Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Feminist Fight Club. Jak przetrwać w seksistowskim miejscu pracy - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
4 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Feminist Fight Club. Jak przetrwać w seksistowskim miejscu pracy - ebook

Co zrobić kiedy kolega na każdym spotkaniu prosi cię o podanie mu kawy? Jak odpowiedzieć szefowi, który mówi do twojego dekoltu? Jaka jest granica między głupim żartem a molestowaniem?

Autorka bierze na warsztat temat, o którym nasza „wyzwolona” kultura woli milczeć. W swoim poradniku nie tylko wymienia konkretne typy seksistowskich zachowań, ale udziela też porad, jak z nimi walczyć. W błyskotliwy i zabawny sposób rozprawia się ze stereotypami dotyczącymi kobiet i uczy, jak przetrwać w męskim środowisku pracy. Ważne, potrzebne i bardzo na czasie.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-6629-8
Rozmiar pliku: 10 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowo od autorki. Jak czytać tę książkę

Nie ma jednego właściwego sposobu czytania tej książki. Możesz czytać ją od deski do deski, otworzyć gdzieś w środku albo potraktować jak książkę kucharską^(I): możesz przeskoczyć do sekcji, która najbardziej ci się podoba, pisać na marginesie, robić notatki z tyłu, wyrywać strony i wsuwać je pod drzwiami swojemu szefowi.

Książka ta ma cię zapoznać z metodami walki, prostymi, łatwymi do wykonania i efektywnymi trikami pozwalającymi zwalczyć seksizm, subtelny seksizm, jawny seksizm, a czasem też różne nieświadome zachowania, które występują nawet w najbardziej postępowych biurach.

Wiele z tego, co tutaj przeczytasz, zostało zainspirowane moimi doświadczeniami, a także doświadczeniami moich koleżanek, informatorek i przyjaciółek. Zarazem jest jednak poparte dowodami: potwierdzonymi, opublikowanymi, zrecenzowanymi badaniami, które znajdziesz, udokumentowane, na końcu. Ton książki może wydać ci się lekki, ale jej temat już wcale taki nie jest – dane statystyczne potwierdzają istnienie opisanych zjawisk i skuteczność metod walki.

Ta książka nie odnosi się do wszelkich możliwych przypadków ani wszystkich miejsc pracy. Mam jednak nadzieję, że każdy znajdzie w niej coś dla siebie, niezależnie od swojej pozycji zawodowej, stanu posiadania, rasy, orientacji seksualnej czy tożsamości płciowej. Zwracam się tu do kobiet, a także do mężczyzn – ponieważ wy, feminiści, odgrywacie istotną rolę w naszej walce.

Feminist Fight Club jest instrukcją, manifestem, a także rodzajem gry fabularnej, w której sami decydujecie, kim chcecie zostać. Oddaję tę książkę w wasze ręce, drogie czytelniczki i drodzy czytelnicy, abyście szli z nią w świat. Mam nadzieję, że tak właśnie się stanie.

1. Proca. do zamykania ust przerywaczom.

2. Megafon. niech twój głos będzie słyszalny!

3. Chusteczki. do ocierania męskich łez.

4. Wsuwki. żeby włosy nie wpadały do oczu podczas bitwy.

5. Pieczątka. żeby nikt nie położył swoich lepkich męskich rączek na twoim pomyśle.

6. Po prostu whiskyyyyyyy.

femini-st(k)a / rz.

Osoba, która wierzy w równość między kobietami a mężczyznami. (TY!)

patriar-chat / rz.

System stworzony przez mężczyzn i dla mężczyzn, poczynając od języka (niedowartościowanie żeńskich końcówek rzeczowników), na temperaturze w pomieszczeniach biurowych kończąc (tak, klimatyzacja jest de facto ustawiona na temperaturę, w której najbardziej komfortowo czują się chromosomy XY). Nie, nie każdy mężczyzna jest częścią patriarchatu. Ale mówiąc o patriarchacie, mamy na myśli Mężczyznę.

Femi-nist Fight Club / rz.

Twoja załoga, grupa pościgowa, babski gang; twój bezwarunkowo pomocny i profesjonalny system wsparcia; kumpele na dobre i na złe.Wstęp. Przygotuj się do bitwy

„Przepisy nie załatwią sprawy za nas. Same musimy to dla siebie zrobić. Kobiety w tym kraju muszą stać się rewolucjonistkami”.

– Shirley Chisholm, pierwsza Afroamerykanka wybrana do Kongresu Stanów Zjednoczonych

Był sobie fight club (tylko nikt w nim nie walczył i nie było w nim mężczyzn). Mniej więcej raz w miesiącu dziesiątka z nas – kobiet w wieku dwudziestu–trzydziestu lat, próbujących się wybić pisarek i przedstawicielek branży kreatywnej, w większości na dwóch „etatach” – zbierała się w mieszkaniu jednej z przyjaciółek (właściwie jej rodziców, bo żadna z nas nie miała na tyle dużego mieszkania, żeby pomieścił się w nim taki tłum). Gospodyni zapewniała makaron z sosem, sałatkę albo sałatkę z makaronem, a my przynosiłyśmy wino (i wodę gazowaną… z jakiegoś powodu wszystkie bardzo ją lubiłyśmy). Ładowałyśmy jedzenie na talerze i w salonie opadałyśmy na sofy z miękkimi poduszkami, żeby porozmawiać o pracy – albo raczej ponarzekać na nią.

Na samym początku zasady fight clubu były proste:

To, co zostało powiedziane w grupie, zostaje w grupie.

Nie wolno wypowiadać nazwy grupy.

I obowiązuje nas ścisły waginoteizm.

To znaczy: członkostwo nie brało się z osiągnięć, lecz z faktu posiadania waginy. Jeśli już raz wstąpiłaś do klubu, byłaś w nim po grób. Otaczano cię wsparciem, jakbyś wciąż pozostawała w brzuchu, przytulano i szanowano, zachęcano pstrykaniem palcami, uderzaniem pięścią w stół i filmikami ze śmiesznymi kotkami, lecz nie kociakowatością. Ściśle przestrzegałyśmy zasady „nie bądź wredną babą”.

To, że utrzymywałyśmy klub w tajemnicy, uzasadniało potrzebę jego istnienia. Byłyśmy mądrymi, ambitnymi kobietami, usiłującymi „coś osiągnąć” w Nowym Jorku, w mieście, które szybko pożera mięczaków. Dorastałyśmy w epoce girl power – Spice Girls – gdy zachęcano kobiety, żeby były tym, kim chcą, i robiły, co tylko chcą – a wręcz tego oczekiwano. I my w to wierzyłyśmy. Wojna płci – jak się nam wydawało – była reliktem z pokolenia naszych matek, dawno już wygraną batalią.

I oto nagle wszystkie, na każdej płaszczyźnie życia, w każdej z ról, wpadałyśmy na genderowe miny czekające niemal za każdym rogiem. Często takie, których istnienia nawet byśmy nie podejrzewały. Przypominało to robienie uników przed fetorem czyhającym na człowieka na ulicy Nowego Jorku w ciepłą letnią noc: idziesz pogrążona we własnych myślach i – ni z tego, ni z owego – BUM.

Nasze spotkania miały kogoś na kształt moderatorki – naszą gospodynię. Czasem wręczała nam kartki z zapisanymi odręcznie pytaniami: „Gdzie chcesz się znaleźć za pięć lat?”, „W jaki sposób – podaj jeden – zamierzasz w tym roku pomóc innym kobietom?”, „Jaka jest twoja ulubiona artystka?” (Zaraz, chwila, uhh… Beyoncé). To były czasy, gdy w razie potrzeby zbierałyśmy się w skromniejszej, nieformalnej scenerii: kiedy któraś z nas miała kryzys, zbliżającą się rozmowę o pracę, deadline na artykuł, początki załamania nerwowego albo groziło jej bezrobocie.

Zazwyczaj jednak po prostu spędzałyśmy razem czas, zajadałyśmy się przekąskami, gadałyśmy o niczym i… rozmawiałyśmy o pracy.

Zobowiązałam się wprawdzie zachować szczegóły w tajemnicy, ale grupa wyglądała mniej więcej tak: Danielle, niebywale zabawna pisarka, która harowała w pocie czoła jako asystentka w znanym show telewizyjnym (show, które – w tamtym czasie – nie miało ani jednej scenarzystki). Poza tym, że opublikowała dwie książki, tworzyła filmiki internetowe i uczyła się Photoshopa – głównie po to, żeby robić kolorowe zaproszenia na spotkania fight clubu. W pracy za to stale pomijano ją przy awansach. Zmęczona, rozgoryczona i umierająca z nudów, przekopywała internet w poszukiwaniu inspirujących artykułów dla kobiet, które mogłaby nam rozesłać, dzięki czemu my także mogłybyśmy przetrwać dzień. Dodatkowo robiła feministyczne swetry z kotami. Czy ktoś z was wie, gdzie mogłaby je sprzedać?

Nola, project managerka w agencji reklamowej, wytrącona niedawno z równowagi, przysłała nam maila. Opisała w nim następujące zdarzenie: prowadziła spotkanie z klientem z najwyższej półki, gdy jeden z kolegów zapytał, czy mogłaby przynieść zebranym kawę. Oniemiała. Oprzytomniała dopiero w kuchni, wykonując jego polecenie. Wróciła na spotkanie z bluzką poplamioną z przodu kawą i żądzą mordu w oczach.

Kolejnej kobiecie walącej prosto z mostu, web deweloperce Rachel, szef powiedział, że jest „zbyt agresywna”, gdy wyraża swoje zdanie. Wszyscy chyba znają ten szyfr – oznacza: za głośna, trochę apodyktyczna, niezachowująca się „jak na kobietę przystało”, zgodnie z jakimiś wydumanymi standardami. Ale ta kobieta dobrze wykonywała swoją pracę – co do tego nie było żadnych zastrzeżeń. Czemu więc natężenie jej głosu miało jakiekolwiek znaczenie?

Znalazła się też wśród nas reżyserka filmów dokumentalnych, Tanya, która powiedziała, że jej pomysł na show oddano do realizacji jej koledze. Wpadła we wściekłość. Ugryzła się jednak w język, bo nie chciała, żeby uznano ją za zbyt „emocjonalną” (albo nieumiejącą pracować w grupie). Jeśli któraś z was usłyszy o jakiejś produkcji, która ma się niedługo rozpocząć, proszę, proszę, dajcie znać.

Ja pracowałam wówczas dla Tumblra. Moje stanowisko utworzono w ramach mocno nagłaśnianej inicjatywy zatrudniania dziennikarzy do tworzenia kontentu na platformę blogową znaną głównie z GIF-ów (i porno). Benefity z pracy w branży informatycznej były olśniewające… przez sekundę: darmowe posiłki i przekąski. Możliwość przyprowadzenia psa do pracy… codziennie. Ekstrawagancka kawa cold-brew i seksowny barista Grady, który ją serwował. Niekończące się wakacje. Kegerator, który identyfikował twoją tożsamość (i piwne preferencje) na podstawie odcisków palców. Stół do ping-ponga, gdy już wrócisz z wakacji, dopijesz spersonalizowane piwo, pobawisz się z psem i będziesz chciała… no wiesz: relax, man.

A do tego wkurzający kolesie: ów stół do ping-ponga stał niecałe dwa metry od mojego biurka (na porządku dziennym było odbijanie się rykoszetem piłeczek pingpongowych od mojego laptopa, serio). Wyjazdy integracyjne obejmowały mecze koszykówki i kolacje w Medieval Times, gdzie można było pograć w średniowieczne gry, powalczyć na miecze i wziąć udział w turnieju rycerskim, a godzinna integracja w biurze mijała na rundce flip cupa rozgrywanej przez cały team – i znowu, na stole pingpongowym, na wyciągnięcie ręki od mojego biurka.

Ale sedno problemu stanowiła sama praca. Zatrudniono mnie wraz z innym redaktorem, którego znałam i lubiłam. Powiedziano nam, że będziemy współredaktorami podlegającymi CEO. To, że przyjęłam tę pracę, zanim ostatecznie ustaliliśmy nazwę stanowiska, potraktowałam jako wyjątek potwierdzający regułę. (Nauczka na przyszłość: nigdy nie przyjmować pracy bez ustalenia nazwy stanowiska, nawet jeśli ci mówią, że sama możesz je sobie „wybrać”). Słowo po słowie zostałam poinformowana, że mój partner już sobie wybrał tytuł redaktora naczelnego, czyli najwyższe możliwe stanowisko, jakie można mieć w naszej branży, tradycyjnie zarezerwowane dla niekwestionowanego przywódcy zespołu redakcyjnego. „Nie ma co się martwić – zapewnił mnie HR manager. – Wszyscy jesteśmy tutaj częścią baaaaardzo płaskiej struktury – no więc jaki chcesz tytuł?”. (Wybrałam redaktora wykonawczego).

W rzeczywistości nie było to wszystko aż takie złe: ów kolega, redaktor naczelny, był świetnym facetem (nawet feministą!). Ożeniony z wpływową prawniczką, ojciec dwójki uroczych dzieci. Postępowy! Wspierający! Pogodnie usposobiony! Fakt pozostawał jednak faktem: zrobiono mnie na szaro i ni stąd, ni zowąd znalazł się nade mną jakiś szef i tym szefem był facet.

Mogłabym zaprotestować, ale zatrudniający mnie dyrektor – head of people, jak go nazywano – został zwolniony kilka dni po moim przyjściu. (Po co dział HR w firmie, która liczy sto osób?) Co więcej, mój samozwańczy szef był doświadczonym managerem. Wiedział, jak wzbudzić szacunek w męskim środowisku. Mówił stanowczo i autorytatywnie, gdy ja stawałam się nerwowa. Na spotkaniach ludzie i tak patrzyli na niego, a nie na mnie. On wyglądał na szefa – niezależnie od tego, czy mówiliśmy o projekcie, którym sam kierował, czy też nie. Chciał mi pomóc – powtarzał moje pomysły z pobrzmiewającym w głosie autorytetem blisko dwumetrowego, czterdziestodwuletniego białego mężczyzny, próbując być moim adwokatem. W konsekwencji to on zbierał za nie pochwały.

Spędziłam tam za mało czasu, żeby cokolwiek z tego miało naprawdę jakiekolwiek znaczenie: nagle oboje straciliśmy zatrudnienie po przepracowaniu trochę ponad roku – zwiastun przejęcia Tumblra przez większego gracza (Yahoo!).

Prawda jest jednak taka, że nie po raz pierwszy znalazłam się w takiej sytuacji.

Karierę zaczynałam w jednej z najstarszych klik dla dużych chłopców – „Newsweeku”, gdzie seksizm szerzył się kiedyś do tego stopnia, że żeńska część załogi – pod przywództwem młodej prawniczki, obecnie kongresmenki, Eleanor Holmes Norton – pozwała firmę za dyskryminację płciową, co okazało się pierwszym tego typu procesem sądowym w historii. Był rok 1970 i wśród kobiet w „Newsweeku” roiło się od tych uprzywilejowanych i inteligentnych: najbystrzejszych specjalistek, najlepszych absolwentek na roku, studentek z elitarnej sieci college’ów Seven Sisters i z bogatych rodzin. Jak później opisała to Norton: „Były to kobiety, o których nikt by nigdy nie pomyślał, że będą się czegoś bać w pracy”.

A jednak bez ogródek powiedziano im, że „kobiety nie piszą”. Przełożeni płci męskiej mówili o nich „laleczki”. Ich obowiązki zawodowe obejmowały przekazywanie listów i przynoszenie kawy oraz wyszukiwanie prawdziwych informacji, które później referowały: wszystkie te trzy czynności wymagały dostarczenia czegoś mężczyznom. „To były beznadziejne czasy” − stwierdziła Susan Brownmiller, badaczka zajmująca się feminizmem, która – podobnie jak późniejsza reżyserka i scenarzystka Nora Ephron – była w „Newsweeku” researcherką (tzn. mail girl) przez krótki czas w latach 60. XX wieku. Obie ulotniły się stamtąd jeszcze przed procesem, ale te słowa naukowczyni utkwiły mi w pamięci: „Po chwili naprawdę zaczynałaś tracić pewność siebie”. Jak sama mi powiedziała: „Zaczynałaś myśleć, że pisanie jest dla facetów”.

Nora Ephron dostała pierwszą pracę w 1962 roku w „Newsweeku” jako mail girl. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej zapytano ją, czemu chce tę pracę.

− Chcę pisać – odparła.

− W „Newsweeku” kobiety nie piszą – usłyszała w odpowiedzi.

Nie znałam tej historii – prawdopodobnie dlatego, że nie przekazywano jej dalej. A teraz, cztery dekady później, już w swoich czasach, odniosłam podobne wrażenie: pisanie to „męska” rzecz. Jasne, pisałam. Miałam na to papiery i mogłam to udowodnić – podobnie jak wiele moich koleżanek. Ale nadal to, co napisałyśmy, publikowano zdecydowanie rzadziej niż teksty mężczyzn. Nie dostawałyśmy awansu równie szybko co nasi koledzy, razem z którymi zaczynałyśmy. I trudno było nie zauważyć, że przodownikami w Newsweekowej walce o uznanie byli niemal wyłącznie biali mężczyźni. Tego samego roku zaczęto dodawać byline, stopkę z nazwiskiem autora: z czterdziestu dziewięciu artykułów z okładek mężczyźni NIE napisali sześciu.

Mimo wszystko „Newsweek” pozostawał intratną posadką dla młodej dziennikarki. Była to moja pierwsza prawdziwa praca po skończeniu college’u i czułam się szczęśliwa^(II), że tam trafiłam. Ale zarazem była to pierwsza praca, w której zaczęłam wątpić w swoje umiejętności. Nie umiałam wtedy przebić się ze swoim zdaniem, zacinałam się, kiedy proszono mnie o przedstawienie pomysłu przed całą salą, przeważnie wypełnioną po brzegi mężczyznami. Nie wiedziałam, jak zareagować, gdy w newsroomie powieszono obręcz do gry w kosza, a nowy szef zaczął przesiadywać godzinami przy moim biurku. Brakowało mi mentorki, z którą mogłabym porozmawiać. Prawdę mówiąc, nie było tam zbyt wielu starszych kobiet, do których można by się było zwrócić.

Trudno uznać to za jawny seksizm. Nigdy nie uchwalono regulaminu zabraniającego kobietom pisania; wręcz przeciwnie: dla pań drzwi były zawsze szeroko otwarte, a my pchałyśmy się przez nie tłumniej niż kiedykolwiek wcześniej. Jednak tak głęboko zakorzenionych postaw nie sposób zmienić w ciągu jednego pokolenia.

Felietonistka „New York Timesa” Gail Collins powiedziała mi kiedyś, że seksizm w jej czasach był oczywiście przerażający, ale miał pewne dobre strony: łatwiej go było zidentyfikować. Jeśli jakiś facet szczypał cię w tyłek albo mówił ci, że w „Newsweeku” kobiety nie piszą, nie było to, rzecz jasna, fair, ale przynajmniej wiedziałaś, że to nie w porządku. To jednoznaczna dyskryminacja – seksizm zgodny z prawną definicją i pozostawiający widoczny ślad kciuka – a nie zaledwie jakieś „poczucie” (czy na pewno tak? Zwariowałam? Czy tylko ja to widziałam?).

Teraz rozpoznawanie seksizmu stało się wręcz trudniejsze. Podobnie jak mikroagresja, którą ludzie o innym kolorze skóry muszą znosić codziennie – rasizm kryjący się pod postacią subtelnych zniewag albo wykluczenia – dzisiejszy seksizm przybiera podstępny, nieformalny, poprawny politycznie, a nawet przyjacielski odcień. To rodzaj zachowania, którego nie sposób do końca określić. Pozostaje ono nieszczególnie widoczne, trudne do wyrażenia w liczbach i jeszcze trudniejsze, by przeciw niemu zaprotestować, bo może niekoniecznie jest zamierzone albo świadome. Czasem prezentują je także kobiety. Nic z tego nie czyni go jednak mniej szkodliwym.

Na poziomie codzienności chodzi tu o sytuację, w której mężczyźni instynktownie zwracają się do kobiet, żeby podczas spotkania robiły notatki, lub biorą cię za pracownicę administracji, podczas gdy to ty tam rządzisz. O ciągłe mówienie o dynamice grupy^(III) i przypisywanie komuś innemu twoich pomysłów (dużo częściej w przypadku kobiet niż mężczyzn). O sytuację, kiedy postępujesz zgodnie z zasadami, wykazujesz zaangażowanie, a mimo to nieustannie musisz się martwić, czy nie zostaniesz odebrana jako „zbyt agresywna”, kiedy zademonstrujesz zachowanie, jakiego oczekuje się od osoby na kierowniczym stanowisku. To świadomość, że kolega, który mówi o kobiecie „ambitna”, wcale jej nie komplementuje. To przykaz bycia miłą (bo kobiety są miłe!), ale nie nazbyt miłą (bo nie chcesz być popychadłem); matczyną (opieka nad wszystkimi leży w twojej naturze!), ale zarazem nie matką (żeby nie uznano, że nie oddajesz się pracy). To konieczność, żeby być pewną siebie, wzbudzać respekt, ale nie być zbyt pewną siebie (bo nie lubimy zarozumiałych bab). To wymóg, żeby pracować dwa razy ciężej od mężczyzn, by potwierdzić, że jesteś równie dobra jak oni, albo trzy, cztery, pięć razy ciężej, jeśli akurat jesteś kobietą oraz masz inny kolor skóry.

sub-tel-ny sek-sizm / rz.

Odmiana seksizmu, która sprawia, że się zastanawiasz: „Może po prostu jestem nienormalna?”. (Nie, nie jesteś).

Zostało potwierdzone, że kobiety wciąż dużo częściej niż mężczyźni czują się jak oszustki; gdy mężczyźni pną się w hierarchii, lubimy ich coraz bardziej, a awansujące kobiety przestajemy lubić (przez to muszą pamiętać, żeby często się uśmiechać, okazywać wdzięczność i troskę, podkreślać wspólne cele, być pełne uznania… no, sama znasz zasady).

Niektórzy nazywają tę formę seksizmu karą tysiąca cięć. Gdy przypatrzymy się tym zniewagom pojedynczo, nie wydadzą się one niczym strasznym. Ale wraz z upływem czasu i wzięte razem − okazują się zabójcze.

Analizując równość płci w długim okresie, można powiedzieć wiele dobrego o obecnej sytuacji. Więcej kobiet kończy college, więcej z nich kończy studia wyższe i robi doktoraty, dominują w mediach społecznościowych, angażują się w aktywności on-line oraz – być może po raz pierwszy w historii – widać je w telewizji i popkulturze. Kobiety zdecydowanie przeważają wśród siły nabywczej w Stanach Zjednoczonych, a w 2018 roku żony powinny zarabiać więcej od mężów.

A mimo to...

W pierwszym roku po skończeniu college’u, nawet po uwzględnieniu wszystkich czynników, które wpływają na wysokość pensji (wybrany zawód, rodzaj pracy, wymiar godzinowy, dni wolne i tak dalej), kobiety (nadal!) zarabiają tylko 93 procent tego, co mężczyźni na analogicznych stanowiskach¹. Tylko jedna kobieta na cztery (dowolnej rasy i pochodzenia etnicznego) będzie skłonna negocjować podwyżkę² – i zostanie uznana za nachalną i agresywną, gdy tylko spróbuje. Częściowo są to problemy krajów uprzywilejowanych – bez wątpienia, ale tym ważniejsze są dla 42 milionów kobiet żyjących w Ameryce na skraju ubóstwa.

Statystyki jasno pokazują, że zmiana tego paradygmatu pociąga za sobą korzyści społeczne. Biznes lepiej się rozwija, jeśli w firmie zatrudniono kobiety: jest bardziej kooperatywny³, zyskowny⁴ i integrujący⁵⁶. W gruncie rzeczy kobiety na stanowiskach kierowniczych okazują się bardziej efektywne niż mężczyźni^(IV), rzadziej podejmują niepotrzebne ryzyko⁷, lepiej radzą sobie z robieniem kilku rzeczy jednocześnie⁸ i mają wyższą inteligencję emocjonalną⁹. W „Harvard Business Review” uznano to za „jedno z mniej sprzecznych z intuicją odkryć w naukach społecznych”. Rzeczywiste równouprawnienie – jak wynika z badań – podniesie PKB Stanów Zjednoczonych o 26 procent¹⁰.

Idealny scenariusz zakłada, że dostaniemy przepisy gwarantujące równouprawnienie w miejscu pracy (równość płac!). Miejmy nadzieję, że kiedyś do tego dojdzie. Ale nawet jeśli niektórzy naukowcy wierzą, że kobiecy styl przywództwa to motor napędzający rewolucję (a w to właśnie wierzą¹¹), jeżeli nawet – na poziomie politycznym – będziemy pracować nad zmianą systemową (jak na przykład równe wynagrodzenia i płatne urlopy rodzicielskie), nawet jeśli wszystkie gwiazdy pop na świecie zadeklarują, że są feministkami (dzięki, Bey!), większość z nas nadal będzie musiała zwlekać się co rano z łóżka, odczuwając względną bezsilność, i mierzyć się z prozaicznymi, nudnymi, subtelnymi głupotami, z którymi stajemy twarzą w twarz każdego dnia. Programy promujące różnorodność nie zmienią tego, że z góry zakłada się, że kobiety są „od parzenia kawy”. Nasz system prawny nie ma nawet narzędzi, aby walczyć z tym, że silne kobiety postrzegane są jako „natrętne”, a Amerykanie chętniej w roli przełożonych widzą mężczyzn. Spójrz tylko na Ellen Pao i debatę, jaka rozgorzała, gdy powołano ją na CEO serwisu internetowego Reddit.

A więc tak.

Potrzebujemy własnej broni, nawet całego arsenału. Musimy uzbroić się w dane potwierdzające istnienie problemu i wypracować strategię rozkruszania tego betonu z zewnątrz oraz od wewnątrz. Potrzebujemy umiejętności, haków, trików, narzędzi, taktyk, aby same walczyć, a jednocześnie naciskać na zmianę w ramach systemu.

Jedno ale!

Nie damy rady w pojedynkę.

Potrzebujemy wsparcia innych kobiet.

Zacznijmy więc od zwarcia szeregów.

Kiedy wystartował mój pierwszy fight club, najważniejsza zasada była prosta: nikomu o nim nie mówimy. Anonimowość była kluczowa: to nie była grupa networkingowa ani miejsce do zwiększenia liczby kontaktów na LinkedIn. To było miejsce, żeby się wyładować i wypłakać, żeby krzyczeć i się pośmiać – a to wszystko bez cienia obawy, że zostanie się poddaną ocenie (albo że jakieś plotki wyciekną później do internetu).

Przez lata przekazywałyśmy sobie po cichu strategie fight clubu, dbając o nie jak o drogocenne klejnoty. Ale nadszedł czas, żeby porozmawiać o klubie. I to nie po cichu w czyimś salonie.

Ta książka jest dla kobiet, które – tak jak my – obserwowały seksistowskie zachowania, ale przekonywały same siebie, że naprawdę to nie jest żaden problem (albo że ten problem wynika z ich winy). Przeznaczona jest dla tych, które wiedzą, że są na swoim miejscu, ale brak im odwagi – bądź narzędzi – żeby poczuć, że mogą urządzić je po swojemu (albo wiedzy, co mają ze sobą zrobić, kiedy już się w nim znajdą). Chodzi tu o to, aby ci uświadomić, że wyzwania są wspólne, żeby cię – tak, właśnie ciebie! – wzmacniać, abyś stała się zbyt przebiegła, zbyt doinformowana, zbyt przygotowana na wszystko i poradziła sobie z każdym systemem, który cię ogranicza. W każdej kobiecie drzemie wojownik. Serio.

Pisząc tę książkę, trzymałam na biurku antologię tekstów starej szkoły z lat 70. – pożółkły tom z czerwoną uniesioną pięścią na okładce, który okazał się iskrą zapalną dla całego współczesnego ruchu kobiecego. Książka była zatytułowana Sisterhood Is Powerful i zaczynała się prostą deklaracją: „Ta książka jest działaniem”.

Ta książka również jest działaniem. Jest działaniem, postawą, stanem umysłu, zbiorowym wezwaniem do walki.

Witajcie w Feminist Fight Club.

To nie są tylko szkolenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: