Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Fala gniewu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 września 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Fala gniewu - ebook

Kornwalia, 1798–1799

Ross Poldark zasiada w Izbie Gmin jako poseł z Truro – dzieli swój czas między Londynem a Kornwalią i przeżywa rozterki związane ze swoją żoną Demelzą. W dalszym ciągu trwa odwieczny spór z Georgeʼem Warlegganem, a tymczasem Drake, brat Demelzy, nie może zapomnieć o miłości do Morwenny, która poślubiła kogoś innego. Przed nadejściem nowego stulecia dochodzi do serii tragicznych wydarzeń. George i Ross tracą ukochaną osobę, a dla Morwenny i Drakeʼa świta promyk nadziei...

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-467-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

I

Było wietrznie. Blade popołudniowe niebo pokrywały strzępiaste chmury, a na gościńcu, który w ciągu ostatniej godziny stał się wyjątkowo wyboisty i pełen tumanów kurzu, leżały zwiędłe liście, szeleszcząc w podmuchach wiatru.

W dyliżansie jechało pięć osób: chudy, wyglądający na kancelistę mężczyzna o szczurzej twarzy, ubrany w wyświechtany surdut, jego jeszcze chudsza żona, nastoletnia córka i dwóch innych pasażerów. Pierwszym z nich był wysoki, kościsty, dumny dżentelmen zbliżający się do czterdziestki, a drugim tęgi duchowny, młodszy o kilka lat. Wysoki mężczyzna miał na sobie brązowy aksamitny żakiet z mosiężnymi guzikami, w większości rozpiętymi, a poza tym czystą koszulę, podniszczoną żółtą kamizelkę, ciasne płowożółte spodnie i buty do konnej jazdy. Duchowny, choć nosił koloratkę, wyglądał jak dandys. Ubrany był w zielony jedwabny surdut, jedwabną kamizelkę, czerwone pończochy i czarne trzewiki ze sprzączkami.

Kancelista i jego żona, trochę onieśmieleni towarzystwem ważnych osób, wśród których przyszło im podróżować, szeptali do siebie niekiedy, a tymczasem dyliżans podskakiwał z trzaskiem na wybojach. Chociaż w tej chwili panowała cisza, wcześniej zamieniono kilka zdań i pasażerowie wiedzieli nieco o sobie. Wysokim mężczyzną był kapitan Poldark, od niedawna sławny w całej Kornwalii, poseł do Izby Gmin z Truro, duchownym zaś Osborne Whitworth, proboszcz kościoła Świętej Małgorzaty w Truro i tytularny proboszcz kościoła Świętego Sawle na północnym wybrzeżu hrabstwa.

Przez chwilę rozmawiano, lecz w końcu zapadło niezbyt przyjazne milczenie – wymiana zdań od początku wydawała się nerwowa. Kapitan Poldark wsiadł do dyliżansu w St Blazey, a pastor Whitworth nieco później, w St Austell.

– Ach, Poldark, więc już pan wraca! – rzucił duchowny. – Cóż, spodziewam się, że pobyt w domowych pieleszach sprawi panu przyjemność. Jak się panu podobał Westminster? Pitt, Fox i cała ta zgraja. Mój wuj twierdzi, że w stolicy wszyscy bez przerwy plotkują.

– Zależy kto – odparł Poldark. – Zawsze tak jest.

– Ha! Święte słowa. To samo mówił mój kuzyn George po powrocie z Londynu. Zadał mu pan ciężki cios, pozbawiając go mandatu posła. Rok w Izbie Gmin sprawił, że jego ambicje znacznie wzrosły. Przez pewien czas chodził z nosem spuszczonym na kwintę.

Kapitan Poldark nie odpowiedział. Dyliżans pachniał stęchlizną i nieświeżymi oddechami. Pastor nieelegancko rozluźnił ciasne spodnie.

– Niech pan pamięta, że George Warleggan potrafi pilnować swoich interesów. Nie wątpię, że przed końcem roku jeszcze pan o nim usłyszy.

– Będę czekał z zainteresowaniem – odrzekł Poldark, unosząc wydatny nos.

– Anglia potrzebuje wszystkich ludzi zdolnych do działania – ciągnął Whitworth. – Teraz bardziej niż kiedykolwiek, mój panie. Powszechne niezadowolenie w kraju, kluby jakobińskie, bunty marynarzy wywieszających czerwone flagi, fala bankructw, a do tego powstanie w Irlandii. Wie pan, czy już je stłumiono?

– Jeszcze nie.

– Haniebne okrucieństwa katolików zasługują na surową karę. Słyszy się historie o ekscesach, które dorównują największym potwornościom rewolucji francuskiej.

– Okrucieństwa są stosownie karane, a przynajmniej spotykają się z odwetem. Nigdy nie wiadomo, kto zaczyna: pojawia się ciąg zdarzeń, które nie mają końca.

Pastor Whitworth wyjrzał przez okno na zielony krajobraz.

– Oczywiście wiem, że pański Pitt jest zwolennikiem emancypacji katolików. Na szczęście są niewielkie szanse, by to przeszło w parlamencie.

– Moim zdaniem ma pan rację, ale nie zgadzam się z poglądem, że to szczęście. Czy nie wyznajemy tego samego Boga?

Pastor Whitworth również uniósł nos – różniący się kształtem od nosa kapitana Poldarka – zirytowany bezczelnością człowieka ośmielającego się kwestionować poglądy duchownego w kwestiach religijnych. Rozmowa zamarła na jakiś czas. Jednak młody pastor nie zniechęcał się drobnymi afrontami. Kiedy dyliżans zatrzymał się na pięć minut, a woźnica i kilku pasażerów podróżujących na dachu usuwało z drogi złamany konar, powiedział:

– Spędziłem dwa dni u Carlyonów. Zna ich pan?

– Ze słyszenia.

– Tregrehan to bardzo wygodna i przestronna rezydencja. Moi rodzice przyjaźnili się z Carlyonami, a ja podtrzymuję znajomość. Mają doskonałego kucharza, prawdziwy skarb.

Kapitan Poldark spojrzał na wydęty brzuch Whitwortha, lecz się nie odezwał.

– Wiosenne mięciutkie jagnię… oczywiście ze szparagami i pieczonym cielęcym sercem. Do tego zwykłe dania. Na Boga, sam nie wiem, czy gotowana cielęcina w słodkim sosie własnego przepisu, z rozmarynem i szałwią, nie była jeszcze lepsza. Nieustannie powtarzam żonie, że nie chodzi o składniki, tylko o sposób przyrządzenia.

– Mam nadzieję, że pańska żona cieszy się dobrym zdrowiem. – Był to przynajmniej wspólny temat.

– Stale jest przygnębiona. Doktor Behenna uważa, że cierpi na zaburzenia śledziony. Za to mój syn jest w świetnej formie, co bardzo mnie cieszy. Jeszcze nigdy nie widziałem silniejszego dwulatka. Nawet nie skończył dwóch lat. Dorodny, piękny malec… – Whitworth się podrapał. – Zupełnie inny niż to biedne, słabowite stworzenie, które urodziło się Enysom. Chude, wątłe, z za dużą głową. Powiadają, że przez cały dzień z ust tego dziecka cieknie ślina… Przysięgam, że w tym dyliżansie jest mnóstwo pcheł. Mam delikatną skórę, bardzo wrażliwą na pchły, i po każdym ugryzieniu pojawia się ślad wielkości gwinei.

– Powinien pan wypróbować puder fumigacyjny doktora Leacha, sir – rzekł kancelista, ośmielając się zabrać głos. – Jest używany przez najszlachetniejsze rody.

Whitworth spiorunował wzrokiem urzędnika.

– Dziękuję za radę, sir. Słyszałem o tym pudrze.

Dyliżans podskakiwał na wybojach.

II

Ross pomyślał: moje życie to ciąg powtórzeń.

Wiele lat temu – zapomniałem, jak dawno temu – jechałem z Bristolu takim samym dyliżansem, wracając z wojny w Ameryce. Byłem młodym oficerem z blizną na twarzy, kulałem i miałem podobnych kompanów. Kancelistę z żoną, choć towarzyszyło im niemowlę, a nie chuda, dziobata pannica. W dyliżansie był również duchowny. Halse – w tej chwili starzec – którego nie znosiłem prawie tak samo jak Whitwortha. Sprzeczaliśmy się i złościliśmy na siebie. Była zupełnie inna pora roku, październik, choć dziś na drodze leżą liście zerwane przez wczorajszą burzę, jakby już zaczęła się jesień. Główna różnica polega chyba na tym, że wtedy po powrocie do domu przeżyłem szok, widząc skalę swojej nędzy. Teraz jestem zamożnym człowiekiem. Przeżyłem jeszcze większy wstrząs, gdy odkryłem, że dziewczyna, którą kocham, zamierza poślubić mojego brata stryjecznego. Teraz mam żonę… Cóż, tak, żonę…

Wtedy byłem młody i pełen niezwykłej energii. W tej chwili skończyłem trzydzieści osiem lat i nie jestem już taki młody. I chyba nie taki odporny.

Wydaje się, że całe moje życie biegnie podobnymi drogami, tak jak teraz. Dwa razy pod wpływem impulsu wdarłem się do więzień i uwolniłem skazańców. Najpierw w Anglii, za co wściekle atakowali mnie członkowie mojej własnej klasy, a później we Francji, za co chwalono mnie i podziwiano. Nie licząc kilku przypadkowych przygód, kochałem w życiu dwie kobiety i obie mnie zdradziły. Założyłem dwie kopalnie. Mam dwoje dzieci. Można wyliczać bez końca.

Może wrażenie, że życie się powtarza, jest naturalnym skutkiem starzenia się, pomyślał. Może doświadcza go każdy, kto przeżył wystarczająco dużo lat? Rzeczywiście, większość ludzi prowadzi nudne, nieciekawe życie, więc powinienem się uważać za szczęściarza, bo moje jest takie urozmaicone.

Ale tak naprawdę nie o to chodzi. Osłabiasz siłę własnej argumentacji…

– Słucham? – Whitworth o coś go zapytał. – O nie, Izba Gmin zbierze się dopiero za sześć lub siedem tygodni.

– Więc wraca pan wcześniej?

– Interesy – odparł Ross. – Długo byłem poza domem.

– Ach tak, interesy… – Pastor ze zrozumieniem przyjął słowa Rossa. – Tak przy okazji, skoro zna pan dobrze wicehrabiego Falmouth… – Umilkł, lecz Poldark ani nie zaprzeczył, ani nie potwierdził. – …teraz, gdy musi pan dobrze znać wicehrabiego Falmouth, ponieważ jest pan posłem z kontrolowanego przez niego okręgu wyborczego, może mógłby go pan poprosić o wyświadczenie mi przysługi. Staram się o beneficjum w Luxulyan i chociaż nie on o tym decyduje, z pewnością jest w przyjaznych stosunkach z patronem okręgu wyborczego. Gdyby wymienić jego nazwisko w liście, miałoby to duże znaczenie.

– Przykro mi słyszeć, że opuszcza pan Truro – rzekł zjadliwie Ross.

– Och, bynajmniej – zapewnił go Ossie Whitworth. – Niedawno zmarły proboszcz Luxulyan rzadko odwiedzał swoją parafię. Chciałbym zwiększyć własne skromne dochody, które, jak pan rozumie, ledwo wystarczają na codzienne życie i utrzymanie żony oraz powiększającej się rodziny. Dochody duchownych zupełnie nie odpowiadają potrzebom. Człowiek Kościoła musi mieć co najmniej dwa beneficja, by przeżyć. Niestety, taka jest prawda.

– Ma pan w tej chwili dochody z dwóch parafii – zauważył Ross. – Przed dwoma laty został pan tytularnym proboszczem Sawle, tuż obok Nampary.

– Tak, lecz wpływy z Sawle są żałośnie skromne. Prawie wszystko pochłaniają wydatki. Luxulyan to bogatsza parafia, a właściciele ziemscy i dżentelmeni są znacznie hojniejsi. Południowe wybrzeże zawsze było zamożniejsze od północnego.

Z dachu dyliżansu dobiegły okrzyki protestujących pasażerów, ponieważ zaprzęg przejeżdżał pod niskimi drzewami. Jedna z gałęzi otarła się o boczne okno. Kancelista i jego żona wymienili spojrzenia, ponieważ pastor bez żenady prowadził przy nich rozmowę o swoich sprawach finansowych, jakby w ogóle nie istnieli. Jednak wydawało się, że kapitan Poldark nie ma ochoty dyskutować na ten temat. Kancelista mimo woli pomyślał, że wielebny Whitworth mógłby przedstawić swoją prośbę taktowniej.

Ossie wyjrzał przez okno.

– Ach, dzięki Bogu, jestem prawie w domu. Od tych podskoków robi się człowiekowi niedobrze. Tylko raz płynąłem statkiem, ale przysięgam, że czułem się podobnie. Mam nadzieję, że ten łotr Harry będzie czekał, by wziąć moją torbę. Tak, widzę go. – Uniósł laskę i głośno zastukał w dach dyliżansu.

Pojazd stanął. Koła zaskrzypiały w miękkiej ziemi, rozległ się brzęk żelaznych prętów i skrzyp skórzanej uprzęży. Woźnica zeskoczył, otworzył drzwi i zdjął kapelusz w nadziei na napiwek.

Ossie nie śpieszył się, by wysiąść. Podrapał się i zaczął zapinać surdut.

– Niech pan pamięta, mógłbym kiedyś wyświadczyć panu przysługę, Poldark. Może pan tego nie wiedzieć, ale mój wuj Conan Godolphin to bliski przyjaciel księcia Walii. Przyjaciel na dworze królewskim może czasem bardzo pomóc posłowi do Izby Gmin. Zwłaszcza posłowi z zapadłej prowincji, bez tytułu szlacheckiego i koneksji, takiemu jak pan. Wuj Conan zna rodziny wszystkich wybitnych wigów i wielu wpływowych arystokratów, więc można by liczyć na quid pro quo.

– Rzeczywiście – odrzekł po chwili Ross. – Quid pro quo, co?

– Tak. Właśnie to proponuję.

– Nie jestem pewien, co pan naprawdę proponuje.

– Och, niech pan da spokój, Poldark. Wyraziłem się jasno.

– Jest pan tytularnym proboszczem Sawle, z czym nie wiążą się żadne obowiązki – odparł Ross. – Natomiast Odgers ciężko pracuje. Po otrzymaniu beneficjum podniósł pan jego wynagrodzenie z czterdziestu do czterdziestu pięciu funtów rocznie.

– Tak, to prawda. Był to z mojej strony hojny gest zgodny z duchem czasu. Odgers uprawia ogród i nie ma prawie żadnych wydatków. Trudno zgadnąć, co robi z pieniędzmi.

– Mogę pana zapewnić, że żyje bardzo skromnie. Uprawia warzywa, które sprzedaje na miejscowym targu. Jego żona oszczędza na wszystkim, ceruje, przerabia ubrania starszych dzieci dla młodszych, nie stać ich na naukę ani porządną odzież, jaką powinny mieć dzieci duchownego. Powiedział pan, że trudno jest się panu utrzymać. Dostając czterdzieści pięć funtów rocznie, Odgers żyje prawie tak samo jak podkuwacz koni albo kowal.

– Mogę tylko powiedzieć, że z pewnością źle prowadzi swoje sprawy! Od dawna uważam, że jest niekompetentny.

Ross spojrzał chłodno na rozmówcę.

– Quid pro quo byłoby możliwe, Whitworth, gdyby podniósł pan wynagrodzenie Odgersa do stu funtów rocznie. Nie potrzebuję pomocy pana wuja, ale w takim przypadku byłbym skłonny porozmawiać z lordem Falmouth w pańskiej sprawie.

– Sto funtów rocznie?! – Wydawało się, że Whitworth puchnie, co zdarzało się, gdy ogarniała go złość. Jest to charakterystyczna cecha niektórych zwierząt i ptaków, lecz Ossie również ją miał. – Zdaje pan sobie sprawę, że całkowite dochody z Sawle to zaledwie dwieście funtów?! Jak może pan oczekiwać, że będę sprawował funkcję proboszcza, skoro mam płacić połowę niedouczonemu klerykowi?!

– Odgers wykonuje całą pracę – odparł Ross.

Ossie Whitworth chwycił swój kapelusz. Jego służący Harry zdjął już walizę i czekał z głupawym uśmiechem obok woźnicy.

– To tylko supozycje ignorantów.

– To moje supozycje, ponieważ mieszkam w pobliżu pańskiego kościoła.

– Na Boga, życzę panu miłego popołudnia, kapitanie Poldark.

Wysiadł z dyliżansu, otrzepał wolną ręką klapy surduta, jakby nie tylko chciał się pozbyć dokuczliwych pcheł, ale również odrzucał absurdalną propozycję. Nie zajrzał z powrotem do dyliżansu, nie dał napiwku woźnicy i ruszył wąską drogą w stronę plebanii kościoła Świętej Małgorzaty, gdzie czekała nieprzychylna mu żona. Z tyłu szedł wysoki, krzywonogi Harry, usiłował nadążyć za szybko idącym panem. Między pochylonymi drzewami lśniła rzeka.

Woźnica wdrapał się na kozioł, strzelił z bata, po czym dyliżans zaskrzypiał i ruszył. Został mu do przebycia ostatni, półtorakilometrowy odcinek drogi do Truro.

III

Demelza Poldark zaprosiła Rosinę Hoblyn na herbatę. Odkąd doktor Enys nastawił zwichnięte kolano Rosiny, dziewczyna prawie nie utykała. Mimo to w dalszym ciągu pozostawała niezamężna po nieudanych zaręczynach z Charliem Kempthorne’em. Miała dwadzieścia pięć lat, była urocza i sympatyczna. Jej młodsza siostra Parthesia poślubiła parobka i urodziła dziecko. Rosina, zawsze cicha i spokojna (być może z powodu uszkodzenia kolana we wczesnym dzieciństwie), mieszkała z matką i ojcem, od czasu do czasu dorabiając jako szwaczka.

Demelza lepiej poznała ją zaledwie kilka miesięcy wcześniej i polubiła, toteż zlecała jej różne prace. Rosina okazała się miła i pracowita. Szyła czepki i kapelusze dla dzieci i przynosiła je z Sawle, by sprawdzić, czy się podobają i pasują. W czasie wizyty w Namparze wypiła herbatę, a Demelza zamówiła u niej słomkowy kapelusz dla siebie. Później, w jasnym wieczornym słońcu, odprowadziła Rosinę w stronę wioski, wszędzie zauważając ślady wczorajszej burzy.

Zatrzymała się przy Wheal Maiden i pożegnała dziewczynę, lecz nie wróciła natychmiast do dworu. Zamiast tego obserwowała zmniejszającą się postać Rosiny, która szła przez posępne wrzosowisko w stronę kościoła w Sawle. Pomyślała, że szkoda tej miłej kobiety, ładnej, pracowitej, o zaskakująco dobrym guście i manierach, biorąc pod uwagę, kto jest jej ojcem – stale zagniewany Jacka. Demelza doskonale rozumiała sytuację Rosiny, choć w porównaniu z ojcem Demelzy Jacka wydawał się łagodnym, rozsądnym mężczyzną. Miały ze sobą wiele wspólnego: nie przypominały rodziców, w jakiś sposób ich przerosły; ich myśli i uczucia nie pasowały do środowiska, w którym przyszły na świat.

Bóg jeden wie, czy owe cechy ujawniłyby się w Demelzie, gdyby nie przypadkowe spotkanie z Rossem na jarmarku w Redruth przed wielu laty. Gdyby nie to spotkanie, jak potoczyłoby się jej życie? Harowałaby od świtu do nocy, terroryzowana przez ojca, zajęta opieką nad młodszymi braćmi, dla których stała się matką w wieku czternastu lat. Ojciec może w końcu i tak zostałby metodystą, a Demelza zdołałaby znaleźć dla siebie jakieś miejsce w ubogim, wypełnionym morderczą pracą świecie górników. Ale nie miałaby nic porównywalnego z tym, co zdobyła po poślubieniu Rossa – choć nie była już pewna, czy w dalszym ciągu może liczyć na miłość męża.

Przynajmniej ich status materialny się nie zmienił: widziała to wokół siebie. Gospodarstwo (można je również nazwać posiadłością) zaspokajające wiele potrzeb życiowych; kopalnia pozwalająca na zakup reszty niezbędnych rzeczy i luksusowych artykułów; dwór (można tak nazwać dom w Namparze), którego skrzydło (miał tylko jedno skrzydło) niedawno powiększono i odremontowano. Czworo służących bez szemrania wykonywało polecenia Demelzy i ze wszystkimi instynktownie nawiązała relacje oparte na przyjaźni i szacunku. Miała dwoje wspaniałych, pięknych dzieci, mieszkała w pięknej okolicy, w głębi doliny w pobliżu nadmorskich klifów. Niedawno skończyła dwadzieścia osiem lat – nie była jeszcze stara, gruba, wychudzona, pomarszczona. Nie miała na brzuchu rozstępów po ciążach. Jak dotychczas straciła tylko dwa zęby trzonowe, a przednie były białe, ponieważ codziennie przecierała je korzeniem prawoślazu. Obracała się w najlepszym towarzystwie Kornwalii, wśród ziemian, lecz i arystokratów, którzy traktowali ją jak kogoś równego sobie – przynajmniej tak się zachowywali. Obcowała też z górnikami i rybakami, a ci również ją akceptowali.

Miała również Rossa, tak sądziła. Ale był daleko. Zbyt długo przebywał poza domem. Właśnie to psuło szczęście Demelzy, tkwiło w sercu jak cierń.

Próbując na razie o tym zapomnieć, usiadła na granitowym bloku pozostawionym przez metodystów po rozbiórce zabudowań starej kopalni Wheal Maiden. Znów popatrzyła za odchodzącą Rosiną, której postać stała się tak maleńka, że prawie niewidoczna. Po wczorajszej burzy niebo było olśniewająco czyste, przed nadejściem zmroku zaczęły odpływać nawet nieliczne ciemne chmury widoczne na południu, nad kościołem w Sawle. To zrozumiałe, że ludzie widzą podobieństwo między sobą a pogodą, że przypisują wichrom i burzom ludzkie cechy. Wczoraj pogoda wpadła we wściekłość, miotała przekleństwa, kłóciła się ze wszystkimi, ciskała talerzami, a teraz się uspokoiła, atak złości minął, wydawała się znużona i spokojna. Trudno uwierzyć, że to ta sama osoba.

Kłopot z Rosiną polega na tym, że jest kimś pomiędzy, stwierdziła Demelza. Ma zręczne palce i ubiera się skromnie, lecz gustownie. Nauczyła się nawet czytać i pisać, ale te umiejętności i drobne oznaki pragnienia awansu społecznego postawiły ją ponad zwykłymi górnikami czy rybakami o prostych manierach i prymitywnym stosunku do życia. Prawdopodobnie czują się przy niej onieśmieleni, uważają się za gorszych, a ona za lepszą. Znajduje się w trudnej sytuacji, bo nie spotyka ludzi z innej sfery.

Obaj młodsi bracia Demelzy przeżyli nieszczęśliwą miłość. Starszy, Samuel, zakochał się z wzajemnością w hałaśliwej, wesołej, żywotnej Emmie Tregirls, jednak podzieliła ich religia. Emma nie znosiła jego żarliwego zaangażowania w ruch metodystyczny, który stanowił treść życia Sama, a jako uczciwa młoda kobieta nie chciała udawać. Dlatego wyjechała i została pokojówką w Tehidy kilkanaście kilometrów dalej. Wydawało się, że pod pewnymi względami Rosina byłaby dla Samuela znacznie lepszą kandydatką na żonę od Emmy. Należało go tylko do tego przekonać.

Ludzi nigdy nie da się poszufladkować. Kiedy Demelza spostrzegła, że doszło do całkowitego impasu, sama zasugerowała, by Emma wyjechała i spotkała się z Samuelem dopiero po roku. Emma dostała nową pracę dzięki Demelzie. Byłoby niezręcznie szukać Samuelowi żony przed upływem roku.

Pozostawał Drake, najmłodszy brat. Był w znacznie gorszej sytuacji, ponieważ zakochał się w kuzynce Elizabeth Warleggan, Morwennie Chynoweth, która poślubiła wielebnego Osborne’a Whitwortha, proboszcza kościoła Świętej Małgorzaty w Truro, i miała w tej chwili dwuletniego syna. Drake popadł w przygnębienie, ale ponieważ sytuacja z Morwenną wydawała się beznadziejna, znacznie łatwiej można by go z kimś wyswatać. Morwenna odeszła na zawsze. Sakrament małżeństwa jest nierozerwalny i nawet jeśli czuje się nieszczęśliwa jako żona proboszcza, nigdy od niego nie odejdzie i nie zamieszka z Drakiem wbrew prawom i zasadom obowiązującym w Anglii.

Drake znajdował się w beznadziejnej sytuacji i wiedział o tym od prawie trzech lat, które przeżył w stanie melancholii, nawet nie spoglądając na inne kobiety. Dwa lata wcześniej Ross kupił mu niewielkie gospodarstwo i kuźnię odległą o półtora kilometra od St Ann’s, więc Drake był w tej chwili szanowanym rzemieślnikiem i jedną z najlepszych partii w okolicy. Mimo to nawet nie spojrzał na żadną dziewczynę, przynajmniej nie tak, jak to zwykle robią młodzi mężczyźni. Był martwy emocjonalnie i psychicznie, skazany na jałowe starokawalerstwo; nieustannie myślał o młodej kobiecie, którą na zawsze stracił. Co więcej, nikt nie mógł być absolutnie przekonany, że gdyby małżeństwo doszło do skutku, okazałoby się udane. Morwenna była zamkniętą w sobie, nieśmiałą, starannie wykształconą dziewczyną, córką dziekana Kościoła anglikańskiego. Między nią a Drakiem istniała jeszcze większa różnica społeczna niż między Rosiną a okolicznymi górnikami. Czy mogłaby zostać żoną kowala, gotować posiłki, prać, szorować podłogi? Z pewnością szybko by jej się to znudziło.

Co prawda Drake miał dopiero dwadzieścia dwa lata – w tym wieku trzy lata to bardzo krótki okres – ale Demelza nie ufała pustce, bo wydawało się, że niesie ona ze sobą ryzyko; że Drake może się stać melancholikiem. Był zawsze bardzo miły, lecz okropnie brakowało jej jego poprzedniej wesołości. Kiedyś wręcz tryskał humorem. Ze wszystkich braci najbardziej przypominał Demelzę, umiał znajdować przyjemność w drobnych rzeczach.

Odgrywanie roli swatki mogło być ryzykowne i prawdopodobnie bezużyteczne. Nikt nie jest w stanie wykrzesać iskry, gdy kamień jest wilgotny. Niedawno Demelza usłyszała skomplikowany zwrot i kiedy zrozumiała jego znaczenie, bardzo jej się spodobał. Sprzyjające okoliczności. Nie należy robić niczego konkretnego ani oczywistego. Niczego, co mogłoby się komuś nie spodobać. Wystarczyło zaaranżować sytuację, by pojawiły się sprzyjające okoliczności. Później trzeba czekać i obserwować, czy pojawią się jakieś rezultaty.

Demelza była prawdopodobnie jedyną osobą, która mogła stworzyć sprzyjające okoliczności. Powinna się zastanowić, jak zrobić to najskuteczniej.

Ze wschodu wiał lekki wietrzyk. Wstała, by iść do domu. Przez wrzosowisko jechał samotny jeździec. Odwróciła się i ruszyła w stronę Nampary, pocieszona myślą o tym, co mogłaby zrobić. Wiele lat wcześniej ściągnęła na siebie kłopoty, aranżując spotkania między Verity, siostrą stryjeczną Rossa, a kapitanem statku pocztowego z Falmouth, człowiekiem o złej reputacji. Doprawdy, powinna być ostrożniejsza i nie wtrącać się w cudze sprawy. Ale czy w końcu nie postąpiła słusznie? Verity jest teraz żoną kapitana marynarki i do tego małżeństwo okazało się szczęśliwe. Czy można było liczyć na lepszy rezultat?

Przystanęła, uniosła spódnicę i popatrzyła na zgięcie kolana, gdzie ją zaswędziało. Okazało się, że to mrówka, która zboczyła z kamiennego murku i zapuściła się w niedozwolone rejony. Demelza strzepnęła ją palcem i opuściła spódnicę. Jednak nie poszła dalej. Dziwne uczucie w żołądku. Kto mógłby jechać konno o zmroku w dolinie Nampary? Czy wygląd jeźdźca nie wydaje się znajomy? Och, nonsens, Ross napisałby list. Przysłałby jakąś wiadomość. Gimlett wyjechałby mu na spotkanie do Truro. Sesja parlamentu jeszcze się nie skończyła. To na pewno jeden z Treneglosów. Albo sąsiad zaproszony przez Rossa i Demelzę. Tą drogą można dotrzeć do kilku miejsc. Do przysiółka Mellin, Nampary i dworu Mingoose, to wszystko. Dalej, na północnym wschodzie, rozciągają się wydmy.

Ruszyła w stronę grzbietu wzgórza. Stanęła przed kaplicą, osłaniając oczy, choć światło świeciło za jej plecami. Postać wyraźnie się zbliżyła. Nie widziała konia, ale poznała jeźdźca.

Z rozwianymi włosami zbiegała ze wzgórza na spotkanie, potykając się na nierównej drodze.Rozdział drugi

I

Na kilka godzin przed przybyciem do domu drugiego znużonego pasażera dyliżansu pierwszy dotarł do celu swojej podróży, plebanii kościoła Świętej Małgorzaty w Truro, lecz nie wybiegła mu na spotkanie długonoga, stęskniona młoda kobieta.

Nie czuł zawodu, bo nie spodziewał się radosnego powitania. Szczególnie ze strony żony, która, niestety, postradała zmysły.

Była to udręka dla wielebnego Osborne’a Whitwortha, jego krzyż. Bardzo wcześnie stracił pierwszą żonę, darzącą go szczerym uczuciem, uroczą, choć nieodpowiedzialną, po czym szybko znów się ożenił, by zapewnić dwóm osieroconym córeczkom matkę. Pragnął mieć towarzyszkę życia, młodą kobietę, która dbałaby o dom, wspierała w dobrych i złych chwilach, a ponadto pomogła uniknąć grzechu cudzołóstwa i połączyła się z nim cieleśnie zgodnie z przykazaniami Kościoła. Poza tym powinna począć i urodzić Ossiemu następne dzieci – zwłaszcza syna – w bojaźni Boga i dla chwały Jego Świętego Imienia. Podejmując tę decyzję, w naturalny sposób poszukiwał panny z odpowiednimi koneksjami i posagiem.

Kierując się rozsądkiem, miłością Boga, odpowiedzialnością i zmysłem praktycznym, wybrał Morwennę Chynoweth. Wysoka, nieśmiała osiemnastolatka o śniadej cerze, niezbyt ładna według zwyczajowych standardów, lecz obdarzona idealnym, pięknym ciałem. Urodziła się w dobrej rodzinie: była córką nieżyjącego już dziekana z Bodmin; była również kuzynką żony George’a Warleggana. Warlegganowie nie pochodzili z dobrej rodziny, choć bardzo się starali za takich uchodzić… lecz byli niezwykle bogaci i nieustannie pomnażali majątek. Po dłuższych targach George obiecał ufundować posag, czyniąc małżeństwo realnym. Było oczywiste, że zdaje sobie sprawę z korzyści, jakie przyniesie mu koligacja z rodziną tak wybitną jak Whitworthowie, krewni Godolphinów.

W ten sposób zaaranżowano małżeństwo, które doszło do skutku, a zastrzeżenia Morwenny zlekceważono. Uznano, że dziewczyna w tym wieku nie może być pewna swojej decyzji. Kobieta pozbawiona perspektyw powinna traktować taki związek jako początek nowego życia. Nikt przy zdrowych zmysłach nie może odrzucić takiej propozycji. Ossie był całkowicie pewny, że jego męskie walory sprawią, iż narzeczona będzie go adorować. Naturalnie nie miało to większego znaczenia, ponieważ pożądanie i zaspokojenie fizyczne to cechy męskie, a kobieta powinna być zadowolona, że poświęca się jej odpowiednią uwagę, i nie oczekiwać szczególnej przyjemności.

Na początku małżeństwa Ossie nie zauważył żadnych ostrzegawczych sygnałów. Morwenna oddawała mu się pięć razy w tygodniu i nie zwrócił uwagi na to, że czasem wyraz jej twarzy był daleki od miłego. Później urodziła dziecko, do tego syna, zdrowego, pełnego energii, silnego, łakomego noworodka, którego Osborne natychmiast uznał za swojego potomka i dziedzica duchowego. Jednak ciężko przeżyła poród i w tym okresie ujawniły się pierwsze oznaki obłąkania. Jej lekka awersja do aktu prokreacji zmieniła się we wściekły opór i zachęcana radami nieznośnego szarlatana, doktora Dwighta Enysa, odmawiała mężowi jego słusznych praw.

Najgorsze przyszło później. Namówiła Ossiego, by zatrudnił jej najmłodszą siostrę Rowellę, która zamieszkała w domu, by opiekować się dziećmi. W przystępie błyskawicznie narastającego szaleństwa Morwenna wyobraziła sobie, że doszło do romansu między Rowellą a Osborne’em. Pewnego wieczoru zaczęła na niego krzyczeć – z dzikim spojrzeniem, z włosami zwisającymi niczym wodorosty – że nigdy – uwaga, nigdy! – nie pozwoli mu się dotknąć. Kiedy zamierzał zignorować rozkaz wariatki, wrzasnęła, że jeśli weźmie ją wbrew jej woli, to następnego dnia – uwaga, następnego dnia! – zabije, zamorduje, uśmierci własne dziecko, Johna Conana Osborne’a Whitwortha.

Był to wyjątkowo ciężki krzyż, na który nie zasługuje żaden mężczyzna, i pastor Whitworth poważnie się zastanawiał, jakie kroki podjąć, by się od niego uwolnić. Bogaty człowiek – naprawdę bogaty człowiek bez zobowiązań religijnych – niewątpliwie z łatwością znalazłby sposób. Jednak Osborne był duchownym. Ludzie sądzą, że człowiek Kościoła powinien dzielnie znosić nieszczęścia: gdyby koledzy duchowni uznali, że przedwcześnie lub egoistycznie kazał – hm – zamknąć żonę w zakładzie dla obłąkanych, nie pomogłoby mu to w karierze. Wkrótce powinien pojechać do Exeter, otworzyć serce przed biskupem i wysondować, czy potrafi go przeciągnąć na swoją stronę. Byłby to znaczący krok naprzód, lecz powinien postępować ostrożnie. Ten idiota Behenna nie chce pomóc i twierdzi, że pani Whitworth cierpi tylko na okresowe napady melancholii.

Ossie w milczeniu podążał na ciężkich nogach za służącym i dotarł prawie do brzegu rzeki, gdzie wśród błota i drzew stał stary kościół z plebanią. Kiedy wszedł do salonu na parterze, zobaczył Morwennę siedzącą w promieniach słońca przy oknie z robótką.

Dziewczyna wstała na jego widok.

– Osborne. Przybyłeś trochę wcześniej, niż się spodziewałam. Napijesz się herbaty?

– Dyliżans odjechał wcześniej. – Podszedł do gzymsu kominka, gdzie leżały trzy listy, które przyniesiono na plebanię pod jego nieobecność. – Gdzie John?

– W ogrodzie z Sarah i Anne.

– Nie powinnaś zostawiać go bez opieki. Rzeka jest niebezpieczna.

– Nie jest pozbawiony opieki. Towarzyszy im Lottie.

(Lottie była dziewczyną zatrudnioną na miejsce wyuzdanej siostry Morwenny, która poślubiła w niesławie tamtejszego bibliotekarza o nazwisku Solway i nazywała się teraz Rowella Solway. Lottie miała dziobatą twarz, była niezdarna, lecz wszystko było lepsze niż bezczelna, zdemoralizowana istota, która wcześniej zajmowała się synem Whitwortha).

Ossie wyjął zegarek.

– Domyślam się, że jadłaś już obiad – rzekł ponuro. – Jest coś do jedzenia? Założę się, że nic.

– Mamy kurczę i ozór. Poza tym kawałek giczy baraniej, zapiekanki i trochę szarlotki.

– Wszystko źle przyrządzone i całkowicie pozbawione smaku, wiem – rzucił Ossie. – Dopiero po spożyciu kilku posiłków w wielkich rezydencjach człowiek zdaje sobie sprawę, jakie prymitywne jedzenie musi jadać we własnym domu.

Morwenna spojrzała na męża.

– Czy w Tregrehan coś poszło niedobrze?

– Słucham? Naturalnie, że wszystko poszło dobrze! Dlaczego miałabyś podejrzewać, że coś poszło niedobrze? – Ossie obejrzał listy. Poznał po sztywnym charakterze pisma, że jeden z nich przysłał Nat Pearce, stary dureń cierpiący na podagrę, który niewątpliwie zaprasza go na wista. Drugi, napisany przez jednego z administratorów parafii, prawdopodobnie zawierał jakąś małostkową skargę. Na trzecim nazwisko i adres napisano ładnym charakterem, a lakowa pieczęć nie miała żadnych oznaczeń. Ossie spojrzał na list i napotkał wzrok żony. W ostatnim czasie stała się wyjątkowo niechlujna, miała rozczochrane włosy, a suknia wyglądała, jakby w niej spała. Kolejne oznaki narastającego obłędu. Naprawdę musi wywrzeć presję na Behennę. Nie był zupełnie pewien, czy rzeczywiście wierzy w groźbę zabicia Johna, gdyby skorzystał ze swoich praw małżeńskich, ale… ale… nie ośmielił się uznać tego za blef. Jeśli jednak Morwenna będzie dalej się staczać i zacznie mieć urojenia – na przykład dzikie fantazje, że miał jakieś stosunki z jej odrażającą siostrą – może uznać, że napastował ją wbrew jej woli. Czy John będzie wtedy bezpieczny?

– Miałeś męczącą podróż? – spytała Morwenna, zmuszając się do okazania troski, której nie czuła. Ponadto chciała wybadać, dlaczego Ossie jest w wyjątkowo złym humorze.

– Męczącą? Tak, rzeczywiście była męcząca. – Ossie przypomniał sobie o pchłach i odruchowo się podrapał. – Dyliżanse są koszmarne, roi się w nich od pcheł, rybików i stonóg. Nigdy nie wykadzają ich dymem ani nawet nie trzepią siedzeń. Następnym razem wynajmę karetę… Jechał ze mną ten zuchwały drobny ziemianin, Poldark.

– Poldark? Masz na myśli Rossa Poldarka?

– Kogóż innego? Jest tylko jeden Poldark, prawda? Niechaj Bogu będą dzięki. Arogancki i bezczelny jak zawsze.

– Przypuszczam, że wracał z Londynu, z Izby Gmin.

– Naturalnie wraca zbyt wcześnie. George nie zaniedbywał swoich obowiązków w taki sposób, gdy był parlamentarzystą. Niewątpliwie Poldark ma kłopoty z kopalnią lub coś w tym rodzaju. – Whitworth złamał pieczęć trzeciego listu.

– Mówił o tym?

– O czym? – Ossie wpatrywał się w list.

– O tym, że ma kłopoty z kopalnią.

– Nie, oczywiście, że nie. Nie bezpośrednio. – Doskonale znał ten charakter pisma. Równie schludny i precyzyjny jak pismo pana Pearce’a, lecz nie tak ozdobny. Mimo woli zabiło mu serce.

Drogi Pastorze!

Mam nadzieję, że wybaczy mi Pan, iż piszę po tak długiej przerwie, lecz mam nadzieję – w istocie rzeczy modlę się o to co wieczór – że upływ dwóch lat złagodził niechęć, jaką niegdyś Pan do mnie żywił. (Zapewniam jednak, że ja zawsze odczuwałam wobec Pana i siostry jedynie wdzięczność za miłą gościnę pod Waszym dachem i za okazaną mi dobroć i troskę).

Wiele razy usiłowałam się spotkać z Morwenną, lecz nigdy nie chciała mnie przyjąć. Pewnego dnia, gdy spróbowałam odezwać się do niej na ulicy, spojrzała na mnie chłodno i odeszła. Sądząc na tej podstawie, nie przypuszczam, że będę kiedyś mile widzianym gościem w Pańskim domu lub Pańskim kościele. Rozumiem również, że zawarcie przeze mnie małżeństwa z człowiekiem o znacznie niższym statusie to dodatkowa przeszkoda na drodze do pojednania. Mieszkamy jednak w tym samym mieście, musimy się czasem widywać, chciałabym więc, by wzajemna wrogość dobiegła końca. (Moja kuzynka Elizabeth Warleggan przyjmuje mnie od czasu do czasu i gdybyśmy kiedyś przypadkiem się u niej spotkali, uniknęlibyśmy zażenowania, jeśli moglibyśmy się powitać bez oczywistego chłodu lub niesmaku). Jeżeli ma Pan wpływ na Morwennę, proszę, by spróbował Pan ją do tego przekonać.

Pastorze, minęły już dwa lata, odkąd opuściłam Pański dom, by poślubić Arthura. Przez nieuwagę zabrałam wówczas wraz z własnymi kilka Pańskich książek. To dwa tomy rozpraw Latimera i zbiór kazań Jeremy’ego Taylora. Często chciałam je zwrócić, lecz nie wiedziałam, jak to zrobić, by nie wydać się natrętną. Jeśli zapukam do drzwi Pańskiego domu, wiem, że nie zostanę wpuszczona. Gdyby napisał mi Pan kilka słów, mogłabym zostawić książki Arthurowi w bibliotece albo, skoro często przebywa Pan w mieście i mija moje drzwi na Calenick Street numer siedemnaście, czy mógłby Pan po nie wstąpić? Po południu jestem zwykle w domu i uznałabym to za wyjątkową łaskę z Pańskiej strony, a także znak przebaczenia.

Pozostaję, Pastorze, Pańską pełną szacunku szwagierką i sługą

Rowella Solway

– Co powiedziałaś? – warknął.

– Nie wspomniałeś, czy chciałbyś zjeść posiłek od razu, czy wolisz czekać do kolacji – odparła Morwenna.

Popatrzył na nią takim wzrokiem, jakby miał przed sobą Rowellę. Co za impertynencja, co za bezczelność, co za tupet! Rowella zachowywała się skandalicznie, była równie obłąkana jak jej starsza siostra. Ośmieliła się napisać taki list! Zdeprawowana, wyuzdana istota, całkowicie stracona dla Boga. Fizycznie odrażająca. Była równie apetyczna jak glista pełzająca pod kamieniem, wąż, którego należy rozgnieść podeszwą buta. Ośmieliła się do niego napisać!

– Źle się czujesz? – spytała Morwenna. – Może dostałeś letniej febry.

– Nonsens! – Odwrócił się z wysiłkiem, podszedł do lustra i poprawił halsztuk. Dłonie drżały mu z wściekłości. – Powiedz Harry’emu, że zjem od razu.

II

W wielkiej rezydencji Warlegganów w Truro obiad spożywano nieco później. W istocie niedawno się skończył i Elizabeth, smukła jak królowa elfów, wstała od stołu, zostawiając dwóch dżentelmenów nad porto.

W posiłku uczestniczyły trzy osoby. Rozmowa, którą przez cały ten czas prowadzono, była konwencjonalna i uprzejma, a starannie dobrane menu miało zaimponować gościowi. Elizabeth, obdarzona głęboko zakorzenionym wyczuciem dobrego smaku, delikatnie zwróciła mężowi uwagę, że ponieważ nie jest to uroczysty obiad z udziałem wielu gości, wydaje się zbyt wystawny, zbyt ostentacyjny. Lecz George zignorował jej ostrzeżenia. Koniecznie chciał zrobić wrażenie na nowym przyjacielu, gdyż była to jego pierwsza wizyta u Warlegganów. Pragnął, by gość podziwiał bogactwo, smak, epikureizm gospodarza. Jeśli ktoś pochodzi ze starego rodu o kilkusetletniej tradycji, może sobie pozwolić na byle jaki posiłek w jadalni wypełnionej starymi gratami. Wielu ludzi o statusie społecznym wyższym od George’a tak jadało – Hugh Bodrugan, John Trevaunance, Horace Treneglos – on zaś gardził nimi z tego powodu. Postanowił jeść inaczej, przestrzegać innych standardów niż sąsiedzi, i skoro przyjmował ważnego gościa, chciał pokazać, co można kupić za pieniądze.

Tak czy inaczej, gość znał Warleggana i jego pochodzenie. Ostentacja nie mogła go oszukać. Trudno udawać w mieście i hrabstwie, gdzie prowadzi się rozległe interesy. Tyle że przyjaźń mogła przynieść ogromne korzyści i gościa należało uhonorować już w czasie pierwszej wizyty.

Elizabeth ustąpiła.

Kilka dni wcześniej gość obchodził czterdzieste urodziny. Był dość wysokim mężczyzną z siwiejącymi włosami zaczesanymi za uszy. Pulchna, dobroduszna twarz, małe oczka, które wydawały się jednocześnie wyrafinowane i chciwe. Christopher Hawkins z Trewithen, prawnik, poseł do Izby Gmin, niegdyś główny szeryf Kornwalii. Członek Royal Society, baronet, kawaler i specjalista od handlu mandatami parlamentarnymi.

Po wyjściu Elizabeth służący nalał pierwszy kieliszek porto okruchowego. Zapadła chwila ciszy, gdy dwaj mężczyźni z uznaniem smakowali trunek.

– Cieszę się, że nadarzyła się sposobność, by odwiedził pan nasz dom – powiedział George. – Bylibyśmy szczęśliwi, gdyby zechciał pan przenocować.

– Jestem zobowiązany, ale mam do domu zaledwie dwie godziny drogi, a rano chciałbym się zająć pewnymi sprawami – odparł Hawkins. – Cudowne porto, panie Warleggan.

– Dziękuję. – George powstrzymał się od podania ceny butelki. – Mam jednak nadzieję, że innym razem będzie pan w stanie tak zaaranżować swoje sprawy, by spędzić z nami dzień lub dwa, albo w Cardew, gdzie mieszka mój ojciec, albo w Trenwith na północnym wybrzeżu Kornwalii.

– Dawny dwór Poldarków…

– Tak. A wcześniej Trenwithów…

Hawkins wypił kolejny łyk.

– Bardzo dawno, z pewnością. Ostatnia dziedziczka rodu Trenwithów poślubiła jednego z Poldarków przeszło sto lat temu, prawda?

– Tak mi się zdaje – odparł krótko George.

– Tak, dwory czasem przechodzą z rąk do rąk. To nic nadzwyczajnego. Jeden z Boscawenów ożenił się z Joan de Tregothnan i zamieszkał w jej dworze. Killgrew poślubił pannę Arwenack. Zaraz, zaraz, przecież jest jeszcze jeden Poldark, prawda?

– Geoffrey Charles. Tak. Uczy się w Harrow.

– Syn Francisa, owszem. Nie wspominając o Rossie Poldarku, który mieszka kilka kilometrów na wschód od pańskiego majątku. On także ma syna.

George uważnie przyjrzał się gościowi, próbując odgadnąć, czy Hawkins wspomniał o Rossie Poldarku ze złośliwości, czy przez nieuwagę. Ale z twarzy sir Christophera niełatwo było coś wyczytać.

– Po osiągnięciu pełnoletności Geoffrey Charles z natury rzeczy odziedziczy Trenwith – stwierdził George. – Choć nie będzie miał odpowiednich dochodów, by utrzymać posiadłość. Kiedy mój ojciec… Jeśli coś się stanie z moim ojcem, przeprowadzę się z Elizabeth do Cardew. Tamtejszy dwór jest znacznie większy i trochę przypomina pański. Otaczają go piękne drzewa, znajduje się na południowym wybrzeżu.

– Nie wiedziałem, że zna pan mój dom.

– Tylko z opowiadań.

– Należy to zmienić – rzekł uprzejmie Hawkins.

– Dziękuję. – George doszedł do wniosku, że nazwisko Rossa Poldarka mogło się pojawić w rozmowie z jeszcze innego powodu, i postanowił to wykorzystać. – Oczywiście szczególnie zazdroszczę panu pewnej rzeczy, sir Christopherze.

Hawkins uniósł brwi.

– Doprawdy? Zaskakuje mnie pan. Sądziłem, że ma pan wszystko, czego może pragnąć rozsądny człowiek.

– Czasem człowiek traci rozsądek, jeśli kiedyś coś miał, a później stracił.

– Słucham? Ach…

George kiwnął wielką głową.

– Jak pan wie, przeszło rok byłem posłem do Izby Gmin.

Znów pojawił się służący, lecz Warleggan odprawił go skinieniem dłoni i sam nalał drugą kolejkę porto. Dwaj mężczyźni siedzieli w milczeniu przy zastawionym stole, na którym w przyćmionym świetle wpadającym przez okno lśniło srebro i szkło. Chociaż byli w podobnym wieku, bardzo się od siebie różnili – wyglądem, strojem, zachowaniem i budową ciała. Wiek nie odgrywał żadnej roli. Hawkins, pulchny, przebiegły, wyrafinowany, cyniczny, szpakowaty, robił wrażenie światowego dżentelmena, który doskonale zna ciemne strony ludzkiej natury i podstępy stosowane przez ludzi. Czuło się, że nikt go niczym nie zaskoczy. Natomiast George, mimo otaczającego go splendoru, wydawał się ciężki, nieco nieokrzesany. Bladożółty jedwabny halsztuk nie pasował do byczego karku. Pod doskonale skrojonym aksamitnym surdutem widać było potężne mięśnie ramion i pleców. Czyste, starannie utrzymane dłonie, choć niezbyt wielkie, były na tyle szerokie, że sugerowały doświadczenie w pracy fizycznej. (Nigdy nie pracował rękami). George, tak jak Hawkins, nie nosił peruki, lecz nie miał nawet śladu siwizny, a jego włosy były krótko ostrzyżone.

– Wszedł pan do parlamentu z Truro pod skrzydłami Francisa Basseta, lorda de Dunstanville’a. Kiedy Basset załagodził swój spór z lordem Falmouth, stracił pan mandat na rzecz Poldarka, przegrywając jednym głosem. To normalna sytuacja. Po sześciu miesiącach trudno znaleźć nowe miejsce w parlamencie. Ale jeśli tak bardzo panu na tym zależy, czy Basset nie ma panu nic do zaoferowania?

– Basset nie ma nic do zaoferowania.

– Doszło między panami do nieporozumień?

– Sir Christopherze, w naszym hrabstwie nie można utrzymać niczego w tajemnicy. Jest pan osobą publiczną, ma pan wiele źródeł informacji, toteż na pewno pan wie, że lord de Dunstanville przestał być moim patronem. Utrzymujemy kurtuazyjne relacje, lecz nasza współpraca, przynajmniej na gruncie parlamentarnym, dobiegła końca.

– Wolno spytać dlaczego?

– Pojawiła się rozbieżność opinii w pewnych kwestiach. Mogę spytać, czy zawsze podziela pan poglądy Francisa Basseta?

Hawkins blado się uśmiechnął.

– Prawie nigdy… ale skoro stracił pan patronat de Dunstan- ville’a i jest pan, jak sobie wyobrażam, choćby tymczasowo, wrogiem lorda Falmouth, ma pan niewielki wybór.

– Nie w hrabstwie, które wybiera czterdziestu czterech posłów.

Sir Christopher wyciągnął nogi. Mimo że jedli obiad na pierwszym piętrze rezydencji, turkot wozów na kocich łbach utrudniał niekiedy rozmowę.

– Jak pan wie, panie Warleggan, kontroluję trzy mandaty, ale wszystkie są obsadzone.

– Byłbym wdzięczny za pana radę.

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy.

– Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, sir Christopherze, że jestem bogatym człowiekiem i lubię korzystać ze swojego bogactwa. Wie pan, co powiedział lord de Dunstanville w czasie niedawnego uroczystego obiadu w swoim dworze?

– Źródło jest wiarygodne?

– Powtórzył mi to jeden z gości. De Dunstanville powiedział: „Dziadek George’a Warleggana był kowalem, pracował w kuźni w Hayle i nie miał nawet szylinga. George Warleggan dzięki pracowitości i szczęściu zgromadził fortunę wartą dwieście tysięcy funtów”.

Hawkins uważnie spojrzał na gospodarza zmrużonymi oczyma, lecz się nie odezwał. George uniósł wzrok i popatrzył na sir Christophera.

– W tym stwierdzeniu jest tylko jedna nieprawdziwa informacja. Kuźnia mojego dziadka nie znajdowała się w Hayle.

Hawkins skinął głową.

– Cóż, można panu pogratulować fortuny, prawda? Francis Basset na pewno myśli to samo. Nawet człowiek tak zamożny jak on nie może sobie pozwolić na pogardę wobec bogactwa innych.

– Możliwe. – George pochylił się do przodu i znów napełnił kieliszki. – Ponieważ mam pieniądze i chciałbym je wykorzystać, byłbym panu bardzo wdzięczny za radę, jak znowu wejść do Izby Gmin. – Urwał. – Oczywiście mógłbym się odwzajemnić na wiele sposobów…

Na górze płakało dziecko. (Valentine, jakby dręczony przez zmory od najmłodszych lat, często miewał koszmarne sny).

– Gdyby zwrócił się pan do mnie przed wrześniowymi wyborami, nietrudno byłoby mi odpowiedzieć na pańskie pytanie, panie Warleggan. Rząd zwykle sprzedaje mandaty za trzy do czterech tysięcy funtów.

– Byłem wtedy posłem z Truro.

– Tak, tak, rozumiem. Ale w tej chwili…

– Nie jestem zainteresowany kupnem mandatu, tylko okręgu wyborczego. Nie chcę być chłopcem na posyłki swojego patrona. Sam chciałbym być patronem.

– To byłoby znacznie kosztowniejsze. I naturalnie nie jest to proste przedsięwzięcie. Trzeba brać pod uwagę elektorów.

– Ach, elektorów… Nie we wszystkich okręgach wyborczych. Które pan kontroluje, sir Christopherze?

– Mam wpływy w Grampound i St Michael. Prawa wyborcze przysługują mieszkańcom, którzy muszą sięgnąć do kieszeni.

– To znaczy?

– Płacą podatek na ubogich.

– Ilu ich jest w każdym z okręgów?

– Oficjalnie po pięćdziesięciu, ale w praktyce mniej.

– W jaki sposób patron wpływa na elektorów, jeśli nie jest to zbyt obcesowe sformułowanie?

– Jest właścicielem nieruchomości, w których mieszkają – odparł sucho sir Christopher.

– Ach…

– Trzeba jednak zachować ostrożność, panie Warleggan. W razie jawnego przekupstwa wybory bywają często unieważniane przez parlament, a poseł, uznany za winnego, i jego patron mogą trafić do więzienia.

George obracał monety w kieszonce na zegarek.

– Niewątpliwie zapozna mnie pan z subtelnościami tej procedury. Gdybym mógł się panu zrewanżować, udzielając pomocy w sprawach związanych z bankowością, odlewnictwem, górnictwem lub żeglugą, proszę dać mi znać. Byłaby to dla mnie wielka przyjemność.

Hawkins popatrzył na czerwone porto.

– Okoliczności zawsze się zmieniają: czasem może pojawić się okazja zdobycia pakietu kontrolnego. To kwestia szczęścia, zdolności przewidywania i okazji. Ale przede wszystkim pieniędzy. Otwierają one wiele drzwi.

– Mam pieniądze – odpowiedział George. – Wykorzystam je zgodnie z pańskimi radami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: