powiedziała.

Len przesunął oczy na prawo i bez zawahania zagapił się na różowy czasomierz marki Fossil.

A zatem, pomyślał smutno Rick, ktoś tam w środku jest.

Lecz oprócz tej jednej taniej sztuczki Len nie wydawał się czynić dalszych postępów, a miesiąc później przeniesiono go do domu opieki, gdzie całymi dniami przesiadywał na wózku inwalidzkim przed telewizorem. Mówiąc do niego, Rick wciąż nie miał pojęcia, ile ojciec rozumie.

Tego ranka Len był nieogolony, a może po prostu ogolony źle; na zapadłych policzkach i podbródku kępki szpakowatej brody tkwiły tu i ówdzie niczym porosty. Ojciec miał długie, nierówne i pożółkłe paznokcie, które domagały się obcięcia.

– Hej, tato, planuję remont domu.

Len odwrócił głowę i spojrzał w kierunku Ricka. Wyraz jego twarzy był wrogi, pogardliwy, jak zwykle zresztą.

Rozmowa z ojcem przypominała gadanie do obrazu, tyle że niektóre tematy – na przykład osobę Holly oraz dymiące szczątki swojej kariery – Rick zachowywał wyłącznie dla siebie.

– Pamiętasz naszego sąsiada, Jeffa Hollenbecka? Jest teraz budowlańcem, da mi dobrą cenę.

Len tylko patrzył, czasami mrugając.

– Pamiętasz, mówiłem ci, że chcemy tę chatę sprzedać, bo nikt w niej nie mieszka? – Rick pominął fakt, że sypia obecnie na kanapie Lena. Wspomnienie o tym byłoby zbyt przygnębiające; Len nie musiał wiedzieć.

– W związku z tym muszę cię o coś zapytać. – Spojrzał ojcu w oczy. – Znalazłem coś w… w domu. – Odczekał chwilę, zerknął na drzwi, po czym znów przeniósł wzrok na Lena. – W ścianie. Obok twojego gabinetu.

– Wiedziałam, że to Rick! – odezwał się jakiś mocny kobiecy głos. Rick odwrócił się i zobaczył pielęgniarkę, którą lubił najbardziej ze wszystkich, tęgą blondynkę imieniem Brenda, wtaczającą się do pokoju. Musiała mieć mniej więcej pięćdziesiąt lat, jej gęste lśniące włosy były przycięte na pazia. Ubrana w jasnoniebieski uniform nosiła grube okulary w oprawkach zdobionych sztucznymi diamentami, które wskazywały na artystowskie zamiłowanie. Kamienie zalśniły w świetle jarzeniówek na suficie. Kobieta uśmiechnęła się szeroko, ukazując dziąsła.

– Czekaj, dzisiaj jest niedziela? Mam nadzieję, że nie!

– Nie, ale postanowiłem ojcem trochę potrząsnąć.

– Uf, czyli jednak mi nie odbiło.

– Tata traktuje cię dobrze?

– Twój tata to słodziak – powiedziała. – Wszyscy kochamy Leonarda. – Oboje wiedzieli, że Brenda nie ma pojęcia, jaki Len jest naprawdę, czy jest słodki czy może przypomina ogra. Facet nie mówił, nie reagował. Jednak Rick jak zawsze doceniał jej słowa.

Spojrzała na zegarek.

– Już prawie czas na serial Sędzia Judy, a wiem, że nie chciałby przeoczyć żadnego odcinka.

– Musimy z tatą jeszcze chwilę porozmawiać. – W czasach, gdy potrafił wyrazić swoje zdanie, ojciec nigdy nie oglądał Sędzi Judy ani żadnych innych seriali; Rick wątpił, by Len lubił je teraz. A jeśli nawet, to nie mógł nikomu o tym powiedzieć.

– Leonardzie, co z twoim lunchem, kochany? – rzuciła pielęgniarka. – Nie jesteś dzisiaj głodny?

– Chyba nie jest miłośnikiem klopsów.

Gdy Brenda zaczęła zbierać się do wyjścia, Rick spytał:

– Masz może cążki do paznokci?

– Oczywiście. – Okręciła się na pięcie i z jednej z szuflad komódki wyjęła cążki, po czym zamaszyście wręczyła je Rickowi.

– Pokaż no dłonie, tato. – Rick ujął Lena za lewą rękę i zaczął obcinać jego grube, wyżłobione paznokcie. Brenda ulotniła się z pokoju.

Rick powoli posuwał się naprzód. Ojciec wyciągnął ręce, najpierw jedną, potem drugą. Dawało to wrażenie dziwnej intymności. Jakby okazywanie troski małemu dziecku. Prędzej czy później wszystko zatacza koło, pomyślał Rick. Ze zdumieniem uświadomił sobie, że ma oczy pełne łez.

Przerwał zabieg.

– Jeff i ja dokonaliśmy małej demolki, żeby coś sprawdzić – powiedział cicho. – Rozwaliliśmy ścianę obok twojego gabinetu, z tyłu garderoby. – Usta Lena były zaciśnięte w tym samym butnym grymasie, co zwykle, lecz jego wodniste oczy wydawały się uważne. Wpatrywały się w Ricka. – Ukryto tam pieniądze. Wielką sumę pieniędzy. Miliony dolarów. Wiesz może, jak się tam znalazły? – Rick przełknął ślinę i czekał. – Są twoje?

Niespokojny dotąd wzrok Lena znieruchomiał, oczy spoglądały prosto na Ricka.

– Twoje?

Źrenice starego człowieka wwiercały się w syna. Nagle zaczął szybko mrugać, trzy albo cztery razy. Być może był to tik nerwowy.

– Dajesz mi jakiś sygnał, tato? – Ojciec czasami był w stanie zamrugać: raz oznaczało „tak”, dwa razy – „nie”. Ale nie zawsze, nie stale. Czy tracił tę umiejętność, gdy miał słabsze dni? A może męczył się ciągłym próbowaniem? Rick nie miał pojęcia.

Mruganie ustało, by po kilku sekundach zacząć się ponownie.

– A może: jedno mrugnięcie to znaczy „tak”, dwa mrugnięcia to znaczy „nie”. Ta forsa, którą znalazłem – jest twoja? Raz to „tak”, dwa razy to „nie”.

Przez kilka sekund Len patrzył prosto w oczy Ricka i nie mrugał.

Po czym zrobił to dwukrotnie.

– Nie – powiedział Rick. – Nie jest twoja, zgadza się?

Nic. Potem jedno mrugnięcie.

Tak.

– Okej, już coś mamy. – Serce Ricka biło teraz szybciej. – Czy wiesz… wiesz, czyja to gotówka?

Nic. Minęło pięć, sześć sekund, a Len nie mrugał. Odwrócił wzrok, zamknął powieki parę razy, ale to chyba nic już nie znaczyło.

– Tato, do kogo należą te pieniądze? – zapytał Rick, zanim przypomniał sobie, że nie może zadać pytania, na które odpowiedź nie brzmi „tak” lub „nie”. – Spróbuję ponownie: czy wiesz, czyja to forsa?

Teraz Len zamrugał prędko, więcej niż dwa razy. Zbyt wiele, by to policzyć.

Trudno było powiedzieć na pewno, ale wyglądał na przestraszonego.6

Poszedł pieszo na Harvard Square, z lekka utykając, do hotelu Charles. Pulsowało mu w głowie. Został czymś uderzony, kopnięty, trafiony. Podbrzusze miał posiniaczone i obolałe. Czuł też ból w klatce piersiowej, głównie przy oddychaniu. Upadając, rozgryzł sobie mocno wargę. Poza tym nic mu nie było. Zanim doszedł do siebie i wstał, napastnik zniknął.

Rick nie miał pojęcia, w jaki sposób ten facet – zakładał, że był to mężczyzna – dostał się do środka. Niewątpliwie jednak jego cel stanowiły pieniądze. W domu nie było bezpiecznie.

– Mamy pokój typu deluxe z podwójnym łóżkiem za trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć – powiedział recepcjonista (dwudziestoparoletni, ze schludnie przystrzyżoną brodą i wyskubanymi brwiami).

– Biorę. – Rick się zawahał. – Przyjmujecie gotówkę, prawda?

– Oczywiście, proszę pana, ale na wszelki wypadek zrobię ksero pańskiej karty kredytowej.

Rick podał mu jedną ze swoich bezużytecznych kart, licząc, że recepcjonista nigdy jej nie sprawdzi.

Dotarło do niego, że mógłby sobie pozwolić na apartament prezydencki, gdyby tylko hotel Charles nim dysponował. Najdroższy apartament w hotelu. Na razie jednak samo przebywanie w miłym pokoju hotelowym wydawało mu się ekstrawaganckim szaleństwem. Przynajmniej dopóty, dopóki nie ustali, do kogo należą te pieniądze, musi być… roztropny, jak lubił się określać.

Rick udał się do swojego pokoju i z ulgą zaryglował drzwi. Poczuł się bezpieczny. Walizkę przywiezie później. Wyjął ze skafandra paczki pieniędzy i zamknął je w hotelowym sejfie. Z torby na ramię wydobył swego macbooka air, po czym uruchomił wyszukiwarkę.

Rolę sekretarki ojca – właściwie była dlań kimś więcej: doradczynią, stróżem, pretorianinem i asystentką w jednej osobie – pełniła przez lata kobieta, która nazywała się Joan Breslin. Rzeczowa, z akcentem z południowego Bostonu, o platynowych włosach, niewyszukanych manierach i niewyparzonym języku. A także, bez wątpienia, obdarzona cierpliwością Hioba, skoro przez tyle lat umiała znosić błazenady Lena. O ile Rick pamiętał, po udarze ojca Joan przeszła na emeryturę. Mieszkała w Melrose, w Malden albo w Medford, jednym z tych miasteczek na M niedaleko Bostonu.

Miał jej numer telefonu, ale nie wiedział, gdzie dokładnie Joan mieszka. Switchboard.com okazało się niezbyt pomocne. Na ekranie pojawiła się długa lista Breslinów w Melrose oraz w Malden, ale żadna z tych osób nie miała na imię Joan. Kobieta była zamężna, tego Rick był prawie pewien, albo owdowiała i należała do pokolenia pań, które posługiwały się jeszcze nazwiskiem męża. Dlatego lepiej chyba poszukać jakiegoś Johna lub Franka, a nie Joan. Na ZabaSearch.com Rick uzyskał więcej informacji, ponieważ tu podawano wiek poszukiwanej osoby. W końcu odnalazł Joan Breslin, lat siedemdziesiąt dwa, zamieszkałą w Melrose, pod adresem męża, Timothy’ego.

Po piątym sygnale telefon odebrała kobieta. Rick oczyma wyobraźni ujrzał brązowy aparat na ścianie kuchni, z długim, poskręcanym niemiłosiernie kablem.

– Czy to Joan?

– Kto mówi?

– Tu Rick Hoffman. Syn Leonarda Hoffmana.

Pauza. – O mój Boże, Rick, co słychać?

– W porządku. A… jak Tim?

– No wiesz… – W jej głosie dała się nagle słyszeć obawa. – Och, nie, chyba nie chodzi o Lenny’ego?

– Tata czuje się świetnie. To znaczy bez zmian.

– Och, to dobrze. Kilka lat temu złożyłam mu wizytę, Rick, ale jest ciężko, sam wiesz. Widzieć go w takim stanie.

– Wiem.

– Nie mogę. To mnie… rozbija.

– Mnie też – odpowiedział. – Mnie też. Ale dziękuję. – Przerwał na chwilę. – Od jakiegoś czasu nie miałem od ciebie wiadomości. Zakładam, że z ubezpieczeniem jest wszystko w porządku, prawda? – Joan załatwiła długoterminowe ubezpieczenie medyczne dla Lenny’ego i wielkodusznie, na własną rękę i przez cały czas zajmowała się papierkową robotą z tym związaną.

– Wszystko gra, nie ma powodów do obaw.

– Joan, tak się zastanawiałem… Jeśli nie sprawi ci to kłopotu, czy mógłbym wpaść i chwilę z tobą porozmawiać. Mam kilka pytań.

„Sprawienie kłopotu. Jakby miała nadmiar roboty”, pomyślał Rick. Pomiędzy madżongiem a wędrówkami do supermarketu i na pocztę, żeby kupić znaczki, ale tylko tyle, ile akurat jej potrzeba.

– Porozmawiać? Nie wiem, co takiego miałabym…

– Chodzi o pewne niezałatwione sprawy związane z praktyką adwokacką taty. A konkretniej… No cóż, właściwie nie wiem, jak funkcjonuje firma prawnicza. Takie rzeczy jak rachunki powiernicze, sposób obchodzenia się z gotówką i tak dalej.

– Powiernicze? Czy ktoś się poskarżył, że nie otrzymał z powrotem swojej zaliczki? Bo…

– Nie, nic w tym stylu. To trochę… skomplikowane. Czy mógłbym podjechać do, hm, Melrose na filiżankę kawy?

– Mam teraz gości – powiedziała Joan. – Czy to może zaczekać?

Rick zgodził się zadzwonić do niej za dwa dni, gdy goście już wyjadą. Nie był jednak nastawiony zbyt optymistycznie. Postawa Joan nie wydawała mu się defensywna, nie wyczuł również zaniepokojenia. Gdyby cokolwiek wiedziała o tej ogromnej forsie, jej głos brzmiałby inaczej, doszedł do wniosku Rick. Odpowiadałaby zapewne bardziej wymijająco, chciałaby coś ukryć. Albo byłaby przestraszona. A przynajmniej coś by podejrzewała.

Wyszedł z hotelu po zapasy na kilka kolejnych dni.

Pół godziny później, stojąc w kolejce w supermarkecie przy Mount Auburn Street, z wózkiem pełnym płatków śniadaniowych, mleka i jogurtów oraz odrobiny śmieciowego jedzenia w rodzaju chipsów SunChips czy Tostitos z nutką limonkową, Rick usłyszał, że ktoś go woła po imieniu. Odwrócił się.

– Rick? To ty? O mój Boże.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: