Farma lalek - ebook
Farma lalek - ebook
Krotowice – miasteczko zagubione gdzieś w Karkonoszach. Jedenastoletnia Marta nie wraca do domu na noc. Policja rozpoczyna poszukiwania i szybko odnajduje pedofila, który przyznaje się do gwałtu i zabójstwa. Ale to tylko początek. Stare uranowe sztolnie kryją bowiem wiele tajemnic. Dla komisarza Jakuba Mortki staż w Krotowicach miał być odpoczynkiem i spokojną chwilą na przemyślenie własnego życia. Zamiast tego będzie zmuszony szukać sprawcy makabrycznej zbrodni, której okrucieństwo przerasta wszystko, z czym do tej pory się spotkał.
"W napisanej z rozmachem „Farmie lalek” Wojciech Chmielarz potwierdza, że ma to, czego potrzebuje rasowy autor kryminałów: ucho do różnych odmian potocznego języka, oko na ciemne strony dzisiejszego świata i głowę do układania zagadek. Ma też jeszcze coś, czego wciąż brakuje większości polskich pisarzy kryminalnych: wierzy mu się, że pracę policjantów zna nie tylko z telewizji". Piotr Bratkowski
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-642-6 |
Rozmiar pliku: | 818 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dżinsowa kurtka marki jednej z niemieckich firm odzieżowych, idealna na kapryśną górską wiosnę, została wyprodukowana w ramach outsourcingu w Chinach, a do Polski trafiła w kontenerze z używanymi ubraniami. Teraz nosiła ją jedenastoletnia dziewczynka z blond włosami zaplecionymi w dwa warkocze. Wielkie błękitne oczy upodobniały dziewczynkę do postaci z japońskiej kreskówki. A w szczególności do bohaterki jednego z tych niegrzecznych filmów anime, które mężczyzna siedzący w terenowym bmw tak lubił oglądać, kiedy wiedział, że jest sam i nikt mu nie będzie przeszkadzać.
Mężczyzna wziął łyk red bulla, przełknął i natychmiast poczuł, że gardło znów robi mu się suche z ekscytacji, a penis twardnieje, napierając na rozporek zbyt ciasnych spodni.
Dziewczynka siedziała na skraju drogi, bazgrząc patykiem po ziemi i ocierając nos dżinsowym rękawem. Chyba płakała, co sprawiało, że cała sytuacja robiła się jeszcze bardziej podniecająca.
Czy się zgubiła? Czy zaraz ktoś po nią przyjdzie – tata, mama, starszy brat? Może zostawili ją dla przestrachu, bo była niegrzeczna, a teraz dyskretnie pilnują, ukryci za drzewem?
Mężczyzna odłożył puszkę z napojem do specjalnego uchwytu zawieszonego przy samochodowym oknie, uważając przy tym, żeby nie wylać ani kropli na tapicerkę. Wychylił się lekko do przodu, by zbadać okolicę. Nie zauważył nikogo dorosłego. Jedyna para turystów zeszła w dół dobre dziesięć minut temu. Było dość wcześnie rano, więc tak niewielki ruch mimo ładnej pogody wydawał się zrozumiały. Ostatni dom w mieście stał dwadzieścia metrów dalej, a jego okna zasłaniał gęsty żywopłot.
Nikt ich nie widział. Mężczyzna poczuł, że napięcie narasta. Miał ochotę wyciągnąć penisa ze spodni i natychmiast zacząć się masturbować.
Powstrzymał się z trudem. Sięgnął po puszkę, wypił ostatni łyk, po czym zgniótł ją i wyrzucił za półotwarte okno. Wziął dwa głębokie oddechy i z mocno bijącym sercem uruchomił silnik.
Dziewczynka podniosła główkę dopiero, kiedy bmw zatrzymało się niecały metr od niej, a mężczyzna otworzył drzwi od strony pasażera. Uśmiechał się przyjaźnie.
– Cześć – rzucił wesoło.
Nie odpowiedziała. Ściągnął okulary przeciwsłoneczne.
– Zgubiłaś się?
Chwyciła mocniej patyk i zaczęła wbijać go szybko w ziemię, tworząc nieregularny wzór z niewielkich dziurek.
– Dlaczego milczysz? Mama cię nie nauczyła, że należy odpowiadać, jak dorośli pytają?
Bąknęła coś, czego w pierwszej chwili nie zrozumiał.
– Słucham? Możesz powtórzyć?
Westchnęła cichutko, a jemu przeszedł dreszcz po plecach. Była taka malutka, taka seksowna.
– Mama mówiła, że nie wolno mi rozmawiać z nieznajomymi.
Był przygotowany na takie stwierdzenie.
– Twoja mama ma absolutną rację. Ale ja nie jestem nieznajomym.
Spojrzała na niego i zmarszczyła brwi.
– To jak się nazywam? – zapytała.
Roześmiał się, rozbawiony jej bezczelnością i bystrością.
– Nie wiem, kochanie – przyznał. – Ale znam twoją mamę. A najlepiej to znam wiesz kogo?
– Kogo?
Patrzyła na niego z wyczekiwaniem.
– Panią ze sklepu – zaryzykował.
– Panią Mariolkę?
– Oczywiście, że panią Mariolkę. Jestem jej dobrym przyjacielem, wiesz? Bardzo często robię u niej zakupy i sobie rozmawiamy. Czasami przychodzi do nas twoja mama i dyskutujemy wspólnie, niekiedy to nawet o tobie. Właściwie to… – zawiesił na chwilę głos, zwiększając jej ciekawość – …powinnaś mnie pamiętać ze sklepu.
– Nie pamiętam.
– Byłaś tam niedawno z mamą, jadłaś batona. Przypominasz sobie?
Zastanawiała się przez chwilę. Tymczasem mężczyzna drżał wewnątrz z niepokoju. Czy połknie przynętę? Czy jego mała rybka da się schwytać? Dała. Pokiwała głową energicznie, a on uśmiechnął się lekko.
– No właśnie. Jak weszłaś z mamą, to właśnie rozmawiałem z panią Mariolką, potem zabrałem swoje zakupy, miałem takie dwie wielkie czerwone torby, pożegnałem się, powiedziałem „dzień dobry” twojej mamie i wyszedłem. Pamiętasz już?
– Może… – powiedziała z ociąganiem.
– Tak właśnie było. Zapytaj mamę, jak wrócisz do domu.
Kiwnęła głową. Mężczyzna sięgnął do torby schowanej za przednim siedzeniem i wyciągnął kolejną puszkę z red bullem.
– Chcesz napoju?
Spojrzała na niego podejrzliwie, ale tym razem mniej nieufnie niż wtedy, kiedy do niej podjechał. Wiedział, że musi się pospieszyć. Lada moment ktoś może tędy przechodzić, a wtedy cały plan, który tak długo układał sobie w głowie, trafi szlag. Pękłoby mu serce.
Trzymał puszkę nonszalancko, jakby mu nie zależało, żeby ją wzięła. Ciągle się uśmiechał, patrząc bardziej na drogę niż na dziewczynkę. Kątem oka zauważył, że podchodzi do samochodu, chwyta napój, wyciąga go z jego dłoni, a potem cofa się natychmiast dwa kroki, zaskoczona łatwością, z jaką przeprowadziła tę operację, oraz tym, że nie próbował jej złapać. Kolejna bariera podejrzliwości w jej głowie padła.
Otworzyła red bulla.
– Naprawdę zna pan panią Mariolkę? – zapytała między łykami.
– Bardzo dobrze. Od lat u niej kupuję.
Kiwnęła głową.
– Co tu robisz? – zapytał.
Wykonała nieokreślony ruch ręką, wskazując na pobliskie góry.
– Idziesz na wycieczkę?
– Tak – przyznała niechętnie.
– Sama? – zapytał i natychmiast ujrzał w jej oczach iskierki złości. Wystraszył się, że powiedział coś nie tak i że zaraz ją straci. Podniósł dłonie w geście wyrażającym, że właściwie nic go to nie obchodzi, czy idzie sama, czy z kimś. Miał nadzieję, że dała się na to nabrać. Była jak małe futrzane zwierzątko, które bardzo łatwo przestraszyć.
– Zmęczyłaś się?
– Tak.
– Bo przeszłaś kawał drogi. Niezła z ciebie turystka.
– Aha.
– Idziesz w górę?
– Tak.
– Jadę tam właśnie. Podwieźć cię?
Milczała, nie potrafiąc się zdecydować. Widział malującą się na jej twarzy rozterkę – z jednej strony miał przecież miłą, przyjazną twarz, znał panią Mariolkę, a pewnie i mamę, ale z drugiej strony ciągle nie potrafiła mu zaufać. Dostrzegając to wahanie, chciał po prostu wyskoczyć z samochodu, chwycić ją w pas i wrzucić do bagażnika. Tak byłoby najlepiej. Ale wtedy ktoś mógłby usłyszeć jej krzyki. Nie, musiał się kontrolować. Pod powiekami ciągle widział fragmenty japońskiego filmu animowanego, w którym bohaterka miała takie same oczy jak ta dziewczynka. I tak słodko jęczała. Najpierw się broniła, ale potem jęczała. Ta mała też będzie jęczeć. Kiedy już przestanie krzyczeć.
– No nic. Jak chcesz, to idź na piechotę – powiedział, postanawiając zagrać va banque i sięgając po klamkę od drzwi.
Zatrzymała go, kiedy już niemal zamknął.
– Niech pan poczeka.
Skoczyła na równe nogi i wślizgnęła się do samochodu. Uśmiechnął się po raz kolejny i pomógł jej zapiąć pas, przy okazji, niby przypadkiem, muskając jej udo.
– To jedziemy – powiedział i wskazał na puszkę red bulla w jej dłoniach. – Uważaj, żeby nie wylać.
Uruchomił silnik i ruszył. Nie zauważył, jak z lasu wyszła dziewczyna z psem, która długo przyglądała się odjeżdżającemu samochodowi.Rozdział 2
Boże, jak tu pięknie, pomyślała, kiedy pakowała zakupy do torebki, a potem zarzuciła ją sobie na ramię. Patrzyła na równo ułożoną kostkę brukową, żółto-czerwony dyskont Biedronka i budyneczek publicznego szaletu, jedynego w całym mieście, a i tak niepotrzebnego, bo wszyscy chodzili w krzaki obok, gdzie nie trzeba było płacić złoty pięćdziesiąt za wejście. Tam, skąd pochodziła, wyglądało to dokładnie tak samo. Tylko że tutaj w każdej ubikacji znajdował się porcelanowy sedes, a nie dziura w ziemi obita blachą, nad którą człowiek musiał kucać, kiedy załatwiał swoje potrzeby, balansując przy tym ciałem jak skoczek narciarski.
Dwaj chłopacy siedzieli na murku. Przyglądali się jej pożądliwie. Jeden mógł mieć około siedemnastu lat, a drugi pewnie więcej, bo jego twarz była ogorzała od słońca i wypitego alkoholu. Ten starszy rzucił jakąś uwagę. Nie słyszała dokładnie z tej odległości jaką. Młodszy roześmiał się posłusznie. Posłała im lekceważące spojrzenie i poszła przed siebie, kręcąc zalotnie pośladkami.
Tak jak się spodziewała, zeszli z murka i ruszyli za nią. Ten starszy znowu się odezwał. Miał chropawy głos. Wydało jej się, że usłyszała słowa „cipa”, „kutas”, „wsadzić”. Po plecach przeszedł jej dreszcz. Nie żeby się nim przejmowała, znała go przecież dobrze. Towarzyszył jej całe życie, nawet tam, w domu, zanim wydarzyło się to wszystko, zanim postanowiła zawalczyć o własną przyszłość. A jednak przyspieszyła. Oni byli blisko. Słyszała teraz wyraźnie każdy ich krok.
Zawsze podobała się mężczyznom, bo była, jak to jej matka ujmowała, śliczna. Śliczna, a nie ładna czy piękna. Miała lekko zadarty nosek, który dodawał jej łobuzerskiego uroku, delikatne, ledwo widoczne piegi, wielkie zielone oczy i blond włosy jak z obrazka. To było jej przekleństwem. Bo taką śliczną dziewczynką musi się zaopiekować tatuś albo brat, ktoś musi ją odgrodzić męskim ramieniem od złego świata. Takiej śliczności szkoda, taką śliczność trzeba wziąć na ręce, otulić, posadzić na kolanach i mocno trzymać. Broń Boże nie puszczać. Bo jej miejsce jest w męskich, troskliwych ramionach.
Tyle razy jej to powtarzano, że niemal w to uwierzyła.
Teraz była jednak starsza i mądrzejsza. Śliczność zakryła agresywnym makijażem i warstwą opalenizny z solarium. Nawet włosy chciała zafarbować na kruczo, ale fryzjerka w ostatniej chwili zapytała raz jeszcze: „Czy naprawdę chce to pani zrobić?”. Takie włosy, takie piękne. Nie chciała. Kazała je ściąć, na krótko, żeby było po chłopięcemu. Fryzjerka znowu próbowała protestować, że takie piękne, że takie długie, że każda kobieta by takie chciała, ale Olga tylko spojrzała na nią, a ta zamilkła przestraszona i sięgnęła po leżące niedaleko nożyczki. Kiedy wykonywała pierwsze cięcie, zamknęła oczy, jakby nie chciała oglądać fryzjerskiego aktu barbarzyństwa, który właśnie popełniała.
Olga pomyślała, że gdyby teraz wróciła do domu, to matka spuściłaby ze smutkiem głowę, przekonana, że jako rodzic poniosła wychowawczą klęskę. A potem syknęłaby z wyrzutem, że takie śliczne dziewczynki nie powinny tak wyglądać.
Zawsze nazywała ją dziewczynką. Nawet kiedy Olga skończyła osiemnaście lat.
Ale do domu nie wróci, bo nie ma po co. Matkę pewnie wyżarł już ten sam rak, przed którym Olga próbowała ją ratować.
Ci dwaj chłopcy, młodszy i starszy, ciągle szli za nią. Pokręciła tyłkiem, żeby się przypadkiem nie zniechęcili, i jak na życzenie natychmiast doleciał ją pełen podniecenia głos starszego. Skręciła na deptak przed ratuszem. Było popołudnie i do tego weekend, więc kręciło się tam sporo osób. Przed pobliską kawiarnię wyciągnięto stoliki. Przy jednym z nich siedziało dwóch starszych panów w kaszkietach chroniących przed słońcem. Popijając w milczeniu herbatę, rozgrywali partię szachów. Matki pchały przed sobą wózki lub próbowały zapanować nad ciągnącymi je do lodziarni dziećmi, podczas kiedy ich mężowie szli tuż obok, uśmiechając się i szukając pieniędzy w portfelu. Od czasu do czasu chwytali rozbrykane pociechy, podrzucali je w górę lub żartobliwie grozili klapsem. Tutejsi pijaczkowie siedzieli na ławeczkach i raczyli się kolejnym piwem ukrytym w foliowej torebce, a potem wystawiali twarze do słońca, mrucząc coś przy tym niezrozumiale, rozkoszni jak małe kotki. Byli też Romowie. Pilnowali, żeby nie przekroczyć tej niewidzialnej granicy, która dzieliła ich od Polaków i dzięki której obie społeczności były zawsze obok, a nigdy razem. Tylko ich dzieci, brudne, hałaśliwe i rozbrykane, jej nie dostrzegały.
Znów przyspieszyła kroku, śledzący ją chłopacy zrobili to samo. Zacisnęła zęby, a na jej plecach pojawiły się krople zimnego potu. I tak jak zawsze w takich sytuacjach przypomniała sobie to, co przeżyła, i zrozumiała po raz kolejny, dziesiąty lub setny, że wszystko, co najgorsze, jest już za nią. I tak jak zawsze, kiedy to do niej docierało, przez chwilę miała ochotę po prostu usiąść na ziemi i płakać.
Zamiast tego znalazła otwartą bramę. Wiało z niej chłodem i kwaśnym zapachem moczu. Weszła do środka, skryła się we wnęce i czekała spokojnie, pewna tego, co się stanie, i tego, co chce zrobić.
Wreszcie ich zobaczyła. Stanęli skąpani w słońcu, tuż-tuż. Wydawało się jej, że są tak blisko, że może ich dotknąć. Młodszy rozglądał się gorączkowo dookoła, a starszy dopalał papierosa. Wreszcie rzucił go pod nogi i przygniótł czubkiem buta, żeby zaraz potem splunąć w bok. Marszczył brwi, myśląc intensywnie.