Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Faktor hetmański: powieść zeszłowieczna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Faktor hetmański: powieść zeszłowieczna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 293 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

FAK­TOR HET­MAŃ­SKI

Po­wieść ze­szło­wiecz­na .

War­sza­wa.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa,

1881.

Дo­звo­лe­нo Цe­нзуpoю.

Ba­pшa­ba 4 Ce­нтябpя 1881 гoдa.

Wier­nym w przy­jaź­ni, do­świad­czo­nym w nie­szczę­ściu, naj­mil­szym bra­tu i sio­strze

Wło­dzi­mie­rzo­wi i Klo­tyl­dzie z Mie­ro­sław­skich Bie­sie­kier­skim z bra­ter­skim af­fek­tem i uczu­ciem ży­wej wdzięcz­no­ści, skła­da

Ptotr Jaxa By­kow­ski.

Tylu już nas ba­ja­rzy o prze­szło­ści plą­dro­wa­ło bo­ga­tą, ko­pal­nię daw­ne­go szla­chec­kie­go ży­cia, a nie­tyl­ko ża­den nie od­szedł do­tąd z próż­ne­mi rę­ko­ma, ale owszem każ­dy pra­wie wy­do­był ztam­tąd tyle skar­bów, ile tyl­ko w gar­ście się zmie­ści­ło, a przez to jed­nak siła po so­bie zo­sta­wić mu­siał, cho­ciaż­by był naj­chciw­szym, bo dłu­go, dłu­go jesz­cze wszyst­kie­go tam nie prze­brać.

Nie tak to daw­no, bo przed laty mniej wię­cej 40-stu, kie­dy au­tor „Pa­mięt­ni­ków So­pli­cy” wy­wo­łał po raz pierw­szy na are­nę aneg­do­tycz­ną po­stać nie­zrów­na­nej ory­gi­nal­no­ści Ra­dzi­wił­ła „Pa­nie ko­chan­ku”, i do­tąd pra­wie po­da­ją go nam jesz­cze w be­le­try­sty­ce pod roz­ma­ite­mi przy­pra­wa­mi, a gdy­by tak zli­czyć su­mien­nie co o nim na­pi­sa­no, już­by się zło­ży­ła z tego spo­ra bi­blio­tecz­ka. Za­pew­ne że dzi­wac­two jego nie­la­da było, rów­nie jak i pań­stwo, w któ­rem rów­ne­go so­bie nie miał w kra­ju, a nie­wie­lu swo­je­go cza­su bo­gac­twem go prze­wyż­szy­ło na ca­łym świe­cie; więc, jak to mó­wią, we­dług sta­wu gro­bla, a jed­no i dru­gie było sze­ro­kie. Wszak­że prócz Ra­dzi­wił­ła wie­luż to znaj­dzie jesz­cze po­dob­nych ory­gi­na­łów, któ­rych kro­ni­ki nikt jesz­cze nie do­tknął.

Gdy­by kto roz­wią­zał mi tę za­gad­kę, dla cze­go to tak sprzecz­nie zwią­za­ła się na­sza prze­szłość, że kie­dy z jed­nej stro­ny szli­śmy ręka w rękę z cy­wi­li­zo­wa­nym świa­tem, ani na krok od nie­go nie od­sta­jąc, i kie­dy do dziś dnia, po upły­wie wie­ków, na kar­tach zło­tych ksiąg i na zło­tych ta­bli­cach naj­świet­niej­szych aka­de­mij i uni­wer­sy­te­tów, po­ły­sku­ją sła­wą imio­na szlach­ty pol­skiej, kie­dy na polu pu­blicz­nej po­słu­gi, czy to wo­jen­nej sła­wy, li­czy­li­śmy siła głę­bo­kich sta­ty­stów i po­li­ty­ków, stra­te­gi­ków i wo­jow­ni­ków, sły­ną­cych nie­tyl­ko z męz­twa i za­mi­ło­wa­nia do­bra pu­blicz­ne­go, ale też z teo­ryi, na­uki itp., – ży­cie tej sa­mej szlach­ty pry­wat­ne i co­dzien­ne, wy­ska­ki­wa­ło po za ob­ręb przy­ję­tej po­wszech­nie ru­ty­ny, stro­iło się w ja­ko­weś wschod­nia fan­ta­zye, wła­ści­we dla kart ''Ty­sią­ca i jed­nej nocy", prze­cho­dzi­ło po za szran­ki zwy­kłej po­wszed­no­ści i samo przez się, bez ni­czy­je­go wy­sił­ku ani po­kie­ro­wa­nia, prze­ra­dza­ło się w ano­ma­lię i dzi­wac­two?

I zką­dże się bra­ła w szlach­cie ta fan­ta­zya iście wschod­nia, kie­dy­śmy się nig­dy ze wscho­dem nie bra­ta­li, chy­ba tyle że do­sta­wał od nas po kar­ku od cza­su do cza­su; cy­wi­li­za­cyę zaś i na­ukę czer­pa­li­śmy z za­cho­du, z któ­rym ze­spo­li­li­śmy się du­chem, re­li­gią i wa­run­ka­mi spo­łecz­ne­go bytu. Wi­dać więc, że ta buta i sa­mo­wo­la do­mo­we­go ży­cia, to do – do­ro­sły wy­na­la­zek szla­chec­ki… a Bóg je­den wie, ile to róż­no­rod­nych ma­te­ry­ałów na ten gmach się skła­da­ło; a więc rząd re­pu­bli­kań­ski, wo­jow­ni­czy oby­czaj na­ro­du, duch moż­no­władz­twa, sil­na spój­nia wę­złów ro­dzin­nych, ze­środ­ko­wa­nych pod nie­ogra­ni­czo­ną wła­dzą je­dy­nej gło­wy domu…

Ty­sią­ce zresz­tą zna­la­zło­by się źró­deł psy­cho­lo­gicz­nych, lecz aże­by z ory­gi­nal­no­ścią ory­gi­nal­nie za­koń­czyć, po­wiem jak mi się wi­dzi, iż głów­na przy­czy­na tego le­ża­ła w owej mak­sy­mie głę­bo­ko na­ro­do­wej, że „szlach­cic do ko­ro­ny się ro­dzi”. Owoż nie­szczę­ście całe, że ko­ro­na była jed­na, a szlach­ty siła, każ­dy więc chciał so­bie po­kró­lo­wać choć­by na swej za­gro­dzie, a to w roz­ma­ity spo­sób, na za – sa­dzie przy­sło­wia, „aby raz w ży­ciu przez ima­gi­na­cyę po­je­chać na ko­ro­na­cję”.

Jesz­cze do­tąd wstęp nie­skoń­czo­ny, a za­wrę w nim słów­ko proś­by do czy­tel­ni­ka, aby się nie gor­szył, iż bo­ha­te­rem ni­niej­szej ga­wę­dy bę­dzie żyd. Lecz racz so­bie przy­po­mnieć, miły czy­tel­ni­ku, iż od daw­nych wie­ków – a bo­daj nie za­śmia­ło bę­dzie po­wie­dzieć – od Ka­zi­mie­rza W., kie­dy Izra­el wiel­ką la­wi­ną na kraj nasz na­pły­nął, szlach­cie i ży­dek po­czę­li sta­no­wić jak­by dwa ko­na­ry jed­ne­go pnia: pierw­szy ongi zie­leń­szy za­praw­dę, śwież­szy, buj­niej­szy, ostat­ni od uro­dze­nia skar­ło­wa­cia­ły, li­chy, uwię­dły; to też od tam­te­go czer­pał soki po­żyw­cze, za­si­lał się, wzra­stał, a ko­rząc się przed ży­cio­daw­cą, wy­słu­gi­wał się jak mógł, byle się jego cie­płem ogrzać, ży­ciem od­ży­wić. Zcza­sem tak się po­mię­dzy sobą ze­spo­li­li, iż je­den bez dru­gie­go żyć nie mógł; a sta­ło się dla obu­dwóch jak­by po­trze­bą, we­szło w na­tu­rę, iż je­den po­trze­bo­wał oprzeć się, a dru­gi wspie­rać. A Bóg je­den wie, może im tak do­brze było spo­łem, we­dle tej baj­ki Kra­sic­kie­go:

„Niósł śle­py ku­la­we­go, do­brze im się dzia­ło”…

Tyl­koż ja­koś przy­szłość chy­bi­ła, in­a­czej wska­zu­jąc: ów bo­wiem od­ży­wia­ny za­nad­to się po­ży­wił, ów zaś ży­wią­cy za hoj­nie i nie­oględ­nie od­ży­wiał, – i zmie­ni­ła się po­stać rze­czy; a kto te­raz ży­wią­cy i czy­li się wy­pła­ca wza­jem­nie wspa­nia­ło­myśl­no­ścią?… na to nie od­po­wia­dam, bo to te­raź­niej­szość, za­kres zaś mo­je­go opo­wia­da­nia ob­ra­ca się w prze­szło­ści. Ja tu wy­sta­wiam żyd­ków daw­nych kar­czem­nych, pro­pi­na­tor­skich, pach­ciar­skich, a wo­gó­le ka­po­to­wych, pej­sa­tych, jar­muł­ko­wych. Izra­el zaś dzi­siej­szy mod­ny, ka­re­cia­ny, ban­kier­ski, fra­ko­wy – sło­wem szej­ne mo­rej­ne, to już zwie­rzy­na Jana Je­leń­skie­go, za­tem nie po­luj­my w cu­dzej kniei.

Mnie szło głów­nie o to, aby ujaw­nić ów nie­ro­ze­rwa­ny sto­su­nek, ro­dzaj na­wet po­bra­tym­stwa szlach­ci­ca z żyd­kiem, któ­ry do­trwał do na­szych cza­sów pod od­mien­ne­mi wpraw­dzie for­ma­mi. Z kar­czem i an­ti­ka­mer prze­niósł się do kan­to­rów ban­kier­skich i wy­twor­nych sa­lo­nów; z bied­ki jed­no­kon­nej do pa­rad­nej ka­re­ty; zmie­ni­ła się rola ży­wie­nia, za­tem im­po­zy­cyi, bo… mu­tan­tur tem­po­ra! Mo­ra­li­sta po­wie­dział­by na to: „wziął wy­trwa­ły, pra­co­wi­ty, prze­bie­gły, stra­cił roz­rzut­ny, nie­oględ­ny i ła­two­wier­ny… sic trans­it glo­ria mun­di! Wszak­że iż moją po­win­no­ścią jest ba­jać, ale nie ro­zu­mo­wać – więc opusz­cza­jąc wstęp, może za dłu­gi, pły­nę na by­stre wody opo­wie­ści.

* * *

„Bóg sie­dzi na nie­bie, szlach­cic na zie­mi, a żyd gdzie się wkrę­ci”.

Taką miał przy­po­wiast­kę pan Ce­le­styn Cza­plic, łow­czy w. k., swo­je­go cza­su człek słyn­ny z by­stre­go dow­ci­pu, a mó­wiąc na­wia­sem i sta­ty­sta nie­po­spo­li­ty, cze­go zło­żył do­wo­dy, mar­szał­ku­jąc na burz­li­wym sej­mie 1766 roku.

Idąc więc za Cza­pli­cem, nim się żyd wkrę­ci do na­sze­go opo­wia­da­nia, hie­rar­chicz­nym po­rząd­kiem (daw­nym wpraw­dzie, już może nie dzi­siej­szym), po­cznij­my od szlach­ci­ca.

* * *

Na­ra­sta­ło u nas przez wie­ki siła bred­ni przy le­gen­dach her­bo­wych, nie­któ­re z nich na­wet pa­ne­gi­rycz­ne i po­chleb­ne dla ro­dzin, przy­gwoź­dzi­ły się do he­ral­dy­ki au­to­ri­te­tem dzie­jo­wym, inne znów za­cho­wa­ła żywo tra­dy­cya, za po­ło­wę praw­dy po­da­jąc; po­mię­dzy temi jed­na dość moc­no ucze­pi­ła się sta­rej szla­chec­kiej ro­dzi­ny Bra­nic­kich Kor­cza-

ków, a tem dziw­niej, iż le­gen­da to była iście z pal­ca wy­ssa­na, a mia­no­wi­cie ja­ko­by ta ro­dzi­na świe­żo po­wsta­ła w XVIII wie­ku, a pro­to­pla­stą jej na­ów­czas był nie­ja­ki ta­tar Bra­ne­ki (?) lub znów, że po­czą­tek tej ro­dzi­nie dał ja­kiś bra­niec wo­jen­ny, ciem­ne­go po­cho­dze­nia, prze­zwaw­szy się Bra­niec­kim.

Ża­den co praw­da, z daw­nych Po­la­ków nie za­pi­sał tej wąt­pli­wej gad­ki, sze­ro­ko jed­nak krą­żą­cej po świe­cie, do­pie­ro pierw­si cu­dzo­ziem­cy, pi­szą­cy ostat­ki dzie­jów Rze­czy­po­spo­li­tej, Rhu­li­ère i Fer­rand, cho­ciaż zkąd inąd po­waż­ni hi­sto­ry­cy, gad­kę tę wpro­wa­dza­ją u sie­bie – od nich zaś wy­strze­la tu i owdzie, znaj­du­je wia­rę nie­tyl­ko w ust­nych po­da­niach, ale i u mniej wię­cej sza­nu­ją­cych się dzie­jo­pi­sów i to w cza­sach wła­śnie, kie­dy kry­ty­ka dzie­jo­wa po­czy­na­ła już ba­śnie kro­ni­kar­skie oczysz­czać. Przy­czy­na, dla któ­rej ba­jecz­ka ci­snię­ta na ten ród tak łac­no przy­ro­sła do nie­go, zna­la­zła­by się może w dzie­jach jego ostat­nich cza­sów, ale hi­sto­ryi nie pi­sząc, urwać mogę w tem miej­scu,

Wsła­wio­ne imię, któ­re no­sił het­man, miły na­ro­do­wi, Jan Kle­mens tak­że Bra­nic­ki, tyl­ko in­ne­go szcze­pu i her­bu Gryf, ze sta­rych co­me­sów na Rusz­czy, dało też po­nie­kąd asumpt do ba­śni o Kor­cza­kach. Dla skró­ce­nia rze­czy inne rów­nie ba­jecz­ne le­gen­dy po­mi­jam, ja­ko­by ów Bra­nic­ki Gryf przy­jął Kor­cza­ka do swo­je­go her­bu – non­sens wie­rut­ny, nie­zgod­ny z za­sa­dą pra­wa pol­skie­go, bo nikt her­bów nada­wać i zmie­niać nie mógł do­bro­wol­nie; a król i sejm no­bi­li­to­wał tyl­ko. Co zaś do onych Bra­niec­kich i brań­ców prze­ra­bia­nych na szlach­tę, to ba­jecz­ka god­na pia­stun­ki usy­pia­ją­cej nie­mow­lę – jak­by się to szla­chec­two pol­skie zdo­by­wa­ło tak snad­no. Do­ść­by na do­wód tego przy­to­czyć sło­wa mą­dre­go księ­cia de Li­gne, któ­re wy­rzekł, kie­dy po wie­lu sta­ra­niach i za­bie­gach otrzy­mał in­dy­ge­nat szla­chec­ki na sej­mie 1786 r. „Ła­twiej jest u niem­ców zo­stać księ­ciem udziel­nym, niż w Pol­sce szlach­ci­cem”.

A te­raz z ko­lei przy­pa­trz­my się, ile praw­dy po­zo­sta­nie z tej ba­jecz­ki: Oj­ciec Ksa­we­re­go Bra­nic­kie­go, póź­niej­sze­go het­ma­na w. k., Piotr, był so­bie kar­ma­zyn z an­te­na­tów, li­czył tam coś krze­seł i in­fuł po­mię­dzy dal­szy­mi przod­ka­mi, a sam sro­ce z pod ogo­na nie wy­padł, bo kasz­te­lan bra­cław­ski, syn kasz­te­la­na ha­lic­kie­go, a więc se­na­tor z se­na­to­ra, po­że­nio­ny z Szem­be­ków­ną, kasz­te­lan­ką oświe­cim­ską, sio­strę miał za Ja­nem Po­toc­kim, któ­re­go w kasz­te­la­mi był na­stęp­cą; cór­kę Elż­bie­tę wy­dał za Jana Sa­pie­hę, wo­je­wo­dzi­ca mści­sław­skie­go, ta była mat­ką Ka­zi­mie­rza Ne­sto­ra, sław­ne­go mar­szał­ka kon­fe­de­ra­cyi li­tew­skiej na sej­mie czte­ro­let­nim, a w na­wia­sie mó­wiąc sły­nę­ła swo­je­go cza­su z nie­po­spo­li­tych wdzię­ków, któ­rym Sta­ni­sław Au­gust nie bez po­wo­dze­nia hoł­do­wał.

I tyle się po­wie­dzia­ło tak gwo­li re­ha­bi­li­ta­cyi pro­za­pii szla­chec­kie­go rodu, a rów­nież jako do­wód, na czem to u nas po­le­ga­ła owa praw­da he­ral­dycz­na: by­wa­ły ba­jecz­ki i ba­jecz­ki, jed­ne z nich jak ta, pod­sy­ca­ne nie­na­wi­ścią i nie­chę­cią, żyły czas ja­kiś, lecz je w koń­cu praw­da kry­tycz­na zdu­si­ła; inne znów, któ­re so­bie szlach­ta two­rzy­ła, jak­by wy­ssa­ne z pal­ca dla uro­jo­ne­go pod­nie­sie­nia ro­dów, żyją do­tych­czas roz­sie­wa­ne po świe­cie w spe­ku­la­cyj­nej he­ral­dy­ce spół­cze­snej, pod­sy­ca­nej ofiar­no­ścią pseu­do­ary­sto­kra­tów. Na zdro­wie im i pi­sar­kom, któ­rzy im słu­żą, ci ostat­ni przy­najm­niej wie­dzą, że be­atus qui te­net! Tak tedy Ksa­we­ry het­man, co go zwa­no Bra­ne­kim i Bra­niec­kim, był so­bie jak wi­dzi­cie Bra­nic­kim Kor­cza­kiem, a już w pro­stej li­nii po za sobą miał dwa se­na­tor­skie stoł­ki, nie li­cząc tego że i w dal­szej prze­szło­ści coś­by się zna­la­zło.

Co praw­da, Piotr Bra­nic­ki, kasz­te­lan bra­cław­ski, ro­dzic het­ma­na, kar­ty dzie­jo­wej nie­wie­le za­sma­ro­wał, za toż w kro­ni­ce hu­lac­kiej po­waż­ne za­jął miej­sce. For­tu­nę miał do­stat­nią, szla­chec­ką, bo dwa klu­cze w bra­cław­skiem a je­den w ki­jow­skiem wo­je­wódz­twie, a nad­to w zie­mi spi­skiej parę wio­sek wia­nem po żo­nie Szem­be­ków­nie. Żył może nad stan, ale jo­wia­li­stą bę­dąc i dwo­ra­kiem, trzy­mał się pa­nów i tym spo­so­bem nie­do­stat­ki na­ma­gał. Bar­to­sze­wicz po­wia­da, że szcze­gól­ną mu po­chwa­łę za­pi­sał na­gro­bek u Kar­me­li­tów lwow­skich, iż był całe ży­cie do roz­pu­sty skłon­nym.

Owoż ten pan kasz­te­lan sły­nął swo­je­go cza­su hu­lasz­cze­go, bo sa­skie­go, z urzą­dza­nia i pro­wa­dze­nia ku­li­gów, któ­ra uroz­ma­icał ge­nial­ne­mi po­my­sła­mi, ukła­dał po­chód Ba­chu­sa, ku cze­mu miał sły­ną­cą w kra­ju ogrom­ną becz­kę, na­kształt ko­leb­ki zbu­do­wa­ną, i już na to ni­cze­go, ani po­my­słów, ani for­tu­ny nie ską­pił. Nio­sła się o tych ku­li­gach fama, że pew­ne­go roku wy­je­chaw­szy z domu na po­cząt­ku za­pust z Bra­cław­skie­go, do­tarł ku­li­giem aż pod Gdańsk na przy­szłe za­pu­sty i we­so­łą dru­ży­nę do sie­bie na świę­co­ne jaj­ko przy­pro­wa­dził.

Pod­sta­wą tych ku­li­gów była słyn­na jan­czar­ska ka­pe­la, któ­rej dy­rek­to­rem i kre­ato­rem był Srul Mort­ko I-szy (nu­me­ru­je­my go dla od­róż­nie­nia od po­tom­ka), ro­dzic bo­ha­te­ra na­szej ga­wę­dy. Był to aren­darz z pro­fe­syi a mu­zyk słyn­ny z ta­len­tu i po­wo­ła­nia. Ka­pe­la skła­da­ła się z dwu­na­stu graj­ków, wszyst­ko krew­nych dy­rek­to­ra; wszak­że jej po­win­ność nie koń­czy­ła się na sa­mej do­sko­na­łej mu­zy­ce, po­zo­sta­wa­ła jesz­cze bo­ga­ta po­my­sło­wość w wy­ko­ny­wa­niu prze­róż­nych kon­cep­tów pań­skich, prze­bie­ra­nia się za boż­ków po­gań­skich, sa­ty­rów, cy­klo­pów itp. Cze­go tyl­ko sto­sow­na oko­licz­ność i fan­ta­zya pań­ska wy­ma­ga­ły, wszyst­kie­mu za­dość uczy­nił zręcz­ny mistrz z po­krew­ną dru­ży­ną. A gdzie ciął od ucha Srul Mort­ko ze swo­imi, tam tań­czo­no do upa­dłe­go, a spi­ja­no się na śmierć. Wszyst­kie­pań­skie pie­śni im­pro­wi­zo­wa­ne w lot chwy­tał dy­rek­tor, mu­zy­ką pod­no­sił i ta­lent pań­ski roz­sła­wiał.

Ta­kie były obo­wiąz­ki Sru­la Mort­ki, tej pra­wej ręki kasz­te­la­na w hu­lan­ce, bez któ­rej ten mo­że­by i sła­wy w roz­pa­sa­nej epo­ce sa­skiej nie zy­skał i na ów wspo­mnia­ny już na­gro­bek u kar­me­li­tów lwow­skich nie za­ro­bił.

Do­brał­że się kasz­te­lan z ka­pel­mi­strzem Jak w kor­cu maku". Obaj we­se­li, hu­lasz­czy, po­my­sło­wi, dow­cip­ni – każ­dy w swo­im ro­dza­ju, wy­prze­dza­li się w wy­na­laz­kach no­wych dy­alo­gów, in­ter­me­dy­ów i Bóg tam nie wie cze­go. Srul zaś, choć niby na pod­rzęd­nem sta­no­wi­sku słu­gi i w niż­szej po­zy­cyi żyda, lecz na dro­dze hu­lan­ki do­szedł z pa­nem do pew­nej kon­fi­den­cyi i po­ufa­ło­ści.

Oprócz tego Srul był aren­da­rzem i to całą gębą, bo z ca­łej pań­skiej for­tu­ny aren­do­wał pro­pi­na­cye, sta­wy, mły­ny, myta, da­ni­ny, wy­der­ka­fy itp. – sło­wem wszyst­kie­go gro­sza go­to­we­go był sa­mo­wład­nym pa­nem; a nad­to w go­spo­dar­stwie i wszyst­kich in­te­re­sach ro­bił co chciał. Wszak­że moż­na­by to po­czy­tać za skar­by Po­to­su, dla każ­de­go zwy­czaj­ne­go aren­da­rza żyd­ka! Ato­li była tam pew­na klau­zu­la… orzech twar­dy do zgry­zie­nia, że ów ge­ne­ral­ny aren­darz wi­nien był do­star­czać we­dle pań­skiej fan­ta­zyi for­szu­su na wszel­kie hu­lan­ki, ku­li­gi, dy­alo­gi etc. A na nie­szczę­ście sta­no­wił on wy­ją­tek z ogól­ne­go pra­wa wszyst­kich aren­da­rzy i nie­tyl­ko nie ha­mo­wał pana w buj­nych fan­ta­zy­ach, ale nad­to jego ima­gi­na­cyę swo­je­mi in­wen­cy­ami pod­sy­cał. Ztąd to, co z pań­skich rąk hoj­nych spły­wa­ło, prze­śli­zga­ło się przez aren­dar­skie i w świat da­lej pły­nę­ło. A sko­ro pani kasz­te­la­no­wa, wy­daw­szy za mąż cór­kę, a nie rada po­glą­dać na spraw­ki mę­żow­skie, osia­dła w Spi­żu na ma­łej wio­sczy­nie, któ­rą z pod męża ewik­cyi wy­rwa­ła – wte­dy do­pie­ro pan z aren­da­rzem hu­la­li so­bie na do­bre.

Otóż za­war­li­śmy zna­jo­mość z ro­dzi­cem na­sze­go bo­ha­te­ra, Sru­lem Mort­kiem I, któ­re­go syn je­dy­nak, Srul Mort­ko II, był rów­nie za­wo­ła­nym mu­zy­kiem, a pierw­szym fle­ci­stą oj­cow­skiej ka­pe­li.

Przez dziw­ny zbieg oko­licz­no­ści, hu­lasz­czość pana kasz­te­la­na, a bar­dziej jego chęć do ukła­da­nia in­ter­me­dy­ów i dy­alo­gów, wpły­nę­ła na dal­sze losy i ka­ry­erę mło­de­go fle­ci­sty Sru­la. Kasz­te­lan, wy­czer­paw­szy po­my­sły do swo­ich nie­spo­dzia­nek, a chcąc zaś cią­gle błysz­czeć w tem no­wo­ścią, czer­pał do nich te­ma­ta z my­to­lo­gii, że zaś dla sta­re­go było już za­póź­no na­by­wać no­wej wie­dzy, rów­nież jak i dla jego ró­wie­śni­ka mi­strza ka­pe­li, sta­re­go Sru­la, wpadł za­tem na myśl kasz­te­lan, aby ka­zać uczyć mło­de­go fle­ci­stę tej no­wej na­uki przez fran­cu­za, bę­dą­ce­go gu­wer­ne­rem je­dy­na­ka, kasz­te­la­ni­ca Ksa­we­re­go. Srul, mło­dy zręcz­ny ży­dek, umiał so­bie ująć sta­re­go fran­cu­za, któ­ry wi­dząc go po­jęt­nym, za­jął się gor­li­wie jego wy­cho­wa­niem i krom my­to­lo­gii, wy­uczył go wie­lu rze­czy i do­sko­na­le po fran­cuz­ku. Oj­ciec też Sru­la nad­ska­ki­wał panu gu­wer­ne­ro­wi i dla syn­ka ła­ski za­skar­biał.

Przed stu prze­szło laty wy­da­ło­by się to do nie­uwie­rze­nia, co za­szło z mło­dym Sru­lem, iż stał się ko­le­gą w na­uce mło­de­go kasz­te­la­ni­ca, a był to może owe­go cza­su je­dy­ny przy­kład w swo­im ro­dza­ju; na­le­ży bo­wiem zwa­żyć ów­cze­sny sto­su­nek pa­nów do ży­dów, któ­rym tam­ci da­jąc się oszu­ki­wać, okła­my­wać, w roz­ma­ity spo­sób, a trak­tu­jąc ich z ła­two­wier­no­ścią, nig­dy zbyt­nie­go spo­ufa­le­nia nie do­pusz­cza­li. Lecz na ten wy­ją­tek w obec­nym ra­zie zło­ży­ło się mnó­stwo sprzy­ja­ją­cych dla mło­de­go żyd­ka po­wo­dów: dba­łość o pre­pon­de­ren­cyę hu­lac­ką pana kasz­te­la­na, któ­rą­by bez po­mo­cy sta­re­go ka­pel­mi­strza i jego spryt­ne­go syn­ka utra­cił, ako­mo­do­wa­nie się te­goż syn­ka, tak sta­re­mu gu­wer­ne­ro­wi jako i mło­de­mu pa­ni­czo­wi, usłuż­ność i sub­mi­sya bez gra­nic, a na­ko­niec fak­tor­stwo wy­ssa­ne z mle­kiem ma­tek przez ży­dów, któ­re­go mło­dy Srul zręcz­nie uży­wał na do­star­cza­nie uciech i roz­ry­wek roz­ma­ite­go ro­dza­ju, tak gu­wer­ne­ro­wi, jako i mło­de­mu kasz­te­la­ni­co­wi, nie­ja­ko już swo­je­mu ko­le­dze w na­uce. Dość iż sta­ło się wbrew wko­rze­nio­nym prze­są­dom cza­su, iż żyd, któ­re­go bez­wa­run­ko­we na­ten­czas sta­no­wi­sko by­wa­ło przy pro­gu szla­chec­kim, za­siadł na na­uko­wej ła­wie obok ma­gnac­kie­go i se­na­tor­skie­go chło­pię­cia; zręcz­no­ścią zaś swo­ją a ro­zum­nem i mi­łem wzię­ciem tyle do­ka­zał, że po­zy­skał mi­łość i wzglę­dy nie­tyl­ko na­uczy­cie­la i współ­ucz­nia, ale i ca­łe­go domu.

Wszyst­kie tedy wol­ne chwi­le od hu­lac­kich wy­cie­czek z ka­pe­lą, któ­rych był już pierw­szym pro­mo­to­rem, mło­dy Srul po­świę­cał na usłu­gi współ­ucz­nia i na­uczy­cie­la, a jako chci­wy wie­dzy i roz­wi­nię­ty umy­sło­wo, wła­ści­wie swo­jej na­ro­do­wo­ści, nie­ma­ło ko­rzy­stał z na­uki, a fa­wor pa­ni­cza sil­nie so­bie zdo­by­wał.

* * *

Stan rze­czy po­wy­żej opi­sa­ny trwał przez lat kil­ka.

Aż na­ko­niec sta­re­mu kasz­te­la­no­wi pod schy­łek ży­cia ja­koś prze­rwa­ła się hu­lan­ka; z jed­nej stro­ny za­sztur­mo­wa­ła po­da­gra – z tą mo­że­by so­bie jako tako ra­dził sta­ry mi­ło­śnik we­so­łe­go ży­cia; lecz szturm trud­niej­szy do od­par­cia przy­pu­ści­li licz­ni kre­dy­to­ro­wie i for­tu­na po­szła pod roz­biór, po­mi­mo sta­rań i za­bie­gów sa­me­go kasz­te­la­na i jego ka­pel­mi­strza, któ­ry nie­ma­ło w tem był in­te­re­so­wa­ny, bo cały grosz go­to­wy dzier­ża­wił. Na nic nie zda­ły się wszel­kie wy­rob­ki, kre­dy­to­ro­wie dość sil­ni wzię­li się ostro, skut­kiem cze­go pan kasz­te­lan za­le­d­wie utrzy­mał się na jed­nej nędz­nej wio­sczy­znie, a pan ka­pel­maj­ster na li­chej karcz­mie; resz­tę roz­szar­pa­li wie­rzy­cie­le. Kasz­te­lan, wi­dząc taką, po­stać rze­czy, za­nie­mógł na do­bre – i jak­że mu żyć było bez hu­lan­ki, jak ry­bie bez wody? a już do­go­ry­wał so­bie w za­po­mnie­niu.

Jed­no co z tego wszyst­kie­go tra­pi­ło kasz­te­la­na, to syn, już pod­ów­czas dwu­dzie­sto­let­ni mło­dzian, któ­ry nie aten­tu­jąc żad­nej ka­ry­ery, kwa­śniał w domu przy boku ojca, po któ­rym prócz dłu­gów nic nie miał dzie­dzi­czyć. Cho­dzi­ło o to, aby go przy­zwo­icie, jak przy­sta­ło na se­na­tor­skie dziec­ko, w świat wy­pra­wić, a resz­ta­by się zna­la­zła przez alian­se z Sa­pie­ha­mi i Szem­be­ka­mi, moż­ny­mi pod­ów­czas w Rze­czy­po­spo­li­tej; na­resz­cie sam mło­dzie­niec był gład­ki, nie prze­padł­by mię­dzy ludź­mi; cho­dzi­ło więc już tyl­ko, jak się rze­kło, o ba­ga­tel­kę, o jaki taki for­szus pie­nięż­ny, ale zkąd go tu wy­do­być?

Tym­cza­sem kasz­te­la­nic wpra­wiał się w ła­twe mi­łost­ki z są­sied­nie­mi szlach­cian­ka­mi, mło­dy fle­ci­sta wier­nie mu słu­żył, a sta­ry fran­cuz gu­wer­ner, któ­ry już przy­rósł do domu, lu­bo­wał się dzie­łem swej świa­to­wej edu­ka­cyi.

Kasz­te­lan z tej tur­ba­cyi ste­try­czał, ni­ko­go już nie wi­dy­wał oprócz sta­re­go ka­pel­mi­strza, dziś już bez ka­pe­li, i z nim so­bie od­ży­wia­li się re­mi­ni­scen­cyą daw­nych, świet­nych hu­la­nek. Cza­sem tam sta­ry wir­tu­oz, dla od­no­wie­nia pa­mię­ci, brzdąk­nął ja­kąś daw­ną nutę na skrzy­pecz­ce i tyle było sta­rych po­cie­chy. Razu pew­ne­go, gdy się ba­wi­li wspo­mnie­nia­mi, spy­ta kasz­te­lan:

– A po­wiedz­że mi Sru­lu, co my­ślisz z two­im sy­nem? bo to nie dla nie­go ka­ry­era pro­pi­na­tor­ska, po­sia­da pięk­ny ta­lent mu­zycz­ny, war­to­by go po­pchnąć w świat, umie­ścić w ja­kiej ma­gnac­kiej ka­pe­li, ztam­tąd do­stał­by się maże do kró­lew­skiej. Te­raź­niej­szy król Jmć ama­tor jest mu­zy­ki i ope­ry, twój Srul zdol­ny, a oprócz mu­zy­kal­ne­go kunsz­tu, po­siadł nie­co świa­to­wej ogła­dy i kto wie co go cze­ka, za­nie­dby­wać nie trze­ba. Dał­bym mu li­sty do kil­ku pa­nów do War­sza­wy, może oni choć raz w ży­ciu o mnie so­bie przy­po­mną.

– Dzię­ku­ję jw. panu – pra­wił żyd z po­ko­rą – ale ka­ry­era dla mo­je­go syna go­to­wa; tak jak dzia­dek mój sie­dział u dziad­ka pań­skie­go, pana cze­śni­ka na karcz­mie, a oj­ciec u jw. kasz­te­la­na ha­lic­kie­go, wa­sze­go ojca, ja u jw. pana, tak niech i on trzy­ma się pana kasz­te­la­ni­ca.

– Ba, ale za cóż on się tam bę­dzie trzy­mał u kasz­te­la­ni­ca, kie­dy on sam nie ma się cze­go chwy­cić – od­parł sta­ry z wes­tchnie­niem.

– Ano bę­dzie sie­dział na karcz­mie u kasz­te­la­ni­ca.

– A zką­dze kasz­te­la­nic sam weź­mie tę karcz­mę?

– Fan nig­dy nie prze­pad­nie i żyd sko­ro bę­dzie się jego trzy­mał, a wier­nie mu słu­żył. For­tu­na, jak mó­wią, ko­łem się to­czy, a pan kasz­te­la­nic zręcz­ny jest, wszyst­ko zaś w ła­sce Boga, może kie­dy bę­dzie miał tyle kar­czem, ile z prze­pro­sze­niem jw. pan chat. Ży­dow­ska zresz­tą rzecz aren­da… bo z prze­pro­sze­niem jw. pana co my wy­gra­li z tej mu­zy­ki?

Wes­tchnął sta­ry kasz­te­lan i za­my­ślił się.

Po chwi­li ka­pel­mistrz z nie­śmia­ło­ścią roz­po­czął:

– Gdy­bym to ja śmiał dać jw. panu radę…

– A cze­muż­byś nie śmiał? przy­sło­wie uczy: zdro­wa (rada, go­to­wa ma­jęt­ność.

– Kie­dy jw, pan ła­ska­wie ze­zwa­la, to po­wiem, że trze­ba­by pana kasz­te­la­ni­ca w świat wy­słać, boć to prze­cie dwu­dziest­ka do­brze mu mi­nę­ła, czas­by mu się po świe­cie ro­zej­rzeć, a taki gład­ki i ro­zum­ny ka­wa­ler da so­bie radę.

– Nie nowe mi rze­czy po­wia­dasz, mój Sru­lu; ba, wy słać, wy­słać! Sam to ja wiem o tem, że gno­ić tu na par­ty­ku­la­rzu się nie go­dzi, ależ nie mogę go w świat pu­ścić, jak pierw­sze­go lep­sze­go szla­chet­kę, prze­cieć to se­na­tor­skie dziec­ko – mó­wił kasz­te­lan, smut­nie ki­wa­jąc gło­wą.

– Al­boż ja jw. panu mó­wię in­a­czej, sam prze­cie tak ro­zu­miem.

– Więc jak ro­zu­miesz hę? co? mó­wił z prze­ką­sem kasz­te­lan – pod­jez­dek, w sa­kwę ka­szy, cho­da­ki na nogi, buty juch­to­we w tro­ki, zło­tów­kę na pierw­szy po­pas, du­kat wę­gier­ski z Mat­ką Bo­ską na czar­ną go­dzi­nę, sto bi­zu­nów pro me­mo­ria, bło­go­sła­wień­stwo ro­dzi­ciel­skie na za­pas, i z Bo­giem w świat jak się to daw­niej prak­ty­ko­wa­ło, czy tak ro­zu­miesz?

– Niech jw. pan zdrów żar­tu­je; ży­wa­ło się, chwa­lić Boga, na świe­cie i wiem co komu na­le­ży – od­parł ka­pel­mistrz z ukry­tym wy­ra­zem ura­żo­nej dumy.

– A wie­szże ty, ile to trze­ba dla kasz­te­la­ni­ca, żeby się ru­szył z miej­sca i pierw­szy raz od­po­wied­nio swej ran­dze w świe­cie się za­pre­zen­to­wał? to naj­mniej, naj­mniej – do­dał jak­by kal­ku­lu­jąc w my­śli – z 5,000 czer­wo­nych zło­tych.

– Uczciw­szy ho­nor pań­ski, iż się ośmie­lę kon­tra­dy­ko­wać, bo we­dle mo­jej kal­ku­la­cyi naj­mniej dzie­sięć.

– Czy kpisz ży­dzie, czy dro­gi py­tasz! – wrza­snął pan za­pe­rzo­ny, gdyż po­mi­mo wie­ku i cho­ro­by, pod­czas by­wał go­rącz­ka.

Żyd jak­by na gniew pań­ski nie zwa­żał, cią­gnął z zim­ną krwią:

– A ro­zu­mie się 10 ty­siący czą­tych i to z kred­ką, a głów­ką, za­le­d­wie wy­star­czą, gdyż po­trze­ba dla kasz­te­la­ni­ca i dwo­ru sto­sow­ne­go i ekwi­pa­ży, i o gar­de­ro­bie po­my­śleć, ro­zu­mie się wszyst­ko we­dług ran­gi i do­sto­jeń­stwa, bo to nie pod­sta­ro­ścic ja­kiś w świat wy­ru­sza, a samo przez się że nie­raz bę­dzie mu­siał otrzeć się o dwo­ry ma­gnac­kie i ksią­żę­ce, a kto wie może i kró­lew­skie.

Kasz­te­lan pa­trzał z nie­pew­no­ścią i nie­do­wie­rza­niem w oczy ży­do­wi, a na koń­cu rzekł spo­koj­nie:

– Mó­wisz jak­by z księ­gi, a przy­najm­niej jak­byś miał w za­na­drzu one 10 ty­się­cy.

– A zką­dże wie­dzieć, może i mam?

Kasz­te­lan pa­trzył nie­do­wie­rza­ją­co w oczy ży­do­wi, jak­by zwąt­pił o jego zmy­słach, w koń­cu się ozwał:

– Słu­chaj, sta­ry Sru­lu, do­tąd po­czy­ty­wa­łem cię za ro­zum­ne­go czło­wie­ka, te­raz nie wiem jak trzy­mać o to­bie, ga­dasz ze mną jak z dziec­kiem lub pra­wisz ja­kieś tal­mu­dy,

– Nie pój­dzie­my z je­go­mo­ścią do ra­bi­na, żeby nam te tal­mu­dy wy­ja­śnił, a krót­ko po­wiem, że ja dla jw. pana do­sta­nę jesz­cze te 10 ty­się­cy czą­tych.

– Co mó­wisz? za­wo­łał żwa­wo kasz­te­lan, przy­su­wa­jąc się raź­no do żyda, a już nogą po­da­grycz­ną, któ­rą wlókł za sobą, śmie­lej sta­nął, do­da­jąc z za­pa­łem:

– A wiesz, dzie­sięć ty­się­cy czer­wo­nych zło­tych to nie kpi­na, moż­na­by i syna wy­pra­wić i coś­by się okro­iło choć na je­den ku­lig!

– Co to, z wiel­kiem prze­pro­sze­niem je­go­mo­ści – prze­rwał żyd zgię­ty do zie­mi zdej­mu­jąc jar­muł­kę z gło­wy – ale owe dzie­sięć ty­się­cy moż­na­by do­stać na rzecz sa­me­go tyl­ko pana kasz­te­lan­ka i na cel jego po­dro­ży.

– Cóż to ty ży­dzie, par­chu, w im­po­zy­cye się ba­wisz i uczysz mnie co mam ro­bić? a wara!

"Wrza­snął kasz­te­lan pie­niąc się od gnie­wu.

Żyd co ry­chlej po­chwy­ciw­szy za klam­kę i wy­sa­dziw­szy po­ło­wę kor­pu­su za drzwi, ci­chym, nie­śmia­łym gło­sem wy­szep­tał:

– Prze­pra­szam naj­uni­że­niej ho­nor pań­ski, w tar­gu nie ma gnie­wu.

I już miał drzwi za sobą za­mknąć, gdy kasz­te­lan chło­nąc, ozwał się:

– Głu­piś sta­ry, co tam się w stra­chy ba­wisz, zna­my się nie od dziś. Tyl­koż wi­dzi mi się, że mnie okła­mu­jesz, bo któż le­piej zna moje in­te­re­sa od cie­bie. Toć na tę całą me­cha­ni­kę exdy­wi­zyi, tra­dy­cyi, kol­lo­ka­cyi i temu po­dob­nej sza­tań­skiej ma­chi­na­cyi, któ­ra się dzie­je z moją for­tu­ną, nie­tyl­ko dzie­się­ciu ty­się­cy czer­wo­nych zło­tych, ale na­wet 5 zła­ma­nych ha­le­rzy nikt nie da.

– Na co to dłu­gie ga­da­nie, kie­dy ja mó­wię że pie­nią­dze będą, to będą – od­parł żyd su­cho, na­bie­ra­jąc fan­ta­zyi i śmia­ło­ści.

Pan za­my­ślo­ny i mil­czą­cy, prze­cha­dzał się tyl­ko po kom­na­cie sze­ro­kim kro­kiem, o ile na to po­da­gra do­zwa­la­ła, a na­ko­niec przy­sta­nąw­szy przed ży­dem, spoj­rzał mu by­stro w oczy, py­ta­jąc:

– I kij­że dja­beł może mi dać pie­nię­dzy, nie poj­mu­ję? Chy­ba ty ży­dzie chcesz się ze mną za­ba­wiać we wspa­nia­ło­myśl­ność. Czy my­ślisz że ja od cie­bie­bym przy­jął? nie mó­wię gdy­by tam jaki szlach­cic, ale…

– Żyd nie czło­wiek – prze­rwał z iro­nią Srul – ale niech się je­go­mość nie boi, bo ja nie król Sa­lo­mon, że­bym z próż­ne­go na­le­wał, my­śmy z jw. pa­nem prze­ku­li­go­wa­li co tyl­ko mo­gli, ale niech to bę­dzie nie­wy­mow­nem, bo róż­nie się zda­rza na świe­cie.

– Ale do stu ka­tów! – prze­rwał w pa­syi kasz­te­lan – prze­stań­że już być Sfink­sem i raz po­wiedz, kto daje, za co i na co?

– Ga­łu­szyń­ski – krót­ko wy­mó­wił żyd. Kasz­te­lan aż padł na krze­sło, a chwy­ciw­szy zbo­la­łą nogę, pie­niąc się ją­kał ze zło­ścią:

– Co, ten łotr! kau­zy­per­da! któ­ry na mnie na­pro­wa­dził całą zgra­ję exdy­wi­zo­rów, co mi wy­darł for­tu­nę, któ­re­go psa­mi za­szczu­ję, każę po­wie­sić, i on śmie?

– Prze­pra­szam ho­nor pań­ski, kie­dy się jw. panu nie po­do­ba, to on już nic nie śmie – wy­szep­tał wy­lęk­nio­ny żyd pra­wie za drzwia­mi.

– Głu­piś! wróć! roz­ka­zał nie­co spo­koj­niej kasz­te­lan. Żyd za­jął po­kor­ne sta­no­wi­sko u pro­gu; pan tym­cza­sem stop­nio­wo się wy­sa­py­wał.

– Anoż py­tam się cie­bie – ozwał się po cza­sie – jak mi śmiał ten hun­cwot Ga­łu­szyń­ski czy­nić ja­ką­bądź pro­po­zy­cyę.

– To on wła­ści­wie nie jw. panu, ale tyl­ko panu kasz­te­la­ni­co­wi – od­parł żyd drżą­cy, ob­le­wa­jąc się zim­nym po­tem.

– Kasz­te­la­ni­co­wi? więc ten nik­czem­ny już uma­rza mnie, kie­dy jesz­cze na zie­mi sto­ję i trak­tu­je z moim suk­ce­so­rem… ja mu że­bra po­ła­mię, a ra­czej każę po­ła­mać, bo­bym ta­kiej nik­czem­nej ga­dzi­ny nie tknął się uczci­wą ręką! – z wście­kło­ścią wrzesz­czał kasz­te­lan.

Żyd bied­ny drżał i bladł, wi­dząc w ja­kie po­padł pra­sz­czę­ta.

– Cóż to, czy­li ja już nie żyję, może po­cho­wa­li­ście mnie na wa­szym ży­dow­skim kir­ku­cie, że ra­zem z Ga­łu­szyń­skim trak­tu­je­cie mnie jak nie­bosz­czy­ka? A może i kasz­te­la­ni­ca do tej uczci­wej im­pre­zy wcią­gnę­li­ście? Zro­bię od nie­go wy­rok przed ak­ta­mi, za­nio­sę ma­ni­fest i wy­rzek­nę się ta­kie­go syna, co z ży­da­mi i kau­zy­per­da­mi prze­ciw ojcu się zma­wia – wo­łał kasz­te­lan mio­ta­jąc się we wzra­sta­ją­cej pa­syi.

Im bar­dziej pan się gnie­wał, tem bar­dziej żyd na­bie­rał ani­mu­szu i śmia­ło­ści, a gdy dał kasz­te­la­no­wi wy­sa­pać się, a dość na­wy­rze­kać i na­prze­kli­nać, ozwał się spo­koj­nie i ka­te­go­rycz­nie:

– Na­przód po­wiem je­go­mo­ści, że Ga­łu­szyń­ski od tego pa­le­strant, żeby ludź­mi wi­chrzył, a po­wie­sić go nie moż­na, bo on po śmier­ci jesz­cze po­zwie i uczciw­szy ho­nor pań­ski, gar­dło jw. pana choć se­na­tor­skie, go­tów wziąć.

– Cha! cha! a jak­by to on hun­cwot po­ry­wał, chciał­bym to wi­dzieć? roz­śmiał się kasz­te­lan na całe gar­dło i do­dał:

– Ano, więc cóż da­lej?

Ży­do­wi tyl­ko cho­dzi­ło o to aby pana roz­śmie­szyć, bo sam dow­cip­ny ce­nił kasz­te­lan dow­cip u dru­gich; śmie­lej więc Srul już mó­wił:

– Co do pana kasz­te­la­ni­ca, za­rę­czam je­go­mo­ści, że on nic nie wie iż tu o nie­go idzie, po­lu­jąc so­bie z pa­nem fran­cu­zem.

– Otóż to po­lo­wa­nie, wiem ja coś o tem, od­by­wa się na róż­ną zwie­rzy­nę, nie­tyl­ko czwo­ro­noż­ną; pa­nicz bąki zbi­ja, umi­zga się do eko­no­mó­wien, a wszyst­ko to nic­po­tem.

– Na­bie­ra pan kasz­te­la­nic do­świad­cze­nia, kto wie na co się to po­tem przy­da.

– Ano cie­ka­wym, co ten łotr Ga­łu­szyń­ski my­śli i ja­kie nowe szel­mo­stwo chce ku­pić za one ty­sią­ce?

– Czy­sta rzecz, sprze­dał jw. pana eks­dy­wi­zo­rom, a te­raz ich sprze­da­je je­go­mo­ści.

– A to jak?

– Ga­łu­szyń­ski chce na­być je­go­mo­ści pra­wa dzie­dzicz­ne.

– Któ­re psu na budę się nie zda­ły.

– Ale on za nie daje pie­nią­dze, to już jego rzecz.

– Kie­dy tak, nie od­dam od 20,000, du­ka­tów bo onby kota w wor­ku nie ku­po­wał – prze­mó­wił kasz­te­lan jak­by miar­ku­jąc się.

– Dla jw. pana już pra­wa dzie­dzic­twa nic nie­war­te, bo je­go­mość wszyst­ko za­ak­cep­to­wał, za po­sia­da­nie tej jed­nej wio­ski w do­ży­wo­cie, prze­ciw któ­re­mu Ga­łu­szyń­ski wy­stą­pi, je­że­li się je­go­mość na tę jego pro­po­zy­cyę nie zgo­dzi, a jak za­cznie wi­chrzyć, bo już mnó­stwo no­wych po­wy­naj­do­wał kre­dy­tów, to go­tów i z tego wy­eks­mi­to­wać.

– Wprzód łeb szel­mie roz­trza­skam! wrza­snął kasz­te­lan w pa­syi.

– Al­boż on głu­pi łba je­go­mo­ści nad­sta­wić, a w są­dzie to on bę­dzie cały i wszyst­ko zro­bi jak mu się ze­chce.

– Cóż mu tedy po­tem mo­jem dzie­dzic­twie?

– Je­że­li, jak sta­wia wa­ru­nek, kasz­te­la­nic na rzecz jego zrze­cze się pra­wa suk­ce­syi, on wte­dy po­ga­da z kre­dy­to­ra­mi, za­ko­lo­ku­je ich na gro­blach, karcz­mach, zrę­bach i nie­użyt­kach i bę­dzie zcza­sem dzie­dzi­cem ca­łych dóbr jw. pana…

– Co ty łaj­da­ku ży­dzie! bę­dziesz się zma­wiał z ju­ra­mi na moje wy­dzie­dzi­cze­nie, precz!

Wrza­snął kasz­te­lan pod­cho­dząc do ka­pel­mi­strza z pię­ścia­mi, o tyle szyb­ko, na ile na to po­da­gra po­zwa­la­ła.

Prze­zor­ny żyd, nie ocze­ku­jąc na skut­ki gnie­wu pań­skie­go, co ry­chlej wy­niósł się z kom­na­ty.

* * *

W parę go­dzin po tej ka­ta­stro­fie, sta­ry ka­pel­mistrz z roz­ka­zu pań­skie­go, na pa­lusz­kach, z miną peł­ną po­ko­ry, a po­chy­lo­ną gło­wą, wsu­wał się znów po­ci­chut­ku do kom­na­ty. Rzecz to dla sta­re­go żyda była do prze­wi­dze­nia, bo od pół wie­ku, od­kąd zno­sił fan­ta­zye pań­skie, za­wsze po bu­rzach ja­śnia­ło pro­mien­niej słoń­ce ła­ski kasz­te­lań­skiej.

Wsu­nął się tedy sta­ry ży­do­wi­na i swo­im zwy­cza­jem przy­rósł do pro­gu. Pan kasz­te­lan szty­ku­lał tym­cza­sem wzdłuż i wszersz kom­na­ty, sta­ra­jąc się wzro­ko­wi nadać jak moż­na naj­wię­cej sło­dy­czy, na­ko­niec rzekł ła­god­nie:

– Sia­daj­no, sta­ry.

Był to zwy­kły wstęp do po­go­dy na pań­skim za­chmu­rzo­nym ho­ry­zon­cie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: